Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lutowy miesięcznik „W drodze”, a w nim: o pieniądzach i o tym, jaki powinniśmy mieć do nich stosunek; o finansach księży i o tym, ile zarabia biskup oraz o klapsach, które wciąż uważamy za skuteczną metodę wychowawczą. Przeczytajcie!
Czy bogaty może być zbawiony?
Choć przysłowie mówi, że pieniądze szczęścia nie dają, to życie pokazuje, że ich brak też nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. Zwłaszcza gdy ktoś ledwo wiąże koniec z końcem, a jego główną troską jest to, czy starczy mu do pierwszego.
Czy Pismo Święte zachęca nas do finansowego minimalizmu: miejmy mniej, a będziemy szczęśliwi? Tylko jak wówczas spojrzeć na biblijnych bohaterów, którym się całkiem dobrze powodziło?
Abp. Adrian Galbas, pytany przez Katarzynę Kolską, uczciwie mówi, ile sam ma w portfelu, opowiada o księżach, którzy wbrew obiegowym opiniom nie spędzają letnich wakacji na Teneryfie. Przeczytajcie rozmowę „Lewa ręka, prawa ręka, cały świat”.
O pieniądzach i naszym myśleniu o nich pisze też Krzysztof Mazur: „Choć kapitalizm króluje w Polsce od trzydziestu lat, to wciąż wielu katolików ma z nim problem”.
Zastanawiamy się czasami, czy biznes może być uczciwy i czy pierwszy milion naprawdę trzeba ukraść, by dorobić się kolejnych. Na to pytanie odpowiada Roman Karaś, prezes firmy TETOS.
O pieniądzach powinni też porozmawiać młodzi ludzie, którzy planują wspólne życie, bo choć na początku jest bardzo romantycznie, to dość szybko romantyzm może się skończyć, gdy przyjdzie do płacenia rachunków. Jaki model prowadzenia finansów mają małżeństwa pisze Dorota Ronge-Juszczyk.
Ksiądz, czyli kto?
O księżach w mediach słyszymy najczęściej, gdy stają się bohaterami głośnych afer. O tych, którzy każdego dnia bez wielkiego rozgłosu uczciwie wykonują swoją pracę słyszymy rzadko albo wcale. Kim powinien być i do czego go potrzebujemy pisze ks. Andrzej Draguła. A o to, jakich księży chcielibyśmy mieć teraz i za kilkanaście lat, gdy nasze kościoły opustoszeją, Tomasz Maćkowiak pyta Maciej Biskupa OP, który przed laty był odpowiedzialny za formowanie przyszłych księży.
Benedykt XVI 1927–2022
O Pracowniku winnicy Pańskiej rozmawiają Michał Paluch OP i Monika Białkowska.
W cyklu Mój rok z Teresą Krzysztof Popławski OP przybliża nam życie Świętej Tereski, a w Pytaniach w drodze Wojciech Surówka OP tłumaczy, czym jest życie konsekrowane.
Rozmowa w drodze
Dlaczego bijemy dzieci? Dane są nieubłagane: 41 procent dzieci jest krzywdzonych, a wielu z nas uważa, że klaps to nic takiego i czasami trzeba dzieciakowi porządnie wlać. O raporcie rozmawiają Michalina Kaczmarkiewicz i współautorka badań „Dzieci się liczą 2022” Renata Szredzińska.
Kup i czytaj miesięcznik „W drodze”!
SPIS TREŚCI
Klaps trzyma się mocno / dlaczego bijemy dzieci?
rozmawiają Renata Szredzińska, współautorka raportu „Dzieci się liczą 2022”, i Michalina Kaczmarkiewicz
CZY BOGATY MOŻE BYĆ ZBAWIONY?
Lewa ręka, prawa ręka, cały świat / ile można mieć
rozmawiają abp Adrian Galbas SAC i Katarzyna Kolska
Bóg i pieniądze / jak uczy Kościół
Krzysztof Mazur
Szukanie równowagi / czy istnieje uczciwy biznes?
rozmawiają Roman Karaś i Katarzyna Kolska
To, co twoje, także moje / małżeńskie rozliczenia
Dorota Ronge-Juszczyk
BENEDYKT XVI 1927–2022
Pracownik winnicy Pańskiej / Kościół według Ratzingera
rozmawiają Michał Paluch OP i Monika Białkowska
KSIĄDZ, CZYLI KTO?
Jak ze świeckiego zrobić duchownego / okiem formatora
rozmawiają Maciej Biskup OP i Tomasz Maćkowiak
Sługa Słowa / kilka pytań o kapłańską tożsamość
ks. Andrzej Draguła
MÓJ ROK Z TERESĄ
Twarz Ojca / królewna wstępuje do Karmelu
Krzysztof Popławski OP
ORIENTACJE
Łączenie kropek / w kinie i w domu
Magdalena Wojtaś
Powrócić do zachwytu / „Odnowiona nadzieja. Eseje o misji Kościoła” Roberta Barrona
Marcin Cielecki
PYTANIA W DRODZE
Nie chodzi o habit / czym jest życie konsekrowane
Wojciech Surówka OP
DOMINIKANIE NA NIEDZIELĘ
Ze szczyptą soli / Norbert Augustyn Lis OP
Potrzeba jednego / Grzegorz Chrzanowski OP
Bez śladu / Grzegorz Kuraś OP
Widzi w ukryciu / Radosław Więcławek OP
Nie złap zadyszki / Mikołaj Walczak OP
Felietony
Nic wielkiego / Paulina Wilk
Lubię poniedziałek / Stefan Szczepłek
Dzisiaj niemiecki / ks. Grzegorz Strzelczyk
Miłość w sam raz / Dariusz Duma
Przegapiony pontyfikat i jedno króciutkie zdanie / Benedykta Karolina Baumann OP
Niech boli / Wojciech Ziółek SJ
Biedni Rosjanie patrzą na wojnę / Paweł Krupa OP
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
są tematy, które wciąż się domagają refleksji moralnej, bo dotyczą bezpośrednio naszego życia. Jednym z nich są pieniądze: czy lepiej je mieć, czy nie mieć? Czy bogactwo oddala nas od Boga, czy niekoniecznie? I czego tak naprawdę uczy nas postawa ewangelicznej wdowy i jej ostatni grosz, który hojnie oddała? Próbujemy zmierzyć się z tymi pytaniami w najnowszym numerze „W drodze”.
Zaskakująco podobnym głosem niezależnie od siebie mówią ci, z którymi rozmawiamy – abp Adrian Galbas z Katowic i manager Roman Karaś, prezes Zarządu TETOS SA. Obaj zwracają uwagę na to, że przedsiębiorcy – stanowiący w Polsce grupę około trzech milionów osób – rzadko z kościelnej ambony słyszą słowa, które mogłyby być dla nich nie tylko drogowskazem, ale też pochwałą ich ciężkiej pracy. Może już czas dojrzeć do tego, by na tych, którzy są zamożni i piastują wysokie stanowiska, nie patrzeć z zazdrością i podejrzliwością, zastanawiając się, czy na pewno dorobili się majątku w uczciwy sposób? I uznać, że gromadzenie go nie jest niczym złym. Bo przecież, jak mówią nasi rozmówcy, nie chodzi o to, ile mamy pieniędzy, tylko o to, czy te pieniądze pozwalają nam być wolnymi ludźmi, nie zamykają nam oczu na innych, nie odgradzają od nich pychą i poczuciem wyższości.
Ekonomia kryje bowiem w sobie pewien paradoks polegający na tym, że powyżej pewnego poziomu wzrost dochodu nie przekłada się na przyrost satysfakcji i szczęścia. I stąd poszukiwanie równowagi związanej z tym, by posiadanie łączyć z jakimś celem pozamaterialnym, ukierunkowanym na dobro innych ludzi. ¶
Niełatwo się żyje dzieciom w Polsce. Taki w każdym razie obraz wyłania się z raportu przygotowanego przez Fundację Dajemy Dzieciom Siłę: 41 procent dzieci jest krzywdzonych w domach, 57 procent przez rówieśników, krytyczny poziom prób samobójczych…
To prawda, niełatwo. Chociaż dzieciństwo niewątpliwie ma wiele dobrych stron, to zadaniem raportu było wskazanie na zagrożenia. Postanowiliśmy zestawić oficjalne dane z badawczymi, bo to daje pełniejszy obraz.
Jak bardzo te dane się różnią?
Rozmowy z dziećmi pokazują, że 41 procent z nich doświadcza rozmaitych form przemocy. Potem widzimy 11 tysięcy Niebieskich Kart założonych w sytuacji podejrzenia przemocy wobec dzieci. I tylko około trzy tysiące skazań za znęcanie się. Oczywiście nie każda przemoc według polskiego prawa jest przestępstwem, ale rozjazd i tak jest duży.
Z czego wynika?
Na przykład z tego, że niektóre doświadczenia dzieci nie kwalifikują się w oczach specjalistów do założenia Niebieskiej Karty. Ogromna część przemocy pozostaje niezgłoszona albo niezauważona. Dzieci mają tendencję do chronienia swoich bliskich, nawet jeśli ci bliscy je krzywdzą. Poza tym dzieci rzadziej mówią o przemocy wprost, częściej pokazują to swoim zachowaniem. Tylko my tego nie widzimy albo im nie wierzymy.
Albo widzimy i… nic z tym nie robimy?
Też. Wiosną prowadziliśmy badania, w których pytaliśmy obywateli, czy w ciągu ostatniego roku byli świadkami przemocy wobec dziecka i czy coś z tym zrobili. Czterdzieści procent badanych przyznało, że widzieli, ale nic nie zrobili. Mamy silne przeświadczenie, że nie należy się wtrącać. Część osób nie wiedziała, jak zareagować, bała się, że interwencją pogorszy sytuację dziecka.
Gdy patrzymy na Niebieskie Karty, widzimy uderzającą rzecz: dwie instytucje upoważnione do ich zakładania, które mają styczność z absolutnie każdym dzieckiem w Polsce, czyli szkoły i placówki ochrony zdrowia, wywiązują się z tego w znikomym stopniu, zwłaszcza w zestawieniu z tymi 41 procentami.
A czy placówki ochrony zdrowia i szkoły mają świadomość, że do nich należy zakładanie tych Niebieskich Kart?
Trzeba by popytać nauczycieli i lekarzy. Przypuszczam, że dyrekcje tych instytucji wiedzą o tym. Istnieje na przykład takie narzędzie, jak podwójne kodowanie w ochronie zdrowia. Lekarz, stwierdzając jakiś uraz, powinien wskazać jego istotę i powód. NFZ refunduje tylko podanie istoty, mamy więc dobrze opisane złamanie, ale nie wiadomo, w jakich okolicznościach ono się zdarzyło. To pewnego rodzaju zaniechanie. Nic nie wiemy o rzeczywistej skali krzywd, urazów.
Ale dotyka pani ważnego wątku: od lat mamy coraz lepsze prawo i przepisy, tylko że duża część społeczeństwa ich nie zna i nie wie, że ma różne obowiązki albo zakazy. Zapytaliśmy w badaniu rodziców, czy w naszym kraju obowiązuje zakaz stosowania kar fizycznych wobec dzieci, i czterdzieści procent twierdziło, że nie, że w Polsce wolno bić dzieci. Podczas gdy taki zakaz obowiązuje od dwunastu lat. Problemem jest to, że zmiany przepisów nie idą w parze z informowaniem społeczeństwa.
O zmianach podatkowych czy karach drogowych informuje się szeroko.
W 2017 roku wszedł w życie tak zwany obowiązek raportowania, mówiący o tym, że niezgłoszenie przez świadka, zwykłego obywatela, pewnych przestępstw wobec dzieci – wykorzystania seksualnego, w tym pokazywania pornografii osobom poniżej 15. roku życia, zgwałcenia dziecka, znęcania się nad dzieckiem – skutkuje pociągnięciem do odpowiedzialności karnej do lat trzech. Jeśli na co dzień słyszymy za ścianą krzyki, wyzwiska, odgłosy bicia, widzimy szarpanie, a tego nie zgłosimy, możemy ponieść karę. I nie jest to martwy przepis, bo skazania osób, które wiedziały i nic z tym nie zrobiły, już się zdarzają. Ale społeczeństwo nadal mało wie o tym przepisie.
Jak można by informować społeczeństwo?
Może tak, jak w Szwecji? Szwecja jako pierwszy kraj na świecie, jeszcze w latach 70., wprowadziła całkowity zakaz bicia dzieci. W ślad za zmianą przepisów poszły wielkie rządowe kampanie informacyjne. Sprawdzono, który produkt spożywczy jest najczęściej używany w szwedzkich domach. Okazało się, że mleko, więc na wszystkich opakowaniach mleka przez rok pojawiały się informacje: Jeśli stosujesz kary wobec swojego dziecka, a odkąd zmieniło się prawo, nie wolno już tego robić, możesz znaleźć wsparcie tu i tu. Każda szwedzka rodzina codziennie miała na swoim stole takie informacje. Podobne akcje, również bardziej standardowe, w prasie i telewizji, były w Szwecji powtarzane przez długie lata. Efekt? Od ponad pięćdziesięcioprocentowego przyzwolenia na bicie w latach 70. Szwedzi zeszli do dziesięciu procent. To ogromny spadek.
A może my nie chcemy?
Być może częściowo nie chcemy, ale… nie jest tak, że rodzice chcą bić swoje dzieci. Zarówno światowe, jak i polskie badania pokazują, że znakomita większość rodziców, którzy przyznają się do bicia dzieci, wcale nie uważa, że to jest dobra czy skuteczna metoda, nie chcą tego robić, tylko mówią: Puściły mi nerwy, nie umiałem zapanować nad sobą, byłem zupełnie bezradny, nie wiedziałam, jak zareagować na zachowanie mojego dziecka. Oczywiście, są tacy, którzy twierdzą, że porządne lanie jeszcze nikomu nie zaszkodziło, i będą to usprawiedliwiać. Jednak rośnie grupa rodziców, którzy nie stosują przemocy, ale czują, że coś niedobrego się dzieje, że są na krawędzi, przychodzą i mówią: Byłam/byłem bity, nie chcę tak wychowywać dziecka, tylko nie potrafię inaczej, chcę się tego nauczyć. I to jest ogromna odpowiedzialność rodziców za dzieci.
Czy ten poziom świadomości koreluje z miejscem zamieszkania, wykształceniem?
Przemoc nie jest stereotypowa. Kalki myślowe, że to bieda, patologia, na wsi – są ułatwieniem, ale nie oddają rzeczywistości. Istnieją oczywiście pewne wskaźniki: jeśli jest alkohol w rodzinie, to jest wyższe ryzyko przemocy i z tym nie ma co dyskutować. Ale mogą być rodziny niepijące, z dużego miasta, świetnie wykształcone i tam będzie dochodziło do takiej przemocy, że trudno w to uwierzyć. Przemoc jest zjawiskiem demokratycznym.
Które dzieci są narażone na przemoc?
Istnieje teoria, zapoczątkowana w latach 80. przez amerykańskiego badacza Jaya Belsky’ego, która dzieli czynniki ryzyka na cztery grupy: związane z samym dzieckiem (co absolutnie nie znaczy, że jest ono winne temu, że doświadcza przemocy!), z rodzicami, z sytuacją rodzinną i z otoczeniem społecznym.
Mamy więc dzieci, które urodziły się z niepełnosprawnością – bo nimi jest trudniej się opiekować, rodzic jest przemęczony, często bezradny i czasem to zmęczenie i frustrację może odreagowywać. Są też dzieci przedwcześnie urodzone – tu wskazuje się częściej na zaniedbania emocjonalne, bo rodzic może się bać dotknąć takiego maleństwa; albo, stojąc przed perspektywą utraty dziecka i chroniąc siebie emocjonalnie, nie będzie w pierwszym okresie nawiązywać z nim więzi lub jest nadopiekuńczy, co też jest formą krzywdzenia. Na pewno chodzi tu również o dziecko, które nie było chciane. Ale też o dzieci o innym temperamencie niż rodzice.
Natomiast najważniejszy czynnik ryzyka związany z rodzicami to ten wiążący się z przemocą doświadczaną przez rodzica w dzieciństwie, bo po pierwsze, być może nie potrafi inaczej, a po drugie, może mieć bardzo wysoki poziom agresji własnej. Mamy także rodziców nadużywających alkoholu czy w ogóle rozmaitych substancji psychoaktywnych, wchodzą tu też uzależnienia behawioralne, bo wtedy człowiek nie kontroluje emocji. Na pewno niedocenianym czynnikiem ryzyka są choroby psychiczne rodzica, a u matek – depresja poporodowa.
Dlaczego?
Te mamy same wymagają opieki, nie są w stanie zauważyć dziecka z jego wszystkimi potrzebami ani na nie odpowiedzieć.
Potem są czynniki związane z sytuacją rodzinną: brak pracy i kłopoty finansowe rodziców – rodzice muszą się troszczyć o byt, uważność na dziecko może być wtedy mniejsza. Są też rodzice, którzy nie mają sieci wsparcia, na przykład wyjechali na studia czy znaleźli pracę na drugim końcu Polski, na świat przychodzi dziecko i nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby ich wesprzeć. Samotne rodzicielstwo – ciężar, który spada na jedną osobę – też bardzo utrudnia wychowanie. Mamy teraz na przykład kobiety, matki z Ukrainy, które uciekły przed wojną. Doświadczenie uchodźcze, to, że same mogą być w traumie, bez sieci wsparcia, rodzina jest daleko, martwią się o mężów, synów, ojców – wszystko to sprawia, że w naturalny sposób będą miały niższą uważność na potrzeby swoich dzieci. Tych stresorów niestety jest dużo.
No i otoczenie: jeśli mieszkamy na obszarach z dużą przestępczością, obserwujemy przemoc na ulicy, słyszymy przekleństwa, to może włączyć się myślenie, że nie mogę na moje dziecko chuchać, bo ono potem nie poradzi sobie w tej dżungli. Ale wystarczy ogólne przyzwolenie społeczne na przemoc. Gdy słyszymy z ust prominentnych osób, które szanujemy: Przesadzacie z tym klapsem, lanie pasem jeszcze nikomu nie zaszkodziło, to też niektórzy mogą zacząć myśleć, że może faktycznie nie ma o co robić zamieszania. Wpływ ma również brak sieci wsparcia publicznego, na przykład poradni dla rodziców, warsztatów.
Rozumiem, że te czynniki mogą się układać w nieskończone kombinacje…
Tak. Ale ich występowanie wcale nie musi oznaczać, że w danej rodzinie na pewno dojdzie do przemocy. Ta rodzina ma po prostu trudniej i przemoc może się tam pojawić.
Jakie są konsekwencje przemocy doznawanej w dzieciństwie?
Ciekawie to pokazują badania prowadzone na całym świecie w ramach dużego projektu WHO, sprawdzające wpływ różnych negatywnych zdarzeń z dzieciństwa – przemocy, ale też na przykład rozwodu rodziców – na nasze zdrowie w wieku późniejszym. Im więcej takich zdarzeń, tym gorsze nasze zdrowie w wielu płaszczyznach: pojawia się skłonność do podejmowania zachowań, o których mówimy, że są ryzykowne, choć one być może służą uśmierzeniu bólu. Należą do nich na przykład ucieczka w alkohol, narkotyki, a także próby samobójcze. Ale też otyłość. I nieobecność w pracy lub na uczelni z powodu złego samopoczucia.
Porażające dla mnie były badania pokazujące zależność między doświadczaniem i oglądaniem przemocy a wzrostem występowania prób samobójczych i samookaleczeń. I to, że bycie świadkiem przemocy domowej pociągało za sobą więcej tych trudnych konsekwencji niż bycie ofiarą takiej przemocy.
A jeśli mówimy o pojedynczym zdarzeniu, to najgorsze w skutkach jest zaniedbanie emocjonalne. Wcale nie przemoc fizyczna, nawet nie wykorzystanie seksualne, co było dla nas bardzo zaskakujące.
Czyli co konkretnie?
Czyli rodzic, który mimo obecności w domu jest dla dziecka niedostępny, nieobecny emocjonalnie. Nie troszczy się o nie, nie interesuje się nim, nie cieszy się z dziecka. U takich dzieci w dorosłym życiu jest najwięcej zachowań autoagresywnych. W debacie publicznej dużo mówimy – i bardzo dobrze! – o przeciwdziałaniu wykorzystaniu seksualnemu i o tym, jak konsekwencje doświadczenia wykorzystania ciągną się w życiu. To prawda, te badania temu nie zaprzeczają, ale jednak w ogóle nie mówimy o zwykłej trosce w domu, żeby rodzic mówił swojemu dziecku: Jesteś dla mnie ważny/ważna, kocham cię. Żeby je przytulił.
A jak wyglądałby katalog przemocy?
Przemoc fizyczna to wszelkie kary fizyczne: klapsy, bicie, lanie, lanie pasem czy innym przedmiotem, policzkowanie, ciągnięcie za ucho, za włosy, szarpanie, popychanie, przypalanie, zmuszanie na przykład do połykania ostrej papryki czy mydła. Przemoc psychiczna: począwszy od zaniedbania, czyli milczący dom, obojętność, po przemoc emocjonalną: wyzwiska: ty kretynie, idiotko, również potwornie wulgarne określenia, po co cię urodziłam, zmarnowałeś mi życie, do niczego się nie nadajesz. Obrażanie się, milczenie, wycofywanie swoich uczuć. Przemoc seksualna: pokazywanie dzieciom pornografii, wykorzystywanie dzieci do produkowania pornografii, uwodzenie, obnażanie się przed dzieckiem, aż po stosunek z dzieckiem. Zaniedbania fizyczne – często trudno nazwać i rozgraniczyć, co jest czym. Bo takim zaniedbaniem będzie to, że dziecko jest chore, a rodzic nie pójdzie z nim do lekarza. Ale to jednocześnie zaniedbanie emocjonalne, bo pokazuje, że potrzeby mojego dziecka nie są dla mnie ważne. Niekiedy coś takiego może wynikać z biedy i to nie będzie wtedy zaniedbanie, zaniechanie działania, tylko rodzica nie stać na leczenie.
Niepłacenie alimentów?
To najczęstsze przestępstwo wobec dzieci.
Myślę cały czas o tym klapsie, dlaczego go potrzebujemy? Czy to ostatni bastion władzy, narzędzie wychowawcze?
Duża część rodziców uważa, że klaps to nic takiego, są przeciwni solidnemu biciu, ale klaps jest potrzebny. Szczególnie w dwóch sytuacjach (to niezwykle ciekawe, bo dokładnie te dwie sytuacje są wymieniane przez rodziców): gdy dziecko wybiega na ulicę albo gdy wkłada palce do kontaktu. I tu pojawia się zgrzyt: skoro dzieci robią to nagminnie, pomimo klapsów, to może jednak klapsy nie skutkują? Po co więc je stosować? Według zwolenników klapsów są jednak sytuacje, w których trzeba natychmiast zareagować, żeby dziecko od razu poczuło konsekwencje swojego zachowania. Jednak czy bicie to konsekwencja, czy kara? Bo konsekwencją wybiegnięcia na ulicę jest niestety coś innego.
To jak jest naprawdę?
Badania amerykańskie mówią, że w sytuacjach stresowych, gdy prawie doszło do tragedii, klaps jest naszą ulgą. Nie rozumiemy, że dziecko z tego nie wyciągnie nauki. To znaczy, wyciągnie, ale nie taką, jak byśmy sobie życzyli. Dzieci, wobec których klapsy są metodą wychowawczą, w ogóle nie przyjęły normy, uczą się ukrywać. Nie wiedzą, co niewłaściwego zrobiły, nie wytłumaczono im, wiedzą tylko, że dostają klapsa, jeśli tata lub mama zobaczą coś, co zrobiły, muszą więc pewne rzeczy robić, gdy rodziców nie ma w pobliżu. Rodzic jest przekonany, że nauczył przez klapsa swoje dziecko dobrego zachowania, bo przy nim to dziecko jest grzeczne, a tak naprawdę dziecko nadal robi to samo, tylko lepiej się kryje. Najnowsze badania pokazują, że dzieci regularnie poddawane nie tyle ciężkiemu biciu, ile lekkim karom fizycznym, mają nastawienie do normy społecznej „uważaj na karę”, czyli zachowuj się tak, jak chcesz, jeśli w pobliżu nie ma nikogo, kto może cię ukarać.
Czyli mamy grzeczne dzieci przy dorosłych…
…A potem się dziwimy, co takiego z tym naszym dzieckiem stało się w szkole. Przecież w domu jest spokojne. Poza tym dzieci regularnie karane klapsami czy szturchnięciami mają tendencję do przenoszenia tego modelu: jeśli mi się czyjeś zachowanie nie podoba, to też go szturchnę.
Kolejna ciekawa rzecz wynikająca z badań nad rodzicami stosującymi regularnie lekkie kary fizyczne – dzieci mają z nimi gorszy kontakt. Bo przed rodzicami trzeba się ukrywać. Takie dzieci próbują odgadnąć, które zachowania mogą wywołać niezadowolenie rodzica, antycypują: za to dostałam, to pewnie to też się nie spodoba.
Rośnie przestrzeń tajemnicy.
A rodzice coraz mniej znają swoje dzieci. Powiększa się przestrzeń tego, o czym syn czy córka im nie powiedzą, a przez to być może nie uda się zapobiec czemuś, czemu w normalnej sytuacji mogliby zapobiec.
Wasz raport pokazuje, że 57 procent dzieci doświadcza przemocy ze strony rówieśników.
Raport uwzględnia zarówno znajomych, jak i rodzeństwo. W badaniach widać korelację: dziecko, które doznaje przemocy w domu, jest też częściej ofiarą przemocy w szkole.
Dlaczego?
Bo nie ma zaplecza. I inne dzieci to wyczuwają. Ono nie ma dorosłego, który za nim stanie. Te dzieci są też bardziej narażone na wykorzystanie seksualne. I tu działa ten sam mechanizm: nie mają kogoś, komu mogą się poskarżyć. Same też są częściej sprawcami przemocy, bo muszą gdzieś odreagować to, co je spotyka. Niektóre odreagują na sobie – samookaleczeniami, próbami samobójczymi, również używaniem alkoholu i innych substancji psychoaktywnych, ale część dzieci odreaguje na innych. Działa tu coś, z czego rodzice nie zdają sobie sprawy: jeśli dziecko od nas jako swoich rodziców doznaje przemocy, to postrzega świat jako nieprzyjazny. Skoro ci, którzy mieli je chronić, kochać, biją je, ośmieszają, stosują jakieś nieadekwatne metody, to pewnie obcy są jeszcze gorsi. Co w takiej sytuacji robię jako dziecko? Przyjmuję bojową, agresywną postawę, żeby się ochronić.
Czy nasze dzieci są najbardziej przemocowe w Europie? Tak pokazują przytoczone przez was badania.
Na tle państw starej Unii Europejskiej zajmujemy ostatnie, 16. miejsce. Pamiętajmy, że te państwa mają nad nami kilkadziesiąt lub przynajmniej kilkanaście lat przewagi w patrzeniu na dziecko i jego ochronę. Ale decyduje o tym również to, że nie prowadzimy na szeroką skalę programów profilaktycznych. W przepisach pojawiają się coraz wyższe kary, a mało uwagi poświęcamy zapobieganiu.
W szkołach społecznych czy prywatnych coraz częściej (w publicznych niestety znacznie rzadziej, bo nie ma pieniędzy, chociaż są dyrektorzy, którzy jakoś to załatwiają) prowadzi się treningi umiejętności społecznych. I to nie pogadankę raz na rok, tylko uczniowie co tydzień przez godzinę mają trening umiejętności społecznych, komunikacji, rozwiązywania konfliktów, mediacji, radzenia sobie ze stresem. I w tych szkołach poziom przemocy rówieśniczej jest znacznie niższy, bo dzieci potrafią inaczej załatwiać trudne sprawy.
A jakie są konsekwencje przemocy rówieśniczej? Bo dotykają nie tylko sprawców i ofiary, ale również świadków, i są zapewne długofalowe, mogą się przekładać na przekonania, wizję świata i postawy obywatelskie.
Przemoc rówieśnicza może dotknąć każdego. Gdy jesteśmy jej ofiarą, wpływa na poczucie naszej wartości i bazowe poczucie bezpieczeństwa – czy chcemy chodzić do szkoły. W drastycznych sytuacjach część dzieci zaczyna wagarować, opuszcza się w nauce, w związku z czym pogarszają się również ich perspektywy na dalsze życie. Jeśli jako sprawcy nie poniesiemy konsekwencji – źle, bo zaczniemy myśleć, że jesteśmy bezkarni, że możemy tak postępować, to może eskalować i dojdzie do rzeczy, których konsekwencje będą naprawdę porażające. Gdy zostaniemy ukarani – niby dobrze, bo pokaże nam to granice, ale z drugiej strony dostaniemy łatkę trudnego, przemocowego dzieciaka. Większość świadków przemocy się boi, ma kaca moralnego, że nic nie zrobiło, nie zareagowało. Ma to fatalny wpływ na postawę obywatelską, bo wydaje nam się, że lepiej ulec, niż się postawić, inaczej agresja może zostać przekierowana na mnie. Pewnie jeszcze kilka pokoleń nam zajmie wyjście z przekonania, że jeśli powiemy dorosłemu, to nie oznacza to, że donieśliśmy. Przemoc nie znika. Nie ma takiej przemocy, po której nie zostałyby ślady. Niestety, profilaktyka jest trudniejsza niż karanie, bo musiałaby zahaczać o bardzo wiele obszarów. Przeprowadzenie jednej pogadanki niczego nie zmieni. Musimy zmieniać system czy wręcz podstawę programową. Ale to niestety nie nasze kompetencje. ¶
W latach dziewięćdziesiątych, przesyconych zdarzeniami, latach, w których wszystko działo się naraz i było trochę niesamowite, Telewizja Polska emitowała program „Zwyczajni niezwyczajni”. Jego bohaterami byli prawdziwi i zupełnie normalni bohaterowie naszej nowej codzienności. Ludzie, którzy znaleźli się we właściwym miejscu i czasie. Ale nie po to, by ukraść pierwszy milion, tylko żeby uratować komuś życie. I to właśnie było w nich niezwykłe, ta zwyczajność – prozaiczne okoliczności, które kazały im zdobyć się na ekstraordynaryjne czyny. Pamiętam historię mężczyzny, który na ulicy Sienkiewicza w Kielcach – kto był, ten wie, że jest to stromy deptak biegnący ostro w dół od położonego na wzgórzu placu Moniuszki ku dworcowi PKP – wskoczył do samochodu, którego właściciel zaparkował, zapominając zaciągnąć hamulec. Auto zaczęło się toczyć w dół. A on otworzył drzwiczki, wsiadł w biegu, zaciągnął ręczny i uratował wiele osób krążących między butikami na zatłoczonej ulicy.
Takich historii – o ludziach uratowanych spod lodu, ze zmiażdżonych aut i płonących mieszkań – które zakończyły się szczęśliwie dzięki czyjejś interwencji, było mnóstwo. A kolejni zapraszani do studia bohaterowie o normalnych nazwiskach i zawodach wzruszali ramionami i powtarzali, że to nie było nic wielkiego i że na ich miejscu każdy zrobiłby to samo. Oglądałam program z otwartą buzią i podziwem, ale też z dreszczem niepokoju, rozmyślając, co bym zrobiła, gdyby życie wystawiło mnie na taką próbę. Czy podołałabym wyzwaniu? Wykazałabym się wystarczającą odwagą i sercem?
Teraz się dowiaduję, że moje dziecięce dywagacje były zasadne. Claudia Hammond, brytyjska dziennikarka naukowa, która współtworzyła pierwsze ogólnoświatowe badanie dobroci, patrzy na mnie z ekranu komputera i mówi, że każdy z nas ma statystyczną szansę aż pięć razy znaleźć się w sytuacji, w której będzie mógł uratować czyjeś życie i zdrowie. Dlatego hipotetyczne rozważania, co by się robiło, są przydatne. Badaczka uważa, że można przygotować się do bycia bohaterem – ustalić ze sobą, co by się chciało zrobić. Czy chciałabym ratować? Czy wolałabym zadzwonić po pomoc? A może wszcząć alarm i ze wsparciem innych jakoś zareagować? Scenariuszy jest wiele, ale warto być szybkim i zdecydowanym, bo w sytuacjach szczególnych liczy się czas. Hammond wie to z badań i z rozmów z osobami, które podjęły się uczynków wielkiej wagi. Kluczowe, mówi mi, jest jednak to, że dobre uczynki mają zazwyczaj wagę piórkową i są wszędzie. Jeśli tylko zechcemy je dostrzec.
Proponuje mi ćwiczenie. Wieczorem, przed snem mam zapisywać w notesie trzy dobre uczynki, których byłam świadkiem, beneficjentką lub sprawczynią. Od rana więc wypatruję między ludźmi gestów życzliwości – podniesionych z chodnika i oddanych śpieszącemu się właścicielowi rękawiczek, telefonów i kluczy, przytrzymanych przed kimś drzwi, zaparzonych dla kogoś filiżanek herbaty, wymienionych przy kasie sklepowej drobnych uwag, które niby niczemu nie służą, a wywołują uśmiech, ustąpionych miejsc w tramwajach. I rzeczywiście jest tych zdarzeń mnóstwo. Małe gesty dobroci unoszą się między nami na ogół niezauważane. Bo to nie jest nic wielkiego. Ale to też nie jest nic.