Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miesięcznik „W drodze” ma 50 lat! Z tej okazji przygotował jedyny i niepowtarzalny – darmowy – numer jubileuszowy.
Przez pół wieku ukazały się już 602 regularne numery miesięcznika „W drodze” (i 4 numery specjalne), a w nich: dziesiątki artykułów, wywiadów, znakomitych felietonów, recenzji.
568 stron „W drodze”
W numerze jubileuszowym redakcja postanowiła opublikować i przypomnieć te najlepsze z najlepszych. Wybrano 55 tekstów ze świadomością, że dziesiątki innych, równie znakomitych, nie trafiło do tego wydania. Tych 55 tekstów – a także wstępniak redakcji pierwszego numeru, wstępniak Romana Bieleckiego OP oraz listy generała Zakonu Gerarda Francisco Timonera III OP i prowincjała Łukasza Wiśniewskiego OP – złożyło się na 568 stron. Tyle właśnie ma numer jubileuszowy. Jest wyśmienity i wart przeczytania od deski do deski. Jego okładkę zdobi tekst poematu Cypriana Kamila Norwida Bema pamięci żałobny rapsod z wyróżnionym fragmentem, który jest inspiracją tytułu „W drodze”.
Ocalić od zapomnienia
Teksty z pierwszego numeru, z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, artykuły, na których cenzura położyła swoją łapę, wiersze, przekłady, wywiady, wybrane okładki z każdego dziesięciolecia. W miesięczniku znalazły się także skany z archiwalnej kroniki miesięcznika, do której wpisali się m.in.: Kazimiera Iłłakowiczówna, Zbigniew Herbert, Stanisław Barańczak, Gustaw Herling Grudziński, Joachim Badeni OP, abp Henryk Muszyński, kard. Stefan Wyszyński oraz zapiski pomysłodawcy i pierwszego, wieloletniego redaktora naczelnego miesięcznika – Marcina Babraja OP.
Do czytania za darmo
Papierowe wydanie jubileuszowego miesięcznika „W drodze” trafi przede wszystkim do prenumeratorów i gości jubileuszowej gali. Będzie także prezentem dla wszystkich, którzy przyjdą w niedzielę 22 października o godz. 13 do kościoła ojców dominikanów w Poznaniu na mszę świętą w intencji pracowników, czytelników i dobroczyńców miesięcznika.
E-wydanie numeru jubileuszowego jest dostępne w wersji elektronicznej epub i mobi na wdrodze.pl. Można je pobrać za darmo na stronie wdrodze.pl/produkt/w-drodze-2023-nr-specjalny.
Zachęcamy do pobierania, dzielenia się i czytania jubileuszowego „W drodze”!
Partnerami obchodów są: Urząd Marszałkowski Województwa Wielkopolskiego, Miasto Poznań, Wydawnictwo Miejskie Posnania.
SPIS TREŚCI
WSTĘPNIAK
Od redakcji / Marcin Babraj OP
Drodzy Czytelnicy / Roman Bielecki OP
LISTY Z OKAZJI 50-LECIA MIESIĘCZNIKA „W DRODZE”
Gerard Francisco Timoner OP, generał Zakonu
Łukasz Wiśniewski OP, prowincjał
ROZMOWA W DRODZE
Żeby nas nie zatłukły kanarki / grudzień 2006
rozmawiali Marcin Babraj OP i Jan Grzegorczyk
WIARA
Modlitwa zawierzenia / czerwiec 1999
Karol de Foucauld
Sześć stągwi kefiru / marzec 2017
Wojciech Ziółek SJ
Szukanie pełni / wrzesień 2022
Krzysztof Pałys OP
Modlę się, jak umiem / luty 2019
Cyprian Klahs OP
Wierzący-niepraktykujący / maj 2015
Dominik Jurczak OP
Mistyka ziemniaka / sierpień 2017
Stanisław Zasada
Słodkie antyfony / lipiec 2022
ks. Andrzej Draguła
ONI
Modlitwa za Marylin Monroe / marzec 1979
Ernesto Cardenal
Epoka, która była rajem... / czerwiec 1983
rozmawiali Roman Brandstaetter i Jan Grzegorczyk
Sen o Januszu Korczaku / styczeń 1978
Anna Kamieńska
Święty wśród wielkich liczb / październik 1982
Andrzej Kijowski
Izabela tęskni za rajem / lipiec 2012
rozmawiali Wojciech Prus OP i Piotr Świątkowski
Odejście do lepszego świata / luty 2012
Tomasz Dostatni OP
Psalm z kornikiem. Krótki przypadek księdza Grosera / październik 2023
Jan Grzegorczyk
CIAŁO
Zrodzony, a nie wyprodukowany / październik 2010
Wojciech Giertych OP
Osoba i płeć / luty 1978
ks. prof. Józef Tischner
Aborcja, postęp i absolutyzm / maj 2021
prof. Barbara Chyrowicz SSpS
Dwa dni Ewy Edwards / listopad 2008
Emilia Januszek
RAZEM
Wybierajcie życie / styczeń 2009
rozmawiali abp Adrian Galbas SAC, Katarzyna Kolska, Paweł Kozacki OP
Na obcasach i bez / maj 2010
Mariola Dobrowolska
Paradise / listopad 2010
Rafał Cekiera
Zapomnieć życie / maj 2018
rozmawiały Marlena Meyer i Michalina Kaczmarkiewicz
KSIĄDZ
Życie zakonne / luty 1988
rozmawiali Józef Maria Bocheński OP i Jan Andrzej Kłoczowski OP
Jak być kaznodziejami w świecie, w którym wszystko jest na sprzedaż / październik 1993
Timothy Radcliffe OP
Zimno w naszym domu / wrzesień 2014
Wacław Oszajca SJ
Notatki niepotrzebnego księdza / czerwiec 2004
Krzysztof Popławski OP
NADZIEJA
Litania kochających Jezusa / grudzień 1978
Kazimiera Iłłakowiczówna
Życie bezużyteczne / listopad 2016
rozmawiali Dominika Sokołowska OP, Katarzyna Kolska, Roman Bielecki OP
Nigdy nie byłem samotny / listopad 2010
Paweł Krupa OP
KOŚCIÓŁ
Dlaczego kocham Kościół? / wrzesień 1973
Yves Congar OP
Nie lękajcie się iść w przyszłość / lipiec 1997
Katarzyna Kolska
Nie ma takiego pokolenia / kwiecień 2006
Marcin Cielecki
Święty Tomasz się gotuje / marzec 2018
rozmawiali Tomasz Gałuszka OP i Maciej Müller
Nie chodzi o samochód proboszcza / maj 2012
rozmawiali Maciej Zięba OP i Piotr Świątkowski
Katolickie pojmowanie klerykalizmu / maj 1992
prof. Jacek Salij OP
Błogosławieni ubodzy... / listopad 1975
Adam Boniecki MIC
Dla dobra Kościoła / styczeń 2020
Włodzimierz Bogaczyk
Czy pani mi wierzy? / czerwiec 2019
rozmawiały Barbara Smolińska i Katarzyna Kolska
CHRZEŚCIJAŃSTWO
Sprawiedliwość / lipiec 1976
ks. Jan Twardowski
Oczekiwanie (z notatnika) / listopad 1984
Paweł Kozacki OP
Bóg zbawia osoby, nie narody / listopad 2018
rozmawiali ks. Grzegorz Strzelczyk i Tomasz Maćkowiak
W obronie trudnego chrześcijaństwa / wrzesień 1973
Jan Andrzej Kłoczowski OP
Nie jedz bekonu, kup krowę / grudzień 2006
Jolanta Brózda-Wiśniewska
Próba dziennika / lipiec 1996
Michał Zioło OCSO
Być bardziej człowiekiem / sierpień 2021
Dominik Jarczewski OP
Możecie mieć / sierpień 2016
rozmawiali abp Grzegorz Ryś, Katarzyna Kolska, Roman Bielecki OP
Mój Kościół jest w potrzebie / lipiec 2011
Paweł Kozacki OP
FELIETONY
Okulary do bliży / Stefan Szczepłek / styczeń 2022
Czytelnia czasopism / Paulina Wilk / kwiecień 2017
Łóżko / Jan Góra OP / kwiecień 2000
Na Gołasa / Małgorzata Musierowicz / wrzesień 2008
Arcybiskup Życiński gra dalej / Dariusz Kowalczyk SJ / marzec 2011
Krótki list o małżeństwie / Tessa Capponi-Borawska / czerwiec 2012
Jak pszczoła / Dariusz Duma / czerwiec 2023
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 668
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1 Przed wszystkim
Jest Słowo,
A Słowo
Jest u Boga,
A Bóg
Jest Słowem.
2 Ono jest przed wszystkim u Boga,
3 Przez nie wszystko jest,
A bez niego nic nie jest,
Co jest.
6 W nim jest życie,
A życie jest światłością człowieka,
A światłość w ciemnościach świeci,
A ciemność nie może jej stłumić.
9 Ono jest prawdziwą światłością,
Oświecającą każdego człowieka,
Który przychodzi na świat.
10 Słowo jest na świecie,
A świat przez nie powstał,
Ale świat go nie posiadł.
Przyszło do swojej własności,
Ale swoi go nie przyjęli,
12 Tym wszystkim jednak, którzy je przyjęli,
Dał On moc,
Aby się stali
Dziećmi Bożymi,
Mającymi wiarę w Imię Jego,
On,
Narodzony
13 Nie z krwi,
Ani z pożądliwości ciała,
Ani z pożądliwości męża,
Ale z Boga.
A Słowo jest Ciałem
I mieszka między nami,
A my oglądamy Jego chwałę,
Chwałę,
Którą Jedyny Syn,
Pełen łaski i prawdy
Otrzymał od Ojca.
16 Wszyscy czerpiemy z Jego pełni
Łaskę nad łaskami,
Albowiem Prawo dane jest przez Mojżesza,
A łaska i prawda
Przychodzą
Przez Jezusa Chrystusa.
18 Boga nikt nigdy nie widział.
Syn Jednorodzony,
On,
Który jest w łonie Boga,
Przynosi wieść.
nr 3–4, listopad–grudzień 1973
Cyprian Kamil Norwid
„W drodze” poświęcamy wszystkim, którzy są blisko lub daleko, wszystkim, którzy przez religijne doświadczenie i przemyślenia szukają swojej wewnętrznej prawdy, szukają kontaktu z żywym Bogiem.
Człowiek nie tyle jest, co się staje, a staje się w dużym stopniu przez swój wolny wybór. Chodzi o to, aby w tym stawaniu coraz pełniej był sobą, odnajdywał swoje prawdziwe powołanie. Stajemy się w drodze... jak Abraham, jak prorocy, jak uczniowie Chrystusa, którzy zostawiali wszystko i szli Jego śladami.
Bóg udzielił się człowiekowi, wkraczając na tę samą z nim drogę. Szedł z nami, abyśmy bardziej byli przez Niego. Ukazał nam jasny, aczkolwiek trudny kres tej drogi.
Chcemy przyczynić się do tworzenia klimatu myślącej wiary, pokazując jednocześnie, jak bardzo może być nam dzisiaj pomocny odczytany na świeżo skarbiec tradycji. Pragniemy, by nasze pismo miało swój skromny udział w formowaniu człowieka wierzącego na miarę naszych czasów, katolika prawidłowo wkomponowanego w układ Bóg–człowiek–świat. Nie chcemy, by „W drodze” było pismem gotowych diagnoz i formuł. Poprzez trud myśli, modlitwy i życia pragniemy dochodzić do Prawdy. Uważamy, że jest to naszym zadaniem jako dominikanów, których ideałem zakonnym jest łączenie pustyni z rozgwarem wielkiego miasta, kontemplacji z głoszeniem Ewangelii.
„W drodze” ukazuje się w roku 750-lecia działalności dominikanów w Polsce. Wracając do źródeł, chcemy w naszym piśmie nawiązać do najlepszych tradycji dominikańskich przez zajęcie się centralnym problemem każdego człowieka wierzącego – jedności życia w służbie Chrystusa. Dlatego „W drodze” poświęcamy życiu chrześcijańskiemu – jedności wiary i jej świadectwa w świecie dzisiejszym. ¶
niewielu pamięta, jak ciekawy był 1973 rok. Zakończyła się wojna w Wietnamie, a Stanami Zjednoczonymi wstrząsnęła afera Watergate. Zmarli Pablo Picasso, J.R.R. Tolkien, a na Wembley Polacy zremisowali z Anglikami, co zapewniło im awans do finału Mistrzostw Świata. Do kin weszło Wesele Andrzeja Wajdy, a na prywatkach królowały Małgośka Maryli Rodowicz i Goodbye, My Love, Goodbye Demisa Roussosa. Na Zachodzie ukazało się pierwsze tłumaczenie Archipelagu GUŁag Sołżenicyna, a w Bielsku-Białej uruchomiono linię produkcyjną popularnego malucha, czyli Fiata 126p. Od dziesięciu lat papieżem był późniejszy święty, Paweł VI, finalizujący reformy Soboru Watykańskiego II i autor encykliki Humanae vitae.
W takich to okolicznościach dominikanie obchodzili 750-lecie swojej obecności w Polsce i m.in. z tej okazji ukazał się pierwszy numer miesięcznika „W drodze”, w którego zespole redakcyjnym znaleźli się dominikanie Marcin Babraj, Jan Andrzej Kłoczowski, Konrad Hejmo i niedługo potem Jacek Salij. Złośliwi mówili wtedy: „Pierwszy numer w drodze, drugi w rowie, a trzeci się nie ukaże”. Nie wiem, co powiedzieliby dziś; zastanawiam się też, jak daleko sięgała wyobraźnia założycieli miesięcznika i czy zdawali sobie sprawę, że rozpoczynają coś, co przetrwa pół wieku.
Od początku z odwagą i konsekwentnie tworzyli wokół „W drodze” aktywne środowisko odbiorców, publikowali duszpasterskie analizy, a także, co równie istotne, sięgali po fragmenty tłumaczeń światowej sławy teologów i filozofów, którzy z uwagi na okoliczności polityczne i społeczne, panujące w ówczesnej Polsce, pozostawali mało znani szerszemu odbiorcy. Otwierając dziś numery miesięcznika z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, można się zachłysnąć imponującą listą nazwisk: René Girard, Yves Congar OP, Fulton Sheen, Paul Evdokimov, Hannah Arendt, Martin Buber, Romano Guardini, Henri de Lubac SJ. Podobnie zresztą, gdy się popatrzy na grono wybitnych postaci polskiej literatury, które publikowały na łamach miesięcznika: ks. Jan Twardowski, Gustaw Herling-Grudziński, Andrzej Kijowski, Kazimiera Iłłakowiczówna, Julia Hartwig, Artur Międzyrzecki, Anna Świderkówna, Andrzej Szczypiorski, Anna Kamieńska, Roman Brandstaetter, Stanisław Barańczak, Ernest Bryll, Małgorzata Musierowicz. To najlepiej świadczy o tym, że lektura „W drodze”, oprócz walorów publicystycznych, miała być dla czytelnika przyjemnością obcowania ze słowem.
Pierwszy numer otwierał tekst ojca Marcina Babraja – założyciela i wieloletniego redaktora naczelnego miesięcznika. Zamieszczamy go na poprzedniej stronie, bez skrótów i uzupełnień, dokładnie w takiej wersji, w jakiej się ukazał w 1973 roku. Przyznają Państwo, że po pięćdziesięciu latach nic nie stracił na aktualności i przenikliwości. Wciąż brzmi jak redakcyjne auto da fé, dominikański confiteor, duszpasterska deklaracja i teologiczny manifest, pod którym się podpisujemy.
Dziś trzymają Państwo w ręce numer specjalny, który, zaznaczam na wstępie, jest wyrazem naszej redakcyjnej bezradności. Paradoksalnie nas to cieszy, bo się okazuje, że tekstów ważnych, inspirujących i zapadających w pamięć było w ciągu tego pięćdziesięciolecia mnóstwo. Mierzenie się z nimi przypominało tworzenie listy siedmiu cudów świata lub kanonu lektur wszech czasów.
Publikujemy je w takiej formie, w jakiej ukazały się pierwotnie, zaznaczając rok i numer miesięcznika, z którego pochodzą, by oddać charakter zmieniającej się rzeczywistości na przestrzeni pięciu dekad istnienia pisma1.
Na kilkuset stronach zebraliśmy teksty autorów, dla których „W drodze” było jedynym miejscem, gdzie mogli publikować. Przypominamy też wyśmienite artykuły tych, którzy na długie lata związali się z naszym tytułem, prowadzili stałe rubryki, a ich nazwiska zawsze przyciągały grono wiernych czytelników. Jesteśmy dumni, że ich twórczość wykreowała ocean słów składający się na sześćset numerów miesięcznika i niemal dziewięćdziesiąt tysięcy stron tekstu, bo tyle mniej więcej liczą zestawione ze sobą numery – od pierwszego do ostatniego. To oni, co warto również podkreślić, są twórcami intelektualnego „klimatu wiary myślącej” – by zacytować ojca Marcina Babraja – ostatniego półwiecza polskiego Kościoła.
To zdanie pozostaje jednym z istotnych elementów definiujących nasze pismo. Od lat jesteśmy wierni podtytułowi: „Miesięcznik poświęcony życiu chrześcijańskiemu” i niezmiennie powtarzamy, że piszemy o Kościele i wierze ludzkim językiem. Niejednokrotnie krytycznie i prowokująco, z pewnością bez patosu i infantylizmu. Zależy nam na tym, by publikowane na naszych łamach teksty prowokowały do kształtowania i pogłębiania wiary, tak by nie była ona bezmyślna i odtwórcza, nie wahała się mówić: „Nie wiem” i „Nie rozumiem”. Przez lata inspiracją do tego typu rozważań były numery przygotowywane przez błyskotliwy duet Jana Grzegorczyka i Pawła Kozackiego OP, którzy przeprowadzili miesięcznik przez przełom tysiącleci i z odwagą, balansując między wszelkimi możliwymi podziałami świata, wychodzili z założenia, że „W drodze” warto rozmawiać ze wszystkimi, bo tylko odważne chrześcijaństwo przetrwa, a Kościół to nie muzeum pamiątek po Jezusie Chrystusie, ale życie pełne wyzwań i szerokich możliwości.
Miesięcznik to także swego rodzaju rozmowa z czytelnikami, prowadzona za pomocą tekstów wzbudzających na przestrzeni lat wszelkie możliwe reakcje – od zachwytów po burzliwe polemiki. Cieszymy się, że nie pozostawiamy Państwa obojętnymi. Mamy nadzieję, że dzięki lekturze „W drodze” patrzą Państwo inaczej na Kościół, duchowość, Boga i modlitwę. Że dzięki niej choć trochę jesteście lepsi dla siebie i dla innych. Bo choć nikt nigdy tego wprost nie powiedział, to przy całej powadze poruszanych przez lata problemów, każdemu z zespołów redakcyjnych zależało na tym, by odbiorca miesięcznika nie był jedynie konsumentem i obserwatorem rzeczywistości, ale stawał się jej świadomym uczestnikiem.
Trudno nie zauważyć, że to Państwa obecność stanowi podstawę do naszej dalszej pracy. Bez Was nie byłoby „W drodze”. Zaufanie, jakim jesteśmy obdarzani, i wsparcie – czy to w postaci prenumerat, czy regularnego zaopatrywania się w nasz magazyn – jest dla nas nieustającym zobowiązaniem mobilizującym do tego, by do czytelników trafiały teksty przemyślane i dopracowane redakcyjnie.
Mimo upływu czasu i zmieniających się warunków rynkowych cieszy nas to, że „W drodze” wciąż się ukazuje w formie papierowej. Może to przejaw naszego niedostosowania do epoki cyfrowej, a może zwyczajnie wiara w moc papieru większą od dysków, pendrive’ów i chatówGPT. I choć od lat z powodzeniem funkcjonują nasze formaty elektroniczne, to wciąż – mimo uwag, że na półkach w pokoju zaczyna brakować miejsca na kolejne numery – przyznajemy, że zwyczajnie lubimy szelest kartek i zapach farby drukarskiej.
Wdzięczność za minione lata i wysiłek naszych poprzedników nie zwalniają nas z odpowiedzialności mierzenia się z wyzwaniami współczesnego świata, pełnego olbrzymiej różnorodności duchowej i religijnych poszukiwań. Nie możemy udawać, że spadająca liczba osób praktykujących wiarę, sekularyzacja i liczne skandale z udziałem duchownych nie wpływają na postrzeganie Kościoła, a dla wielu są ogromną trudnością w przyznawaniu się do swoich przekonań. Staramy się z uwagą słuchać tych, którzy często mówią, że są zmęczeni obrazem Kościoła malowanym przez niektórych pasterzy i współbraci w wierze – upolitycznionym, pełnym hipokryzji, który wywołuje dysonans w konfrontacji z Ewangelią. Zdajemy sobie sprawę, że w wielu wypadkach musimy szukać nowego języka wiary, adekwatnego do zmieniającego się na naszych oczach świata.
Niezmienna pozostaje dla nas dominikańska otwartość na dialog szukający takich wzorców etycznych i światopoglądowych, pod którymi mogliby się podpisać zarówno wierzący, jak i poszukujący swojej drogi do Boga.
W imieniu całego zespołu miesięcznika życzę Państwu owocnej i wzruszającej lektury, zapewniając, że dopiero się rozkręcamy, a życie zaczyna się po pięćdziesiątce. ¶
Początki miesięcznika „W drodze” sięgają czasów, gdy Polska Prowincja Zakonu Kaznodziejskiego świętowała siedemset pięćdziesiątą rocznicę obecności i kaznodziejskiej misji dominikanów w Polsce. Dziś, w chwili, w której ta sama Prowincja świętuje swoje osiemsetlecie, „W drodze” obchodzi pięćdziesięciolecie!
Co ciekawe, jubileusz miesięcznika „W drodze” zbiega się z kościelnym synodem na temat synodalności. Ignacy Antiocheński przypomina nam w swoim Liście do Efezjan, że członkowie Kościoła są σύνοδοι, „towarzyszami w drodze”, podążającymi tą samą drogą do wspólnego celu. Na swój sposób miesięcznik okazał się dobrą i wystarczająco szeroką drogą, która pozwoliła ludziom z różnych środowisk spotkać się, dzielić się różnorodnymi poglądami i iść razem ku większemu zrozumieniu. Być może były chwile, kiedy debatowano nad tym, w którym kierunku się udać, jednak zawsze kierowano się chęcią pójścia dalej, „dotarcia do innego, miejmy nadzieję, lepszego miejsca”, raczej kontynuowania podróży niż zatrzymania się „w złej gospodzie” – parafrazując św. Teresę z Ávili. Dziękuję braciom, którzy założyli miesięcznik, oraz wszystkim, którzy współtworzyli i współtworzą go także dziś, kierując się jego założycielską inspiracją: „»W drodze« poświęcamy wszystkim, którzy są blisko lub daleko, wszystkim, którzy przez religijne doświadczenie i przemyślenia szukają swojej wewnętrznej prawdy, szukają kontaktu z żywym Bogiem”. Na tym polega dominikańskie wędrowne kaznodziejstwo – na kroczeniu wraz z ludźmi, towarzyszeniu im w ich drodze życia, w poszukiwaniu Prawdy.
Bez wątpienia miesięcznik „W drodze” był dobrą drogą dla niezliczonej rzeszy ludzi, nawet jeśli czasami trzeba było przeprowadzić pewne „roboty drogowe”, aby uczynić go bardziej użytecznym dla wędrowców. W tym kontekście warto też zadać pytanie, w jaki sposób troska o jakość drogi spotkania okazała się wartościowa i znacząca dla tych, którzy byli i są odpowiedzialni za jej „utrzymanie”? Papież Franciszek używa wyrażenia „kultura spotkania” w odniesieniu do potrzeby wzajemności i wymiany. Kilka lat temu papież prosił ludzi zajmujących się środkami społecznego przekazu, aby „budowali kulturę spotkania”, co wymaga od nich „gotowości nie tylko do dawania, ale także otrzymywania od innych”. W tym kontekście, obchodząc jubileusz miesięcznika „W drodze”, dziękujemy Bogu nie tylko za to, co zrobił poprzez swoje pismo dla tak wielu ludzi, ale także za to, co uczynił dla tworzących go dominikanów i świeckich.
Pamiętamy, w jaki sposób doświadczenie spotkania i dialogu głęboko przemieniło naszego wędrownego założyciela, św. Dominika. Znamy historię mówiącą o jego całonocnej rozmowie z karczmarzem, która doprowadziła do jego nawrócenia. Jednocześnie, wydarzenie to z pewnością miało głęboki wpływ na decyzję Dominika o porzuceniu obiecującej kariery kościelnej, jako kanonika katedry w Osmie, i wyborze statusu ubogiego „brata Dominika” (Libellus 21). Głoszenie przemienia zarówno głoszącego, jak isłuchacza słowa Bożego. Mój profesor homiletyki powiedział kiedyś, że najlepsze kazania, jakie głosimy, to te, które nawracają nas samych! Wówczas mamy pewność, że słuchając ich, przynajmniej jeden człowiek się nawrócił! Co więcej, jeśli nasze głoszenie jest źródłem dobra dla nas samych, jest szansa, że słuchanie nas będzie miało dobry wpływ na innych.
Dziękujemy Bogu za to, czego miesięcznik „W drodze” dokonał w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. Modlimy się, aby nadal był „dobrą drogą” dla każdego, kto pragnie odnaleźć Tego, który mówi o sobie: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem” (J 14,6). ¶
Drodzy Bracia Tomaszu i Romanie,
na Wasze ręce, którzy dziś podejmujecie odpowiedzialność za kształtowanie i wydawanie Miesięcznika „W drodze”, składam serdeczne podziękowanie i gratulacje za 50 lat jego działalności.
Zaledwie 8 lat po zakończeniu obrad Soboru Watykańskiego II, w jubileuszowym roku 750-lecia Polskiej Prowincji Dominikanów, w niełatwych latach siedemdziesiątych, młodzi bracia dominikanie, kierowani pragnieniem i zobowiązaniem jak najpełniejszej realizacji dominikańskiego charyzmatu, podjęli inicjatywę publicystyczną, której ideę definiowali w następujący sposób:
Chcemy przyczynić się do tworzenia klimatu myślącej wiary, pokazując jednocześnie, jak bardzo może być nam dziś pomocny odczytany na świeżo skarbiec tradycji. Pragniemy, by nasze pismo miało swój skromny udział w formowaniu człowieka wierzącego na miarę naszych czasów, katolika prawidłowo wkomponowanego w układ Bóg–człowiek–świat. Nie chcemy, by „W drodze” było pismem gotowych diagnoz i formuł. Poprzez trud myśli, modlitwy i życia pragniemy dochodzić do Prawdy. Uważamy, że jest to naszym zadaniem jako dominikanów, których ideałem zakonnym jest łączenie pustyni z rozgwarem wielkiego miasta, kontemplacji z głoszeniem Ewangelii.
O skali i rozmachu projektu świadczą autorzy pierwszego numeru, wśród których znajdowali się między innymi: prymas Polski kard. Stefan Wyszyński, abp poznański Antoni Baraniak, Erich Fromm, Anna Kamieńska, a także dominikanie: generał zakonu Aniceto Fernandez OP, Yves Congar OP, Emanuel Działa OP, Jacek Salij OP, Jan Góra OP, Jan Andrzej Kłoczowski OP.
Inspirację do rysu ideowego Miesięcznika wniósł kard. Wyszyński. Nie ograniczył się w niej tylko do samej pracy publicystycznej, lecz objął nią całą dominikańską misję w Polsce:
Program Dominikański nie może być zaniżony. To nie Wy macie się przystosowywać do świata, ale świat ma być przez Was porwany do nieogarnionej Miłości Boga. Nie można ustawiać ludzi ciągle na poziomie „maluczkich w Królestwie Niebieskim”, ale – przeciwnie – w maluczkich trzeba budzić ambicje, aby stali się wielkimi w Królestwie Bożym.
Miesięcznik „W drodze” jest jednym z unikatowych dominikańskich dzieł, w którym zmiany personalne osób odpowiedzialnych dokonywały się relatywnie rzadko. Przez 50 lat istnienia pismo posiadało zaledwie trzech redaktorów naczelnych: Marcina Babraja OP, głównego inicjatora idei Miesięcznika, tworzącego wokół „W drodze” szerokie środowisko intelektualne; Pawła Kozackiego OP, który przejąwszy od o. Marcina pałeczkę publicystycznej sztafety, kontynuował jego pracę oraz Romana Bieleckiego OP, aktualnie kierującego z wielkim oddaniem redakcyjną pracą Miesięcznika. Każdy z nich współtworzył pismo z wieloma braćmi dominikanami, wśród których nie sposób nie wymienić Jana Andrzeja Kłoczowskiego OP, Jacka Salija OP i Konrada Hejmo OP, obecnych u jego początków. Miesięcznik „W drodze” to nie tylko bracia dominikanie, ale liczne grono świeckich, którzy przez lata włączeni w ideę dominikańskiego kaznodziejstwa, nie szczędzili swych sił w pracy intelektualnej, twórczej i redakcyjnej.
Od publikacji pierwszego numeru minęło już 50 lat. Świadomi jesteśmy zmian, jakie dokonały się w Kościele i świecie w tym czasie. Jednak idee stojące u początków pisma pozostały wciąż aktualne. Formowanie człowieka wierzącego, który odczytując na nowo skarbiec Tradycji, zrozumie swój obecny czas w świetle Ewangelii, to wzniosłe wyzwanie! Życzę zatem skutecznej realizacji tego zadania osobom redagującym Miesięcznik i jego Czytelnikom dzisiaj oraz w kolejnych dziesięcioleciach. ¶
Ojcze, skąd tytuł miesięcznika?
Chodziły mi po głowie różne pomysły. Długo myślałem o tytule związanym z prawdą, ale był on niewygodny ze względu na skojarzenia z moskiewską „Prawdą”. Łacińska wersja „Veritas” kojarzyła się z PAX-em i jego wytwórnią świec i past do butów. Pewnego dnia wpadła mi w ręce powieść Jorisa-Karla Huysmansa Wdrodze. Pomyślałem od razu, że to dobry biblijny tytuł oddający prawdę o kondycji człowieka, homo viator, będącego w drodze do domu Ojca. I na drugi czy trzeci dzień dostałem list od Jacka Salija z propozycją takiego samego tytułu. Tak więc opatrznościowo wpadliśmy na tę samą nazwę dla pisma.
Kiedy tytuł został zaakceptowany, Roman Brandstaetter powiedział mi: „Ojcze, ja już nic nie chciałem mówić, ale w czasie wojny było w Jerozolimie wydawnictwo żydowskie, które się właśnie tak nazywało”.
Od początku pismo skupiło znaczących autorów. Brandstaetter, Tischner, Kamieńska, Kijowski… Jak się to ojcu udawało?
Ten dobór autorów współtworzących dzieło był wielką radością, jedni przyciągali drugich. To było grono oddanych przyjaciół pisma. Kamieńską poznałem przez znakomitą aktorkę i wielką damę Zofię Małynicz, która miała recytować w naszym kościele wiersze ks. Jana Twardowskiego, a pani Zofia zaproponowała, aby Anna Kamieńska przygotowała wprowadzenie do wierszy poety. Obie panie były duchowymi córkami księdza poety. Tak się zaczęła bardzo ciekawa współpraca. Przyjeżdżały kilkakrotnie do naszego duszpasterstwa z wieczorami poezji Norwida, Kochanowskiego, Kamieńskiej… W Poznaniu Anna na rannej mszy akademickiej usłyszała po raz pierwszy śpiewany przez studentów wiersz Juliana Tuwima: „Jeszcze się kiedyś rozsmucę, jeszcze do Ciebie powrócę, Chrystusie”. Była tym bardzo poruszona. Utrwaliła ten ranek w kaplicy akademickiej w wierszu: „Ten, kto mnie tutaj przyprowadził / był w przebraniu ojca Marcina”.
W pewien sposób z takich doświadczeń powrotów wyrosło to pismo.
Tak, to pismo opierało się w dużej mierze na autorach odnajdujących wiarę, Chrystusa, poszukujących; a więc takich, dla których wiara była świadomym, przemyślanym wyborem. Właśnie ci ludzie, których drogi do Kościoła były bardzo dramatyczne, bardziej przekonująco potrafili opowiadać o spotkaniu z Bogiem. Andrzej Kijowski napisał w swoich znakomitych Dopiskach do „Wyznań” św. Augustyna: „Boga szuka tylko ten, kto chce Go znaleźć, a kto Go chce znaleźć, już Go znalazł”. Na pewno „W drodze” było zawsze pismem dla poszukujących. To nas określało i to przyciągało wybitnych twórców, którzy znajdowali tu dla siebie odpowiedni klimat. „W drodze” było również pismem w jakimś sensie ekumenicznym. Inspirowały też do tego tygodnie modlitw o jedność chrześcijan, które w tamtych latach były niesłychanie żywe. Chrześcijanie różnych wyznań potrafili spotykać się i podtrzymywać braterskie relacje. Dominikanie poznańscy bardzo pielęgnowali i rozwijali ten nowy nurt w Kościele. W Krakowie było zresztą podobnie. Otwartość na ludzi poszukujących.
Można by pewnie ułożyć świetną antologię aforyzmów naszych autorów obrazującą wiarę w Boga jako poszukiwanie. Roman Brandstaetter powiadał, że wiara to bezustanne poszukiwanie Boga, a komu się wydaje, że Boga posiadł, znaczy, że Go nigdy nie znalazł.
Trochę smutne, ale i zabawne, że gromadził ojciec wokół siebie osoby, które aczkolwiek wyznawały prawdę o „Bogu poszukiwanym”, siebie nawzajem do końca nie tolerowały. Na przykład Brandstaetter nie znosił Anny Kamieńskiej…
Tak, mówił o niej per zetempówka… Miał jakiś uraz. Ale kiedy umarła i powiedziałem mu o tym, gdy przypadkowo spotkaliśmy się na ulicy, stanął jak wryty…
Uważał ją za odpowiedzialną za stalinizację polskiej literatury i twierdził, że się z tego nie rozliczyła. Powtarzał, że wierzy teraz w Matkę Boską Częstochowską, tak jak kiedyś wierzyła w Stalina. Z tym samym zapałem. Trzeba tu przypomnieć, że Brandstaetter był swego rodzaju prekursorem lustracji. Trzymał w domu teczkę z napisem „teczka ześwinień”, w której znajdowały się kompromitujące wybitnych twórców polskiej kultury ich „ody” ku czci Józefa Stalina. Nie cierpiał ludzi skaczących ze świecznika na świecznik.
Każdy człowiek może się nawrócić. Anna Kamieńska, którą znałem, była człowiekiem bardzo wrażliwym i autentycznym, głęboko przeżyła swoje nawrócenie. Przypomina mi się, gdy po śmierci generalissimusa w poznańskim oddziale ZLP czczono to wydarzenie minutą ciszy, a Kazimiera Iłłakowiczówna mówiła półgłosem: „Wieczny odpoczynek…”. Oczywiście znam to z opowieści, bo sam w tym dniu w czasie nakazanego milczenia stałem odwrócony tyłem do klasy ogromnie rozradowany w duchu (zaraz po maturze nie dostałem się na studia i uczyłem w mojej dawnej szkole podstawowej).
Często wielcy artyści są jednostkami, których nie można z nikim zestawiać. Brandstaetter zapalał się w gniewie, ale był wielkim człowiekiem i pisarzem. Kiedyś przyobiecał, że da mi do miesięcznika esej Czterech jeźdźców Apokalipsy. Uradowany przygotowałem już nawet okładkę ze znaną ryciną Dürera i pewnego dnia widzę ten tekst w „Tygodniku Powszechnym”. Zatelefonowałem do pana Romana i powiedziałem, że jest nielojalny i nieuczciwy. Oburzył się. Na drugi dzień otrzymałem ekspres polecony, w którym pisał, że zrywa ze mną wszelkie kontakty. I suchy podpis. Napisałem do niego list apostolski – że wszystko może być znowu jak dawniej. Zadzwonił do mnie i zaproponował spotkanie. W trakcie picia becherovki napisał mi dedykację w najnowszym wydaniu Jezusa zNazarethu. „Kochanemu ojcu Marcinowi, w dniu pojednania (Jom Kippur)”.
Znał też ojciec wybitną poetkę Kazimierę Iłłakowiczównę, która przed wojną była sekretarką marszałka Piłsudskiego.
Przypominam sobie poznański „Nurt”, na którego łamach przed laty młody i gniewny Stanisław Barańczak „przejechał” się po jej twórczości. Pani Kazimiera zdawała się to potwierdzać, gdy mówiła mi: „Ojcze, jaka tam ze mnie poetka. Trzeba było kupić buciki na zimę czy palto, to napisałam wierszyk i wydrukowałam”. Ale poetką była rzeczywiście znakomitą. Kiedyś napisałem w „Przewodniku Katolickim” nieduży esej o jej twórczości. Bardzo jej się spodobał. Mówiła, że chciałaby, aby właśnie w ten sposób o niej pisano. W czasie wizyty na Gajowej przeczytałem zamieszczony w „Przewodniku” wiersz jej autorstwa Został tylko Twój krzyż. Wzruszona zapytała: „Kto to napisał? Kto napisał ten piękny wiersz?”. Nie wiadomo, czy żartowała, czy nie pamiętała, czy prowokowała. To była postać trochę nieodgadniona. Umieściłem potem przejmujący fragment tego wiersza na epitafium w krużgankach kościoła dominikanów w Poznaniu: „Ze wszystkich przygód zwycięskich i wszystkich klęsk… został tylko Twój krzyż i oczy Twoje, które patrzą z krzyża na strzępek mego życia deptany przez ciżbę”.
Ojcze, czy otwarta formuła pisma była popierana przez ogół dominikanów?
To raczej nigdy tak nie jest. Każda inicjatywa z reguły w większej wspólnocie napotyka na opory, krytykę. Zawsze znajdą się ludzie, którzy twierdzą, że robiliby to lepiej. Byli i tacy, którzy uważali pismo za żydowskie. W niektórych ośrodkach dominikańskich nie chcieli go sprzedawać. Jeden ze współbraci zaraz po ukazaniu się pierwszego zeszytu powiedział: „No tak: pierwszy numer w drodze, drugi w rowie, a trzeci się nie ukaże”. Takich różnych „życzliwych” i „kibiców” mieliśmy od początku, słali oni swoje wątpliwości w postaci donosów na przykład do prymasa Wyszyńskiego. Pamiętam, zaraz na początku naszego istnienia drukowaliśmy teksty Juana Ariasa inspirowane przez teologię wyzwolenia. To był znakomity kostium, aby pokazać pewne sytuacje w peerelowskiej Polsce. Pewnego dnia otrzymałem w tej sprawie wezwanie od księdza prymasa. Poszliśmy z Kłoczem i Konradem. Kardynał siedział przy biurku, my trzej naprzeciw. Wyjaśniłem mu naszą intencję. Spotkało się to z aprobatą. W rezultacie była to sympatyczna rozmowa. Księdzu prymasowi wiele zawdzięczaliśmy. Wróciliśmy do klasztoru na Freta, a tam bracia pytają: „Marcin, co powiedział prymas?”. Powiedziałem, że jestem zobowiązany do tajemnicy. A na to Jacek Salij, który lubi sobie pożartować: „Słuchajcie, Marcin wszystko mi zdradził. Na biurku prymas miał po swojej lewej stronie stos donosów na nas. Ale powiedział: Nie martwcie się, psy szczekają, karawana jedzie dalej”. Jeden z ojców, który miał coś wspólnego z tymi donosami, zasłonił się gazetą i tak cały się trząsł, że by mu ta gazeta wypadła.
Jak ojciec przeżył to, co w zeszłym roku działo się wokół „W drodze” w związku ze sprawą ojca Konrada Hejmo? Miał ojciec chyba poczucie, że tworzy coś wielkiego, co napotykało na przeszkody, a tu – przepraszam za wyrażenie – opluto nas.
Tak to odbierałeś?
Tak. Zaangażował mnie ojciec do pracy 11 listopada 1982 roku, w dniu, w którym ogłoszono śmierć Breżniewa. Przez okres mej pracy w miesięczniku nie przeszło mi przez głowę, że pracuję w piśmie układającym się z władzą. A tu nagle zaczęto mnie atakować informacjami, że u początków „W drodze” stały niejasne konszachty ojca Konrada z przedstawicielami SB. Czy ojciec, zakładając pismo, miał dylematy moralne, że cena, którą przychodzi płacić za pozwolenie na miesięcznik, jest za wysoka?
Absolutnie nie! Żyło się przede wszystkim świadomością celu. Bardzo wzniosłego. Prymas Wyszyński w pierwszym numerze napisał nam: „To nie wy macie upodobnić się do świata, ale świat ma być przez was porwany do nieogarnionej miłości Boga” i żyłem zawsze w głębokim przekonaniu, że to właśnie robimy. To zresztą nam mówili ludzie, tak odbierali naszą pracę. Nie miałem świadomości układania się z władzą. Tak sobie myślę, czy tego ciężaru nie niósł Konrad. Dawniej o tym nie myślałem.
Czy ojciec po wybuchu „sprawy ojca Konrada” rozmawiał z nim?
Nie. Wysłałem tylko list z wyrazami współczucia. Konrad jest w Rzymie. Napisał do mnie: „Nigdy nie byłem świadomym współpracownikiem SB”. Wierzę temu. Nie mam prawa tego negować.
Nazwa pisma chyba nawołuje także do refleksji nad drogą, którą się przeszło.
Warto, tylko czasu ciągle brakuje. W ostatnim czasie dwa razy się przenosiłem. I ciężko mi rozpakować moje sto kartonów… a teraz pewnie i więcej, mam w nich mnóstwo rzeczy archiwalnych.
Nie ma ojciec jakichś zapisków, notatek, które moglibyśmy opublikować?
Mam, ale na razie nie chcę ich udostępniać…
Dlaczego? Czy ojciec się nie lęka, że to wszystko przepadnie? Przecież nie stawia się światła pod korcem ani nie skrywa skarbów w kartonach. To jest sprzeczne z podstawowym zaleceniem św. Dominika. Contemplare et contemplata aliis tradere. Kontempluj i owoce kontemplacji przekazuj drugim. Jeśli ojciec tych kartonów nie rozpakuje dla bliźnich, to przepadną. Zajmowałem się kiedyś taką wspaniałą dominikanką, która pracowała wśród trędowatych na Trynidadzie, Jadwigą Dobrowolską. Pisałem wstęp do książki o niej Żywe wotum. W poszukiwaniu materiałów zwróciłem się do jej współsióstr. Po pewnym czasie otrzymałem list, w którym doniesiono mi, że siostra Jadwiga przed swoją śmiercią kazała wszystko po sobie spalić. A gdy to uczyniono, powiedziała: „Tak oto spłonęło moje życie przed Tobą, Panie”. Opowiedziałem o tym później ojcu Stanisławowi Dobeckiemu, świętej postaci. Pokręcił głową i rzekł: „To było głupie, bo człowiek żyje po to, żeby rozdać się bliźnim”.
Święta racja. Ale przecież i ta nasza rozmowa jest dzieleniem się. Nie ma sensu jednak wszystkich bolesnych spraw wywlekać.
Wszystkich nie, ale co ojciec opowie ciekawą anegdotę, to mówi, że o tym nie można pisać, bo jej bohater jeszcze żyje, albo nie można pisać, bo już nie żyje… A teraz mam pytanie w ogóle trudne, bo dotyczące ojca odejścia z miesięcznika w 1995 roku. W szczegóły tych zdarzeń nie chce ojciec wchodzić, bo pewnie skończylibyśmy na półprawdach. Można jednak chyba powiedzieć, że było to przykre doświadczenie. Niektórzy powiadali, że odebrano ojcu dziecko…
Przyjąłem to wszystko w duchu posłuszeństwa. Niektórzy przynajmniej nie wiedzieli, co czynią. Ale nasz Pan modlił się za takich ludzi.
Czy to było gorzkie posłuszeństwo? Czy czuł jednak ojciec w tym jakiś sens?
Ludzie, którzy o tym decydowali, chyba do końca nie wiedzieli, czym jest to czasopismo i wydawnictwo, i jakie ma potrzeby. Nie kochali go, nie chcieli, nie rozumieli. Przez studia, doświadczenie redakcyjne byłem przygotowany do podjęcia tego dzieła. Ale odczytywałem to w duchu tej prawdy, którą często za Einsteinem lubił powtarzać Brandstaetter: „Pan Bóg pisze prosto po liniach krzywych”. Nie miałem innego wyjścia. Nic nie dzieje się bez woli Bożej. I, dzięki Bogu, szybko się z tego otrząsnąłem. Naprawdę nie żyję jakimś bólem. Moje życie wypełniły wyprawy do Kazachstanu i nie tylko – ci wszyscy ludzie, którzy mnie potrzebują. Wracałem do ziemi znanej mi z dzieciństwa. Zostałem tam wywieziony w czasie wojny z Matką i siostrami, gdy miałem siedem lat. Myślę, że moje powołanie kapłańskie miało swój początek na stepach Kazachstanu. Bezkresny step i rozpięta nad nim kopuła niezwykle bogatego nieba zapraszają do kontemplacji. Juliusz Słowacki napisał w Beniowskim: „Kto Cię nie widział nigdy, Wielki Boże! Na wielkim stepie…”. Zapadły mi w pamięć słowa wygnańców, którzy powtarzali, że są w stanie przetrwać najgorsze warunki, byleby mieli z sobą księdza. Wróciłem tam po prawie pięćdziesięciu latach już jako kapłan. Żyli jeszcze wtedy ludzie, którzy pamiętali mnie jako „maleńkiego Jędrusia”.
Potem byłem też w Kazachstanie w czasie pielgrzymki Jana Pawła II… Miałem okazję, aby podziękować za to, co się stało. Papież był skrajnie zmęczony… Był jednym cierpieniem.
Kiedy ojciec spotkał po raz pierwszy Karola Wojtyłę?
W lutym 1959 roku. Kilka miesięcy wcześniej wędrująca po Bieszczadach grupa z duszpasterstwa dominikanów z kochanym ojcem Joachimem Badenim natknęła się na „wujka Karola” i zaprosiła go z rekolekcjami do Poznania. Mimo że wkrótce został biskupem, słowa dotrzymał i przyjechał. Mówił dość trudno, jak na intelektualistę przystało, jednak jego słowa zapadały w serce. 1 marca sporządziłem po rekolekcjach notatkę: „Jestem dziś niezmiernie szczęśliwy w związku z zakończeniem rekolekcji, które prowadził ksiądz biskup Karol Wojtyła z Krakowa. Tak jak nigdy, czuję dziś w sercu obecność Boga… i pragnę wyłącznie żyć dla Niego… Najważniejszy był osobisty przykład rekolekcjonisty… Polsce potrzeba więcej tak wspaniałych, bezpośrednich i skromnych biskupów, którym woda sodowa nie uderza do głowy… Ostatecznie nie każdy biskup potrafi jeść ze studentami chleb z marmoladą, śpiewać Hymn pesymistów (jedna ze zwrotek brzmiała: »Same durnie są u steru, od komuny aż do kleru«) i jeździć pociągami drugiej klasy”.
Ojcze, jeżdżąc do Kazachstanu, wiezie tam ojciec i kawałek Polski, i Chrystusa, ale z kolei otwiera się ojciec na ludzi, którzy wierzą w tego samego Boga inaczej.
Tak. W tym roku byłem razem z bratem Jackiem Dudką. Zawędrowaliśmy na Wyspy Sołowieckie i do Górnego Ałtaju. Wielkie wrażenie zrobiły na mnie rysunki na skałach z ósmego wieku przed Chrystusem. Ałtajowie nie wierzą w osobowego Boga. Dla nich bóstwem jest ogień wiecznie płonący. Kiedy częstowaliśmy ich czekoladą, to najpierw dawali jej kawałek do zjedzenia ogniu. Kobiety nie uczestniczą w pogrzebach, u Czeczenów i Inguszów również. Nieboszczyka ubiera się w sposób bogaty, zakopuje się go i już nie wolno go odwiedzać, żeby nie zakłócać mu spokoju. To jest niesamowite doświadczenie – odnajdywanie na tych „krańcach świata” w każdym człowieku obrazu Boga. Nie zapomnę słów, które powiedział do młodzieży w Kazachstanie Papież: „Prawdopodobnie pierwsze pytanie, które chcielibyście zadać, brzmi: Janie Pawle II, kim jestem według ciebie, według Ewangelii, którą głosisz? Jaki jest sens mojego życia? Jakie jest moje przeznaczenie? Moja odpowiedź jest prosta, lecz ma olbrzymie znaczenie: Oto Ty jesteś myślą Boga, Ty jesteś biciem Bożego Serca”.
Ojcze, chciałem na koniec zapytać, jak ojciec postrzega „W drodze” po odejściu.
Czasami miałem wrażenie, że „W drodze” jakby traciło swoje proprium – że ma formować ludzi, a nie wątpić z wątpiącymi. Ma być światłem dla pielgrzymów idących przez ziemię.
Czy ojciec pamięta, co było, gdy drukowaliśmy Gustawa Herlinga-Grudzińskiego?
Wielka radość. W końcu udało nam się jako pierwszym w peerelowskiej Polsce opublikować tego wybitnego pisarza. Gasnący Antychryst. Był nam za to bardzo wdzięczny.
Tak, ale potem po kolejnych opowiadaniach podnosiły się głosy zgorszonych. Pożar Kaplicy Sykstyńskiej Anno Domini 1995 wywołał oburzenie, bo akcja tego opowiadania działa się za pontyfikatu papieża Mikołaja II, czyli autor uśmiercił Jana Pawła II, co było nie do pomyślenia. Prawdziwym skandalem okazało się opowiadanie Martwa mniszka, w którym Herling-Grudziński opisał grzeszny żywot późniejszej pokutnicy, mniszki z Monzy. Pamiętam listy, które przyszły po publikacji. Jedna z sióstr opisała swoją reakcję: „Martwa VERITAS. Obumarła prawda – to pierwsze i z mocą upiora powracające przeżycie…”.
Nie żałowałem nigdy, że drukowaliśmy Grudzińskiego, bo był dla mnie pisarzem poszukującym Boga. Gdy odwiedził nas w redakcji, rozmawialiśmy też w cztery oczy. Bardzo chciał spotkać się z Ojcem Świętym. Poczyniłem starania w tym kierunku, ale nie udało się.
Oczywiście, Grudziński był pisarzem poszukującym, tylko nie pierwszy i nie ostatni raz okazywało się, że to, co dla jednego jest poszukiwaniem w wierze, dla drugiego jest bluźnierstwem. Istnieje ewangeliczne wezwanie, by nie gorszyć maluczkich, problem w tym, że często zgorszenie kogoś jest nie do uniknięcia. Bo jedynym pisaniem „niegorszącym” jest nieraz takie, które nikogo nie obchodzi.
Pismo ma 33 lata – a więc wiek Chrystusowy… Oby nie dobiła go krótkowzroczność niektórych dominikanów.
Nie jest dobrze, że wysiłki braci nie są zjednoczone wokół czegoś, co ma swoją tradycję… Byłoby fatalnie, gdyby dominikanie udusili pismo własnymi rękoma. W latach 50. po październikowym przełomie ukazywało się w Poznaniu pismo studenckie „Wyboje” z mottem Majakowskiego: „Żeby komunizmu nie zatłukły kanarki”. Kiedy była ingerencja cenzury, dawali tam Odę do młodości. Kiedyś ukazał się numer z samymi Odami do młodości i to był numer ostatni. Chodzi o to, żeby drobne ptaszki nie zniszczyły czegoś wielkiego, wielkiej idei. Bardzo lubię stosować te słowa do różnych sytuacji w życiu.
Martwiło mnie, gdy widziałem, że dla młodych dominikanów nie liczyła się tradycja, tylko to, co się dzieje obecnie. Tak byli wychowywani. Myślę, że to się teraz zmienia, dlatego może przyjdą lepsze czasy dla miesięcznika. Najważniejsze, żeby pismo trwało. Nakład jest ważny, ale nieraz ważniejsze, żeby dotarło w cichości do kilku czytelników, którym w jakiś sposób ustawi życie. Dziękuję ci, Janie, że zechciałeś mnie wskrzesić. ¶
Jest to skrócona wersja rozmowy Jana Grzegorczyka z Marcinem Babrajem OP.
nr 400, grudzień 2006
Przez długie lata nie chciał się zgodzić na tę rozmowę. Odszedł z „W drodze” w lipcu 1995 roku. Na początku lat dziewięćdziesiątych wydawnictwo i miesięcznik „W drodze” zaczęły kuleć. Wolny rynek zawitał także do Kościoła. Stanowisko dyrektora „W drodze” powierzono ojcu Maciejowi Ziębie. Marcin Babraj został na stanowisku naczelnego miesięcznika. Ale nie było szans na współpracę tak do niedawna bliskich sobie osób. Powody tej sytuacji były bardzo złożone. To efekt wojny dominikańsko-dominikańskiej. Świeccy pracownicy redakcji śpiewali: „Gdzie miłość wzajemna i dobroć”… Niestety, pieśni pobożne nic nie pomogły.
– Ojcze, dlaczego nie może być tak jak w „Tygodniku”, gdzie Turowicz był od początku, jest i będzie? – pytałem.
– Są rzeczy ważniejsze niż pismo, Jasiu… Są wartości, ludzie… Nie mogę ci wszystkiego powiedzieć. Kiedyś zrozumiesz, kim są ci ludzie…
„Odebrano mu jego dziecko” – mówili jedni. „Marcinowi nie dało się pomóc” – argumentowali drudzy.
Wiele razy próbowałem go namówić, żeby po odejściu z funkcji naczelnego miesięcznika był z nami jako autor, by służył swoim doświadczeniem, bo przecież liczy się „W drodze”, misja. Odmawiał.
Gdy jego rana trochę się zabliźniła, chciałem go przekonać, żeby chociaż odpieczętował kartony, archiwa, w których przez lata musiał zgromadzić skarby: listy wymieniane z artystami, myślicielami, ludźmi Kościoła. Ocenzurowane teksty. Tajemnice. Mówił, że trzeba się tym pieczołowicie zająć, a teraz nie ma czasu... Do otwarcia tych kartonów namawiał go też jeden z jego najbardziej znanych uczniów – Jan Góra.
– Marcin, to wszystko usycha, gnije. Daj mi te kartony, już ja będę wiedział, co z tym zrobić – prowokował. Z miłością.
– Tylko ja mogę nad tym zapanować – opędzał się od niego Marcin. – Zrobię to sam. To trzeba roztropnie…
Roztropność. Prudentia. Często to powtarzał. Jednym z jego redakcyjnych pseudonimów był: Ojciec Prudencjusz. Czy to było roztropne?
Nie zdążył.
Wkrótce po naszej rozmowie „o kanarkach” Marcin zaczął tracić pamięć, znalazł się w innym świecie.
Nie był już w stanie opracować swoich kartonów. Całego swojego życia, które w nich zmagazynował. „W drodze” było tylko etapem jego prawdziwej drogi. Relacja z niej jest bezpieczna w Archiwum Pana Boga. ¶
wrzesień 2023
Ojcze,
oddaję się Tobie,
uczyń ze mną, co zechcesz.
Dziękuję Ci za wszystko,
cokolwiek ze mną uczynisz.
Jestem gotów na wszystko,
wszystko przyjmuję.
Niech Twoja wola spełnia się we mnie
i we wszystkich Twoich stworzeniach.
Nie pragnę niczego innego, mój Boże.
Składam moją duszę w Twoje ręce.
Oddaję Ci je, Boże, z całą miłością mego serca.
Kocham Cię i to jest potrzebą
mojej miłości, żeby się dawać,
oddawać w Twoje ręce,
bez ograniczeń,
z nieskończoną ufnością,
bo Ty jesteś moim Ojcem.
Amen.
nr 310, czerwiec 1999
Trzeciego dnia odbywało się wesele w Kanie Galilejskiej i była tam Matka Jezusa. Zaproszono na to wesele także Jezusa i Jego uczniów. A kiedy zabrakło kefiru, Matka Jezusa mówi do Niego: „Nie mają już kefiru”. Jezus Jej odpowiedział: „Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czyż jeszcze nie nadeszła godzina moja?”. Wtedy Matka Jego powiedziała do sług: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie”. Stało zaś tam sześć stągwi kamiennych przeznaczonych do żydowskich oczyszczeń, z których każda mogła pomieścić dwie lub trzy miary. Rzekł do nich Jezus: „Napełnijcie stągwie wodą!”. I napełnili je aż po brzegi. Potem do nich powiedział: „Zaczerpnijcie teraz i zanieście staroście weselnemu!”. Oni zaś zanieśli. A gdy starosta weselny skosztował wody, która stała się kefirem – nie wiedział bowiem, skąd on pochodzi, ale słudzy, którzy czerpali wodę, wiedzieli – przywołał pana młodego i powiedział do niego: „Każdy człowiek stawia najpierw dobry kefir, a gdy się napiją, wówczas gorszy. Ty zachowałeś dobry kefir aż do tej pory”. Taki to początek znaków uczynił Jezus w Kanie Galilejskiej. Objawił swoją chwałę i uwierzyli w Niego Jego uczniowie.
Ilekroć w Kościele w Polsce pojawia się temat zachowywania nakazanych postów, wstrzemięźliwości od pokarmów mięsnych, powstrzymywania się od zabaw lub abstynencji (a pojawia się często!), tylekroć sobie myślę, że w Biblii Tysiąclecia trzeba na stałe zmienić opis cudu w Kanie Galilejskiej i że początek drugiego rozdziału Ewangelii św. Jana powinien brzmieć tak, jak wyżej.
Nie, nie jestem przeciwnikiem postu piątkowego, czy postu w ogóle. Co więcej, darzę wielkim szacunkiem wszystkich, którzy zachowując go, również w taki zewnętrzny sposób przyznają się do katolicyzmu i Kościoła. W Rosji, gdzie obecnie pracuję, wiara przetrwała komunistyczne prześladowania i represje dzięki babuszkom, czyli mądrym, pobożnym kobietom, które – wobec absolutnego braku księży i niemożności sprawowania Eucharystii – chrzciły, uczyły modlitw i przekazywały podstawowe zasady katolickiej wiary i praktyki. Przestrzeganie postu piątkowego było jedną z nich i bardzo skutecznie pomagało zachowywać katolicką tożsamość. Z wielkim szacunkiem, w sensie dosłownym, po rękach bym całował wszystkie te osoby, które również w ten sposób wiernie i mężnie wyznawały przekazaną im wiarę. Bo przecież wiara to nie tylko wewnętrzne przekonania, uczucia i doświadczenia. Wiara autentyczna zawsze jest i musi być wcielona, czyli taka, która wyraża się także na zewnątrz, w tym, co powszednie, co ludzkie, co cielesne, co odczuwalne i widoczne. A wszystko to potrzebne jest nie Panu Bogu, ale nam, bo jesteśmy ludźmi, czyli bytami również cielesnymi, którzy – by coś w pełni przeżyć i czegoś dogłębnie doświadczyć – potrzebują to jakoś poczuć, potrzebują, by odczuły to ich zmysły, a nie tylko ich wnętrze. Dlatego właśnie od wielu już lat przez cały Wielki Post nie jem mięsa i bardzo mi to pomaga w przeżywaniu tego okresu. Nie chodzi o to, że dzięki mniejszej niż zwykle dawce białka i tłuszczu zwierzęcego (mniejszej, bo przecież pozostają zupy na rosole, masło i inne tłuszcze zwierzęce) doświadczam w czasie czterdziestodniowego okresu przygotowania do Wielkanocy (co za koszmarna nazwa!) jakichś głębszych religijnych przeżyć. Nie. Po prostu dzięki temu, że nie jem mięsa, czuję (tak, to jest dobre słowo!), że czas, który przeżywam, jest inny i to czucie pomaga mi koncentrować się na jego inności. Dzięki niejedzeniu mięsa w Wielkim Poście wyraźnie, bardzo wyraźnie (!), czuję też zmianę, która następuje wraz z Wielkanocą. Innymi słowy, czterdziestodniowa wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych pomaga mi doświadczyć tego, co w bardzo konkretny sposób odróżnia nas od zwierząt i czyni ludźmi, czyli umiejętności rozróżniania poszczególnych okresów naszego życia i umiejętności świętowania. Bo – jak powiedział mi mój świętej pamięci dziadek, gdy przy wędzeniu kiełbas w Wielki Piątek spytałem go, dlaczego nie możemy ich po kawałeczku spróbować – tylko krowy jedzą to samo w Wielki Piątek i w Wielkanoc, a my nie.
Jestem natomiast przeciwnikiem swoistego „ubóstwiania” postu i robienia zeń jakiegoś superprzykazania. Boli mnie koncentrowanie się na poście, wstrzemięźliwości i abstynencji przy jednoczesnym pomijaniu ważności, a właściwie konieczności również zmysłowo odczuwalnego świętowania, cieszenia się, radości i przyjemności. Boli mnie, że zamiast szaleć z radości z powodu zbawienia, które przydarzyło się nam jak ślepej kurze ziarno, pogrążamy się w kazuistyce, która nakazuje tej kurze świętowanie znaleziska bez zbytniego gdakania. Proszę mi wybaczyć banalność i miałkość porównań, ale czyż to nie ten sam poziom co pytania: A jeśli przegryzłem, ale wyplułem, to się liczy czy nie? Czyż nie na tym samym poziomie są wszelkie dyskusje o tym, kiedy powinniśmy pościć, na czym ten post ma polegać, czego konkretnie dotyczyć, w jakim zakresie obowiązuje każdego z nas, w jakich wypadkach możemy prosić o udzielenie dyspensy i – jeśli ją otrzymamy – na jakie inne formy pokuty możemy go zamienić?
Staliśmy się biegłymi znawcami starej i nowej wersji pięciu przykazań kościelnych, fachowcami od określania tego, czy kaszanka to mięso czy nie, specjalistami od precyzowania wieku, od którego do którego post bezwzględnie obowiązuje, i ekspertami w rozróżnianiu między liturgicznymi świętami a uroczystościami, bo tylko te ostatnie znoszą post. Natomiast w święta przypadające w piątek można się oczywiście cieszyć i świętować, ale tak raczej skromnie i bez przesady, bo to jednak tylko święto, a nie zapominajmy, że właśnie dziś, w piątek, Pan Jezus umarł za nas na krzyżu.
Ta drobiazgowa kazuistyka prowadzi czasem do groteskowych wręcz sytuacji, z których sztandarową jest oczywiście piątek w oktawie Bożego Narodzenia. Oktawa to oktawa, czyli ośmiodniowe świętowanie jakiegoś niezwykle ważnego wydarzenia naszej wiary (wszak nie wszystko świętujemy aż przez osiem dni). W Boże Narodzenie świętujemy tajemnicę wcielenia, czyli niesamowitą i zmieniającą wszystko prawdę o tym, że wszechmogący Bóg stał się człowiekiem. Takim jak my. Z liturgicznego punktu widzenia samo Boże Narodzenie to uroczystość, ale już jego oktawa to tylko święto. Ale, na litość boską, przecież nie oznacza to, że w oktawie, czy w któryś z jej dni, mamy się cieszyć i świętować mniej. Tymczasem co roku temat postu w oktawie Bożego Narodzenia (bo nie może być oktawy bez piątku!) jak morska fala wraca z tą samą intensywnością: jedni biskupi specjalnymi dekretami na papierze firmowym opatrzonym pieczęcią udzielają dyspensy na terenie swoich diecezji, inni biskupi nie wypowiadają się i należy przypuszczać, że na terenach ich diecezji ten post niezmiennie obowiązuje. Efektem jest zamęt w sumieniach osób najbardziej wrażliwych. Bo część wierzących w ogóle się tym nie przejmie, albo nie usłyszy, albo zapomni, ale jest wielu takich, którzy będąc na feriach czy „w gościach”, z niepokojem próbują sprawdzać, na terenie jakiej diecezji się znaleźli i czy akurat tu post obowiązuje, czy nie. Są też i tacy, wcale ich niemało, którzy słysząc w ogłoszeniach parafialnych informację o dyspensie, pomyślą sobie: dyspensa to zawsze jakieś poluzowanie i ułatwienie, więc dla pewności lepiej się trzymać tego, co zawsze, a nie wymawiać się jakimś świętowaniem. Kochani księża biskupi, podejmijcie raz na zawsze wspólną decyzję, która wszystkim nam, również w piątek po Bożym Narodzeniu, pozwoli bez obaw grać skocznie Dzieciąteczku na lirze!
W obecnej sytuacji gubi się przecież nie tylko radość z Bożego Narodzenia, nie tylko wyrazistość tajemnicy wcielenia, ale też sens samego postu, który w chrześcijaństwie nigdy nie jest celem, lecz zawsze środkiem. Ma on jedynie pomagać w bezpośrednim doświadczeniu Pana Boga i podprowadzać do radości spotkania z Tym, który dla nas nie tylko się narodził, ale też umarł i zmartwychwstał.
Właśnie. Zmartwychwstanie. To kolejna, tym razem absolutnie najważniejsza tajemnica i prawda naszej wiary, w której właściwym świętowaniu przeszkadza nam „ubóstwianie” postu. Przecież Wielkanoc i następujący po niej okres wielkanocny, aż do Zesłania Ducha Świętego, to pięćdziesięciodniowy karnawał radości ze zwycięstwa Chrystusa nad grzechem i śmiercią, który Kościół każe nam świętować „jak jeden dzień”. Na pokutę i post, również ten piątkowy, nie ma tu miejsca. A wszystko to nie dlatego, że ktoś nie docenia wagi męki Chrystusa, ale dlatego, by również cieleśnie, a nie tylko duchowo, odczuć radość ze zmartwychwstania. Bo ono jest najważniejsze. Bez niego męka Pana Jezusa nic by nam nie dała. Pisałem kiedyś o tym wszystkim dość obszernie i dość żartobliwie – jak na tematykę radości paschalnej przystało – w tekście Niech żyją prostytutki zSalamanki! Nie chcę się powtarzać, ale wspomnę tylko, że nabożeństwa drogi krzyżowej odprawiane w tym okresie (również w oktawie Wielkanocy!) i obsesyjne wręcz przypominanie, że post piątkowy w okresie wielkanocnym nie obowiązuje tylko w piątek oktawy Wielkanocy, wciąż bardzo mnie bolą. Tłumią bowiem żywioł radości paschalnej, sprawiając, że owszem, cieszymy się, ale głównie wewnętrznie, tak bardziej duchowo, tak nie w pełni, tak nie do końca, tak półgębkiem, jakbyśmy mieli jakieś postne zajady na ustach. A przecież radość paschalna to coś, co powinno nas rozsadzać od środka, co powinno być widoczne z daleka i co powinniśmy wyrażać na wszelkie możliwe sposoby. Skoro, jak nam mówi Księga Nehemiasza, powracający z niewoli babilońskiej Izraelici aż do łez się cieszyli z tego, że znów mogą publicznie czytać i słuchać Księgi Prawa, to jak powinniśmy się cieszyć my, których Pan nie tylko wyrwał z dołu zagłady i z otchłani grzechu, ale też pozwala nam to wspólnie świętować! Toż to powinna być pięćdziesięciodniowa eksplozja radości po czterdziestodniowej pokucie. Bo jak mówi mądry Kohelet: „jest czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów”, że o „czasie pieszczot cielesnych” nie wspomnę… Niech mi nasi biskupi wybaczą, ale będąc proboszczem, nieraz na koniec liturgii Wigilii Paschalnej zachęcałem moich parafian do świętowania pełną gębą wszystkich pięćdziesięciu dni Wielkanocy (z piątkami włącznie!), mówiąc: „Ten dzień (czyli cały okres Wielkanocy!) jest poświęcony Bogu waszemu, Panu. Nie bądźcie smutni i nie płaczcie! Idźcie, spożywajcie potrawy świąteczne i pijcie napoje słodkie. A nie bądźcie przygnębieni, gdyż radość w Panu jest ostoją waszą”. I choć nie wiem, czy – podobnie jak u Nehemiasza – „cały lud poszedł, by jeść i pić i wyprawić wielki obchód radosny, gdyż zrozumieli to, co im ogłoszono”, to jestem przekonany, że głosić trzeba. I prosić trzeba: Kochani księża biskupi, a gdybyśmy tak sobie pozwolili na nieprzerwaną, pięćdziesięciodniową radość paschalną? Przecież w chrześcijaństwie najważniejsza jest miłość i wynikająca z niej – amoris laetitia.
Słówko o tej miłości w kontekście postu, o którym piszę od początku. Miałem szesnaście lat, gdy razem z grupą młodzieży z naszej parafii wybrałem się na rajd w Góry Świętokrzyskie. Po długiej wędrówce dotarliśmy do sanktuarium na Świętym Krzyżu. Choć był to dzień powszedni, to – jak na porządnych młodych katolików przystało – chcieliśmy uczestniczyć we mszy świętej. Było już jednak późno i wieczorna msza w kościele już dawno się zakończyła. Ponieważ nie było innej możliwości, pomodliliśmy się przed tabernakulum i zarządziliśmy kolację. Byliśmy w jej trakcie, kiedy do sanktuarium dotarł starszy mężczyzna, którego wcześniej wyprzedziliśmy na szlaku. Wciąż spokojnie jedliśmy na trawie przed sanktuarium, gdy wyszedł do nas brat zakrystian, mówiąc, że możemy uczestniczyć we mszy, która niebawem się zacznie w kościele, bo – jak się okazało – ten starszy mężczyzna to ksiądz profesor Włodzimierz Sedlak, który jeszcze nie odprawiał mszy świętej, więc jeśli nadal chcemy… Pewnie, że chcieliśmy, tyle tylko, że msza miała być za chwilę, a my dopiero co jedliśmy, więc nie mieliśmy szans na zachowanie godzinnego postu eucharystycznego. Podszedłem więc do księdza Sedlaka, przedstawiając sytuację i pytając, co mamy robić. Patrząc mi prosto w oczy, spokojnie i z wielką życzliwością odpowiedział tak: – Słuchaj! Na całe życie zapamiętaj sobie dwie rzeczy: we wszystkim najważniejsza jest miłość, a Pan Bóg nie ma zegarka.
Zapamiętałem. A nawet gdybym zapomniał, to przypomniałbym sobie kilka lat temu. Byłem w Irlandii i jeden z naszych starszych ojców opowiadał historię związaną z dniem jego pierwszej komunii. Przygotowywał się doń bardzo długo i starannie i chciał go przeżyć, jak tylko można najlepiej, czyli będąc grzecznym i pamiętając o mającym przyjść do niego tego dnia Panu Jezusie. Dlatego bardzo wcześnie się obudził i – żeby wyręczyć zapracowaną mamę – sam postanowił sobie przygotować śniadanie. Do głębokiej miski nasypał płatków kukurydzianych, zalał mlekiem i… gdy przełknął pierwszą łyżkę porannego posiłku, przypomniał sobie o poście eucharystycznym, który wówczas obowiązywał nie godzinę przed komunią świętą, ale od północy do momentu przyjęcia komunii, bez względu na to, kiedy rozpoczynała się msza. Przejęty strachem poszedł obudzić mamę, która – jak opowiadał – wpadła w panikę. Natychmiast ubrała siebie i jego, i razem, w ciemny i deszczowy irlandzki poranek, poszli do domu wikarego prosić o radę i pomoc. Wikary odpowiedział, że ta sprawa przekracza jego kompetencje, więc od wikarego poszli do domu proboszcza. Ten otworzył im drzwi, wysłuchał, po czym odpowiedział, że niestety, ale on nie może wziąć tego ciężkiego grzechu na swoje sumienie. Nasz ojciec przystąpił do pierwszej komunii w następną niedzielę. Sam. Cała jego klasa grzecznie i bezgrzesznie, czyli z zachowaniem postu eucharystycznego, przyjęła Pana Jezusa tydzień wcześniej. Ile razy myślę o tej historii, chce mi się płakać. Widzę ośmioletniego piegowatego, rudego chłopca, któremu nie pozwolono przystąpić do komunii, bo „zgrzeszył”, zjadłszy wcześniej łyżkę mleka z płatkami kukurydzianymi, a nie spotkał nikogo, kto by mu powiedział, że miłość jest najważniejsza, a Pan Bóg nie ma zegarka. Chce mi się płakać, gdy sobie pomyślę, że na skutek „ubóstwiania” jakiegoś nakazu czy zakazu też mogłem, mogę lub mógłbym kogoś tak potraktować.
Jest w Kościele w Polsce jeszcze jeden post. Co prawda nie od mięsa, ale post. Sierpniowy. Zdaję sobie sprawę, że zanim cokolwiek napiszę w tej kwestii, muszę złożyć coś w rodzaju osobistego oświadczenia. Już to czynię. Mam 54 lata, z czego prawie połowę, czyli 26 przeżyłem w całkowitej abstynencji od alkoholu. Przez pozostałe lata, kiedy dla podkreślenia radości ze spotkania czy też uroczystości chwili sięgam po alkohol (wino), nigdy nie zdarzyło mi się w jakikolwiek sposób utracić kontroli nad sobą, nad tym, co świętuję, lub zapomnieć, po co w tym wszystkim alkohol. Bo to przecież zawsze tylko dodatek, jak kwiatek w butonierce, mający zaznaczyć wyjątkowość chwili czy spotkania, nigdy zaś jego główny bohater. Takiego podejścia do alkoholu uczyłem jako duszpasterz moich studentów; jako przełożony przypominałem o nim moim współbraciom, a tym, którzy sobie z tym nie radzili, starałem się pomagać. Takie podejście do alkoholu praktykuję również teraz, pracując w Rosji. Bo choć alkohol jest dla ludzi, to – jak z wieloma innymi kwestiami w naszym życiu – jeśli chcemy, by on służył nam, a nie na odwrót, musimy podchodzić do niego z rozwagą i ostrożnością. Zdaję sobie bowiem sprawę, że – parafrazując słowa Pisma – „alkohol nie ma względu na osoby, lecz w każdym pokoleniu miły jest mu ten, kto go pije i chodzi jego drogami”.
Co powiedziawszy, chcę oświadczyć, że choć rozumiem intencje i założenia ideowe sierpniowej abstynencji (wcześniej mówiono o zachęcie do trzeźwości), to zasmuca mnie ona.
Po pierwsze dlatego, że – moim zdaniem – wpisuje się w obraz katolickiego świętowania półgębkiem, bez pełnej radości, a już na pewno przy maksimum wyrzeczenia i minimum przyjemności. Dobrze wiem, że w sierpniu nie świętujemy ani Bożego Narodzenia, ani Zmartwychwstania Pańskiego. Ale świętujemy wakacje! Czyli, mówiąc językiem biblijnym, świętujemy ten siódmy dzień, „w którym Bóg odpoczął po całym swym trudzie, który podjął”. Tak, odpoczynek jest ważny i jest święty! Jak mówi Pismo, Bóg „pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym”. Tyle mówimy o potrzebie świętowania niedzieli, ale przecież świętowanie wakacji jest tak samo ważne. Czy niezbędny jest do tego alkohol? Absolutnie nie. Z wielkim szacunkiem odnoszę się zarówno do całkowitych abstynentów, jak i do tych, którzy taką abstynencję podejmują czasowo. Ale dlaczego wzywać do niej w wakacje? Kochani księża biskupi, dlaczego listów na ten temat nie piszecie do nas na początku Wielkiego Postu, kiedy podejmowanie aktów pokutnych jest nie tylko naturalne, ale ze wszech miar wskazane? Czy naprawdę „nie ma rady na to”?
Dlaczego w czasie wakacyjnego świętowania i odpoczynku niepokoić ludzi wezwaniami do abstynencji? Dlaczego nie pozwolić im się cieszyć również w ten sposób? Bo choć alkohol nie jest do radości niezbędny, to przecież może jej pomóc, może ją uczynić jeszcze większą. Gdyby tak nie było, gdyby Pan Jezus nie wierzył, że – jak mówi Psalm 104 – wino rozwesela serce ludzkie, to w Kanie Galilejskiej zdecydowanie poszedłby w kefir! I proszę nie mówić, że to było tylko wino. Przy kilkuset litrach, które Pan Jezus im zafundował, niejednemu z weselników serce rozweseliło się aż za bardzo. Ale widocznie dla Pana Jezusa ta radość była ważna. Wesele to wesele!
Jest jeszcze drugi powód, dla którego wzywanie do sierpniowej abstynencji mnie smuci: chodzi o wiązanie ludziom ciężarów nie do uniesienia. Bo – jak zawsze – są tacy, którzy się tym w ogóle nie przejmą; są tacy, którzy – łamiąc własne sumienia – wypiją jakieś piwo po kryjomu; są tacy (tych jest najwięcej!), którzy witając gości przy stole, zaczną od słów: „Co prawda mamy sierpień, ale…” lub też (drugi wariant tego samego), gdy goście już sobie pójdą, to wtedy, we własnym gronie… Są też i tacy, których darzę największym szacunkiem. To zarówno ci, którzy świadomie i dobrowolnie podejmują abstynencję, jak i ci, którzy bez żadnej hipokryzji używają alkoholu w sierpniu tak samo, jak w pozostałe miesiące – z klasą i kulturą. Jednak nawet wzięci razem stanowią oni najmniejszą grupę. U zdecydowanej większości sierpniowe wezwanie skutkuje zamętem, bo jest niezrozumiałe i niemożliwe do spełnienia, a reguła niemożliwa do spełnienia zawsze demoralizuje. Nie z ich winy. Z powodu nałożenia ciężarów nie do uniesienia.
I na koniec wisienka na torcie, bo post postem, ale deser się należy. Ta historia wzrusza mnie już trzydzieści pięć lat, bo po raz pierwszy przeczytałem ją w nowicjacie. Rzecz dzieje się w początkach Towarzystwa Jezusowego w Portugalii. Grupka jezuitów pod przewodnictwem ojca Andrzeja Oviedo SJ, późniejszego misjonarza, biskupa i patriarchy Etiopii, zostaje wysłana do Coimbry, by tam założyć nasze kolegium. Oprócz własnej wiedzy i błogosławieństwa przełożonych nie mają nic, co mogłoby im w tym pomóc. Po przybyciu na miejsce w ciągu dnia posługują w szpitalach, głoszą kazania na placach i słuchają spowiedzi, a nocą – nie mając żadnego innego lokum – śpią na słomie w starym, wielkim piecu opuszczonej i dawno nieczynnej cegielni. Cierpią chłód i głód, które wraz z nadejściem zimy coraz bardziej dają im się we znaki. Nie zniechęcają się jednak, lecz wytrwale pracują nad powierzoną im misją. Zbliża się Boże Narodzenie, dzień, w którym cały Kościół świętuje tajemnicę wcielenia, ciesząc się z tego, że Bóg stał się człowiekiem. Przełożony wspólnoty, wspomniany wcześniej ojciec Oviedo, bardzo chce pomóc swoim współbraciom w doświadczeniu i przeżyciu tej świątecznej radości i dlatego… sprzedaje jedyną cenną rzecz, którą mieli, czyli jedyny egzemplarz Biblii, i za uzyskane pieniądze kupuje wspólnocie wino na święta! Tak, wino! Bo najważniejsza jest zawsze miłość! Ważniejsza niż wszystkie posty i wyrzeczenia. W nowicjacie byłem jeszcze całkowitym abstynentem, ale – odkąd przeczytałem tę historię – wyobrażałem sobie, jaki szczególny smak musiało mieć dla nich to świąteczne wino. I choć lubię kefir, to do świętowania Miłości, która mi się przytrafiła, i radości bycia uratowanym, nijak się on nie nadaje. Gdy Ojciec odnalazł mnie – grzesznika, kazał przyprowadzić utuczone cielę, ucztować i bawić się. Kazał przygotować ucztę z najpożywniejszego mięsa i z najwyborniejszych win. Tak się świętuje Miłość! Jest tego warta! Zawsze jest najważniejsza! ¶
nr 523, marzec 2017
Trzynaście lat temu leżałem krzyżem na posadzce bazyliki Świętej Trójcy w Krakowie i miałem wzniosłe pragnienia. Chciałem, aby Chrystus był we wszystkich moich myślach i we wszystkich działaniach. Uważałem, że mogę znieść dla Niego wszystko, nawet niezasłużenie cierpieć, nie broniąc się ani nie usprawiedliwiając. Sądziłem, że jestem zdolny odpowiedzieć na każde zranienie jeszcze większą miłością. Chciałem być księdzem, który oddaje ludziom swój czas w sposób nieograniczony, nawet gdy telefon dzwoni o drugiej w nocy. Być bezustannie dostępny, zareagować na każdy mail, każdą prośbę, jakąkolwiek wiadomość. Kilka minut później przyjąłem święcenia prezbiteratu i próbowałem. Naprawdę próbowałem. Z całych swoich sił. Po pewnym czasie zrozumiałem, że liczba spraw i ludzkich oczekiwań jest nieograniczona, a po jednym rozwiązanym problemie pojawiają się kolejne dwa. I nie byłoby pewnie w tym nic odkrywczego, gdyby nie to, że w nawale tych niewątpliwie ważnych zadań najprościej jest zostawić cichą, „bezużyteczną” modlitwę i zacząć liczyć wyłącznie na siebie. To stara chrześcijańska prawda: człowiek sprawdza się w społeczności, ale nawraca się w samotności.
Po trzynastu latach bycia księdzem nauczyłem się jednego – aby móc sensownie służyć innym oraz się nie wypalić, niezbędne są systematyczne przebywanie w obecności Bożej oraz momenty całkowicie pozbawione ludzi. W przeciwnym razie staniemy się jak pociąg bez maszynisty lub potrawa, która utraciła smak (Mt 5,13). Następnie do serca wkradają się smutek oraz obezwładniająca frustracja1.
Już w starożytności Arystoteles twierdził, że wrogiem życia wewnętrznego jest jedna wada: nadmierna aktywność. Kilka wieków później chrześcijańscy mnisi zamieszkujący pustynię Egiptu zauważyli, że diabeł nie tylko kusi złem, ale także nadmiarem dobra. Wówczas biega i sadzi malutkie drzewka, krzycząc: „Podlewaj! Podlewaj! Podlewaj!”. Chce zrobić wszystko, aby zabrać człowiekowi modlitwę i oderwać go od przebywania z Bogiem. W konsekwencji taka osoba zaczyna liczyć wyłącznie na swoją siłę, swoje poczucie sprawczości, co w dłuższej perspektywie jest drogą do klęski. Papież Pius XII taką postawę nazwał wyjątkowo mocno: „Ci, którzy pochopnie twierdzą, że można zanieść ludziom zbawienie poprzez coś, co słusznie i należycie nazywane jest »herezją działania«, muszą zostać wezwani do podjęcia bardziej poprawnego osądu”.
Zastępowanie modlitwy pracą to jeden z etapów psychicznego i duchowego upadku człowieka. Biskup Fulton Sheen w rekolekcjach dla księży stwierdza, że taki człowiek „jest zbyt zajęty, by się modlić; nie ma czasu na rozmyślania. Staje się tak aktywny, że zaczyna się lubować w tym, co niepospolite. Oddaje się niekończącym się wizytom, spotkaniom i konferencjom. Jest zbyt zajęty, by upaść na kolana, lecz starcza mu czasu na to, by wymachiwać mieczem i grzmieć przeciw urzędnikom państwowym oraz złym politykom. Robi dokładnie to, co uczynił Święty Piotr w Ogrójcu, gdy Judasz i żołnierze przyszli, aby pojmać naszego Pana. (…) Niektórzy zatracają się w pasji budowania, inni – w organizowaniu, jeszcze inni – w niekończących się bankietach, przemowach, spotkaniach komitetów i zbiórkach pieniędzy. Takie są miecze, które zajmują miejsce modlitwy. Administrowanie, długie godziny spędzane w biurze, przedstawienia teatralne, wieczory towarzyskie, święta parafialne – te wszystkie oznaki sukcesu mogą zabić Ducha”.
Choć te słowa zostały wypowiedziane do księży, przytaczam je ze względu na uniwersalną mądrość. Szukanie pełni w sobie jest pychą i w konsekwencji prowadzi do załamania.
Mam znajomego, którego od dziecka wychowywano w przekonaniu, że ma być perfekcyjny, bezbłędny i ze wszystkim powinien sobie poradzić sam. Tak się najczęściej działo, a nagrodą za wykonane zadanie było kolejne zadanie. Kiedy wybuchał pożar w postaci kolejnego problemu, on był pierwszym strażakiem, który przybiegał z gaśnicą. Czuł się ważny, sprawczy, potrzebny, niezastąpiony. Siły starczyło mu do trzydziestego siódmego roku życia, a potem padł. Fizycznie i psychicznie dosłownie się rozsypał. Nie był w stanie nawet się modlić, nie widział szans na pomoc, a nadzieja wyciekła z niego niczym woda z pękniętego naczynia. Mówił o słońcu i zgasł. A przecież wydawało mu się, że płonie, że swoim blaskiem oświetla ciemności. Teraz po ogniu nie został nawet żar.
Jego mądra żona zaproponowała wówczas, że weźmie na siebie opiekę nad dziećmi, a Jacek niech wyjedzie na samotne rekolekcje. Zgodził się, choć nie wierzył, że cokolwiek może mu pomóc. W poczuciu bezsilności zdołał jedynie klęknąć przed krzyżem i wyznać: „Panie Jezu, albo Cię teraz znienawidzę, albo pokocham jeszcze bardziej”. Innych możliwości nie widział. Zaufał nadziei wbrew nadziei, a potem wyłączył telefon i wyjechał na dziesięć dni do klasztoru sióstr zawierzanek mieszkających przy samym lesie. Nie miał sił uczestniczyć w żadnych zajęciach ani też z nikim rozmawiać, jakby intuicyjnie wyczuwał, że jego ratunkiem nie jest człowiek, ale jedynie Bóg. Przez pierwsze dni był niczym opuszczony Eliasz. Spał, wstawał na posiłek, następnie znowu zasypiał i ponownie jadł, a kiedy pojawiła się presja kolejnej pracy, przychodził do kaplicy przed Najświętszy Sakrament i… po chwili zasypiał.
Po kilku dniach zaczął czytać Pismo Święte i znalazł fragment wypowiedziany przez Jana Chrzciciela, który niespodziewanie zaczął w nim rezonować. Zawierał jedynie dwa słowa: „Nie jestem”. To był przełom. To krótkie zdanie zadziałało na niego niczym respirator, swoisty egzorcyzm. Powtarzał je i powtarzał, a w sercu pojawił się pokój oraz poczucie wewnętrznej wolności. „Nie jestem Mesjaszem”. „To może jesteś przynajmniej Eliaszem? Albo innym prorokiem?” – przychodziła kolejna myśl. „Nie. Jestem jedynie Jackiem”.