Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lipcowy numer miesięcznika „W drodze” poleca się do czytania! O tym, jak zmieniła się nasza pobożność, o dorosłych dzieciach, które wyprowadzają się z domu, o małżonkach, którzy, choć żyją pod jednym dachem, czują się samotni, i o tym, co zrobić, gdy w czasie wakacji nie mamy możliwości, by iść na mszę świętą.
Rozmowa w drodze
Wiele osób, które przestały chodzić do Kościoła czy dokonały aktu apostazji, mówiło, że jednym z powodów porzucenia praktyk religijnych i wiary były skandale pedofilskie. Jakub Pankowiak miałby argument w ręku, by trzasnąć drzwiami kościoła i nie wrócić. A jednak tego nie zrobił. Dlaczego? Przeczytajcie jego rozmowę z Tomaszem Maćkowiakiem.
Pytania w drodze
Na nasze wakacyjne dylematy, co robić, gdy w pobliżu nie ma kościoła: rezygnować z wyjazdu czy z góry założyć, że nie będziemy uczestniczyli w niedzielnej Eucharystii? odpowiada Wojciech Surówka OP.
Sceny rodzinne
Doroślejemy i opuszczamy dom. Dla wielu rodziców puste gniazdo to ogromny smutek i wywrócenie życia do góry nogami. Jak pozwolić dzieciom wyfrunąć w świat? O tym Dorota Ronge-Juszczyk.
Samotni we dwoje. Gdy dzieci idą na swoje, małżonkowie odkrywają, że nic ich już nie łączy. Co zrobić, by miłość, która ich kiedyś połączyła nie wygasła? – rozmawiają Janusz Bachmiński i Katarzyna Kolska.
Od czego są dziadkowie? Od wychowywania, doradzania, rozpieszczania? Jak budować relacje z wnukami i dlaczego są one ważne dla obu stron – pisze Anna Dembińska.
Czy Bóg nas karze?
Pamiętamy z lekcji religii, że Pan Bóg za dobre wynagradza, a za złe karze. Ale czy miłosierny Bóg może karać? Jeśli tak, to na czym miałoby polegać Jego miłosierdzie? Z tym tematem mierzy się Paweł Krupa OP, a o gniewie Boga w Piśmie Świętym pisze Paweł Trzopek OP.
Co to znaczy wierzyć?
O wierze dojrzałej i niedojrzałej, o tym, czy religia może nam zniszczyć życie, rozmawiają Roman Bielecki OP i Andrzej Molenda, autor książki Kiedy wiara oddala od Boga.
A o tym, jak się zmienia nasza pobożność, dlaczego nabożeństwa majowe kiepsko funkcjonują w miejskiej rzeczywistości i czy można odmawiać różaniec, jadąc na rowerze pisze ks. Andrzej Draguła.
Siedem pierwszych
Tym razem Dominik Jurczak OP i Arkadiusz Wojtas OP rozmawiają o sakramencie pokuty: skąd się wziął, dlaczego spowiadamy się księdzu na ucho, jak często powinniśmy korzystać ze spowiedzi?
Co więcej?
Jak zawsze felietony, recenzje i rozważania na niedziele. Pakujesz się na wakacje? Nie zapomnij o miesięczniku! Lubimy być z Wami w drodze.
SPIS TREŚCI
ROZMOWA W DRODZE
Mimo wszystko jestem / bitwa o Kościół, a nie z Kościołem
rozmawiają Jakub Pankowiak, jeden z bohaterów filmu braci Sekielskich
„Zabawa w chowanego”, i Tomasz Maćkowiak
SCENY RODZINNE
Pozwólcie im samodzielnie latać / dzieci opuszczają dom
Dorota Ronge-Juszczyk
Ja i ty / samotni we dwoje
rozmawiają psychoterapeuta Janusz Bachmiński i Katarzyna Kolska
Od czego są dziadkowie / jak zbudować dobre relacje z wnukami
Anna Dembińska
CO TO ZNACZY WIERZYĆ?
Słodkie antyfony / o przemianach pobożności
ks. Andrzej Draguła
Bozia będzie się gniewała / gdy wiara oddala od Boga
rozmawiają Andrzej Molenda, psycholog religii i autor książki „Kiedy wiara oddala od Boga”, i Roman Bielecki OP
CZY BÓG NAS KARZE?
Miłosierny, czyli sprawiedliwy / jaki jest Bóg?
Paweł Krupa OP
A kiedy Ojciec rozgniewany siecze... / gniew Boga w Piśmie Świętym
Paweł Trzopek OP
SIEDEM PIERWSZYCH
Spowiedź jak modlitwa / czym jest sakrament pokuty
rozmawiają liturgista Dominik Jurczak OP i Arkadiusz Wojtas OP
PYTANIA W DRODZE
Msza na wakacjach / co zrobić, gdy w pobliżu nie ma kościoła?
Wojciech Surówka OP
ORIENTACJE
Lekkość bytu / w kinie i w domu
Magdalena Wojtaś
Migawki z życia / „Historia syna” Marie-Hélène Lafon (Wydawnictwo Literackie)
Aleksandra Przybylska
DOMINIKANIE NA NIEDZIELĘ
Samolot, kajet i posłanie / Marcin Barański OP
Sekret drogi / Tomasz Zamorski OP
Gość w dom, Bóg w dom / Błażej Matusiak OP
Podróż za granicę / Radosław Więcławek OP
Buty świętej pamięci / Paweł Możejko OP
FELIETONY
Ten Synod ma swój smak / ks. Mirosław Tykfer
Wszystko i więcej / Paulina Wilk
Antryj? / ks. Grzegorz Strzelczyk
Okrucieństwo pacyfizmu / Wojciech Ziółek SJ
Co by było, gdyby / Paweł Krupa OP
Lepsza strona Polaka / Stefan Szczepłek
Związane miłością / Jarosław Mikołajewski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 186
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
to dość oczywista prawda, ale czasami warto ją przypomnieć, że powołaniem mężczyzny i kobiety wchodzących w związek małżeński powinna być troska o ich wzajemne relacje. Bywa jednak tak, że wraz z pojawieniem się na świecie dzieci na dziesięć albo dwadzieścia lat robią sobie wakacje od małżeństwa, poświęcając się bez reszty wychowaniu potomstwa. A gdy dzieci się usamodzielnią, mąż i żona nagle odkrywają, że nie mają wspólnego życia, boleśnie mierząc się z syndromem pustego gniazda i samotnością we dwoje. By temu zapobiec, nieświadomie robią wszystko, by dzieci jak najdłużej pozostały w domu jako jedyne spoiwo i uzasadnienie ich małżeńskiego bycia razem. To tu biorą swój początek liczne kryzysy młodych ludzi uzależnionych emocjonalnie lub finansowo od rodziców. Ale także samych rodziców, którzy nie chcą pozwolić, by dzieci stały się niezależne i bezpiecznie, z radością wyfrunęły z gniazda.
To temat rzeka modyfikowany dodatkowo przez choroby, samotność i starość. Ma jednak wspólny mianownik, jakim jest konieczność znalezienia równowagi pomiędzy czwartym przykazaniem Dekalogu a fragmentem Pisma Świętego mówiącym o tym, że „opuści człowiek ojca i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem”.
Zdajemy sobie sprawę, że łatwiej o tym pisać, a trudniej to przeżywać. Stąd ten numer miesięcznika to miniporadnik zarówno dla małżonków z długim stażem, jak i dla młodych rodziców, podpowiadający piórem i ustami specjalistów, co robić, by wspólne życie było satysfakcjonujące – nie tylko na samym początku, ale także po czterdziestu czy pięćdziesięciu latach małżeństwa. ¶
Wytoczyłeś diecezji kaliskiej proces o odszkodowanie za to, że w dzieciństwie byłeś seksualnie wykorzystany przez jednego z księży tej diecezji. I krótko przed rozpoczęciem procesu wycofałeś pozew. Dlaczego?
Nie ma jednej odpowiedzi. Pozew nie był dla mnie celem, tylko środkiem. Moim celem było doprowadzenie do ugody pomiędzy diecezją kaliską a mną i moim bratem, czyli poszkodowanymi. Chciałem też, żeby ta sprawa pomogła wypracować wzorzec, według którego inne, podobne do tej historie będą w Polsce rozwiązywane. Chodziło o to, żeby poszkodowani, jeśli potrafią udowodnić to, co ich spotkało, nie musieli składać pozwów, chodzić do sądów, przechodzić całej tej przykrej procedury. Chciałbym, żeby takie osoby po prostu zgłaszały się do odpowiedniej kurii, która po zbadaniu sprawy uznawałaby swoją współwinę i proponowała formę odszkodowania i zadośćuczynienia.
I tak się nie stało?
No nie, nie udało się. Dla mnie już samo występowanie przeciwko diecezji kaliskiej było dość trudne. To był jeden z głównych powodów, dla których postanowiłem wycofać pozew.
Ale pozew jednak wcześniej złożyłeś!
Tak, ale cały czas liczyłem na to, że do rozprawy nie dojdzie. Najpierw były przecież mediacje i naprawdę miałem nadzieję, że dojdziemy do porozumienia i będzie można sprawę wycofać z sądu.
Jak wyglądały te mediacje?
Spotkania mediacyjne rozpoczęły się na polecenie sądu i to sąd wyznaczył mediatora. Wzięły w nich udział cztery osoby: prawnik diecezji mecenas Marek Markiewicz, mediator, mój prawnik, czyli mecenas Artur Nowak, oraz ja. Brat miał podobną mediację. Ale obie miały taki sam finał, to znaczy nasze prośby zostały odrzucone przez stronę przeciwną.
Ile było takich spotkań?
Dwa. Podczas pierwszego mecenas Markiewicz powiedział, że być może uda mu się przygotować jakąś propozycję, a na drugiej powiedział, że jednak takiej możliwości nie ma. Proponował nam jakąś pomoc, ale nie finansową, a mediacje miały dotyczyć zadośćuczynienia. Nie było punktu stycznego.
Jaką pomoc proponował Markiewicz?
Do końca tej propozycji nie rozumiałem. Mówił o tym, że diecezja pokryje koszty terapii, ale moja terapia już wtedy się kończyła. Wspominał też o innych formach pomocy, ale bez precyzowania, o co miałoby chodzić.
Media bardzo źle piszą o Markiewiczu. Jakie ty masz wrażenie po tych mediacjach i po procesie swojego brata?
Podczas mediacji miałem wrażenie, że to bardzo życzliwy człowiek. Starał się być delikatny. Nawet kiedy dawał do zrozumienia, że racja jest po jego stronie, że nie mamy żadnych szans w sądzie, robił to w sposób kulturalny, z wyczuciem. Ale w sądzie już było zupełnie inaczej. Miałem wrażenie, że od początku zależało mu na tym, by jego nazwisko, bo to przecież znany człowiek, był senatorem i członkiem Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, zrobiło wrażenie na sędziach. Ale merytorycznie nie przygotował się do rozprawy i powtarzał bardzo stereotypowe kwestie, a kiedy zauważył, że to nie działa, to się zirytował, jego ton głosu nagle stał się agresywny, natarczywy, zamaszyście rzucał dokumenty na biurko. Byłem zdziwiony, że diecezja postawiła na prawnika, który zachowuje się tak nieprofesjonalnie.
Wielu już było katolików, takich bardziej konserwatywnych, którzy do ujawniania przypadków przemocy seksualnej wśród duchowieństwa podchodzili z nieufnością, ale w bezpośrednim kontakcie z ofiarami przeżywali przemianę. Czy Markiewicz wyglądał na kogoś takiego?
Nie, zupełnie nie. Miałem wrażenie, że on ma z góry założoną tezę i nie ma ochoty zagłębiać się w szczegóły. Spotkałem już nawet biskupów, którzy początkowo podchodzili do mnie z dużą nieufnością, rezerwą, a potem, podczas osobistej rozmowy widziałem, że coś się w nich działo. Niekoniecznie zmieniali zdanie, ale widać było po nich, że sprawa nie daje im spokoju, że to, z czym się skonfrontowali, pracuje w nich. W wypadku pana Markiewicza zupełnie nie miałem wrażenia, żeby chciał się czegoś dowiedzieć, rozwiać jakieś wątpliwości, które go dręczą. Kiedy widział, że jego argumenty nie znajdują zrozumienia u sędziów, to sięgał po następne, łącznie z podnoszeniem głosu i gwałtownymi gestami. To wtedy zaczął przed sądem krzyczeć, że ja mam „misję walki z Kościołem” – co zresztą odnotowały media. I bardzo dobrze. Mówiąc to, patrzył na mnie i na mojego brata z pogardliwym wyrazem twarzy.
Za tę „misję walki z Kościołem” diecezja cię przeprosiła.
Rozprawa była w piątek i wtedy padły te słowa. W sobotę rano zadzwonił do mnie ordynariusz kaliski biskup Damian Bryl i przeprosił mnie. Brzmiał szczerze. Byłem bardzo mile zaskoczony, pomyślałem, że właśnie o to chodziło od początku sprawy: żeby biskupi przestali nas traktować z taką nieufnością. Ale kilkanaście minut po tej rozmowie kierowana przez tego samego biskupa Kuria wydała oświadczenie, które już nie było takie jednoznaczne. Nie znalazły się tam przeprosiny pod moim adresem, tylko informacja, że przeprowadzono ze mną rozmowę. Było też takie dziwne sformułowanie, że ja nie walczę z „całym Kościołem” – czyli rozumiem, że z częścią Kościoła jednak walczę? To są niby stylistyczne drobiazgi, ale jednak to oświadczenie brzmi już zupełnie inaczej. Kiedy je przeczytałem, zadałem sobie pytanie, dlaczego nie mogły w nim paść takie słowa, jakie padły przez telefon. Przecież mogli napisać, że nadal się ze mną nie zgadzają co do meritum, ale na przykład z panem Markiewiczem już nie współpracują.
Wychodzi na to, że przeprosiny były, słowo „przepraszam” padło, ale nic z tego nie wynika.
Tak. Kilka dni po tym komunikacie postanowiłem zadzwonić do biskupa Bryla. Wcześniej do mnie dzwonił z komórki, więc zanotowałem sobie jego numer. Wysłałem mu SMS, że chcę porozmawiać, i po jakimś czasie oddzwonił. Przekazałem mu, że w świetle tego oświadczenia przeprosiny nie wyglądają na szczere. Powiedziałem, że czuję się bardzo zawiedziony. Wyraziłem nadzieję, że pan Markiewicz już nie będzie prowadził tego typu spraw, bo wyraźnie widać, że zupełnie nie rozumie specyfiki takich procesów. Ja już mam grubą skórę, swoje przeżyłem, ale ofiar jest więcej i ci ludzie naprawdę nie muszą być narażani na takie traktowanie.
Jak biskup Bryl zareagował?
Powiedział, że nie takie były jego intencje.
Twoją sprawę nagłośnił film Tomasza Sekielskiego z maja 2020 roku. Z iloma biskupami rozmawiałeś od tego czasu?
Z sześcioma. Pierwszy był prymas Wojciech Polak – zadzwonił do mnie w dniu premiery filmu. Spotkałem się też z biskupem Damianem Muskusem. Nawet nie wiedziałem, że to biskup. Sam do mnie podszedł na pewnym spotkaniu publicznym. Poza tym rozmawiałem jeszcze z czterema innymi biskupami, w tym z arcybiskupem Grzegorzem Rysiem w Łodzi. Osobiście spotkałem się z jeszcze jednym, choć w wypadku tego spotkania trudno mówić o rozmowie.
Sami do ciebie dzwonili?
Różnie, zwykle to były jakieś spotkania publiczne. Do jednego z nich sam napisałem mail. To było już po ujawnieniu sprawy, gdy ówczesny, nieżyjący już biskup Edward Janiak zaczął publicznie atakować mnie, ale też Fundację św. Józefa i prymasa Wojciecha Polaka. Miałem takie wrażenie, że nikt ich nie broni, więc napisałem mail do kardynała Konrada Krajewskiego. W tym mailu był mój numer telefonu. I kardynał na drugi dzień do mnie oddzwonił. To nie jest tak, że ta rozmowa radykalnie coś zmieniła, ale jednak czułem, że kardynał rozumie sytuację. Zresztą nie on jeden, większość biskupów, z którymi rozmawiałem, to wrażliwi ludzie, którzy wiedzą, co myśleć o całości.
Tylko że to jest zaledwie kilku biskupów. Czy wycofałeś pozew, bo straciłeś nadzieję na to, że w Kościele cokolwiek może się zmienić?
Wierzyłem, że moja sprawa to konkretna szansa na to, aby zmienić podejście do tego typu spraw w polskim Kościele. Wiele zmian już wprowadzono – jest prewencja, jest dydaktyka w zakresie przeciwdziałania przestępstwom na tle seksualnym, w seminariach już o tym uczą i to całkiem solidnie, jest Fundacja św. Józefa. Ale mnie chodziło o to, żeby się zmieniła mentalność, która nadal w Kościele dominuje.
A konkretniej?
Żeby nie zaprzeczać, że diecezja jest współwinna temu, co się wydarzyło, że jest odpowiedzialna za księdza, który się takich rzeczy dopuścił. Przecież oficjalnie księża nie dysponują żadnym majątkiem i nie sposób ich pozwać, bo i tak od strony prawnej oni niczego nie mają. Ale oni niczego nie mają, bo tak skonstruowana jest struktura finansowa Kościoła. Księża w większości nie posiadają swoich domów czy mieszkań, bo mieszkają w budynkach parafialnych. Od jednego z księży z archidiecezji poznańskiej słyszałem, że składają testamenty w kurialnych sejfach, ponieważ są zobowiązani do zapisania tego, co mają, na rzecz Kościoła. Dlatego nie da się ich pociągnąć do odpowiedzialności finansowej. To zupełnie inna sytuacja niż ta, na którą powołują się prawnicy poszczególnych kurii, to znaczy, że jak jest świecka firma, to ona też nie odpowiada za kryminalne czyny swoich pracowników. Ale Kościół to jest zupełnie inny poziom zależności i współzależności. Ksiądz biskupowi oddaje w zasadzie wszystko, nie ma własnego majątku, ale w zamian otrzymuje od Kurii rozmaite świadczenia, choćby opiekę w domu księży emerytów czy gwarancję zatrudnienia. I z tego powodu teraz trzeba skarżyć kurie.
Księża przysięgają biskupom posłuszeństwo, ksiądz musi pójść do parafii wyznaczonej mu przez biskupa. To nie jest tak, jak z pracownikiem zwykłej firmy, który zawsze może się zwolnić, jeśli proponowana zmiana warunków pracy mu nie odpowiada. Porzucenie kapłaństwa to zupełnie inny kaliber niż zmiana pracodawcy.
Chciałem o tym mówić jak najszerzej, zasiać takie ziarno prawdy w głowach biskupów i sprawić, że ta zmiana w końcu zajdzie. No i to się nie udało.
Ksiądz Hajdasz został skazany w procesie karnym, a potem w drugiej instancji jednak proces został umorzony.
Sędzia powiedział, że nie może go skazać, choć nie może też powiedzieć, że jest niewinny. W pierwszej instancji dostał trzy lata więzienia. Ale w drugiej instancji sąd znalazł jakieś prawne szczegóły, które sprawiły, że sprawa jest przedawniona. Sam sędzia mówił o tym, że to porażka polskiego systemu prawnego, i ja się z tym zgadzam.
Hajdasz w pierwszej instancji przeprosił za zło, które wyrządził. Jak odbierasz te przeprosiny?
Kiedy je wygłosił, wydawało się, że mówi szczerze. Ale w kolejnym dniu procesu jego prawnik powiedział, że Hajdasz żałuje tych przeprosin, bo spadła na niego fala hejtu, odcięła się od niego rodzina i został zupełnie sam. Czyli nie chodziło mu o szczere przeprosiny, tylko raczej o to, aby dostać niższy wyrok.
Dzwonił?
Osobiście spotkaliśmy się raz, w prokuraturze. On się nie przyznał do winy, twierdził, że mój brat chce wymusić pieniądze, bo jest chory i potrzebuje ich na leczenie.
Potem w sądzie było mi go żal, bo ja go zapamiętałem jako młodego, pełnego energii księdza. A tutaj na sali siedział starzejący się, złamany człowiek, z przygnębionym wyrazem twarzy, ze strachem w oczach. To jest chory człowiek.
Chory?
W takim znaczeniu, że funkcjonuje zupełnie inaczej niż ludzie zdrowi, jest ewidentnie zaburzony. On pewnie ma jakieś przebłyski, kiedy coś do niego dociera, ale zasadniczo jest jakby poza rzeczywistością, jakby nie brał udziału w tym wszystkim, co się dzieje.
Ja na niego nakrzyczałem w prokuraturze na korytarzu, przypominając mu, co zrobił, wymieniłem nawet wtedy nazwiska chłopaków, którym też to zrobił, aż w końcu jego prawniczka mnie odpędziła. Puściły mi nerwy.
Odpowiedział?
Nie. Prawniczka szybko mnie przepędziła. Była przekonana, że on jest niewinny.
Serio?
Tak, nie mam co do tego wątpliwości. Ona naprawdę mu wierzyła i kiedy się okazało, że on jednak to zrobił, była naprawdę wstrząśnięta. Wycofała się z obrony.
Nie próbował do ciebie dzwonić? Przepraszać? Spojrzeć w oczy?
Nie! Skądże!
Z tonu głosu wnioskuję, że nawet nie przyszło ci do głowy, że on mógłby coś podobnego zrobić.
To by było ważne, pewnie dla niego ważniejsze niż dla mnie, ale faktycznie, nie wpadłem na to, że on mógłby w ogóle chcieć ze mną porozmawiać.
Przecież nie ma już nic do stracenia: siedzieć nie pójdzie, dobre imię stracił. Idealna sytuacja, żeby się uczciwie zmierzyć ze złem, które wyrządził.
Ja myślę, że on jest nadal jak dziecko, bardzo infantylny w swoim myśleniu…
Chodzi ci o taki dziecięcy egoizm, jak u przedszkolaka?
Tak. Jemu to nie jest do niczego potrzebne, żeby myśleć o uczuciach innych ludzi, żeby rozważać wątpliwości, że może jednak coś źle zrobił. To nie ten stopień rozwoju.
Patrząc na to, co się wydarzyło w ciągu tych dwóch lat – uważasz, że dobrze zrobiłeś? Czy już byś drugi raz się w to nie pakował?
To jest moja osobista porażka. Założenie było takie, że nie będzie żadnego procesu. Że zgłaszamy sprawę, diecezja uznaje swoją współwinę, negocjujemy wysokość i sposób zadośćuczynienia, podpisujemy ugodę. W ten sposób sprawa zostaje zamknięta z dużym zrozumieniem ze strony biskupów, a jednocześnie powstaje jakiś ogólny model, wzorzec działania dla polskich diecezji. Chodziło mi o to, żeby ten problem rozwiązać dzięki wspólnym działaniom osób poszkodowanych i Kościoła.
No i nie udało się?
Zupełnie nic z tych oczekiwań nie zostało spełnione. Mojemu bratu Bartkowi udało się wygrać w pierwszej instancji. Ja też bym pewnie wygrał.
Czyli się udało!
Nie, bo ja nie chciałem wygrywać. Nie chciałem wygrywać z Kurią, z biskupami, z Kościołem. Ja chciałem z nimi dojść do porozumienia. Liczyłem na to, że oni zrozumieją ogrom zła, które wyrządził ich człowiek, i nie będą się ciągać po sądach, tylko uznając swoją część odpowiedzialności za sprawę, dojdą z nami do porozumienia. Sam fakt, że poszliśmy do sądu, uznaję za porażkę.
A to, co się stało potem… Cóż, mnie nie chodziło tylko o to, żeby nastąpiła zmiana myślenia, ale też o to, żeby zaczęli działać w inny sposób. A to było wszystko tak, jak z tymi przeprosinami biskupa Bryla: zadzwonił i przeprosił, ale to zostało między nami. A w publicznym oświadczeniu już tak dobrali słowa, żeby pewnych spraw wprost nie powiedzieć.
Czyli co: zawiódł system?
Niedawno byłem na pogrzebie i przyszedł ksiądz, na którym ciążą zarzuty o molestowanie, jest zawieszony i ma zakaz publicznego sprawowania sakramentów. Mszy wprawdzie nie odprawiał, ale stał przy ołtarzu, udzielał komunii, potem stał przy grobie. Jakby nic się nie stało, jakby nikt nie wiedział, o co jest podejrzewany. Być może jest niewinny. Jeśli taki będzie wynik dochodzenia, to w porządku – niech wraca do służby. Ale teraz? Po co on się pokazuje? To nieprzyzwoite.
My się nadal czujemy przedmiotem, a nie podmiotem w tej sprawie. Kiedy trwa dochodzenie kościelne na przykład w sprawie tego, co robił biskup Janiak, to nas wzywają jako świadków, pytają o coś, po czym dziękują za przyjście i koniec. Nic nie wiemy, co się dalej dzieje, nikt nas o niczym nie informuje.
Co by się musiało zmienić?
Brakuje instytucji, do której można by się odwołać, jeśli na przykład kurialny urzędnik, którego wydelegowano do załatwiania takich spraw, zachowuje się arogancko, agresywnie. Tak jak ten, do którego my się zgłosiliśmy w Kaliszu: prawie na nas krzyczał, rzucał klucze na biurko, całą postawą pokazywał, że nam nie wierzy i traktuje nas jak intruzów. I na takiego człowieka nie ma komu się poskarżyć, nie ma rzecznika, urzędnika, administratora, który by się takimi rzeczami zajmował. Komu ja się mam poskarżyć na Markiewicza, który wyzwał mnie od wrogów Kościoła? Nie mam żadnych informacji, żeby on już przestał reprezentować Kurię.
Ale przecież nie chodzi o instytucję, tylko o coś więcej.
O zmianę mentalną?
Tak! Przecież to, że ja wygram w sądzie, że dostanę odszkodowanie – co mi to da?
Żyję w specyficznej, niedużej bańce, zdecydowana większość moich znajomych to dziennikarze z Warszawy. Nie są to ludzie szczególnie przychylni Kościołowi. I ci moi znajomi zupełnie nie rozumieją, dlaczego po tym, co cię spotkało, nie odszedłeś z Kościoła. Co byś im powiedział?
[chwila milczenia] Ludzie wychowani w innym systemie wartości, poza Kościołem, obserwują go z zewnątrz – głównie przez media. A tam są biskupi Głódź czy Janiak, pedofile, afery gospodarcze. Kościół kompletnie nie potrafi zadbać o swój PR.
Odejście byłoby najprostsze, pewnie też najmniej bolesne, ale ja się staram nie generalizować. W tym Kościele dzieje się mnóstwo dobrego. Nadal widzę w nim wiele wartości, nie tylko religijnych, ale też społecznych, historycznych, kulturowych. Twoich znajomych zachęciłbym do tego, żeby zajrzeli do tego Kościoła i poszukali. Żeby nie oceniali wszystkiego tak zero-jedynkowo. No i żeby przeczytali Ewangelię. ¶
Słowo „synod” nie jest dzisiaj odmieniane przez wszystkie przypadki. A taka była intencja papieża. Wyczuwa się raczej napięcie między entuzjastami nowej drogi i zgorszonymi, że taka droga w ogóle ma miejsce. Ten podział przebiega dość typowo: z jednej szuflady wyskakują postępowcy ze sztandarami koniecznych zmian, z drugiej wyłaniają się transparenty ostrzegające przed zgubną rewolucją. Czy Synod jest więc skazany na ten strasznie stereotypowy podział?
Nadzieję na inną perspektywę widzenia Synodu przynosi Benedykt XVI, który mawiał, że Kościół nie jest ani postępowy, ani konserwatywny. Postępowcy pokładają bowiem zbyt dużo nadziei w zmianie jako takiej, zarażeni ideą postępu. Z kolei konserwatyści konserwują, bo stare to sprawdzone i dlatego bezpieczne. Każdy ma swoje przechylenie, ale już na pierwszy rzut oka widać, że argumentacja ma bardzo ludzki, socjologiczny wręcz charakter. To raczej z rozsądku niż z objawienia Bożego płyną argumenty za tą lub inną opcją. I tak oto okopują się już od lat dwie kościelne mentalności, zdobywając bohaterów swojej opowieści, swoje media, swoich popleczników kościelnych. Misyjność natomiast, która zdaniem Benedykta XVI przekracza napięcie powstałe na linii zderzenia obu stron, jest kategorią wykraczającą poza ludzką kalkulację. Konserwatyzm bywa bowiem zestawem obaw, za którymi kryją się zdroworozsądkowe, ale wciąż bardzo ludzkie intencje: „Jeśli będziemy prowadzili dialog ze światem, wszystko się rozmyje” albo „Tylko podtrzymując sprzyjającą Kościołowi władzę, religia się ostanie” itd. Z kolei postępowcy szafują hasłami: „Świat idzie do przodu, a my wciąż stoimy w miejscu” albo „Wszystko staje się demokratyczne, a my pozostajemy feudalni” itd.
Misyjność to zaufanie Bogu. To zrobienie tego, do czego On nas wzywa, i pozostawienie Jemu kłopotu z kalkulacją owocności plonów. Bóg wzywa w Chrystusie do pójścia za Nim! Do tych zaś, którzy poszli, woła: Idźcie i czyńcie uczniami! Chodzi więc o własne nawrócenie, ale też o misyjne wyjście do drugiego człowieka ze świadomością, że każdy jest w drodze, że każdy z nas jest uczniem i w postępowaniu moralnym oraz rozumieniu prawdy ma zawsze jeszcze coś do odkrycia i do zrobienia.
Jeśli popatrzeć na Kościół i ludzkość z takiej perspektywy, to misyjność Kościoła nabiera bardzo szczególnych kształtów. Nie będzie już chodziło tylko o to, aby liczyć tych, którzy do nas dołączyli. Ten, kto się nie dołącza, może też iść, nawet jeśli dzisiaj woli pozostać z tyłu. Może czuć się zaproszony i poruszony nadzieją i miłością tych, którzy nie ustają w drodze. Ale może też na swój sposób dołączyć, dać swój głos, który nieraz okaże się głosem ważnym. Poprzez to chodzenie razem każdy się czegoś uczy, a ci, którzy żyją w oddaleniu od Kościoła, mogą poznać pociągającą moc miłości i mądrości Boga, która się objawia w autentycznej, wręcz namacalnej wspólnocie Kościoła.
To jest ten Synod. Przynajmniej ten, do którego zaprosił nas papież Franciszek. Jego siłą nie jest doktryna: sztywna i goła jak szkielet bez ludzkiego ciała. Siłą są ludzie, ludzkie relacje tworzące ciało Kościoła. Ich człowieczeństwo przeniknięte światłem Bożej miłości. Czyż nie takie właśnie jest chrześcijaństwo? Czyż nie wierzymy w Boga wcielonego, w Chrystusa, który zamieszkuje przez Ducha w swoich ochrzczonych uczniach? Poprzez relacje między uczniami oraz w ich otwartości na spotkanie i słuchanie Ducha mówiącego w sumieniu każdego spotkanego człowieka, odsłoniła się twarz Boga zapraszającego do drogi: I ty pójdź za Mną! Pójdź za Mną w moim Kościele.
Paradoksalnie więc to, co dzisiaj socjologicznie bywa największą przeszkodą dla wiary, a więc poraniony ludzką grzesznością Kościół, to on właśnie, ten Kościół, jest tej drogi największą nadzieją. Bo traci rację bytu ostrzeżenie: „Nie patrz na Kościół składający się z grzesznych ludzi, ale na mieszkającego w nim Boga”, a znaczenia nabiera wezwanie: „Patrz na Kościół składający się z grzesznych ludzi, bo w nich odnajdziesz Bożą miłość”. Patrzący nie ma więc widzieć ludzi doskonałych, a od niedoskonałych odwracać wzrok, szukając spirytualnej, pozaludzkiej obecności Boga w Kościele. Ma widzieć nas, rzeczywistych, niedoskonałych. Ale zarazem dostrzegać w nas przemienione człowieczeństwo ludzi pokornych i otwartych na spotkanie. Ludzi, którzy czują się nie tylko misjonarzami Bożego przesłania, ale także uczniami, pokornymi wobec Prawdy.
Czy Synod nam się udał? Jeszcze się nie skończył. Ale na pierwszym jego etapie można powiedzieć, że tak. W wielu miejscach, także w archidiecezji poznańskiej, udało się nam bowiem stworzyć przestrzenie autentycznych spotkań ludzi. A zebrało się ich razem w przeróżnych grupach synodalnych około 8,5 tysiąca. To oni nam powiedzieli, że w pokorze wzajemnego słuchania rodziła się niezwykła wręcz łagodność w poszukiwaniu wspólnej drogi. Mimo różnic, mimo wciąż trwających podziałów można było zobaczyć jakieś wzajemne nachylenie w kierunku prawdy, której wszyscy chcą się uczyć, a nie tylko o nią walczyć. Tak rodziły się nadzieje, a nawet przyjaźnie. Przekonali się o tym jedynie ci, którzy osobiście tej drogi zasmakowali. Inni wciąż mogą jej zasmakować. ¶