Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dominikański miesięcznik z 40-letnią tradycją. Pomaga w poszukiwaniu i pogłębianiu życia duchowego. Porusza na łamach problemy współczesności a perspektywę religijną poszerza o tematykę psychologiczną, społeczną i kulturalną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 185
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
wielu bez wahania podpisałoby się dziś pod hasłem reklamowym głośnego w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku filmu Matrix, zachęcającym do obejrzenia fantastycznonaukowych wizji: „Czy kiedykolwiek wydawało ci się, że z tym światem jest coś nie tak?”. Nie chodzi o to, by przypominać tamtą historię, ale żeby zobaczyć, jak zaskakującą puentę dopisało do niej życie. Reżyserzy filmu Matrix, bracia Wachowski, kilka lat temu poinformowali opinię publiczną, że w wyniku operacji zmiany płci są siostrami i proszą, by odtąd tak ich tytułować.
Tego typu sytuacje coraz mniej zaskakują i pokazują jednocześnie, że to, co do niedawna wydawało się stałe i niezmienne, już takie nie jest. Dlatego artykułowane przez niektórych pragnienie przywrócenia stanu sprzed lat, który był w swoich zasadach spójny, przewidywalny i dawał proste odpowiedzi na nurtujące pytania – to pogoń za iluzją. To jednak nie zwalnia nas z obowiązku, byśmy jako chrześcijanie twórczo mierzyli się z doświadczeniami współczesności, chroniąc jednocześnie pojęcie prawdy. W przeciwnym razie stracimy perspektywę obiektywnej rzeczywistości, a brak wzajemnego zaufania, na który cierpimy, stanie się jeszcze mocniej odczuwalny.
Stąd w tym numerze miesięcznika przeczytają Państwo m.in. o nieoczywistych wymiarach pontyfikatu papieża Franciszka, o konieczności ochrony pojęć dotyczących ludzkiej płciowości i seksualności oraz o zapomnianym życiu cnotami, które może się okazać zaskakującą receptą na współczesne bolączki edukacyjne.
Jak nam się wydaje, to właśnie jest droga, którą wskazują słowa Ewangelii mówiące o umiejętności wydobywania i łączenia ze sobą rzeczy nowych i starych. Na wzór ojca rodziny, który stał się uczniem królestwa. ¶
Czy trzeba spaść z konia, żeby się nawrócić?
Ja nie spadłam. I chyba rzadko koń jest używany do nawrócenia. Owszem, czasem Pan Bóg solidnie potrząśnie człowiekiem, ale zazwyczaj nawrócenie jest mozolną drogą szukania Boga. Jedno jest pewne: bez łaski Bożej się nie nawrócimy.
A czym jest nawrócenie?
Nawrócenie to przemiana serca. Zmiana w myśleniu i postępowaniu, zauważenie, że nie jestem sama na świecie, że jest Pan Bóg, że jest drugi człowiek, który też chce się zbawić. Są oczywiście różne nawrócenia, choćby to Pawłowe, najbardziej spektakularne. Jemu życie wywróciło się do góry nogami. Ale zdecydowanie częściej zdarzają się te codzienne nawrócenia, kiedy robimy rachunek sumienia i nagle widzimy, co nam przeszkadza w kochaniu Boga.
Czy nawrócenie zawsze musimy wiązać z religią, z Bogiem?
Nie potrafię myśleć i mówić o nawróceniu poza kontekstem religijnym. Impuls do nawrócenia wychodzi zawsze od Boga. On szuka każdego z nas. A człowiek może Go odrzucić lub przyjąć i odpowiedzieć. Tak rozumiem proces nawrócenia. Jednocześnie można „się nawracać” też poza Bogiem, ale wtedy nazwałabym ten proces dojrzewaniem, wzrastaniem i odkrywaniem większych wartości niż te, którymi aktualnie żyję.
Skoro tak, to ktoś może powiedzieć: Jestem niewierzący, bo mi Pan Bóg nie dał takiej łaski.
Oczywiście, można tak powiedzieć. Przecież najprościej jest zwalić wszystko na Pana Boga. Każdy ochrzczony otrzymuje łaskę wiary. Ale On nas do niczego nie zmusza, to są propozycje. Mogę je przyjąć, a mogę zignorować. Mogę też nie zauważyć sygnałów, które się pojawiają z Jego strony.
Co może być tym sygnałem?
Pan Bóg ma tutaj nieskończenie wiele sposobów. Dla mnie był to wykład na studiach z fizyki atomowej. Profesor mówił o siłach jądrowych. Zachwyciło mnie to. Zaczęłam się spontanicznie modlić.
I prosto z wykładu trafiła siostra do Kościoła?
Nie. To była długa droga. Ale wtedy podczas tego wykładu uświadomiłam sobie, że oto ja, niewierząca, wielbię Boga Stwórcę! I zaczęłam szukać odpowiedzi na pytanie, w co ja właściwie nie wierzę. Dlaczego odrzuciłam coś, czego nie znam?
Wychowałam się w rodzinie katolickiej, zostałam ochrzczona, byłam u pierwszej komunii, przyjęłam sakrament bierzmowania. Aż w pewnym momencie uznałam, że ja w to wszystko nie wierzę. Że jestem ateistką. Może nie wojującą, ale na pewno nie szukającą. Przestałam chodzić do kościoła, sprawy religii mnie w ogóle nie obchodziły. Aż tu nagle studia, wykład, jakieś poruszenie w sercu i spontaniczna modlitwa.
Poszłam oczywiście do kościoła akademickiego, z nadzieją, że mnie tam nawrócą i że usłyszę coś, co mi wszystko rozjaśni w głowie. Tymczasem trafiłam na spotkanie, podczas którego prelegent opowiadał o Gandhim i o tym, że można służyć prawdzie. Zatkało mnie, że jest jakaś wartość, dla której warto żyć. I Gandhi to realizował. A to przecież hindus, który nie znał chrześcijaństwa. To wszystko mi podpowiadało, że istnieje Bóg. I tak robiłam krok za krokiem, aż to, o czym uczono mnie w dzieciństwie, wartości, które mi przekazywano w domu, przerodziły się w świadomy wybór. Dlatego uważam, że nie należy się martwić, jeżeli dzieci, które były wychowywane religijnie, nagle odchodzą od Kościoła, bo one do tych wpojonych im przez rodziców wartości z pewnością kiedyś wrócą.
Już widzę, jaka nadzieja obudzi się w sercach rodziców, którzy to przeczytają.
Mówię na podstawie własnego doświadczenia. Modlitwa rodziców jest ratunkiem i łaską dla dzieci. A te powroty mają bardzo różny początek. Kogoś zachwyci piękno świata albo jakieś dobro, którego doświadczy od drugiego człowieka. Innego dotknie jakiś osobisty dramat lub świadomość, że jest przez kogoś kochany. To może zdumieć tak bardzo, że człowiek spontanicznie szuka Źródła, samego Boga. Pan Bóg ma swoje sposoby – ilu jest ludzi, tyle dróg, by do każdego dotrzeć.
A skąd my w ogóle mamy wiedzieć, co w naszym życiu wymaga nawrócenia? Bo możemy mówić, że chcemy się nawrócić, ale co należałoby nawrócić, to już nie jest takie oczywiste.
Też nie od razu wiedziałam, nie miałam konkretnego celu. Po prostu doświadczyłam piękna świata, który Ktoś stworzył, i poszłam za tą intuicją. To był wybór. W moim wypadku wybór Boga. Kolejnym krokiem była wiara w to, że Jezus jest Bogiem. A skoro wiem, że Jezus jest Bogiem, to konsekwentnie muszę uwierzyć we wszystko, co On powiedział. Z tej perspektywy zaczęłam czytać Ewangelię. Ale przeżywając ten proces, nie miałam pojęcia, że to jest właśnie nawrócenie, że się „nawracam”.
Nawrócenie jest procesem?
Tak. To jest proces, który się toczy przez całe nasze życie. Będąc od czterdziestu pięciu lat zakonnicą, nie mogę powiedzieć, że ja już wszystko wiem, wszystko świetnie robię i nie muszę się nawracać. Wręcz przeciwnie – im się jest bliżej Boga, tym coraz wyraźniej odczuwa się walkę dobra ze złem, jaka się w nas toczy. Oczywiście ja się wyrzekam zła i chcę iść ku dobru. I to jest to podstawowe nawrócenie. Ale o wiele trudniejszy jest wybór między dobrem, które znam, a większym dobrem, które mi się objawia. Pan Bóg stale mi pokazuje to więcej – bo On jest nieskończony. Stąd ja mam nieskończoną perspektywę kierunku mojego nawracania, zostawiam to, co mniejsze, na rzecz tego, co większe.
Ale skąd my mamy wiedzieć, co jest mniejszym, a co większym dobrem? Dobro to jest dobro. I już.
Niezupełnie dobro to dobro. I już. Bo jeżeli w swoim życiu wybrałam już dobro i idę za nim, to ono prowadzi mnie w moich wyborach coraz dalej i coraz głębiej. Jego wartość nieustannie wzrasta w kierunku nieskończoności. A tam jest już tylko Bóg. Dlatego mogę i chcę wciąż wybierać większe dobro. To przypomina górską wspinaczkę: jestem pewna, że już za tym zakrętem jest szczyt, tymczasem, gdy na niego wchodzę, to widzę, że jest on jeszcze dalej. Wyraźnie się tego doświadcza, wchodząc na Ciemniak w Tatrach Zachodnich.
Czasami jesteśmy dla siebie bardzo surowi, ciągle z siebie niezadowoleni.
I często właśnie to niezadowolenie z siebie jest punktem wyjścia do nawrócenia.
Niezadowolenie z siebie – powtarzam – a nie pragnienie doskonałości, bo nie o to chodzi, by być idealnym. To jest jeden z naszych podstawowych grzechów – przekonanie, że musimy być absolutnie doskonali. W nawróceniu nie chodzi o doskonałość, ale o serce. Ono musi w całości przylgnąć do Boga. Nie wystarczy to, że chodzę do kościoła i skrupulatnie wypełniam przepisy prawa Bożego, i – jak w moim wypadku – przepisy reguły zakonnej. Faryzeusze właśnie tacy byli – doskonali w wypełnianiu przepisów, a jednak Jezus wymagał od nich nawrócenia.
Nawrócenie Pawła to nie było przejście z niewiary do wiary, bo on był głęboko wierzącym Żydem. Dlatego walczył z tymi, którzy jego zdaniem sprzeciwiali się Bogu. Kiedy się zorientował, że właściwie to on z Bogiem walczy, to się natychmiast wycofał, przejrzał. Co wcale nie znaczy, że później nie musiał się już nawracać. Musiał. I prosił Boga, żeby odebrał mu oścień, który przeszkadza w całkowitym oddaniu Panu swego serca.
To bardzo tajemnicza historia… Ciekawe, co dla Pawła było tym ościeniem.
Tego nikt nie wie. To rzeczywiście tajemnica. Są różne interpretacje, które raczej opierają się na domysłach niż na faktach. Może to była jakaś choroba fizyczna albo duchowa, może jakiś nałóg, z którym Paweł nie umiał sobie poradzić. Najważniejsze jest jednak to, co powiedział mu Pan Bóg: Starczy ci mojej łaski. Nie możemy wątpić, że Pan Bóg każdego z nas obdarowuje łaską nawrócenia.
Pawłowi życie wywróciło się do góry nogami. Chrześcijanie, z którymi walczył i których prześladował, stali się jego braćmi. Ale o to właśnie chodzi, żeby pójść za Panem Bogiem, a nie za jakimś pozornym dobrem.
To nie takie proste.
Pewnie, że nie jest proste. Co więcej, Pan Bóg daje nam wolną rękę. Chcesz iść w krzaki? Proszę bardzo.
Kiedy jedziemy samochodem i pobłądzimy, to GPS, jeśli go mamy, natychmiast nam podpowiada: Zawróć. A w życiu tak nie jest. Co powinno być tym naszym życiowym GPS-em?
Nasze sumienie. Oczywiście możemy je zagłuszyć, udając, że nie słyszymy, co nam podpowiada, ale możemy je też dobrze ukształtować. To jest kwestia pracy nad sobą, nad swoim życiem duchowym. Bez pragnienia dobra, bez tęsknoty za Panem Bogiem nie ma nawróceń. Są oczywiście zmiany w naszym życiu, także zmiany na lepsze, ale w moim odczuciu – jak już wspomniałam – nawrócenie musi mieć kontekst religijny. Owszem, czasami mogę się mylić i iść za jakimś pozornym dobrem, za ułudą, ale Pan Jezus mnie szuka i w końcu mi to pokaże.
A dlaczego tak trudno się nawrócić?
Bo zło jest zawsze bardziej atrakcyjne, wygodniejsze. A tu trzeba trudu. Nawrócenie musi kosztować. Bo rezygnacja z tego, co moje, zawsze kosztuje.
Niechęć do nawrócenia się jest lenistwem?
Może wynikać z lenistwa. Ale też z innych rzeczy. Na przykład z wygody. Po prostu nie chcę płacić. Bo za nawrócenie i za wartości się płaci. Kiedy idę do teatru, to korzystam z pewnych dóbr kulturalnych i płacę za bilet. Muszę wydać pieniądze i poświęcić swój czas. Skoro dla swojej przyjemności, dla jakiegoś dobra zewnętrznego, które jest dla mnie oczywiście ważne, jestem w stanie coś poświęcić, w tym wypadku pieniądze i czas, to tym bardziej powinnam coś poświęcić dla zdobycia dobra duchowego. Może to zabrzmi bardzo radykalnie, ale to jest wybór między tym, czy ja chcę żyć, czy chcę umrzeć. Przede mną jest bowiem perspektywa życia wiecznego, więc albo je wybieram, albo z niego rezygnuję. Cóż może być większe niż Bóg? Oczywiście to jest perspektywa człowieka wierzącego. Nie wiem, w jakich kategoriach o takich rzeczach myśli człowiek niewierzący. Nie potrafię sobie tego wyobrazić.
Mówiłyśmy o rachunku sumienia. Robimy go, widzimy, co w naszym życiu kuleje, wyznajemy grzechy, nawracamy się, czyli zawracamy ze złej drogi, a za kilka dni jesteśmy w tym samym miejscu. To może zniechęcać.
Tak, św. Paweł miał podobny problem. I wyraził go tak: Nieszczęsny ja człowiek, wiem, co jest dobre, a idę za złem. I to jest w nas. Jesteśmy ciągle skażeni grzechem pierworodnym, dlatego idziemy do konfesjonału, wyznajemy grzechy, przyznajemy się do tego, że nie zawsze wybieraliśmy dobro, że czasami świadomie wybraliśmy zło, i nawet tego żałujemy. Co wcale nie znaczy, że już nigdy tego nie zrobimy – raz się uda, raz się nie uda. Nie chodzi o sukcesy, ale o to, by Jezusowi ciągle mówić: Kocham Cię. Dla człowieka wierzącego, który praktykuje, spowiedź jest uświadomieniem sobie swojej małości, ale też wielkości i miłosierdzia Boga i tego, że to On mnie prowadzi, On mi pomaga i z Nim wszystko mogę. Dlatego nie wolno się poddawać. Chociaż mój oścień może mnie uwierać do końca życia. I dlatego do końca życia będę miała się z czego spowiadać. Już tyle lat jestem zakonnicą, żyję radami ewangelicznymi i nagle się okazuje, że chociaż kiedyś wszystko oddałam Panu Bogu, to teraz dzień po dniu z powrotem Mu to zabieram.
Gdyby nawrócenie zawsze odbywało się z takim przytupem jak u św. Pawła, to może chętniej byśmy się nawracali. Efekt byłby od razu widoczny!
To prawda, czasami jest w nas taka pokusa, żeby Pan Bóg wszystko za nas zrobił. Niech nas nawróci i już. Ale św. Pawłowi nie zazdroszczę. Najpierw spadł z konia i się solidnie potłukł, a potem przez trzy dni kompletnie nic nie widział. I na to wszystko Jezus go pyta: Dlaczego mnie prześladujesz? To musiało być szalenie bolesne dla Pawła. I jeszcze musiał przekonać do siebie ludzi, których wcześniej gnębił, że już nie będzie ich tłukł. Przecież oni się go potwornie bali. Zdobycie zaufania chrześcijan to był bardzo mozolny i trudny proces. Więc tego jakoś mu nie zazdroszczę. Na szczęście wyszedł z tej próby oczyszczony.
A czasami myślimy, że te spektakularne nawrócenia, jak u św. Pawła, św. Augustyna czy współczesnego poety Romana Brandstaettera odbyły się tak bezproblemowo. Pan Bóg przyszedł, nawrócił ich i już po sprawie.
Można czasem usłyszeć historie nawróceń różnych ludzi – narkomanów czy alkoholików. Kiedy po latach o tym opowiadają albo piszą, może się wydawać, że to było takie pstryk i już. Tymczasem proces ich staczania się na dno, a potem odbijania się od tego dna i wracania do życia jest naprawdę nie do pozazdroszczenia. Przecież Pan Bóg bez naszego zaangażowania nic nie zrobi. Ja muszę naprawdę chcieć. Każda z tych osób, o której wspomniałam, słono zapłaciła za swoje nawrócenie. To się wiązało z niewyobrażalnie ciężką pracą nad sobą. A do tego jeszcze dochodzi przytłaczająca świadomość grzechu, jaki się popełniło, ile krzywdy po drodze się wyrządziło i jak daleko było się od Boga. Na szczęście na końcu pojawia się wdzięczność – że Bóg mnie odnalazł, że mnie odszukał i że jeszcze mam szansę cokolwiek naprawić.
W Ewangelii pada pytanie: Ile razy mam przebaczyć? To zapytajmy nieco inaczej: Ile razy mam się nawrócić?
Cały czas się nawracamy. Ale musi być światło od Boga. Jesteśmy grzeszni. Zło i dobro ciągle się w nas ścierają – nie gdzieś obok, tylko w nas samych. No i teraz kwestia, komu damy dostęp. Wierzę w Anioła Stróża. Gdyby nie on, to nie uniknęłabym pewnych trudnych sytuacji. Ale on mnie przez nie przeprowadził i dzięki temu nie wpadłam w jakąś okropną przepaść, w którą mogłam zlecieć.
Idąc do klasztoru, ślubowałam oczywiście Panu Bogu czystość i bezżeństwo, oddając Mu wszystko, co się z tym łączy. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że ja już nie mogę być matką. I muszę powiedzieć, że to był moment w jakimś sensie uszczęśliwiający. Oddałam coś, czego nie mogę już cofnąć. Już tego z ołtarza nie zabiorę. Bo często jest tak, że z jednej strony pragnę oddać Panu Bogu całą siebie, a z drugiej strony widzę, że tego nie robię. Ciągle coś mi szwankuje. Nie chodzi mi o doskonałość, tylko o to, żeby moje serce rzeczywiście należało do Niego. Czasami szlak jest prościutki, wiemy, dokąd mamy iść, a jednak leziemy w krzaki. W życiu duchowym jest tak samo.
Czy zakonnicy trudniej jest się nawracać niż osobie świeckiej?
Każdemu jednakowo. Życie zakonne pod wieloma względami jest łatwiejsze, ale dużo trudniej je dobrze przeżyć. Mogę wszystko robić tak, by przełożeni byli ze mnie zadowoleni, ale zapomnieć o tym, że to Pan Bóg ma być zadowolony, że ja mam kochać siostry, mam kochać Jego, a mnie się ta miłość jakoś wymyka, bo się okazuje, że najważniejsze jest to, by wszystkie punkty prawa zakonnego wiernie wypełnić. Faryzeizm we mnie rośnie. I to jest ogromne zagrożenie – perfekcyjność w wykonaniu przepisów. Łatwo pobłądzić. A druga rzecz, która jest ogromnym zagrożeniem dla naszego życia duchowego, to rutyna. Kiedy się człowiek przyzwyczai do tego, że musi się nawrócić, to przestaje się nawracać. Nie dostrzega, że wpadł w jakieś wewnętrzne koleiny i trzyma się kurczowo utartego kursu. Zobojętnienie na rzeczy religijne i na obecność Bożą, to jest najgorsze, co nas może spotkać w życiu zakonnym. Idę na mszę świętą, ale się nią nie karmię, mam cały czas Pana Jezusa w kaplicy, ale to już nie robi na mnie wrażenia, dialoguję z Nim przez brewiarz i wspólne modlitwy, ale one często stają się tylko pustymi słowami, bo serce za nimi nie idzie… Upilnowanie serca – to jest najważniejsze, bez względu na to, czy żyje się w „świecie”, czy w zakonie. Moje serce ma należeć do Boga, a to, co mi Go zasłania, to teren do nawrócenia. Czasami trzeba dobrych rekolekcji, żeby nami potrząsnąć.
Są osoby, które mówią: Chciałbym wierzyć, ale nie umiem.
Tak się zdarza. Bardzo rzadko, ale się zdarza. To jest jakaś ogromna tajemnica. Słyszy się czasem o małżeństwach – jedna osoba wierzy, druga nie, chociaż bardzo chce wierzyć, ale nie umie. Spotkałam takich ludzi. Czasami tego nie rozumiemy. Bo wiara jest łaską. I nawrócenie jest łaską. Droga każdego z nas do Pana Boga jest inna. On każdego z nas szuka i każdego chce zbawić. Tego możemy być pewni. ¶
„Co można zrobić?” – mawiają Bengalczycy w chwilach, gdy wiedzą, że nic nie można. Używają tego powiedzonka jak filozoficznej maksymy, jak zaklęcia zgody na niemoc, jak gestu bezradnego rozłożenia rąk. I ja obracam to zdanie w głowie – po bengalsku, fonetycznie. Jakbym głaskała szalejące z niepokoju serce, tego łopoczącego w klatce z żeber ptaka, który nie chce się zgodzić. Znajomy jogin mówi: Nic nie rób, przyjmij to. Najbliższa osoba na świecie: Puść, zrobiłaś wszystko, już nic nie możesz. Kiwam głową, słyszę, co mówią. Chyba nawet rozumiem. Ale w głowie galop – może jeszcze jedna rozmowa z jej lekarzem, może jeśli lepiej wytłumaczę pielęgniarkom, jeśli rehabilitant wysłucha i zaleci ćwiczenia, może kupię sprzęt specjalistyczny. Może, jeśli zadzwonię dzisiaj, będą jakieś dobre wiadomości. Może dziś nie stanie się nic złego? Tak trudno przestać. Nie robić. Tego wszystkiego, co namnaża złudzenie wpływu, burzy powierzchnię wody, nie zmieniając jej głęboko skrytego nurtu. Tego, co właściwie nie ma znaczenia. Duchowy mistrz mówi: Oddychaj, wszyscy jesteśmy tylko zmarszczkami na wielkim oceanie. Znajoma radzi: Czytaj poezję. Ciocia powtarza w słuchawce: Już zostaw, już nie przeżywaj, już czas. Oddycham, ale pięści mam wciąż zaciśnięte na niewidzialnym skrawku materiału, na symbolicznej powłoce, której nie puszczam. Kurczowo trzymam się wyobrażenia, o którym wiem, że nigdy – nawet w dzieciństwie – nie było prawdą.
Nigdy nie bałam się czegoś zrobić. Pójść, załatwić, wypracować – to proste. Nie pójść, zostać, nie działać, nie wzmagać wiatru, to wydaje się najtrudniejsze. „Jak ty to robisz, że tak dużo robisz?” – pyta znajoma, która przyjechała z wizytą z zagranicy i nie może się nadziwić, ile w moim życiu pracy, aktywności, zdarzeń. Wzruszam ramionami, tak żyję: w ogniu, w akcji, w tempie. Ciągle chcę zwolnić, ciągle staram się przestać – nie wychodzi, wszystko gna, a może to ja gnam, poganiając to wszystko. Inny znajomy, taki, który widzi lepiej i chodzi po świecie dłużej: Ty się nie łudź, że odpoczniesz. Nie odpoczniesz. Zawsze będzie dużo i szybko, tak będziesz żyć. I w porządku.
Ale teraz muszę puścić zacisk, rozluźnić dłonie i stanąć.
Widziałam to kiedyś z boku. Nieraz zresztą. U przyjaciół, którzy próbowali ratować do ostatniej chwili. Poruszali niebo i ziemię, załatwiali niemożliwe. A na koniec i tak był koniec. Ich oczy chowały się coraz głębiej, otoczone szarym kręgiem i lekko pomarszczoną skórą. Kąciki ust drgały, gdy próbowali się uśmiechać – przytrzymać usta w pozytywnej dyscyplinie, na przekór zdarzeniom.
Chciałabym tak nie zrobić. Nie uśmiecham się i nie powstrzymuję łez. Stefan by powiedział: I tak masz oczy w mokrym miejscu. Ja myślę: Trzeba się wypłakać, jak deszcz musi się wypadać. Terapeutka w piątek spyta: Nad czym płaczesz?
Nad niepięknym i niemożliwym. Nad utraconym i nieuleczalnym. Nad tym, czego nie ma i nie było.