Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
czy da się rozmawiać bez emocji? Wyłącznie racjonalnie, na argumenty i bez przekrzykiwania się? Nasza kultura, chcąc nie chcąc, narzuca nam skrótowość komunikacji. Tweety, memy, SMS-y, facebookowe półsłówka – to nader często narzędzia, których używamy do prowadzenia równoległych monologów, w których mylimy nawet nie tyle rozum z emocjami, ile fakty z opiniami, absolutyzując swoje odczucia i poglądy.
Tym bardziej więc zapraszam do lektury majowego „W drodze”, w którym wracamy do burzliwych splotów etyki i moralności polaryzujących nasze życie religijne i społeczne.
Przeczytają państwo m.in. wyśmienity esej prof. Barbary Chyrowicz poświęcony konfliktowi i argumentacji wokół problemu aborcji. I choć wydaje się, że powiedziano już na ten temat wszystko, jest to – jak zauważa autorka – zagadnienie, które dotyczy ludzkiego życia, czyli pozostaje ważne dla każdego człowieka, niezależnie od tego, czy jest filozofem, prawnikiem, teologiem czy biologiem. Równie błyskotliwe teksty traktują o problemie uporczywej terapii, choć, jak zaznaczają autorzy, należałoby raczej mówić o terapii daremnej. Czyli o tej chwili, gdy nieuchronny koniec ludzkiego życia zderza się z naciskami na lekarzy, światopoglądem, a także z zarzutami o ukrytą eutanazję. Wystarczy przypomnieć sprawę Polaka podłączonego do aparatury podtrzymującej życie w szpitalu w Wielkiej Brytanii czy dwuletniego Alfiego Evansa cierpiącego na nieznaną chorobę neurodegeneracyjną.
Mam nadzieję, że lektura majowego miesięcznika pozwoli państwu spojrzeć na znane już problemy z nowej perspektywy. ¶
Ludzie się dziwią: Jak to możliwe?
Jest takie powiedzenie, że fałszywy prorok i prawdziwy wyznawca są dla siebie nawzajem stworzeni.
Od czego się zaczyna?
Od obietnicy. Lider grupy, skupmy się na grupie religijnej, ma coś, co chcą mieć ci, którzy go podziwiają. Najczęściej w przypadku wspólnoty religijnej będzie to obietnica wyjątkowej i bliskiej relacji z Bogiem, rzekomo tak bliskiej, jaką ma ten, który się na nią powołuje, oraz jakiejś specjalnej misji, którą ta grupa ma do spełnienia.
I wszyscy mu wierzą?
Wszyscy, którzy są blisko niego i są podatni na jego zwodnicze manipulacje. Żeby to zrozumieć, trzeba na problem spojrzeć z trzech perspektyw równocześnie: osobowości lidera, czyli tak zwanego guru czy „charyzmatyka”, osobowości osób, które weszły w orbitę jego oddziaływań, i dynamiki grupy, która zaistniała wokół lidera.
Rozmawiamy o ludziach dorosłych.
Wiek nie ma tutaj decydującego znaczenia, ponieważ w takiej wspólnocie nie mówimy o relacji dorosły – dorosły, tylko o relacji dorosły obsadzony w roli autorytarnego rodzica z dorosłym, który jest od niego dziecięco zależny. Z takiej grupy trudno wyjść, zwłaszcza gdy wszystko jest okraszone aurą wyjątkowości i niepowtarzalności i kiedy wytworzyło się już tzw. myślenie grupowe. Wtedy dochodzi do nadużyć.
Obietnica bliskości Boga wydaje się rzeczywiście bardzo atrakcyjna, ale kiedy zaczyna mnie coś boleć albo kiedy widzę, że ktoś robi mi krzywdę, to automatycznie się wycofuję.
Ale na początku nie wiem, że ktoś mnie krzywdzi, bo ten ktoś mówi, że mnie ratuje i zbawia.
Jednym z najczęstszych mechanizmów manipulacyjnych w przypadku nadużyć duchowych jest bombardowanie miłością, a więc schlebianie adeptowi i dowartościowywanie go, utwierdzanie w przekonaniu, że tylko w tej grupie będzie bezwarunkowo akceptowany i kochany. Skuteczność tej techniki opiera się na stworzeniu uczuciowej, ale dysfunkcyjnej zależności od lidera i grupy. Bardzo często towarzyszy temu inna manipulacyjna strategia, tzw. obwinianie przez wzajemność mające na celu wzbudzenie u adepta permanentnego poczucia winy w wypadku jakiegokolwiek przejawu podważenia autorytetu lidera czy dobrych intencji grupy, od których otrzymało się już tyle „dobra”.
Po drugie, kiedy już się przekonam, że ktoś wyrządza mi krzywdę, a ja, zostając, krzywdzę siebie, to jestem zastraszany konsekwencjami opuszczenia grupy, ponieważ wmawia mi się, że jest to zdrada samego Boga. Po trzecie, skoro ktoś mnie krzywdzi, a ja na to zezwoliłem albo nadal zezwalam, to sam jestem za to odpowiedzialny, więc się uruchamia poczucie winy i wstyd przed przyznaniem się do bycia ofiarą. Po czwarte, może w tej chwili mnie krzywdzi, ale jest w tym jakiś głębszy sens i na razie odbieram to jako krzywdę, ale ostatecznie to będzie moje wyzwolenie, dlatego warto wytrzymać i poczekać. Bo nawet jeśli widzę, że coś jest nie tak, to nadal wierzę, że reforma jest możliwa, a moje cierpienie było po coś i nie pójdzie na marne, bo było potrzebne dla wyższej sprawy.
Kto jest podatny na takie uwodzenie i podporządkowywanie się liderowi?
Najczęściej osoby, które mają różnego rodzaju deficyty emocjonalne: silną potrzebę aprobaty, zły obraz siebie, kompleks niższości, strach przed odrzuceniem, pragnienie mocy, silne poczucie frustracji.
I gdy takie osoby znajdą się blisko lidera, to czują się wybrane?
Wybrane, dowartościowane, bo skoro lider jest wspaniały, a one są blisko lidera, to mogą się ogrzewać w jego wielkości i wspaniałości. Nawet jeśli nigdy nie będą takie jak on, to schlebia im, że zostały przez niego wybrane i że ma wobec nich oczekiwania, powierzając im misję do wykonania. Czując się wybrane, czują się wspaniale – oczywiście do czasu.
Bo w pewnym momencie ten wspaniały i podziwiany lider wyciąga skórzany pas i zaczyna nim bić. I nie zapala mi się czerwone światło w głowie, że coś jest nie tak?
Nie od razu, dlatego że kara jest traktowana jako inicjacja. Jako konieczny etap rozwoju lub sprawdzenie lojalności w stosunku do lidera bądź grupy. Proszę pamiętać, że w kręgach religijnych, zwłaszcza tradycyjnych, bicie jako środek wychowawczy nie jest jednoznacznie odrzucane ani potępiane. Jeśli się to nazwie upokarzaniem ego, walką z ego, niesieniem własnego krzyża, to można ten masochizm traktować jako testowanie siły swojej motywacji, wiarygodności swoich chęci. Dlatego nie od razu będzie to automatyczny sygnał do ucieczki, zwłaszcza jeśli kiedyś już mnie bito czy upokarzano, a potem mówiono, że dzięki temu wyszedłem na porządnego człowieka albo sam o sobie tak myślę, usprawiedliwiając zastosowaną w stosunku do mnie przemoc.
A potem następuje kolejne przekraczanie granic. Ktoś narusza moją seksualność. Nadal nie włącza się wewnętrzy alarm, który każe krzyknąć: Stop!?
Jeśli po jednej stronie jest mężczyzna, a po drugiej kobieta, która ma duże deficyty w zakresie bliskości, to niekoniecznie zapali się od razu czerwone światło. Zwłaszcza gdy lider jest celibatariuszem i używa seksualności jako środka do osiągnięcia rzekomej bliskości z Bogiem. Nie zapominajmy również, że bez kontroli seksualności nie ma spójnej grupy, tylko że to była kontrola patologiczna.
Nie rozumiem…
Eksploatacja ciała ma uwolnić bądź wyzwolić ducha, a rozkosz seksualną upodobnić do ekstazy duchowej. Jeśli lider jest autorytetem od wszystkiego, to zaczynam mu wierzyć, że moja seksualność ma służyć wyższemu celowi. Ale żeby to było możliwe, on te potrzeby seksualne zaczyna w takiej osobie rozbudzać i nimi manipulować.
Zauroczenie na płaszczyźnie mężczyzna – kobieta również ma znaczenie?
Jest istotne, ale nierozstrzygające.
Wtedy nazywamy to romansem albo zakochaniem. I dzieje się to za przyzwoleniem obu stron, które, tak zakładamy, czerpią z tego obopólną przyjemność.
Tak, ale obopólna zgoda nie oznacza tej samej współodpowiedzialności, bo tak czy inaczej mieliśmy do czynienia z przekroczeniem granic relacji duszpasterskiej i z taką czy inną krzywdą. Owa przyjemność szybko zabarwia się więc goryczą.
Studentki z Wrocławia były przekonane, że zbawiają świat i że dzięki kontaktowi ze swoim duszpasterzem zostaną obdarowane specjalnymi darami duchowymi. On był dla nich dominikaninem numer jeden wśród wszystkich dominikanów w Polsce i pewnie jedną z niewielu osób, która w ich mniemaniu była blisko Boga tak, jak nikt inny. Dały się uwieść swoim oczekiwaniom i wyobrażeniom. Zostały nabrane na wyjątkowość. Oczywiście doszły do tego jeszcze inne psychologiczne mechanizmy, ale one w tym trwały dlatego, że się czuły wyjątkowe. Oni też, bo to nie były tylko studentki.
Tu mieliśmy jednak do czynienia z gwałtem. Trudno wtedy mówić o przyjemności. Poza tym, jak ojciec powiedział, krzywdziciel był celibatariuszem. Osobie wierzącej, która należy do grupy duszpasterskiej, nie kłóci się to z zasadami?
Żeby doszło do wykorzystania seksualnego, wpierw musi mieć miejsce wykorzystanie duchowe. Ponieważ lider kontroluje członków swojej wspólnoty i duchowo nimi manipuluje, stopniowo przekracza kolejne granice, przy czym w tej sytuacji nie chodzi o przyjemność seksualną, tylko o przyjemność czerpaną z seksualnego upokarzania innych, a więc o perwersyjną władzę nad jednostką.
Co powinno zaniepokoić postronnego obserwatora?
Po pierwsze, autorytarna postawa lidera, który ma zawsze rację i nie dopuszcza dyskusji, a więc ma rzekomy monopol na prawdę. Po drugie to, że grupa zaczyna funkcjonować na zasadzie my versus oni, czyli my, zbawieni, versus oni, potępieni, albo my bliżej Boga versus przeciętni katolicy, którzy przychodzą raz w tygodniu do kościoła. Z tym powiązana jest presja na członków grupy, aby zerwali kontakty ze swoim środowiskiem rodzinnym i dotychczasową grupą społeczną. Po trzecie, zachowania, które są sygnałem alarmowym, takie jak nadużywanie zaufania czy przekraczanie granic w relacji duchowny – świecki pod pretekstem ofiarowywania siebie Bogu dla zbawienia świata, a więc kontrola seksualności, przymusowe praktyki oraz ingerencja w życie intymne ludzi i kontrola ich życia prywatnego. Wreszcie istotne są mechanizmy myślenia grupowego, przejawiające się tym, że nie wolno poddać krytyce naszego lidera ani naszej grupy, co się wiąże z bezkrytyczną autoidentyfikacją z nimi. Jeśli się z takimi oznakami spotykamy, to wtedy trzeba działać szybko, bo to oznacza, że już doszło do nadużyć.
Oderwijmy się od tej sprawy i spójrzmy na problem ogólniej: Czy duszpasterze, nim się zajmą duszpasterstwem, z założenia powinni przechodzić terapię, która pozwoliłaby im się uporać z różnymi niezałatwionymi, a czasami nawet nieuświadomionymi problemami z przeszłości, które rzutują na ich życie i ostatecznie mogą wpłynąć na to, że będą się zachowywali przemocowo?
To jest nierealne. Nawet terapeuci nie muszą przechodzić terapii, żeby wykonywać ten zawód. Ale z pewnością dobrze by było, gdyby duszpasterze mieli superwizorów, którzy nadzorowaliby ich pracę i kontrolowali to, co się dzieje w grupie.
Kto mógłby być takim superwizorem – inny duszpasterz, przełożony, osoba świecka?
Na pewno nie przełożony, bo wtedy trudno byłoby rozmawiać o problemach i przyznać się do tego, że z czymś sobie nie radzimy, skoro istnieje zależność służbowa i związany z nią lęk przed „zwolnieniem z pracy”. Najlepiej, gdyby to był inny doświadczony duszpasterz albo zespół, w którym będą kompetentne osoby duchowne czy świeckie, mające wiedzę psychologiczną. To byłby taki falochron.
I superwizja miałaby chronić przed takimi nadużyciami, z jakimi mieliśmy do czynienia we Wrocławiu? Przecież duszpasterz mógłby się świetnie kryć i manipulować nie tylko członkami swojej pseudoduszpasterskiej sekty, ale także superwizorami.
Kiedy mówię o superwizji, nie mam na myśli jednej rozmowy z okazji Bożego Narodzenia czy Wielkanocy, ale regularne spotkania poświęcone analizie dynamiki takiej grupy czy wspólnoty. Poza tym w dłuższej relacji widać, czy ktoś manipuluje, czy nie. Oczywiście nie możemy wykluczyć sytuacji, że nawet doświadczeni superwizorzy dadzą się uwieść i nie zorientują się w pewnych kwestiach. Pamiętajmy, że grupy mające znamiona sekty są bardzo hermetyczne. Tak zresztą było we Wrocławiu – msze dla tysięcy, ale wybrani pod kluczem.
Z tym kluczem to lekka przesada. W tym klasztorze mieszkali przecież inni zakonnicy.
I niestety dali się zwieść. Pewnie trudno innym zakwestionować działanie „charyzmatycznej” osoby, wokół której gromadzą się tłumy i która wpisuje się w zbiorczy dominikański wizerunek podziwianego duszpasterza dwudziestego pierwszego wieku. Bo to, co ów duszpasterz robił publicznie na mszy, na konferencjach czy rekolekcjach – to jedna rzecz. A to, co się działo za zamkniętymi drzwiami, nawet jeśli te zamknięte drzwi były na terenie klasztoru, to druga.
To osłabiło czujność braci z klasztoru?
Tu w grę wchodzą indywidualne i organizacyjne ograniczenia. Jedni mogli go podziwiać, inni mu zazdrościć, jeszcze inni nie czuć takiej duchowości, ale on pracował na markę zakonu. Dopóki zakon to firmował, mówiono o „różnorodności charyzmatów”. Inna kwestia to decyzje jego przełożonych i reagowanie na skargi ofiar bądź ich rzeczników oraz przepływ informacji w strukturach władzy u dominikanów.
Czy ta sprawa zmieni styl duszpasterstwa?
Nie chciałbym się wypowiadać za dominikanów, którzy sami, na własnej skórze czują teraz, że nie poradzili sobie z problemem, ale nie uciekają przed nim. Mam nadzieję, że ta sytuacja będzie nauczką dla nas wszystkich i doprowadzi do zmian proceduralnych, które zwiększą transparentność instytucji kościelnych oraz wdrożą mechanizmy związane z głębszą refleksją nad funkcjonowaniem naszych duszpasterstw.
Księży będzie za chwilę coraz mniej. A to może spowodować, że do pracy duszpasterskiej będą trafiały zupełnie przypadkowe osoby.
Spadek liczby powołań może wpłynąć na ograniczenie oferty duszpasterskiej, ale nie może usprawiedliwiać spadku jej jakości. Problem nie pojawia się na etapie przydzielania księdza do takiego czy innego duszpasterstwa, tylko wcześniej, podczas dopuszczania go do święceń. Od początku musimy mówić o odpowiedniej formacji ludzkiej, a nie tylko zakonnej czy kapłańskiej i nie ulegać fascynacji „charyzmatycznymi” klerykami, po których w przyszłości można się wiele spodziewać. Na pewno nas zaskoczą, tylko że na gorsze!
Do psychomanipulacji czy uwodzenia może dojść nie tylko w grupie duszpasterskiej, ale także w indywidualnym kierownictwie duchowym czy nawet w konfesjonale.
To prawda i to jest problem, który nadal stanowi tabu w polskim Kościele.
Jak rozpoznać taką fałszywą duchowość?
Fałszywa duchowość w relacji towarzyszenia duchowego polega na tym, że kierownik duchowy stawia się w miejscu Boga, wymaga podporządkowania zamiast współpracy. A podporządkowanie usprawiedliwia rzekomym religijnym posłuszeństwem.
Ale my przecież cały czas mówimy o dorosłych ludziach, a nie o dzieciach czy nastolatkach…
Mówi pani o dorosłych metrykalnie ludziach, a nie o dojrzałych osobach. To są dwie zupełnie różne kategorie. Poza tym w Kościele od wieków powielany jest przekaz, że jeśli chcesz poznać wolę Boga, to bądź posłuszny duchownym, bo „kapłan jest bliżej Boga” i w trakcie spowiedzi jest wręcz „wyrocznią”.
Ci kierownicy duchowi czy spowiednicy stają się dla niektórych terapeutami, coachami, seksuologami, psychologami…
Jest to bardzo niebezpieczne, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że z pomocy kierowników duchowych korzystają niejednokrotnie osoby zagubione, poranione, samotne, single czy singielki. Kiedy ktoś im poświęca swój czas, czują się ważne, potrzebne, akceptowane. A „kierownik duchowy” zaczyna to wykorzystywać do swoich celów, utrzymując taką osobę w całkowitej zależności od siebie nie dla jej bliskości z Bogiem, tylko dla gratyfikacji własnych deficytów emocjonalnych. Bóg jest dodatkiem do tego wszystkiego. Tego oczywiście odgórnie nie da się wyeliminować, ale właśnie dlatego osoby, które zajmują się duszpasterstwem i stałym kierownictwem duchowym, powinny mieć obowiązkową superwizję.
Ale z pomocy kierowników duchowych korzystają też osoby dojrzałe osobowościowo, religijnie, emocjonalnie. One będą bardziej czujne, nie dadzą się uwieść?
Zakładamy, że będą umiały rozpoznać, że ktoś, kto miał im pomóc w drodze do Boga, przysłania Go sobą, domaga się skupienia uwagi na sobie, a nie na tym, co się dzieje pomiędzy „duszą” a Bogiem. I będą miały odwagę skonfrontować się wtedy z takim kierownikiem i zakończyć spotkania.
Jak rozpoznać, że ktoś padł ofiarą psychomanipulacji?
Taka osoba staje się zależna jak dziecko i bezkrytyczna, zaczyna przejawiać postawę lękową, wręcz paranoiczną. Cały swój czas poświęca grupie, do której należy. Z tego powodu odcina się od rzeczy, które wcześniej robiła, lubiła i które miały dla niej jakieś znaczenie. Na krytykę swojego zachowania reaguje, zaprzeczając faktom, myśli wyłącznie zero-jedynkowo, odbierając troskę innych osób o siebie jako zgubne działanie szatana czy wrogość świata.
Tylko że zauważenie takich symptomów to jedno, a zrozumienie tego i przyjęcie do wiadomości, to drugie.
Rodzic widzi, że z jego dorosłym dzieckiem dzieje się coś złego i…?
Rodzic nie zawsze widzi, bo dorosłe dziecko wyjechało na studia i mieszka w innym mieście. A nawet jeśli widzi, nie jest to rozstrzygające dla dorosłego dziecka, bo rodzic nie jest już autorytetem.
To chyba naturalne, że w pewnym wieku rodzic schodzi na drugi plan i przestaje być autorytetem.
To jest naturalne, tylko że my mówimy o osobach, które najprawdopodobniej nigdy nie były w bezpiecznej relacji ze swoimi rodzicami albo te ich wzajemne relacje były bardzo sproblematyzowane. I nagle w życiu takiej osoby pojawia się inny dorosły, który ma tego dysfunkcyjnego rodzica nieświadomie zastąpić. To właśnie utrudnia trzeźwą ocenę tego, co się dzieje, i dostrzeżenie w porę oznak niebezpieczeństwa związanego z nadużyciem, bo w grę wchodzi ambiwalencja postaw i życiowych doświadczeń.
Mam nadzieję, że sytuacja, jaka miała miejsce u dominikanów, i wiele innych, o których się dowiadujemy, związanych między innymi z pedofilią, sprawią, że staniemy się bardziej czujni, krytyczni, ale też ostrożniejsi.
Takie mechanizmy mogą zadziałać w przypadku osób niepełnoletnich. Natomiast nie w przypadku studentów, bo rodzice na tym etapie nie mają już kontroli nad ich funkcjonowaniem. Natomiast jeśli chodzi o ochronę dzieci i młodzieży, to z pewnością muszą się pojawić ze strony Kościoła procedury, które dadzą rodzicom poczucie, że ich dzieci oddane księdzu pod opiekę są bezpieczne.
Takich nadużyć dopuszczają się też świeccy rekolekcjoniści bardzo chętnie zapraszani do kościołów. Straszą piekłem i diabłem, mówią o zatrzaśniętej bramie miłosierdzia. To, co głoszą, to nie jest Dobra Nowina, to jest zła nowina. A ludzie tego bardzo chętnie słuchają. Dlaczego?
Bo w Polsce brakuje katechezy dorosłych. A straszenie piekłem i diabłem to bardzo prosta wizja świata, taka biało-czarna, niewymagająca wysiłku. Wystarczy uwierzyć, że egzorcyści są specjalnymi emisariuszami Boga, a nawrócenie poprzedza miłosierdzie – nie na odwrót. I dla wielu osób to jest właśnie prawdziwa religia, bo myślenie magiczne to część naszej natury.
Księża są zadowoleni, że ktoś ich wyręcza w katechezie, ściągając ludzi do kościoła, treść nie jest wtedy najistotniejsza. Ważne, że ludzie przychodzą i się boją, bo tym ich lękiem i poczuciem winy można zarządzać, a wierni chętnie wtedy oddadzą w ich ręce kontrolę nad swoim życiem z obawy przed „zagrożeniami duchowymi” itp.
Ostatnio usłyszałem od jednej z moich pacjentek, że ksiądz w trakcie spowiedzi powiedział jej, że gdy nie jest w stanie łaski uświęcającej, a chce się otworzyć na działanie Ducha Świętego, to otwiera się też na działanie złego ducha, więc nie ma sensu się modlić, zanim nie pójdzie się wpierw do spowiedzi.
Inna niepokojąca sprawa to poziom teologiczny polskiego kleru, ale to temat na osobną rozmowę…
Czy osoby, które w różny sposób krzywdziły innych, dopuszczały się manipulacji, powinny być na zawsze odsunięte od duszpasterstwa, bez nadziei na drugą szansę?
Musimy brać pod uwagę cechy osobowości tego człowieka. On się przecież nie zmieni, nawet jeśli okaże skruchę, odbędzie karę i zapewni, że to już nigdy się nie powtórzy. Takiej osobie nie można wierzyć na słowo, co nie oznacza, że ona nie ma dobrych chęci albo że chce nas okłamać. Dlatego dla własnego bezpieczeństwa, a przede wszystkim dla bezpieczeństwa innych powinna być oddzielona od bezpośredniej pracy z ludźmi. No bo jeśli mówimy o osobowości manipulacyjnej, to ona się nie zmieni tylko dlatego, że siłą ktoś jej odebrał grupę albo zabronił wykonywać konkretną pracę duszpasterską. Potrzeby narcystyczno-perwersyjne zostają w tym człowieku. Dlatego ja osobiście byłbym bardzo ostrożny z dawaniem komuś takiemu drugiej szansy. ¶
Najprościej byłoby powiedzieć, że trzeba się nawrócić. Zmienić własne myślenie i konsekwentnie w ślad za tym postępowanie. To przecież kluczowy termin chrześcijańskiego etosu wyrażający się w odwadze podjęcia krytycznej autorefleksji i zakwestionowania dotychczasowego stylu życia, jego kształtu, wyborów i kierunków, które nie przystają do przesłania Ewangelii. To prawda tyleż oczywista, co w niektórych wypadkach niewystarczająca. Bo choć szlachetne jednostki potrafią swoim przykładem i nieustępliwością zmienić losy Kościoła i tchnąć weń nowy entuzjazm wiary, to ostatecznie, niczym w filmowym Matriksie, bez zmiany strukturalnej mogą zostać zneutralizowane przez bezwład instytucji, z którą przychodzi im się mierzyć.
Nie trzeba przypominać, że Kościół jest konkretną strukturą, w której oprócz darów Ducha Świętego, charyzmatu apostolskiego czy owoców śmierci i zmartwychwstania Jezusa widocznych w sakramentach mamy do czynienia z utrwalonymi zwyczajami i praktyką zamykającą się często w stwierdzeniu: „Zawsze tak było”. W tej strukturze są konkretni ludzie i ich decyzje, które bardzo rzadko da się opisać, używając cytatu z Dziejów Apostolskich: „postanowiliśmy, Duch Święty i my” (Dz 15,28). Niestety częściej sensowność i adekwatność działań zależą wyłącznie od indywidualnej roztropności, wrażliwości, odwagi, daleko- wzroczności czy troski osób je podejmujących.
Proszę nie traktować powyższych słów jako argumentu mającego usprawiedliwić jakiekolwiek zaniedbania. Chodzi o coś innego. W sytuacji, w której się znaleźliśmy, zarówno my, dominikanie, jak i wszystkie osoby skupione wokół naszych klasztorów, choćby tylko przez uczestnictwo w sprawowanych przez nas sakramentach, musimy się zmierzyć z szeregiem problemów wykraczających poza punktowe załatwienie tej czy innej kwestii z naszej przeszłości. Równie intensywnie i z odwagą należy rozpocząć dyskusję na temat przyszłości. Bo jeśli nawet prace komisji powołanej do zbadania sprawy Pawła M. zakończą się wskazaniem osób odpowiedzialnych za brak reakcji, wykażą nieadekwatność działań podjętych w stosunku do pokrzywdzonych, to przy całej powadze tych kroków takie postępowanie nie może zamknąć sprawy. Wszak oprócz tego, co już ujrzało światło dzienne, wrocławski skandal każe też zapytać o coś, co można by nazwać zakonnymi bezpiecznikami zamontowanymi w naszej strukturze, dotyczącymi stylu podejmowania i weryfikowania decyzji. A to z kolei powinno nas prowadzić do przemyślenia dotychczasowych przyzwyczajeń w funkcjonowaniu wspólnot, bezwzględnego wyciągania konsekwencji wobec osób, które się dopuściły jakichkolwiek nadużyć, a także, co oczywiste, rozumienia posłuszeństwa.
Z konsekwencji tego, co się stało, chyba nie wszyscy do końca zdajemy sobie sprawę, bo jak zdarzało mi się słyszeć – skoro powstała niezależna komisja, to chyba wszystko jest na dobrej drodze. Możemy próbować się usprawiedliwiać i mówić: „To nie my, to oni”, ale bądźmy poważni. Fragment komunikatu braci z konwentu we Wrocławiu powinien nam dać do myślenia: „Mamy świadomość odpowiedzialności za historię i solidaryzujemy się z tymi, których w tym miejscu skrzywdzono”. A to znaczy, że ta sprawa dotyczy nas wszystkich bez względu na to, w którym byliśmy wówczas klasztorze i kiedy wstąpiliśmy do zakonu.
Z pewnością socjologia czy psychologia miałyby na temat obecnej sytuacji wiele do powiedzenia. My zatrzymajmy się tylko na diagnozie teologicznej.
Być może dla lepszego opisu rzeczywistości należałoby przyjąć, że także między nami zainstalowały się struktury grzechu, by użyć sformułowania spopularyzowanego przez Jana Pawła II. Ani nie jesteśmy pierwsi, ani jedyni. Wnioski z głośnego raportu traktującego o manipulacjach kardynała Theodore’a McCarricka są tego wymownym dowodem. Można z powodzeniem funkcjonować w towarzystwie światowych decydentów i prowadzić podwójne życie.