Miesiecznik W drodze 9/2022 (589) - Wydanie zbiorowe - ebook

Miesiecznik W drodze 9/2022 (589) ebook

Wydanie zbiorowe

4,4

Opis

Wrześniowy numer miesięcznika „W drodze”! O zgubnym perfekcjonizmie i pożytecznej nudzie; o kobiecie, która była katolickim księdzem; o tym, czy chrześcijanin może być nowoczesny, a chrześcijaństwo – niebanalne; o musicalu „Irena”, o Irenie Sendlerowej.

 

W wielu domach trwają już przygotowania do nowego roku szkolnego i dyskusje, na jakie zajęcia pozalekcyjne zapisać dzieci? Wszystko jest dobre i ciekawe, tylko, jak radzi psycholog Anna Dembińska: znajdźmy też czas na nicnierobienie i pozwólmy dzieciom się nudzić!

 

Rozmowa w drodze

Przemysław Kieliszewski, dyrektor Teatru Muzycznego w Poznaniu, mówi o musicalu „Irena”, o losach Ireny Sendlerowej – Sprawiedliwej wśród Narodów Świata, matki setek żydowskich dzieci uratowanych z Zagłady. Mówimy „Matki”, bo ratując je, dała im drugie życie.

 

Wyśnione życie

Autorytety obalamy bezrefleksyjnie. Polityczna poprawność jest ważniejsza niż własne przekonania. Czy da się żyć w świecie bez wartości? Czy na pewno tego chcemy? O tym filozof Dariusz Duma.

Reklamy każdego dnia karmią nas tą samą treścią: wszystko musi być „naj”. Pokusa „naj” dotyka wielu z nas. Czy to, co idealne, jest dla nas dobre? – o tym psycholog Rafał Albiński i Michalina Kaczmarkiewicz.

Duchową dopowiedzią do tej rozmowy jest tekst Krzysztofa Pałysa OP, w którym pisze: „Kiedy wierzący człowiek odkrywa, że o własnych siłach nie jest w stanie już nic zdziałać, ma wówczas dwie możliwości: albo rozpacz, albo modlitwę. Ten drugi wybór rozpoczyna się od świętej rezygnacji, aby to Zbawiciel mógł przejąć inicjatywę”.

 

Chrześcijaństwo (nie)banalne

Pytając o świat bez wartości, można też się zastanowić, jakiego chrześcijaństwa chcemy – „sprowadzonego do programu kulturowego, społecznego, politycznego czy moralnego, zamykającego for­mułkami wszelką refleksję nad treścią wiary, przesiąkniętego dydaktyzmem i moralizatorstwem”? – pyta Dominik Jarczewski OP.

Tomasz P. Terlikowski pisze o tym, czy chrześcijanin może być nowoczesny, a Mikołaj Foks dzieli się swoją refleksją na temat dawania świadectwa wiary, bo przecież „słowa uczą, ale przykład pociąga”.

 

Historie niecodzienne

Na koniec polecamy rozmowę o Ludmile Javorowej – kobiecie, która była katolickim księdzem w Czechosłowacji. O tym, jak do tego doszło i o dramatycznych losach czeskiego Kościoła prześladowanego przez komunistów rozmawiają Tomasz Maćkowiak, autor książki o Javorovej, i Włodzimierz Bogaczyk.

 

 

SPIS TREŚCI
ROZMOWA W DRODZE

Jest życie / musical o Irenie Sendlerowej

rozmawiają Przemysław Kieliszewski i Katarzyna Kolska

 

CHRZEŚCIJAŃSTWO (NIE)BANALNE

Wielkie nic? / o umiejętności życia

Dariusz Duma

Ofiary wiary / gdzie się podział Bóg

Dominik Jarczewski OP

Tu i teraz / czy chrześcijanin może być nowoczesny?

Tomasz P. Terlikowski

Źródło, konewka i butelka / o niezaspokojonym pragnieniu głoszenia Ewangelii

Mikołaj Foks

 

WYŚNIONE ŻYCIE

Idealne czy dobre? / w pogoni za niemożliwym

rozmawiają Rafał Albiński i Michalina Kaczmarkiewicz

Szukanie pełni / błogosławiona niedoskonałość

Krzysztof Pałys OP

Pozwólmy dzieciom się nudzić / czyli czas na kreatywność

Anna Dembińska

 

HISTORIE NIECODZIENNE

Zwariować dla Chrystusa / o kobiecie, która była księdzem

rozmawiają Tomasz Maćkowiak i Włodzimierz Bogaczyk

 

SIEDEM PIERWSZYCH

Nasze życie się nie kończy / namaszczenie chorych

rozmawiają Dominik Jurczak OP i Arkadiusz Wojtas OP

 

PYTANIA W DRODZE

Odważne uznanie win / czy Kościół musi ciągle przepraszać?

Wojciech Surówka OP

 

ORIENTACJE

Sny na jawie / w kinie i w domu

Magdalena Wojtaś

Na rozdrożu, czyli gdy wszystko idzie nie tak / „Ostatni wywiad” Eshkola Neva, Wydawnictwo Pauza

Aleksandra Przybylska

 

DOMINIKANIE NA NIEDZIELĘ

Trudne pytanie / Marcin Barański OP

Trzy razy „tak” / Tomasz Zamorski OP

Proch i niebo / Błażej Matusiak OP

Transakcja odrzucona / Radosław Więcławek OP

 

FELIETONY

Russkij wojennyj korabl / Paweł Krupa OP

Wszyscy jesteśmy świrami / Stefan Szczepłek

Nie bijcie nas zbyt mocno / ks. Mirosław Tykfer

Niebo się zmienia / Paulina Wilk

Krasikoń / ks. Grzegorz Strzelczyk

Przez łzy / Wojciech Ziółek SJ

Dotrwać / Jarosław Mikołajewski

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 183

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
5
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Drodzy Czytelnicy,

zdanie o tym, że Kościół potrzebuje świadków, a nie kolejnych reformatorów, odmieniamy od lat przez wszystkie przypadki. Czujemy coraz wyraźniej, że bez reform i zmian systemowych się nie obędzie, a mimo to intuicyjnie większą wartość dostrzegamy w świadectwie. Może dlatego, że nie opiera się ono na moralizowaniu i pouczaniu, ale jest dowodem przeżywania wartości duchowych w codzienności, co może być inspirujące dla innych.

Kłopot w tym, jak to świadectwo rozumieć w praktyce. Czy wystarczy przykładnie i uczciwie żyć? A może raczej manifestować przynależność religijną publicznymi gestami i deklaracjami? Być cichym i pokornym czy, przeciwnie, zaangażowanym apologetą?

Autorzy tego numeru miesięcznika „W drodze” zwracają uwagę, że paradoksalnie najbardziej przekonujące jest świadectwo własnej słabości, bo pokazuje ludzką stronę tego, co wielkie, wzniosłe i święte. I nie powinno nas to dziwić – w końcu Święty Paweł napisał do wspólnoty w Koryncie, że najchętniej będzie się chlubił ze swoich słabości, aby zamieszkała w nim moc Chrystusa. I choć te słowa nie straciły na aktualności, to zaskakujące jest, że programowo o nich zapominamy, prężąc duchowe muskuły i fałszywie przyjmując, że chrześcijaństwo to życiowa nieskazitelność.

Jeżeli Kościół ma przetrwać, to powinien nieustająco wracać do głoszenia tego, co jest istotą Ewangelii, czyli zbawienia w Chrystusie. W Nim Bóg pokazał, że jest gotów wciąż nam przebaczać. To istota Dobrej Nowiny. A w praktyce znaczy to tyle, że chrześcijanie doskonale wiedzą, iż są grzesznikami i dalej będą popełniać większe i mniejsze błędy. Ale jednocześnie nie muszą przed Bogiem udawać, bo w Chrystusie jest szansa na to, żeby żyć inaczej. ¶

Jest życie

Osoba Ireny Sendlerowej jest szansą na zbudowanie pewnego sposobu myślenia o relacjach międzyludzkich, również polsko-żydowskich. Bez względu na to, kto i co będzie o niej mówił i pisał, nikt jej nie odbierze tego, co zrobiła – obojętnie, czy uratowała dwa tysiące żydowskich dzieci, czy dwieście.

Z Przemysławem Kieliszewskim, dyrektorem Teatru Muzycznego w Poznaniu,

rozmawiaKatarzyna Kolska

Kiedy pierwszy raz usłyszał pan o Irenie Sendlerowej?

Nie pamiętam. W szkole na pewno nikt nam o niej nie wspominał, żaden nauczyciel na lekcji historii nie mówił ściszonym głosem o młodej kobiecie, która w czasie II wojny światowej ratowała żydowskie dzieci. Choć dobrze pamiętam nauczycieli, którzy w czasach, gdy to było zakazane, wspominali nam o Katyniu. Irena Sendlerowa w mojej świadomości młodego, dojrzewającego człowieka nie istniała. Temat polsko-żydowski przez wiele lat w komunistycznej Polsce był bardzo niewygodny. Dlatego o Sendlerowej nikt nie wiedział, a ona sama żyła skromnie i nie zabiegała o sławę. Gazety zaczęły się o niej rozpisywać wiele lat później. Choć przecież cały czas mieszkała w Polsce. Swoje pięć minut dostała dopiero pod koniec życia [zmarła w 2008 roku – przyp. red.]. I całe szczęście. Bo dla mnie jest taką świecką świętą.

Ale niektórzy jej wypominają, że po wojnie należała do PZPR, że była niewierząca. A córka miała do niej żal i publicznie mówiła, że właściwie nie miała mamy. Kiepska kandydatka na świętą…

Córkę Ireny Sendlerowej, Janinę Zgrzembską poznałem osobiście, mieszka w Warszawie. Dziś jest już mniej krytyczna. Kiedy podczas rozmowy wspomniałem o bohaterstwie jej mamy, powiedziała: „Moja mama nigdy nie myślała o sobie jak o bohaterce”. Jak wiele ludzkich losów, tak i los Ireny Sendlerowej jest bardzo skomplikowany. Chcielibyśmy, żeby wszyscy byli idealni – mieli poukładane życie rodzinne i jednocześnie angażowali się społecznie, co w przypadku Sendlerowej było wychylone aż do granic możliwości.

Życie rodzinne nie do końca jej się udało, ale na pewno całym sercem oddała się w tym trudnym wojennym czasie ratowaniu innych ludzi, i to tych, którzy znajdowali się w najgorszym położeniu, którym odbierano człowieczeństwo. Ratowała dzieci z getta, choć doskonale wiedziała, że Polakom za pomaganie Żydom grozi kara śmierci.

Co więcej, ona znała nazwiska ratowanych dzieci, chciała ocalić ich tożsamość, to też było piękne i wielkie. Robiła to wszystko bezinteresownie. I za to należy się jej wielka chwała. Gdyby była praktykującą katoliczką, być może inicjowalibyśmy proces beatyfikacyjny, odcedzając te dobre rzeczy od złych. A może trzeba taki proces zainicjować? Bo święci nie byli przecież idealnymi ludźmi.

Irena Sendlerowa pojawi się na scenie poznańskiego Teatru Muzycznego. Na plakacie reklamującym spektakl umieściliście symboliczny słoik, do którego wrzucała karteczki z prawdziwymi nazwiskami ratowanych dzieci, żeby zachować ich tożsamość. Podobno uratowała dwa i pół tysiąca żydowskich dzieci, chociaż historycy mówią, że to niemożliwe, że mogła ocalić najwyżej kilkaset…

My nie jesteśmy od tego, żeby odtwarzać historię, nie wystawiamy na scenie dokumentu. Teatr jest po to, żeby wzbudzać pewne emocje. Żadna historia opowiedziana, a potem przeczytana w książce nie poruszy tak, jak dialog na scenie oraz piosenka, która silnie działa na emocje.

Będą oglądać ten spektakl ludzie, których dzielą od II wojny światowej dwa albo trzy pokolenia. My podejmowaliśmy niedawno decyzje, czy przyjąć do swoich domów uciekających przed wojną Ukraińców. Bohaterowie naszego spektaklu też podejmowali decyzje, tyle że były one heroiczne. W najgorszych czasach, jakie można sobie wyobrazić, z odruchu serca ratowali dzieci, umieszczając je w polskich rodzinach, sierocińcach i klasztorach, bo czuli, że tak trzeba postąpić. Wiedzieli, że jeśli się im nie pomoże, to zostaną rozstrzelane, zagazowane albo umrą z głodu na ulicy. Możemy górnolotnie powiedzieć, że Irena Sendlerowa jest dla nas wzorem człowieczeństwa, a dla wierzących przykładem chrześcijaństwa zaangażowanego, codziennego, do bólu prawdziwego. Czy robiła to z powodów religijnych? Jej córka powiedziała mi, że zwyczajnie pomagała drugiemu człowiekowi. A na Pana Boga się pogniewała za to, co widziała podczas wojny.

Wrócę jeszcze do plakatu, o którym pani wspomniała: W słoikach czy butelkach Irena przechowywała zrolowane kartki z nazwiskami ratowanych dzieci i ich nowymi polskimi imionami. Na tle słoika jest twarz Ireny Sendlerowej. A z jego dna kiełkują młode pędy. Jest życie.

Sprawy polsko-żydowskie i pomoc udzielana Żydom przez Polaków w czasie wojny to trudne tematy. Im dalej od wojny, tym wydają się trudniejsze. Wciąż mamy łatkę Polaków antysemitów.

Duży kwantyfikator i uogólnienia są zawsze czymś krzywdzącym i nieprawdziwym. Nie wolno mówić, że Polacy to antysemici. Są tacy, którzy szanują, i tacy, którzy nienawidzą. Zawsze byli i będą dobrzy i źli ludzie, jak mówiła Irena Sendlerowa i jak uczył ją ojciec. To, że na scenie pokazujemy bohaterstwo młodej kobiety, nie znaczy wcale, że nie pamiętamy o getcie ławkowym, o szmalcownikach czy o roku ’68.

Niektórzy uważali, że Irena Sendlerowa została w odpowiednim momencie historii wyciągnięta z zapomnienia, by jej bohaterstwo zrównoważyło to, co się wydarzyło w Jedwabnem i o czym napisał w swojej książce Tomasz Gross.

Nie da się zrównoważyć krzywd, tak samo polsko-żydowskich, jak polsko-ukraińskich. Trzeba mówić i pamiętać o tym, co było dobre, nie zapominając i nie przemilczając bolesnych historii. Wydaje mi się, że osoba Ireny Sendlerowej jest szansą na zbudowanie pewnego sposobu myślenia o relacjach międzyludzkich, również polsko-żydowskich. Bez względu na to, kto i co będzie teraz o niej mówił i pisał, nikt jej nie odbierze tego, co zrobiła – obojętnie, czy uratowała dwa tysiące żydowskich dzieci, czy dwieście. Dla nas może być wzorem, to jest oczywiste. A teatr jest między innymi od tego, żeby takie historie opowiadać i przypominać.

Kim jest Irena Sendlerowa, którą zobaczymy w Teatrze Muzycznym w Poznaniu?

Jest trzydziestoletnią kobietą, która nie zważając na swoje dobro, ryzykuje każdego dnia życie, by ratować żydowskie dzieci. A potem trafia na Pawiak, gdzie jest przesłuchiwana, torturowana i cudem, dzięki przekupieniu żandarma, unika śmierci. Takich historii, często bezimiennych, było wiele. O niektórych nigdy się nie dowiemy.

W naszym spektaklu przypominamy jedną z nich, tę, o której usłyszał cały świat, a pokazujemy ją po to, by przestrzec przed kategoryzowaniem i dzieleniem ludzi w inny sposób niż na dobrych i złych. Zgodnie z wolą córki Ireny dedykujemy ten spektakl wszystkim bezimiennym ludziom jej podobnym.

Co was skłoniło do tego, żeby właśnie teraz, gdy bezpieczeństwo Europy czy nawet świata mocno trzeszczy w posadach, pokazywać taką trudną, a z drugiej strony bardzo szlachetną historię?

Jak często bywa, zadecydował o tym przypadek. Nie mieliśmy tego spektaklu w planach repertuarowych, choć jakiś czas temu, gdy zaczęliśmy zmieniać profil teatru z operetkowego na musicalowy, produkując cały szereg licencjonowanych tytułów broadwayowskich, doszliśmy do tego, że chcemy tworzyć coś w rodzaju polskiego musicalu. Jednym z pierwszych był spektakl Virtuoso zrobiony we współpracy z Amerykanami o Ignacym Janie Paderewskim. Wypadł świetnie, choć jest bardzo amerykański. Pokazaliśmy w nim ważny dla nas fragment historii Polski, nie ukrywając naszych wad narodowych i jednocześnie akcentując te piękne momenty, z których jako Polacy możemy być dumni. Potem był spektakl Wojciecha Kościelniaka Kombinat, opowiedziany poezją wspaniałego twórcy Grzegorza Ciechowskiego, mówiący o totalitaryzmie na różnych poziomach życia społecznego. Temat raczej mało musicalowy, a nam się udało!

No i przyszedł czas na Irenę Sendlerową. Muzykę do spektaklu skomponował Włodek Pawlik, libretto napisali Mary Skinner i Piotr Piwowarczyk, a teksty piosenek Mark Campbell, laureat Grammy i Pulitzera. Musical powstawał z myślą o Amerykanach i miał być pokazywany w Stanach Zjednoczonych. Pandemia pokrzyżowała im plany, a my z tego skrzętnie skorzystaliśmy, decydując szybko, że wystawimy spektakl na naszej scenie. Mieliśmy na uwadze to, że w tym roku przypada osiemdziesiąta rocznica częściowej likwidacji getta i wywózki Janusza Korczaka i dzieci do Treblinki, a wiosną przyszłego roku będziemy obchodzili osiemdziesiątą rocznicę powstania w getcie warszawskim. Nie boimy się podejmować trudnych, dyskusyjnych tematów, przy okazji pokazując tak piękne postaci jak Ignacy Jan Paderewski czy Irena Sendlerowa.

Przyszło nam żyć w takich dziwnych czasach, w których z łatwością i niestety bezmyślnie obalamy autorytety – od prawa do lewa. I powoli nam tych autorytetów zaczyna brakować. A jednocześnie załamujemy ręce nad młodymi ludźmi zapatrzonymi w celebrytów, tiktokerów i influencerów, którzy stają się dla nich wzorami do naśladowania. Wasz spektakl ma pokazać Sendlerową jako autorytet? Chcecie powiedzieć ludziom: Zobaczcie, można żyć właśnie tak?

Nie da się zbudować dobrego społeczeństwa bez mocnych wzorców. I prawdą jest to, co pani powiedziała, że my rzeczywiście uwielbiamy te autorytety obalać, wyciągając pierwszy z brzegu argument… bo Sendlerowa była w PZPR.

No i nie była praktykującą katoliczką.

A Paderewski był narodowcem i nie kochał Piłsudskiego. Nie potrafimy czytać historii danych osób w kontekście, w którym one żyły. Przykładamy do tego nasze kategorie. Niech więc teatr chociaż w niewielkim stopniu przyczyni się do tego, żeby pokazywać ludziom jakiś wzorzec osobowy do budowania wspólnoty. My, niestety, bardzo łatwo potrafimy skategoryzować swojego interlokutora i nie słuchać go, bo głosuje na takiego czy innego polityka, ma takie, a nie inne poglądy. To jest bardzo wykluczające. Dlatego potrzebujemy jakiegoś kleju, czegoś, co nam pozwoli znowu ze sobą rozmawiać.

I sztuka, a konkretnie musical, może być tym klejem?

Teatr musicalowy jest rodzajem sztuki popularnej, nawet masowej. Za chwilę zagramy sto siedemdziesiąty raz Zakonnicę wprzebraniu, co oznacza, że dziesiątki tysięcy ludzi obejrzały już ten spektakl. Proszę sobie wyobrazić, że jeżeli trzydzieści tysięcy widzów przyjdzie na przedstawienie o Sendlerowej, to narracja budowana przez tego rodzaju sztukę ma sporą moc.

Chce pan powiedzieć o elemencie edukacyjnym?

Hm… Widzę, że boi się pan użyć tego słowa.

Nie, nie boję się tego słowa, bo ja też się wychowywałem w teatrze. Należałem do koła teatralnego i chodziłem na różne spektakle, które mnie budowały, decydowały w jakiś sposób o tym, kim jestem. Do dziś pamiętam niektóre z nich. Dwa miesiące temu byłem na przedstawieniu młodzieży, która przygotowywała swój własny musical opowiadający o ich problemach. Dlaczego musical? Bo to jest gatunek sztuki na dzisiejsze czasy, tak jak opera była nim za czasów Mozarta czy Rossiniego. Ludzie wchodzą prosto z ulicy do teatru, czy to w Londynie, w Nowym Jorku, czy w Poznaniu i słyszą tam swój język, taki, jakim mówią na co dzień, i muzykę, w którą nie muszą się specjalnie wczuwać, bo podobną słyszą w radiu. Dlatego też ten gatunek ma taką moc rażenia. Trudno mi sobie dziś wyobrazić operę o Irenie Sendlerowej. Kiedy powstawał film o niej – Dzieci Ireny Sendlerowej, powiedziała jego twórcom: „Zróbcie taki film, żeby ludzie płakali, i powiedzcie prawdę o narodzie polskim i narodzie żydowskim w okupowanym przez Niemców kraju”.

Dlatego, jak wspomniałem, my nie aspirujemy do tego, żeby skupiać się na faktach historycznych, ale chcemy wzbudzić w ludziach emocje i nadzieję. Może pod wpływem tych emocji sięgną potem po książkę i pogłębią swoją wiedzę na ten temat.

Wspomniał pan o Januszu Korczaku, a skoro o nim mowa, to osobom z nieco wcześniejszą datą urodzenia, które obejrzą spektakl o Irenie Sendlerowej, trudno będzie nie porównywać go z filmem Andrzeja Wajdy Korczak, z genialną rolą Wojciecha Pszoniaka, który wcielił się w tytułowego bohatera. Jako dyrektor teatru nie boi się pan porównań?

Korczak doczekał się swojego musicalu, zresztą bardzo pięknego, w Białymstoku. W naszym spektaklu też się pojawi. Porównywanie jest jednak zawsze niedobre. Nie boimy się. To jest spektakl o Sendlerowej, o Irenie. Dlatego zresztą tak go zatytułowaliśmy. Irena. Historia o niezwykle silnej kobiecie. A nawet można powiedzieć o kobietach, bo tych kobiet wokół Ireny, takich rozpoznawalnych, znanych, było przynajmniej kilkanaście. I to one wspólnymi siłami, wykazując się niezwykłą odwagą, ocalały każdego dnia żydowskie dzieci. Dlatego trzeba wybaczyć Irenie, że nie była najlepszą matką dla swojej córki. Dała życie wielu innym dzieciom.

Dobrze, że pan wspomniał o kobietach działających razem z nią. Bo ktoś mógłby sobie wyobrazić Irenę Sendlerową, która sama wyprowadza za rękę z getta dzieci. A przecież bez tych kobiet i mężczyzn, którzy jej pomagali, to wszystko by się nie udało. Można powiedzieć: Genialna logistyczka.

Logistyka to jedna rzecz. Ale o wiele ważniejsze jest zaufanie, jakie musiało być między tymi ludźmi. Przecież przekazywali sobie te dzieci z rąk do rąk, ktoś z kimś był gdzieś umówiony, kierowca karetki nie wyłączał silnika, żeby nie było słychać płaczu dziecka, ktoś dawał dziecku zastrzyk, żeby je uśpić na jakiś czas i dostarczyć w bezpieczne miejsce. Wszyscy ryzykowali życie, ocalając w tym straszliwym świecie, który stworzyły Niemcy hitlerowskie, okruchy dobra.

Lubimy wierzyć, że wszyscy Polacy w czasie II wojny światowej byli dobrzy, szlachetni, że wszystkim pomagali. Czy z takim poczuciem będą wychodzili widzowie po tym spektaklu?

Musimy to sobie otwarcie powiedzieć, że pod murami getta czekało też kilkudziesięciu szmalcowników, łobuzów, bo często byli to ludzie wywodzący się z marginesu, zwykli kryminaliści. W spektaklu pojawia się szmalcownik, którego Magda, przyjaciółka Ireny, zabija, wykonując wyrok.

Duma z tego, kim jesteśmy i jaka jest nasza historia, musi być bardzo rozsądna i wrażliwa również na zło, które się wydarzało. Łatwiej jest sobie przypisywać pewne niesamowite cechy, a trudno czasami pogodzić się z tym, że wielu naszych rodaków popełniało straszne rzeczy.

Będziemy płakać?

Mam takie swoje miejsce w teatrze, z którego, kiedy jestem na spektaklu trzeci czy czwarty raz, obserwuję widzów. I zawsze się wzruszam, gdy widzę, że tacy rośli faceci, więksi ode mnie, nawet na spektaklach słodko-romantycznych potrafią uronić łzę. Myślę sobie, że i tym razem będziemy płakać, jak chciała tego Irena.

Zależy panu na tym, żeby młodzież zobaczyła ten spektakl?

Tak. Nawet zaplanowaliśmy na wrzesień przedpołudniowe spektakle dla szkół i większość biletów została już sprzedana.

Czyli lekcja historii w Teatrze Muzycznym.

Moje najpiękniejsze wspomnienia ze szkoły to chór, kółko teatralne i spektakle z Januszem Gajosem, na które chodziłem trzykrotnie do Teatru Polskiego. To są takie rzeczy, które zapamiętałem ze szkoły, coś, co mnie zbudowało. Pracujemy nad programem edukacyjnym wokół tego spektaklu i przygotowaliśmy scenariusze lekcji, które można będzie przeprowadzić przed przyjściem na przedstawienie lub po jego obejrzeniu.

Długo szukaliście Ireny Sendlerowej, która się pojawi na scenie?

Zrobiliśmy casting i mamy jedną wspaniałą aktorkę naszego teatru Oksanę Hamerską. A drugą jest Judyta Wenda, która debiutuje na naszej scenie, też wspaniała aktorka, z Bydgoszczy. Dodatkowym kontekstem jest to, że Oksana Hamerska jest rodowitą Ukrainką, bardzo zaangażowaną w pomoc nie tylko swojej rodzinie, ale i wielu innym Ukraińcom przebywającym w Polsce. Myślę, że tych Iren w kontekście ukraińskim też odnajdziemy wśród nas bardzo wiele.

Jest jeszcze jeden kontekst, o którym trzeba wspomnieć. W budynku Teatru Muzycznego w Poznaniu w czasie wojny przez sześć lat mieściła się siedziba gestapo…

To prawda. Można powiedzieć, że jesteśmy takim poznańskim Pawiakiem. Tutaj brat mojego dziadka cudem uniknął śmierci, podobnie jak Sendlerowa w Warszawie… więc jest to idealne miejsce do wystawienia tego spektaklu.

Nie obawia się pan, że po spektaklu na murach teatru ktoś sprayem wymaluje jakieś antysemickie hasła?

Słyszałem, że ostatnio został w ten sposób sprofanowany grób Ireny Sendlerowej.

Właśnie dlatego o to zapytałam.

Nie wiem, jak na to odpowiedzieć. Mam nadzieję, że tak się nie stanie. Trzeba robić swoje, po prostu. ¶

Przemysław Kieliszewski – ur. 1974, prawnik z wykształceniem muzycznym, doktor nauk humanistycznych, wykładowca Uniwersytetu im. A. Mickiewicza. Od 2013 roku dyrektor Teatru Muzycznego w Poznaniu. Mąż i ojciec czterech córek.

Klasztor nad Newą

Paweł Krupa OP

dominikanin, historyk mediewista

Russkij wojennyj korabl

Pierwszy dzień sierpnia jest chłodny i dżdżysty. A wczoraj było tak pięknie: poranne chmury, które towarzyszyły paradzie okrętów wojennych na Newie, szybko się rozpierzchły i pod błękitnym niebem, w promieniach słońca miasto mogło radośnie świętować Dzień Marynarki Wojennej. Paradę widziałem w zeszłym roku, tym razem nie miałem jakoś ochoty – w czasie spaceru starałem się jak najdalej uciec od zatłoczonego Newskiego Prospektu, pełnego turystów, rodzin z dziećmi i prawdziwych lub przebranych marynarzy w galowych mundurach. Dziś siedzę w pokoju i obracam w dłoniach niewielki przerdzewiały kawałek metalu, który wygląda jak stopiony ogniem. Dostałem go niedawno w prezencie, bo – jak powiedział darczyńca – „ojciec lubi takie historie, więc na pewno się ucieszy z tego drobiazgu”. To prawda, lubię pamiątki, których największą wartością nie są cena materiału czy wykonawstwo, ale historia. Właśnie trzymam w dłoniach jej fragment – złom z krążownika Generał Korniłow, flagowego okrętu słynnej morskiej eskadry, na którym jeden z najwybitniejszych polityków i generałów rosyjskich okresu wojny domowej baron Piotr Wrangel pokonany przez bolszewików odpłynął z Krymu do Turcji.

Był 1920 rok. Wojna w Rosji dobiegała końca. Biali, którzy resztkami sił trzymali się na Krymie, musieli ustąpić pod naporem czerwonych. Zepchnięci ku morzu podjęli decyzję o ewakuacji. Poczynając od 10 listopada, porty w Sewastopolu, Jałcie, Teodozji, Kerczu i Eupatorii opuściło 126 okrętów różnej wielkości: od pancerników, krążowników i łodzi podwodnych przez korwety do pomniejszych jednostek. Na swoich pokładach wywoziły z kraju tysiące ludzi. Oprócz wojskowych i załóg z rodzinami było tam także wielu cywilnych uciekinierów. Po kilku latach wojny i rewolucji nie chcieli pozostawać w państwie, w którym – co stawało się coraz bardziej oczywiste – rządzić będzie komunistyczny terror. Po przybyciu do Stambułu eskadra podzieliła się na grupy. Największa z nich, licząca kilkadziesiąt jednostek, przybyła pod koniec roku do tunezyjskiego portu Bizerta. Krążownik Generał Korniłow i pancernik Święty Jerzy Zwycięzca stały na czele flotylli. Władze Tunezji, znajdującej się wówczas pod protektoratem francuskim, długo nie zezwalały przybyszom zejść na ląd. Przez cztery lata pięć i pół tysiąca osób żyło na statkach. Zadziwiająca jest determinacja i siła organizacji tych ludzi – okręty połączono systemem mostów, przez co stworzyły swoisty półwysep, dostawy wody i żywności przyjmowano od sprzedawców z lądu. Szybko powstała szkoła dla sporej gromadki dzieci, cerkiew, w której regularnie odbywały się modlitwy, oraz szpital dla potrzebujących pomocy. Wojskowy kodeks morski regulował zasady życia. Miejscowa ludność patrzyła na to wszystko z niekłamanym podziwem i sympatią – ginąca imperialna Rosja, o której wielu z nich nawet nie słyszało, prezentowała im się z najlepszej strony. W internecie można znaleźć filmowe zapisy rozmów z ostatnią przedstawicielką rosyjskich wygnańców w Bizercie, córką oficera marynarki Anastazją Szyrinską, która przybyła tam w wieku ośmiu lat. To, co mówi i jak mówi, pozwala zrozumieć, że na afrykańskim brzegu wylądowała wtedy doprawdy elitarna grupa uchodźców. Po zejściu na ląd część przybyszów pozostała na miejscu, inni ruszyli w świat. W 1924 roku Francja uznała nowe państwo o nazwie Związek Radziecki, zdemobilizowała eskadrę i podpisała z Rosjanami umowę o przekazaniu statków flocie radzieckiej. Ta ostatnia decyzja wzbudziła tak wielkie oburzenie wśród rosyjskich imigrantów i zachodniej opinii publicznej, że rząd francuski wycofał się z umowy, a państwowa komisja z ZSRR, która pojawiła się na miejscu pod koniec 1924 roku, mogła jedynie zdecydować o wysprzedaży floty częściowo na złom, a częściowo na części. Ciekawe, że elementy uzbrojenia kupili wtedy Finowie i posługiwali się nimi w wojnie rosyjsko-fińskiej w latach 1939–1941. Generał Korniłow został pocięty na złom w 1933 roku.

Kilka lat temu jeden z moich przyjaciół spędzał w Tunezji rodzinne wakacje. Ponieważ plaże go nie zachwyciły, przyjrzał się ofercie wycieczkowej i ze zdumieniem zobaczył propozycję zwiedzenia kolonii rosyjskiej w Bizercie. Tak odkrył cząstkę historii swojego narodu, o której wcześniej nie słyszał. Po całym dniu zwiedzania (muzeum, pięknie zadbany cmentarz rosyjski, wciąż działająca cerkiew), gdy rozstawali się już z przewodniczką – daleką potomkinią rosyjskiej emigracji – pani ta poprosiła na bok mojego przyjaciela, otworzyła torebkę, wyjęła z niej kawałek metalu i powiedziała: „To fragment krążownika Generał Korniłow. Gdy okręty cięto na części, nasi ludzie masowo zabierali okruchy swojego wodnego miasta. Jeszcze trochę ich tutaj zostało – proszę wziąć ze sobą na pamiątkę”. Dzisiaj ten kawałek jest u mnie. Myślę o ludziach, którzy stracili wszystko, ale zachowali godność i miłość do tego, co w ich kulturze było najlepsze. I o tym, że nawet teraz, kiedy przepraszanie za błędy przeszłości staje się powszechnym obyczajem naszej części świata, oni nigdy nie usłyszeli słowa przepraszam – ot, kilka niszowych filmów dokumentalnych i cisza. I jeszcze jedna myśl: do kogo trafią okruchy statku, na którym płyniemy? Czy ktoś, patrząc kiedyś na skorupy naszej cywilizacji, pomyśli o nas choćby ze współczuciem, czy po prostu wyrzuci je na śmietnik?¶

Wielkie nic?

Porzucenie bądź zaniedbanie wartości powoduje zagubienie, samotność, bezradność i nijakość. Absolutyzowanie ich czy narzucanie siłą – rodzi fundamentalizm u wyznawców, opór u nawracanych, niechęć u obserwujących z boku.

Dariusz Duma

C