Miesiecznik W drodze 7/2021 (575) - Wydanie zbiorowe - ebook

Miesiecznik W drodze 7/2021 (575) ebook

Wydanie zbiorowe

4,8

Opis

Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 182

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (17 ocen)
14
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Drodzy Czytelnicy,

mówimy czasem, że starość Panu Bogu nie wyszła. Łączymy ją z bezradnością, zależnością i niesprawnością, które objawiają się cierpieniem i mniej lub bardziej dotkliwymi chorobami. Odwlekamy, na ile potrafimy, chwilę przyznania się, że brakuje nam sił i że potrzebujemy pomocy. Jednocześnie kładziemy ogromny nacisk na to, by jak najdłużej zachować zdrowie, młodość i być aktywnym zawodowo.

Dane GUS-u mówią, że prawie siedemdziesiąt procent z nas boi się starości. A wśród powodów tego stanu rzeczy wymienia się związany z nią ograniczony dostęp do opieki zdrowotnej, bycie nikomu niepotrzebnym i samotność. Ogromne znaczenie mają też kwestie finansowe. Polski senior jest zasadniczo biedny. Zazwyczaj nie stać go na wykupienie wszystkich przepisanych mu leków. Zwłaszcza nowych, które są drogie i pełnopłatne. Wiele znanych mu do tej pory zniknęło z rynku, co u starszych osób budzi lęk.

Z drugiej strony okrzyknięty wizjonerem XXI wieku izraelski historyk Yuval Noah Harari twierdzi w swoich bestsellerowych książkach, że przedłużenie życia i poprawa jego dobrostanu są na wyciągnięcie ręki. Cóż z tego, kiedy epidemiczne miesiące boleśnie weryfikują jego tezy i pokazują, że niewiele trzeba, by wywrócić znany nam świat do góry nogami, a ofiarą wirusa może być każdy, bez względu na wiek.

Piszemy o tym wszystkim w najnowszym miesięczniku. Nie zajmujemy się tym, czego zmienić nie możemy. Chcemy pokazać, choć brzmi to może zaskakująco, że w starość trzeba zainwestować – wtedy, kiedy mamy siły, ba, nawet wtedy, gdy jesteśmy młodzi. Znaleźć proporcje między pracą a odpoczynkiem, czas na regularny wysiłek fizyczny, a przede wszystkim na budowanie relacji z innymi. Bo taka będzie nasza starość, jakie było wcześniejsze życie. Niby to wiemy, ale często tę prawdę bagatelizujemy. Dlatego nigdy dość przypominania. ¶

Urodziny robota

Lem był wielkim humanistą i w centrum wszystkiego stawiał zawsze człowieka, nie technologię. Dlatego coraz bardziej obawiał się tego, co widział – zachwiania balansu między człowiekiem a technologiami, które miały mu służyć.

Z Maciejem Kaweckim, prezesem zarządu Instytutu Polska Przyszłości im. Stanisława Lema,

rozmawiaAnna Król

Kiedy po raz pierwszy zetknął się pan z twórczością Lema?

To były Opowieści opilocie Pirxie, szkoła podstawowa. I to bolało.

Nie Bajki robotów?

Nie. Pirx. A szczerze mówiąc, mój pierwszy kontakt z Lemem to nie były jego utwory, tylko jego wizerunek. W sali do języka polskiego mieliśmy na ścianie zdjęcia Tadeusza Różewicza, Wisławy Szymborskiej, ks. Józefa Tischnera i właśnie Stanisława Lema. Wszyscy oni jeszcze wtedy żyli. Zdjęcie Lema wisiało dokładnie nad moją ławką. To była taka charakterystyczna fotografia z trzymanym w ręce kosmonautą. I ja wciąż na to zdjęcie patrzyłem na lekcjach. Można więc powiedzieć, że przeszliśmy razem całą podstawówkę.

Wtedy też przeczytałem wspomniane już Opowieści opilocie Pirxie. To była dla mnie męczarnia. I muszę przyznać, że do dziś nie przepadam za tą książką. Po latach rozmawiałem z rodziną Stanisława Lema i oni też uważają, że umieszczenie jej w kanonie lektur szkolnych było złym pomysłem. To nie jest dobry początek przygody z jego dziełami. Dzieciaki nie są przygotowane do czytania tak trudnej lektury, która jest naszpikowana wiedzą technologiczną, pełna neologizmów.

Potem długo nie czytałem Lema. Wróciłem do niego dopiero w trakcie studiów prawniczych, podczas intensywnych sesji, kiedy szukałem ucieczki od tematów prawnych. Wtedy przeczytałem Summa technologiae. I wpadłem w absolutny zachwyt. Książka wciągnęła mnie tak bardzo, że czytałem ją wielokrotnie, szukałem związków między Summa technologiae a Summa theologiae św. Tomasza z Akwinu. Czytanie Lema było czymś niesamowitym. Do dziś jest to dla mnie jego najważniejsza książka.

Po raz drugi zakochałem się w twórczości Lema, gdy trafiłem na jego felietony w „Tygodniku Powszechnym”.

Czyli nie podpisze się pan pod stwierdzeniem, że „książki Lema to książki dla dorastających chłopców”?

Książki Lema są dość szorstkie, pozbawione uczuć, tam nie ma romansów – może poza Solaris. Lem nie skupia się na relacjach międzyludzkich. Dlatego na tym poziomie odbioru to może być lektura dla chłopaków. Ale to tylko jedna z warstw. Uważam, że do Lema trzeba dorosnąć.

Od miłości do Lema przejdźmy na chwilę do rozmowy o Roku Lemowskim. Wasza fundacja [Instytut Polska Przyszłości im. Stanisława Lema – przyp. AK] była jedną z organizacji, które starały się o umieszczenie Stanisława Lema wśród patronów roku 2021. Dlaczego?

Muszę przyznać, że kiedy powstawała fundacja, nie myślałem o okrągłych urodzinach Lema. Dotarło to do mnie podczas jednego ze spotkań z Wojciechem Zemkiem, sekretarzem Lema, który dziś reprezentuje jego spadkobierców. Mieliśmy osiem miesięcy na przeprowadzenie całej procedury. Nie było to proste także dlatego, że Lem nie jest pisarzem, którego łatwo zaszufladkować. W swoich ostatnich felietonach pisanych dla „Tygodnika Powszechnego” był dość krytyczny, zarówno w stosunku do ówczesnego rządu, jak i do opozycji. Lem był nieokiełznany politycznie. Dużo widział i nie bał się o tym mówić wprost. W latach pięćdziesiątych w swojej twórczości krytykował socrealizm w sposób nieco zakamuflowany. W latach dziewięćdziesiątych mógł być już otwarcie krytyczny.

Dla mnie najważniejsze w Roku Lemowskim jest to, że zyskaliśmy okazję, żeby Lema „obudzić” w Polakach, żeby mieć więcej powodów do prezentacji jego poglądów i twórczości. Kiedy powstawała nasza fundacja, zdecydowaliśmy się budować jej istotę nie na literaturze, choć ta jest punktem odniesienia, ale na działaniach w cyberprzestrzeni. Przede wszystkim chcieliśmy wskazywać zagrożenia i prowadzić realne działania, które pomagają im zapobiegać. To ważne, bo przecież Lem mówił wiele o patologiach wynikających z korzystania z sieci. Najważniejszy realizowany przez nas projekt to ten związany z mową nienawiści i hejtem w internecie. Lem w ostatnim okresie życia był niezwykle zaangażowany w komentowanie języka nienawiści, populizmu w sieci, pojęcia postprawdy. Był przerażony tym, jak wielkim zagrożeniem dla człowieka może być internet. W jednym z ostatnich wywiadów wskazuje z nazwy na firmę Microsoft, obawiając się tego, co może spotkać ludzkość, jeśli pozwolimy na nieograniczoną ekspansję gigantów technologicznych. Dzisiaj z tymi samymi firmami pracujemy nad obchodami Roku Lema i stawiają one coraz większy nacisk na zrównoważony rozwój.

Dlaczego Lem tak się bał internetu i jego roli w życiu człowieka?

W twórczości Lema możemy wskazać trzy główne etapy. W pierwszym mamy do czynienia z fascynacją nowymi technologiami. Wystarczy zajrzeć do takich utworów jak Powrót zgwiazd. Ale były też wyjątki – do nich należy wydane w 1955 roku niewielkie opowiadanie Czy pan istnieje, Mr. Johns? W tym utworze Lem porusza problem transhumanizmu i chyba po raz pierwszy tak jasno prezentuje swoje obawy. To historia kierowcy wyścigowego, któremu firma Cybernetics Company wytacza proces. W wyniku wielu wypadków części ciała bohatera są sukcesywnie wymieniane na protezy tej firmy. Prezes Cybernetics Company uważa, że pozwany nie jest już człowiekiem, i chce udowodnić, że jest on już własnością przedsiębiorstwa.

Później, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, pojawiają się utwory, w których Lem dostrzega problemy związane ze stosowaniem nowych technologii. No a w ostatnich dwudziestu latach jego życia coraz wyraźniej widać, że jest przerażony przyszłością, jaka może nas czekać. Różnie interpretuje się jego rozczarowanie dominacją internetu. Trzeba na pewno wziąć pod uwagę to, że był już starszym człowiekiem i nie był w stanie w pełni korzystać z jego dobrodziejstw. Z drugiej strony do końca obserwował szybkie zmiany, jakie zachodzą na świecie w obszarze cyfryzacji życia. Lem był wielkim humanistą i w centrum wszystkiego stawiał zawsze człowieka, nie technologię. Dlatego coraz bardziej się obawiał tego, co widział – zachwiania balansu między człowiekiem a technologiami, które miały mu służyć.

Pojawił się w naszej rozmowie termin „transhumanizm”. W Lemie zawsze najbardziej mnie fascynowała nie warstwa science fiction, ale historia człowieka. W opowieściach o ludziach, którzy docierają do granicy poznania, Lem nie jest optymistą. Przypomina nam bowiem, że nie wszystko da się objąć rozumem. W jego prozie odnosi się to najczęściej do próby przekraczania granic naszej planety, ale w szerszym kontekście byłaby to prawda o tym, że granice istnieją i że niektórych nigdy nie przekroczymy.

Lem pisał na ten temat dość wcześnie, bo już w latach sześćdziesiątych. Interesowało go to, co się stanie z człowiekiem, którego pozbawi się elementu ludzkiego. Ten wątek jest bardzo mocno obecny w Powrocie zgwiazd. Pojawia się tam obraz społeczeństwa pozbawionego ludzkich cech, takich jak skłonność do podejmowania ryzyka, emocje, agresja. Świat wydaje się idealny, beztroski. I Lem z tym dyskutuje. Pisze, że człowiek w takim świecie przestaje być człowiekiem. W wyniku procesu betryzacji wszyscy zaczynamy się do siebie upodabniać, stajemy się masą. Tak Lem postrzegał wówczas nowe technologie, które – w momencie gdy nami zawładną – pozbawią nas niezbędnego do życia pierwiastka ludzkiego.

A jak Lem definiował ten pierwiastek ludzki? Czy to była dusza?

Lem był ateistą. Nieczęsto więc pisał o duszy. Dla niego, tak mi się wydaje, tym najbardziej ludzkim czynnikiem były emocje i subiektywizm. Możliwość wątpienia, prawo do popełniania błędów. A technologie, nawet najbardziej doskonałe, nigdy nie będą subiektywne. Są jedynie zaprogramowanymi przez człowieka, powtarzalnymi działaniami.

Jest taki fragment w Solaris: „Jedne planety mają być pustynne jak Sahara, inne lodowate jak biegun albo tropikalne jak dżungla brazylijska. Nie szukamy niczego prócz ludzi. Nie potrzeba nam innych światów. Potrzeba nam luster”. Miałoby to świadczyć o tym, że człowiek, podejmując wyprawy w kosmos, tak naprawdę próbuje poszerzyć granice Ziemi. Bo to Ziemia i człowiek stanowią dla nas punkt odniesienia… Co Lem mówi nam o nas jako gatunku?

Człowiekiem Stanisława Lema rządzą rozum i inteligencja. To człowiek, który uwielbia przewidywać przyszłość, który potrafi korzystać z dobrodziejstw nauki i myślenia naukowego. Jednak Lem z tego człowieka też drwi. Pokazuje go w sytuacjach, w których ten stara się przekroczyć granice poznania, ale nigdy mu się to nie uda, bo jest wpisany w ramy świata, w którym istnieje. Czasem odnosił się także krytycznie do swojej wcześniejszej twórczości. W latach dziewięćdziesiątych mówił, że napisanie Powrotu zgwiazd było błędem, bo to opowieść nieprawdziwa, taka, która nigdy nie może się ziścić. Dziś wiemy już, że się pomylił. Jesteśmy już bardzo blisko jego wizji – ludzi zmienionych nie do poznania przez nowe technologie.

Czy Lem zdefiniował zatem gdzieś robota?

Oj tak! Można taką definicję znaleźć we wspomnianym już utworze z 1955 roku Czy pan istnieje, Mr. Johns? Dyskutuje tam z powiedzeniem, że to, co techniczne, przewyższa to, co naturalne. Już wtedy Lem zaczął wskazywać na cyborgizację jako potencjalny kierunek rozwoju nauki. Tu pozwolę sobie na małą dygresję dotyczącą robotów. Bo słowo „robot”, podobnie jak Lem, obchodzi właśnie setne urodziny. Pochodzi od czeskiego słowa robota, które w tym języku oznacza niewolnika. Lem pisał już o robotach jako humanoidalnych tworach, które nie służą człowiekowi, ale są przez człowieka stworzone po to, by mogły go zastąpić. To fundamentalna różnica. I Lem dobrze ją rozumiał.

A czy przewidywał możliwość zamiany ról? Zastąpienia ludzi przez roboty i robotyzacji człowieka?

Pisał o tym między innymi w swojej powieści Pokój na Ziemi: „Normalny człowiek jest istotą wysoce nielogiczną i w tym jego człowieczeństwo. To rozum, owszem, ale silnie zanieczyszczony uprzedzeniami, emocjami i przeświadczeniami wyniesionymi z dzieciństwa czy z genów ojca i matki. Dlatego robot, podający się (na przykład przez telefon) za człowieka, dość łatwo może zostać zdemaskowany przez specjalistę”. W tym cytacie zawiera się cała istota tego, jak Lem traktował roboty. Nie mogą zastąpić człowieka, bo w wielu fragmentach naszego życia potrzebne są chaos i nieprzewidywalność działań. One są wpisane w człowieczeństwo.

Czy był taki moment, w którym Lem przeląkł się tego, że roboty mogą nas naprawdę zastąpić? I że to będzie koniec naszego świata?

Mówił o tym w Dialogach z 1957 roku. To zbiór esejów filozoficznych, futurologicznych i socjologicznych. Lem porusza w nich takie tematy jak sprzężenia zwrotne ewolucji, utrata osobowości w sieciach technologicznych, próba konstruowania geniuszu na podobieństwo ludzkie i wiele, wiele innych, które wpisują się w pesymistyczne postrzeganie przyszłości człowieka w świecie nowych technologii, które przecież on sam tworzy… Pisze o automatyzacji, zero-jedynkowym ocenianiu rzeczywistości, które popychają nas w stronę bardziej powierzchownego życia.

Zgadzam się, to jest opowieść o błędnym kole czy też o tym Lemowskim dysonansie poznawczym. Im bardziej się staramy zbliżyć do ideału, którym jest wytwór myśli człowieka, tym bardziej stajemy się ułomni, bo pozbawieni ludzkiego pierwiastka…

Tak, to jest ta nuta pesymizmu, którą przesycone są późne utwory i felietony Stanisława Lema.

Czy Lem byłby zadowolony z tego, w jakim kierunku rozwinął się świat technologicznych ułatwień?

Myślę, że nie używałby mediów społecznościowych.

Naprawdę? Dlaczego?

Lem negatywnie patrzył na ludzi, którzy stawiają siebie na pierwszym miejscu. A przecież temu służą media społecznościowe – promowaniu naszego ja. Z drugiej strony uwielbiał rozmawiać z ludźmi. Robił to przez swoje książki, udział w konferencjach, pisanie felietonów. Chciał mieć wpływ na rzeczywistość poprzez wyrażanie własnego zdania. Media społecznościowe mogłyby go zniechęcić, ponieważ dają odbiorcy możliwość reakcji – umieszczenia komentarza, także krytycznego. Lem nie za dobrze radził sobie z krytyką własnej twórczości czy osoby. Nie akceptował też adaptacji swojej twórczości. Często nie był zadowolony z tego, jak inni analizują jego dzieło. Biorąc to pod uwagę, można powiedzieć, że chyba nie odnalazłby się w świecie mediów elektronicznych, w którym każdy, często na siłę, ma coś do powiedzenia, chce zademonstrować własne ja.

Jak działania waszego instytutu korespondują z myślą Lema?

Działamy bardzo szeroko, ale zamykając się w spektrum tych aktywności, które w naszej opinii byłyby dla Lema ważne. Mam na myśli wszelkie zjawiska, które ograniczają człowieka w byciu człowiekiem. Tak postrzegamy zagrożenia płynące z niewłaściwego korzystania z nowych technologii. Człowiek, który nierozważnie korzysta z technologii, przestaje być człowiekiem. Tracimy umiejętność subiektywizowania świata, podejmowania ryzyka, samodzielnej oceny. Stajemy się przedłużeniem urządzeń, których nadużywamy.

W naszych projektach przeważają więc te o charakterze edukacyjnym. Uczymy, czym jest hejt i jak sobie z nim radzić, czym jest patostreaming, czyli publikowanie w internecie filmów prezentujących zachowania patologiczne, czym jest cyberbullying, tzn. przemoc z użyciem technologii informacyjnych i komunikacyjnych.

Widzimy całą masę negatywnych efektów nieumiejętnego korzystania z cyberprzestrzeni, ale angażujemy się także w projekty, które uczą, jak powrócić do takiej relacji z technologiami, która może być pożyteczna. Taki cel ma współtworzony przez nas projekt – hackathon o nazwie „Hack4Lem”, służący wymianie wiedzy i nauce o programowaniu. Ale gdybym miał wskazać ten jeden najważniejszy projekt, który w dodatku realizuje ważne dla Lema idee, to byłby to projekt „Ogarnij hejt”, który organizujemy wraz ze szkołami. Docieramy do uczniów, pedagogów i rodziców, ucząc ich, jak sobie radzić z mową nienawiści, a także jak nie stać się jej współtwórcą.

Czy pana zdaniem zainteresowanie twórczością Stanisława Lema minie? I czy jego książki są już w Polsce wystarczająco „przeczytane”?

Nie chciałbym zobaczyć Stanisława Lema na piedestale. On sam też raczej by tego nie chciał. Warto się natomiast angażować w pokazywanie niesamowitej aktualności i świeżości myśli Lema. Młodzi ludzie nie znają jego książek. A szkoda. Bo Lem pisze o wielu zagadnieniach, które dla młodzieży mają fundamentalne znaczenie.

A dorośli? Niewiele osób wie, że w swoich felietonach Lem poruszał problemy, które dziś nas tak samo obchodzą i poruszają – pisał o polityce, aborcji, eutanazji, wirusach. Warto sobie tę lekturę odświeżyć. ¶

Maciej Kawecki – ur. 1987, doktor nauk prawnych, w latach 2016–2017 doradca ministra cyfryzacji odpowiedzialny m.in. za koordynowanie krajowej reformy ochrony danych osobowych, był dyrektorem departamentu zarządzania danymi w Ministerstwie Cyfryzacji. Jest dziekanem w Wyższej Szkole Bankowej w Warszawie oraz prezesem zarządu Instytutu Polska Przyszłości im. Stanisława Lema.

Tam i z powrotem

Stefan Szczepłek

dziennikarz, komentator sportowy

Łącznicy z piórem i laptopem

„Przegląd Sportowy” ma sto lat. Nawet osoby nieinteresujące się sportem słyszały o tym piśmie. Jest niemal rówieśnikiem wolnej Polski, kronikarzem sportu, inspiratorem, organizatorem i patronem wielu imprez. Jeśli „Przegląd Sportowy” napisał o kimś, to wiadomo było, że ten ktoś jest lub będzie kimś.

Znam sportowców, którzy zatrzymywali na pamiątkę wydanie gazety, w którym pierwszy raz padło ich nazwisko. Nawet jeśli pisano je z błędem, jak Dejna zamiast Deyna. To nie było istotne. Skoro dziennikarze pisali, to znaczy, że zwrócili uwagę, dali nadzieję, utwierdzili w przekonaniu, że ktoś ma talent, choć na razie pokazuje go na zawodach rangi mistrzostw szkoły, gminy czy w turnieju o puchar komendanta Ochotniczej Straży Pożarnej.

Tym, którzy talentów nie rozwinęli, pożółkły egzemplarz „Przeglądu Sportowego” mówił: „Proszę, kiedyś pisali o mnie w gazecie. Niestety, moje życie potoczyło się inaczej”. Ci, którym się powiodło i zostali znanymi mistrzami, zwykle zapominali o pierwszej prasowej wzmiance, bo po niej następowała seria poważniejszych artykułów.

Wiara w „Przegląd Sportowy” wynikała z kilku powodów. Założyli go ludzie, którzy kochali sport, znali się na nim, w jego popularyzacji widzieli drogę do rozwijania zdrowego społeczeństwa, a dopiero później do bicia rekordów. To były autorytety, osoby wywodzące się z inteligencji (redaktorem naczelnym był poeta Kazimierz Wierzyński), studenci lub absolwenci wyższych uczelni Krakowa, Lwowa czy Warszawy. A przy okazji uprawiający sport czynnie, często na najwyższym poziomie (funkcję sekretarza redakcji pełnił absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego Tadeusz Synowiec, piłkarz Cracovii, pierwszy kapitan reprezentacji Polski). Dlatego tacy dziennikarze cieszyli się statusem autorytetów, a z ich zdaniem się liczono.

Po wojnie „Przegląd Sportowy” uchodził za jedną z najbardziej wiarygodnych polskich gazet. W czasach rozmaitych fałszerstw i aktywności cenzury sport się bronił, jak – przepraszam za porównanie – kolumny z nekrologami. Jeśli Legia wygrała 3:0, to nie można było napisać, że pokonał ją Górnik. A jeśli już ktoś umarł, to nie żył i nie dało się tego ukryć.

Połączenie sportu ze sztuką i kulturą, propagowanie treści humanistycznych, patriotyzm, dbałość o język, to przez dziesięciolecia cechy charakterystyczne „Przeglądu Sportowego”, gazety życzliwej sportowcom i przybliżającej ich kibicom. Nic dziwnego, skoro autorami byli także olimpijczycy przestrzegający zasad fair play.

W czasie okupacji walczyli w konspiracji. Nie chwalili się swoją wojenną przeszłością i przynależnością, bo w PRL-u nie była ona mile widziana. To byli autorzy, dla których kupowało się gazetę w drodze do szkoły. Cieszyli się zaufaniem, a nastoletnie oszołomy zainfekowane sportem, takie jak ja i setki moich rówieśników, marzyły o pójściu w ich ślady.

A potem marzenia się spełniły. Poznałem swoich dziennikarskich idoli z młodzieńczych lat. Niektórzy stali się moimi kolegami, każącymi mówić sobie po imieniu mimo różnicy wieku, jaka nas dzieliła. Jedni jeszcze bardziej urośli w moich oczach, inni mnie rozczarowali – coś, co z daleka pięknie wyglądało, przy bliższym poznaniu czasami się okazywało tombakiem. A po 1989 roku część dziennikarzy sportowych pomyliła wolność z anarchią. Uznali oni, że wolno obrażać sportowca tylko dlatego, że przegrał, stosowali agresję słowną, wulgaryzmy stały się normą. Trudno się dziwić, że symbioza tych dwóch środowisk się skończyła.

Jak to zwykle bywa, do konfliktu doprowadziła mała grupa, ale za to najgłośniejsza, cyniczna i bezwzględna. Dziś takich dziennikarzy jest w poważnej prasie już niewielu. To, co robili wtedy, niestety bardzo się rozwinęło i pod nazwą hejtu trafiło do internetu.

„Przegląd Sportowy” też przez to przeszedł, ale się obronił, wrócił na właściwe tory i dziś znów jest dobrym pismem, stojącym po stronie sportu. Kiedy trzeba skrytykować – krytykuje. Ale nie obraża.

Jest w tej redakcji i w środowisku dziennikarzy sportowych wielu młodych, zdolnych, dociekliwych ludzi, w których odnajduję siebie sprzed pół wieku. Kiedy widzę, że młodego chłopaka nie interesuje stan konta Roberta Lewandowskiego i wymiary kolejnej dziewczyny Cristiana Ronaldo, natomiast czyta, jeździ, rozmawia, chce się dowiedzieć czegoś więcej, pogrzebać w historii, a do tego sam uprawia sport, to wiem, że ktoś taki robi to, co robić powinien. Dziennikarstwo może się zmieniać, przenosić z papieru do sieci, podlegać zmianom technologicznym, ale nie przestaną uprawiać go ludzie. Łącznicy sportowca z kibicem.

PS Przed miesiącem pisałem, że w Sopocie, przy Monciaku, stoi pomnik „Parasolnika”. To już nieaktualne. Nie ma go od kilku lat. Młody pan, pracujący w sklepie blisko tego miejsca, poinformował mnie, że są za to pomniki misia Wojtka i Bartosiewicza. Wojtek był niedźwiadkiem – maskotką armii gen. Andersa. Jego pomnik stanął przy kościele w górnej części ulicy Bohaterów Monte Cassino. Miał tyle wspólnego z Sopotem, co ciupagi sprzedawane tam kiedyś jako pamiątki znad morza. Natomiast Bartosiewicz okazał się Władysławem Bartoszewskim. Akurat jego pomnik może stanąć wszędzie. ¶

Żyj swoje życie

To, czy będziemy, czy nie będziemy samotni, zależy w dużej mierze od nas. Im bardziej samotnie idziemy przez życie, tym bardziej prawdopodobne, że umrzemy w pełnej samotności.

Z psychoterapeutką Barbarą Smolińską

rozmawiaKatarzyna Kolska