Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Łódź. Ziemia Obiecana. 1938 rok. Świat rodzących się fortun i okrutnej biedy. W życiu Franciszka Brilke, człowieka wielu kultur i narodowości, pojawia się tajemnicza kobieta, Ewa. Za jej sprawą odmienia się życie wielu pozornie niezwiązanych ze sobą osób. Wkrótce świat opanowuje wojenne szaleństwo, które każe na nowo zdefiniować istotę człowieczeństwa. Europa nieuchronnie zmierza ku tragedii drugiej wojny światowej. Czy zakazana miłość ma szansę przetrwać w obliczu hekatomby śmierci? Czy jest warta więcej niż życie?
Blisko osiem dekad po wojnie pewna staruszka dostaje plik wiadomości. Kryje się w nich prawda nie tylko o jej ojcu, ale przede wszystkim o niej. Czy odważy się poznać odpowiedź na najważniejsze pytanie - kim jest? Czy u schyłku życia zaakceptuje, że nic nie było takie, jakim jej się wydawało?
MIŁOŚĆ I WOJNA to opowieść o pięknie duszy oraz nadziei. O grzechach i ich odkupieniu. To jednak przede wszystkim historia miłości na przekór wszelkim przeciwnościom. Na przekór wojnie, zazdrości oraz tajemnicom czasów minionych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 473
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Ofiarom zakazanych miłości, wszystkich czasów i światów
Zgaś moje oczy: ja cię widzieć mogę,
zamknij mi uszy, a ja cię usłyszę,
nawet bez nóg znajdę do ciebie drogę,
i bez ust nawet zaklnę cię najciszej.
Ramiona odrąb mi, ja cię obejmę
sercem mym, które będzie mym ramieniem,
serce zatrzymaj, będzie tętnił mózg,
a jeśli w mózg mój rzucisz swe płomienie,
ja ciebie na krwi mojej będę niósł.
Rainer Maria Rilke, *** (Zgaś moje oczy: ja cię widzieć mogę)
tłum. Mieczysław Jastrun
Ω
„Noli me tangere, nie zatrzymuj mnie, Mario Magdaleno” – mówi Jeszua i chce ruszyć dalej, nie bacząc na wciąż zaskoczone spojrzenie i tęsknie wyciągniętą dłoń niewiasty. Noli me tangere, Mario Magdaleno. Tymczasem nakreślona ręką Tycjana była ladacznica w szkarłatnej sukni oraz białej koszuli (kolory nie są tu przecież bez znaczenia) jest bliska płaczu. „Szukałam tego, którego kocha me serce” – mówi łamiącym się głosem. Nastaje ciężka, drżąca w powietrzu cisza. Wargi Nazarejczyka drżą tylko przez moment. Już dawno podjął decyzję i nic go nie może odwieść od raz obranej drogi. Ani krzyż, ani rany, ani śmierć. Jednak spojrzenia obojga się spotykają, wzrasta napięcie, jak przy każdej zakazanej miłości, bo przecież w Bogu, w Jeszui, tkwił również człowiek, a więc i pragnienia, i słabości, i żądze. Na tym nie koniec. „Noli me tangere, Mario Magdaleno” – powiada po raz trzeci, po czym poprawia całun, którym wciąż jest okryty, aby Jawnogrzesznica nie mogła złapać jego rąbka i go zatrzymać. Być może przeczuwa, że nie potrafiłby wyrwać się z jej uścisków. Następnie odchodzi, by wstąpić do Ojca. Ta miłość zwyciężyła, pokazując wszem wobec, że do czynienia mamy z samym Bogiem.
Prolog
(czyli współczesne preludium wydarzeń słusznie minionych)
ROK 2021
„Ziemia obiecana? Chyba tak, być może, choć… Z pewnością ziemia lepsza od amerykańskich ostępów, gdzie między innymi stąd za złotem wędrowały całe pokolenia i pokolenia te obracały się w proch, jakby nigdy nie przyszły na świat. Tu przynajmniej na grobach najodważniejszych i najmężniejszych synów pępka świata wyrosły kominy fabryk, ustawiono skomplikowane maszyny, a ci, którzy mieli umrzeć później, kroczyli za życia po ulicach noszących nazwiska swych przodków. To uczciwy układ. Życie za życie. Grzech za grzech. Łódź, ulica Piotrkowska, samo centrum wszechświata, numer nieważne który, nie chciałabym tłumów pod oknem, choć przecież nie liczę, że ktokolwiek przeczyta te słowa…”
Ja je przeczytam. Kilkukrotnie analizuję napisane zdania i wciąż nie wiem, co powinnam w nich zmienić, lecz nie podobają mi się. Już stanowczo zbyt długo cyzeluję ten akapit. Odrywam oczy od kartki i mrugam. Zdejmuję zaparowane okulary, po czym ocieram je szmatką. Za oknem deszcz tłucze w blaszany parapet, a skuleni pod parasolami przechodnie kulą się, walcząc z wiatrem hulającym między kilkudziesięcioletnimi plombowcami. Ziemia obiecana. Łódź, Warszawa, Lublin… Właśnie z tego raju wygnano w kolumnach śmierci miliony Ew i Adamów. Panie Boże, czemuś nie wywiódł ich szczęśliwie z tej ziemi rozpaczy, z domu niewoli?
Moją matkę zabił niemiecki oficer. Zastrzelił ją jak psa. Albo gorzej, bo do psów w końcu nikt nie strzela, a tylko tak się mówi. Chciałam o niej opowiedzieć piękną historię, lecz nie wiem, od czego zacząć. Nie wiem w ogóle, jak zacząć. Dlatego naturalnym punktem wyjścia wydawało mi się zarysowanie miejsca oraz czasu akcji, a potem, sądziłam, dobrze byłoby od miejsca i czasu przejść do postaci. Kim były i co robiły? Dlaczego umarły? Co po nich zostało? Chyba powinnam to wszystko rozpisać. Jeśli Bóg prowadzi szczegółowe notatki, to cały raj wypełniło archiwum.
Dzwonek telefonu przerywa potok myśli, który zawsze mi towarzyszy, kiedy tworzę. Kiedy chcę tworzyć. Cholera. Telefon.
Podnoszę słuchawkę i swoim zwyczajem się nie odzywam. Mam wiele dziwnych nawyków. Dopiero gdy po drugiej stronie słyszę ciche „halo?”, pytam, o co chodzi.
– Wie pani, kto dzwoni?
Wiem. Nie tylko ja mam dziwne nawyki, bo czy jest wiele osób zadających takie pytanie na początku rozmowy, przed przedstawieniem się lub wybełkotaniem czegoś dłuższego niż oschłe „halo”?
To Leon Wassowski. Adwokat i jedyny przyjaciel mojego ojca, a przy okazji z racji zawodowej oraz prywatnej powiernik jego najskrytszych sekretów, nawet tych, których ja nigdy nie chciałam poznać. Ale to opowieść na inną okazję. A może właśnie od niej powinnam zacząć? Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że dziś wypada rocznica śmierci ojca. Cholera. Cholera. Cholera.
– Tak – szepczę. – Wiem.
– Musimy się spotkać.
– Gdyż?
– To nie rozmowa na telefon.
– Ale…
– To pilne.
Mój protest zostaje zagłuszony przez sygnał rozłączonej rozmowy.
CZĘŚĆ PIERWSZA
(czyli subiektywna opowieść o rodzącej się zakazanej miłości i pewnych daremnych karesach)
Zapachów lekkich pełne będą nasze łoża,
Łoża jak grób głębokie – a w środku komnaty
Będą dla nas w wazonach kwitły dziwne kwiaty,
Rozkwitłe pod jaśniejszym błękitem przestworza.
Wśród mdlejących upałów ich woni ostatnich
Dwa nasze serca będą jako dwie pochodnie,
Co odbiją swe blaski szeroko i zgodnie
W duchach naszych złączonych, tych zwierciadłach bratnich.
W mistyczny zmierzch, przez róże i błękity senne,
Niby łkanie przeciągłe, żegnaniem brzemienne,
Zamienimy jedynej błyskawicy lśnienie...
A potem drzwi otworzy lekka dłoń anioła,
Co radosny i wierny do życia powoła
Zamącone zwierciadła i martwe płomienie.
Charles Baudelaire, Śmierć kochanków,
tłum. Bronisława Ostrowska
ROK 1938
NA PROSTEJ DRODZE DO PIEKŁA
1.
Nie wiem, skąd przybyła ani dokąd zmierzała. To nie było istotne. Los, wbrew czyimkolwiek planom, postawił ją na naszej drodze. Albo to nas wzniósł jako tamę na przekór jej pędowi życia. Sprawił, że zjawiła się znikąd i trafiła gdzieś, gdzie mój ojciec wyglądał spotkania z całkowicie kimś innym. Jestem sobie w stanie wyobrazić, jak ich spojrzenia się spotykają, a potem… Nie wybiegajmy w przeszłość. Mam dość lat, aby uważać się za cynika.
Nie wiem, czy naprawdę nazywała się Ewa. Choć wśród nas nie było żadnego Adama, imię to z perspektywy lat wydaje się aż nazbyt wymowne. Ewa, Ewa, Ewa…
Jestem pewny niewielu rzeczy i wśród nich tylko jedna wiąże się z jej osobą. Nigdy nie widziałem piękniejszej kobiety. Pięknej nie ordynarnie – jak stało się to modne w ostatnich latach, perspektywa wieku pozwala mi szafować ocenami. Nie przypominała modelki wyrwanej z „The Country Gentleman”, których plik ojciec otrzymywał co miesiąc z kilkutygodniowym opóźnieniem wprost od znajomego boya z Hotelu Plaza w Nowym Jorku (do dziś pamiętam adres – 768 5th Avenue NY – mówię ci, na szarych paczkach wyglądał wręcz magicznie), nie przypominała też aktoreczki wyciętej z kinowego afiszu Adria Palace (Wierzbowa 7, Łódź – ten adres utkwił mi w głowie z całkiem innych powodów). Przepraszam, odbiegam od tematu, ale mam ci tyle do opowiedzenia.
Wróćmy do Ewy, kobiety pięknej w ten nieoczywisty, subtelny sposób, w jaki piękna jest na przykład Dziewczyna z perłą Vermeera, klimtowska Danae albo Aleksandra Struyska Rokotowa. Owszem, jej twarz zasługiwała na to, by zostać uwiecznioną na kontrafakcie z dowolnej epoki i sporządzonym w dowolnym stylu. Miała długie blond włosy z lekko rdzawym odcieniem, które, wysoko upięte, zawiązywała w luźny warkocz przerzucony przez ramię. Lewe – choć nie wiem, czy to miało jakiekolwiek znaczenie. Jej niemal czarne oczy skrzyły się tak, jakby przed chwilą wypłakiwała je po wybuchu śmiechu, a wrażenie to podkreślały delikatnie uniesione kąciki ust. Wargi, które według kanonów uznano by pewnie za nieco zbyt pełne, miały zawsze intensywnie czerwoną barwę. Naturalną? A czy to ważne? Przecież już starożytne Egipcjanki malowały usta mieszaniną ochry, żywicy oraz tłuszczu. Czytałem o tym w jakimś opracowaniu dotyczącym sztuki i mógłbym teraz o tym opowiadać godzinami, bo… Tak, z jakiegoś powodu boję się o niej pisać. Być może o duchach nie powinno się nigdy rozmawiać. Jednak, z drugiej strony, jestem ci to winien, nawet jeżeli miałbym ściągnąć na siebie gniew wszystkich bogów.
Była średniego wzrostu i bardzo drobna, lecz jej żywiołowość, wrodzona energia oraz pasja życia sprawiały, że wydawała się wypełniać każdy zakątek świata, w którym się pojawiła. Mówiła lekko nosowo, przez co nie mogłem w żaden sposób ustalić genezy jej niezwykłego akcentu. Rozmawialiśmy po polsku i po niemiecku, ale nigdy nie wyczułem, który język jest jej bliższy. Może oba były tak samo dalekie? W żadnym z nich nie popełniała rażących błędów, lecz kilkukrotnie miałem wrażenie, że zastanawia się, szukając właściwego słowa lub określenia. Jej spojrzenie ulatywało wtedy gdzieś w bok, jak to zdarza się niektórym obcokrajowcom, starającym się wypaść nadzwyczaj poprawnie. Nigdy nie zapytałem, w którym języku wypowiedziała pierwsze słowo. Mamo, tato, Boże. Mogę się tego tylko domyślać.
Nie wiem, skąd przybyła ani dokąd zmierzała, ale z relacji ojca znam moment, gdy po raz pierwszy ją dostrzegł. Była ubrana w czarną suknię z mocnymi plisami, którą w pasie ściągnęła przypominającym sznur aksamitnym paskiem. Na głowie miała granatowy kapelusz z zagiętym wielkim rondem, które niemal całkowicie zasłaniało jej twarz. Nie nosiła żadnej biżuterii ani zegarka – na takie rzeczy mój ojciec, jako antykwariusz, natychmiast zwracał uwagę. Zdawało się, że cały dobytek taszczy w kanciastej walizce ściągniętej napiętymi do granic wytrzymałości pasami. Z rumianymi z wysiłku policzkami przeciskała się między podróżnymi wypełniającymi perony Łodzi Fabrycznej. Nagą dłoń zaciskała na rączce torby tak mocno, że aż miała pobielałe kłykcie. Po jej twarzy ciekły łzy. Ocierała je drugą dłonią, w której trzymała dwie czarne, skórzane rękawiczki – ojciec naprawdę kochał detale.
– Czy mogę w czymś pomóc?
Poza miłością do detali ojciec był dżentelmenem oraz dobrym człowiekiem, a mieszanka tych dwóch pozornie tylko zbieżnych cech nie pozwoliła mu przejść obojętnie obok nieznajomej. „Zapamiętaj sobie, mój synu – powtarzał – der Weg zur Hölle ist mit guten Vorsätzen gepflastert[1]”. Tak, mój ojciec często wygłaszał sentencje po niemiecku.
– Nie, chyba nie…
To właśnie ta niepewność sprawiła, że Leopold Brilke, prawie siedemdziesięcioletni ex-Offiziersstellvertreter armii austro-węgierskiej, właściciel łódzkiego składziku ze starociami oraz galerii pośredniego malarstwa, wylewnie przedstawił się zagubionej damie, a następnie rzekł:
– Proszę się nie obawiać i pozwolić mi sobie pomóc.
– Ewa… – Nieznajoma wymieniła tylko to imię, po czym zatrzymała się pośród tłumu podróżnych, w harmidrze pożegnań oraz przeszywających umysł gwizdów kolejarzy. Rozumiesz? Wypowiedziała to imię, jakby stanowiło odpowiedź na wszystkie pytania świata. – Ja…
Milczenie. W tym momencie ojciec postanowił, że musi zdecydowanie przejąć inicjatywę albo co najmniej do wieczora nie wróci do swoich zajęć. Każdy dżentelmen ma swój terminarz. Mimo lekkiego oporu wziął od kobiety walizkę i nadstawił jej ramię. Musisz wiedzieć, że w tej opowieści mogę dokonywać lekkiej nadinterpretacji, gdyż jej szczegóły składałem ze szczątków rozbitych w zbyt wielu relacjach.
– Proszę mi opowiedzieć, co przytrafiło się panience? Skąd ten smutek na twarzy?
Lody zostały przełamane. Ewa wylała z siebie zamiast łez cały potok słów.
– Ja… To przez nierozwagę. Zostałam okradziona, a do tego, pan uwierzy, nakazano mi opuścić pociąg i… – Pociągnęła żałośnie nosem. – Co to pana obchodzi? Proszę się nie zadręczać moimi sprawami.
Jednak ojciec już nie mógł (i nie chciał) wywinąć się od spraw, które nieoczekiwanie stały się ich wspólnymi. Zawsze twierdził, że zna się na ludziach, a w tym wypadku widział samotną, zagubioną kobietę rzuconą w sam środek łódzkiego chaosu. Chaosu, który przez lata poznał aż nazbyt dobrze.
– Może pani u mnie przenocować. Mam wolny pokój. – Nie czekając na sprzeciw, ruszył w stronę wyjścia z peronu. – W kilka dni zdąży się pani skontaktować z bliskimi, a potem jestem pewien, że…
– Nie mam bliskich. – Ewa niemal bezwładnie uwiesiła się na jego ramieniu. – Proszę mnie tu zostawić.
– To wykluczone.
– Nie będę mogła się panu odwdzięczyć.
– To się okaże.
Te słowa zabrzmiały źle, ohydnie dwuznacznie i mój ojciec pod ich ciężarem gwałtownie przystanął. Wyprężył się, odruchowo poruszył wargą, na której od dawna, zamiast austro-węgierskiego wąsa, prężyła się posiwiała, szczotkowata szczecina, a następnie spojrzał Ewie prosto w oczy. A raczej chciał w nie spojrzeć, lecz przeszkodziło mu przetarte rondo jej kapelusza. Nie uważał, by w tamtej chwili powinien się nadmiernie pochylać.
– Proszę mnie źle nie zrozumieć – odezwał się szorstkim, żołnierskim tonem. – Razem z żoną wynajmuję kilka pokoi gościnnych, a poza tym prowadzę niewielki składzik ze sztuką.
– Ze sztuką? – Kobieta nagle wydała się zaciekawiona.
– Nic wielkiego, choć zdarzają się perełki. Na przykład w tamtym roku trafił się Piotr Michałowski. Teraz mamy na stanie cały cykl Alfreda Wierusza-Kowalskiego. No i kilkoro całkiem obiecujących współczesnych artystów.
– Kiedy miałam osiem lat, portretował mnie Władysław Strzemiński.
– Władysław Strzemiński? – Mój ojciec spojrzał na Ewę z niedowierzaniem. – Poznała pani samego Strzemińskiego?
– Portretował mnie, co nie znaczy, że go poznałam. Jego technika nie wymaga spędzenia zbyt wielu godzin razem.
– W takim razie jeżeli mi pani o nich opowie, będzie to wystarczająca zapłata za nocleg.
Ojciec mocniej chwycił rączkę walizki i bez słowa ruszył do wyjścia. Właśnie taki był. Mimo że Strzemiński od paru lat mieszkał w Łodzi i znał go osobiście, znalazł sposób na przekonanie bezbronnej kobiety, iż nawet jeśli ona będzie nocować pod jego dachem, to i tak on będzie jej dłużnikiem. Ta sama filozofia sprawiała, że niemal za każdym razem, gdy jako dziecko robiłem coś złego, momentalnie zaczynałem tego żałować. Nie potrzebował dawać mi klapsa ani gorzkich reprymend. Przynajmniej nie zawsze.
Nie mam pojęcia, jakim tematem ojciec zajmował Ewę po drodze do naszego mieszkania. Tak naprawdę nie wiem nawet, o czym rozmawiali na dworcu, choć mogę to odtworzyć ze strzępów wspomnień oraz paru anegdot, do znudzenia opowiadanych przy stole. Dworzec od Piotrkowskiej dzieliło kilka minut fiakrem lub ponad pół godziny na piechotę. Ojciec z pewnością nie pozwoliłby damie iść taki kawał. Wobec tego przez ten czas, siedząc obok siebie, musieli wypełnić ciszę. W kilkudziesięciu albo kilkuset zdaniach zaplanowali moje i swoje życia choć oczywiście nie mieli o tym najmniejszego pojęcia. Była to jedna z tych niewielu chwil, które możemy jednoznacznie nazwać przełomowymi, a które, trwając, wydają się nam zwyczajne jak wszystkie inne. Ja znam jej miejsce i porę.
Wyobrażam sobie, że nieświadomy niczego fiakier, wioząc ich, przyśpiewywał łódzką dorożkarską piosenkę:
Siadajcie więc panowie, bo czasu tutaj szkoda,
jedź co się zowie, to kawalerska moda.
W każdym razie zapewne gdzieś między Przejazdem[2] a Nawrotem zapadła kluczowa decyzja.
– Panna Ewa zamieszka w pokoju numer dwa – obwieścił ojciec, stawiając skórzaną walizę na puszysty dywan wyściełający część podłogi składziku. – Od jutra będzie nam pomagała we wszelkich pracach. Franz, oprowadzisz panienkę po domu oraz galerii. No, nie patrz jak cielę, pomóż z tą walizką. Tylko ostrożnie, jakbyś przenosił talerze z Sevres. Zdaje się, że panna Ewa zapakowała do niej całe swoje życie.
Oderwałem się od pucowania niesygnowanego mosiężnego świecznika z podstawą zalaną ołowiem, co miało zamaskować uszkodzenia, i wyjrzałem przez przeszklone drzwi. Wtedy ujrzałem ją po raz pierwszy. Nigdy nie zapomnę tej chwili.
2.
– Słyszałem, że twój ojciec wziął sobie do pomocy jakąś panienkę? – Poczciwy Ruben Goldblum wydął w uśmiechu chropawe, wielkie wargi.
Ewa. Choć widziałem ją ledwie kilka razy i za każdym z nich speszony spuszczałem oczy, a serce waliło mi jak oszalałe, przestała być jakąś tam panienką. Zaniosłem jej walizkę do maleńkiego pokoju od strony podwórza, dałem klucz oraz pokazałem, jak dojść do wspólnego dla całego piętra drewnianego kibla. To były priorytety. Wydałem z siebie przy tym więcej nieartykułowanych dźwięków, niż wyrzuciłem słów. Choć miałem dziewiętnaście lat, wrodzona nieśmiałość trzymała mnie na dystans od dziewczęcych uroków. Chciałem jak najprędzej wykonać zadanie i wrócić do polerowania świeczników. No i do myślenia o niej.
– Ach, jeszcze galeria – bąknąłem, spuszczając wzrok, bo kątem oka dostrzegłem, że nieznajoma zdjęła kapelusz. Marzyłem o tym, żeby zobaczyć jej twarz, a jednocześnie bałem się na nią spojrzeć. Już sam zarys eterycznej sylwetki, wytworne ruchy oraz stukot obcasów wystarczająco mnie deprymowały. A teraz jeszcze to. – Chyba że jest pani zbyt zmęczona. To może zaczekać.
– Pański ojciec prosił…
Miała łagodny, lecz mocny głos. Myślę, że gdyby poćwiczyła, mogłaby zostać naprawdę uznaną śpiewaczką.
– Ojciec z pewnością nie chciał pani przemęczać. Proszę przyzwyczaić się do jego kategorycznego tonu i dzielić go na dwoje. Albo lepiej na czworo.
Kobieta cicho się zaśmiała. Świeżo i dziewczęco. Usiadła na łóżku, po czym usłyszałem, jak gładzi dłonią prześcieradło.
– Nie spałam w tak miękkim łóżku od dawna.
– Tym bardziej proszę odpoczywać.
– Nie chciałabym wyjść na niewdzięczną.
– Niech pani…
– Ewa.
– Franz. Franciszek.
I wtedy musiałem na nią spojrzeć. Ukradkiem, przelotnie, a jednak zapamiętałem każdy szczegół jej postaci. Nigdy nie widziałem włosów o tak pięknym odcieniu, jakby w najwyższej próby południowoafrykańskie złoto wpleciono miedziane druciki. Albo jakby oświetlił je blask rozgrzanych do czerwoności węgli. Do tego czarne oczy, w których jednocześnie kryły się radość i smutek, chęć zabawy i pragnienie umierania. Uwierz mi, nie przesadzam. To wszystko można było dostrzec, nie będąc tandetnym poetą. Przecież dobrze wiesz, że w życiu nie napisałem żadnego wiersza, choć ułożyłem ich całkiem sporo.
Ewa skinęła głową i wyciągnęła do mnie dłoń. Uśmiechnęła się smutno, co jeszcze mocniej podkreśliło tajemnicę jej spojrzenia.
– Na cześć Franciszka Józefa – palnąłem, żeby cokolwiek powiedzieć. Urodziłem się niemal równe dwa lata po jego śmierci.
– Ja urodziłam się jakieś pięć tysięcy lat po śmierci Ewy i jeszcze więcej od śmierci Pandory.
Nim odwróciłem wzrok, zdołałem zarejestrować, że Ewa puszcza mi oko. Uścisnąłem jej delikatną dłoń. Przebiegł mnie dreszcz na widok blizny, która ciągnęła się spomiędzy dużego palca i palca wskazującego ku jej nadgarstkowi. Kobieta musiała to dostrzec, gdyż szybko cofnęła rękę.
– Odświeżę się i pomogę. – Tym razem miałem wrażenie, że to ona odzywa się, aby zabić ciszę. – Muszę się odwdzięczyć za tak wygodne łóżko. I za całą serdeczność twojego ojca.
– To naprawdę może zaczekać do rana.
– Potrafię przyrządzić doskonałe jajka po wiedeńsku. Słowo daję. Jeśli tylko bym mogła…
– Kuchnia jest do pa… twojej dyspozycji. Choć panna Rigler traktuje ją jak swoje udzielne królestwo, to z pewnością się dogadacie. Drugie drzwi w holu na lewo. Do zobaczenia.
Ostatnie zdania wypowiedziałem na jednym wydechu i czym prędzej wyszedłem z pokoju. Delikatnie puściłem klamkę, po czym oparłem się o ścianę. Dokładnie nad moją głową wisiała reprodukcja tycjanowskiego Porwania Europy. W szczegółach można doszukiwać się symbolicznych znaczeń.
– Ewa – powiedziałem zamyślony.
– Hę?
– Ma na imię Ewa.
Ruben Goldblum uśmiechnął się szeroko. Mimo jakichś stu lub stu pięćdziesięciu lat, które dźwigał na karku, miał zdrowe, choć żółte zęby. Muszę przyznać, że jak ulał komponowały się z jego posiwiałym zarostem dawnego rudzielca i nastroszonymi brwiami tej samej barwy oraz gęstości. Mężczyzna powoli wciągnął powietrze wielkim, garbatym nosem. Był niski i przygięty do ziemi. Nadal miał bystry wzrok, a między zgrabiałymi palcami potrafił dokonywać pędzlem niemal magicznych sztuczek.
Staliśmy na trotuarze przy 6 Sierpnia przed kamienicą, w której podwórzu Ruben miał swoje mieszkanko oraz pracownię. W środku tak cuchnęło chemikaliami, że o ile dopisywała pogoda, pracował na dworze. Poza tym liczył, że ktoś zainteresuje się jego obrazami i uda mu się zarobić kilka groszy. Nie wiem, dlaczego ojciec zamawiał u niego kolejne płótna, lecz z pewnością łączyła ich wspólna historia. Tylko dlatego mogę domniemywać, że żydowski poczciwina wcale nie miał stu lub stu pięćdziesięciu lat. Był niewiele starszy od taty.
Lubiłem do niego chodzić i cieszyłem się, że mam usprawiedliwienie, aby wymknąć się z galerii. Mówiłem, że idę pośpieszyć Goldbluma lub rozeznać się, jak idzie mu praca. Ojciec zawsze temu przyklaskiwał, a mnie łatwiej było pozbyć się wyrzutów sumienia, niż gdybym poszedł włóczyć się do parku Poniatowskiego albo po raz kolejny lustrować witryny sklepów na Piotrynie.
– Zostanie na dłużej?
Ciekawość Goldbluma była legendarna, ale tym razem mnie zirytowała. Wzruszyłem ramionami, siląc się na obojętność.
– Nie wiem – odparłem szorstkim tonem. – Nie rozmawialiśmy o tym.
– Ale chciałbyś, żeby została?
– Ja? Niby dlaczego?
– Ruben ma oczy i Ruben widzi.
– A co niby Ruben widzi?
Żyd nie odpowiedział. Odwrócił się do sztalugi i nabrał farby z palety. Wykonał kilka energicznych pociągnięć, po czym ponownie na mnie spojrzał. Zmrużył oczy, jakby coś analizował. Wreszcie wrócił do malowania i po minucie lub dwóch ciężko odsapnął.
– Gotowe.
Wychyliłem się ponad jego ramieniem i zerknąłem na płótno. Namalowany niezwykle żywymi barwami obraz przedstawiał całą plejadę kłębiących się postaci. Niektóre z nich były uchwycone w odcieniach granatu, inne fioletów lub błękitów, a nawet w brązach. Trudno się było domyśleć zamysłu twórcy. Pomiędzy tłumem przeciskała się dorożka zaprzężona do dwóch stających dęba koni. Rumaki były zielone, a ich grzywy niebieskie. Z ich pysków toczyła się czarna jak smoła piana. Gdzieś pod końskie kopyta stoczyły się wysokie, złote cylindry, które spadły z głów kotłujących się dżentelmenów. Kolory, choć niemal monochromatyczne, doskonale się uzupełniały. Tworzyły gładkie przejścia tak, że wzrok sam przesuwał się zgodnie z zamysłem twórcy. Można się było próbować domyśleć całej historii, która powstała w głowie Rubena, jednak domysły te z pewnością okazałyby się nieprawdziwe. Nikt nie mógł jej odgadnąć. Nikt nie mógł wniknąć w stulecia wspomnień i w miliony kroków przebytych boso, w wojskowych kamaszach lub rozpadających się butach odkupionych od wędrownego handlarza starzyzną.
– Sprzedało się coś nowego? – Goldblum nieśmiało spojrzał mi w oczy. – Macie miejsce na następny bohomaz?
Zmarszczki na jego twarzy momentalnie się pogłębiły, a oczy zapadły, jakby spodziewały się najgorszego wyroku.
– Miejsce się znajdzie. – Przekazałem wiadomość, którą dostałem od ojca. – Wieczorem mamy otrzymać zaliczkę za kolejny obraz.
To było drobne kłamstwo. Klient, który obiecał wpłacić zaliczkę i zarezerwował dzieło Goldbluma, miał przyjść już przed paroma dniami. Ciągle nie było po nim śladu.
– Cieszę się.
– To a conto.
Podałem Rubenowi plik banknotów. Wyciągnął po nie umazaną farbą dłoń, ale nagle się zawahał.
– Bierz. Ojciec kazał przekazać, więc nie zamierzam z nim dyskutować.
– Zaliczka na poczet zaliczki?
– A co za różnica?
– Ruben to nie nędzarz potrzebujący datku. – Cofnął się i pokręcił głową. – Nie umawialiśmy się na taki interes.
Westchnąłem i położyłem banknoty na drewnianej półeczce przy sztaludze. Uważałem, aby niczym ich nie ubrudzić. Przycisnąłem je nieotwartą, czystą tubą farby.
– To nie datek. Musimy mieć w księgach wszystko na glanc i rozliczamy się co do grosza.
– Zaliczka na poczet zaliczki. – Ruben ponuro pokręcił głową, ale wbrew moim obawom nie zamierzał zwracać mi pieniędzy na siłę. Widocznie wiodło mu się gorzej, niż nam się wydawało.
– Namaluję portret panny Ewy – odezwał się po chwili. – Myślisz, że by się ucieszyła?
– Nie znam jej. Co ja mogę powiedzieć o jej uciechach?
Schowałem ręce do kieszeni i wystawiłem twarz do słońca. Była wiosna, a po niebie nie sunął nawet pojedynczy obłok. Gdzieś za moimi plecami zaturkotała dorożka. Minęła nas, zatrzymała się na rogu ulicy i wysiadło z niej dwóch mężczyzn. Zerknąłem na nich z zaciekawieniem.
– Po ile to szkaradziejstwo? – zapytał niski dżentelmen w trzyczęściowym brązowym garniturze. Obrócił głowę i przez chwilę przyglądał się najnowszemu dziełu Goldbluma. – Moja żona lubi takie bezsensowne potworki.
– Masz żonę wariatkę – skwitował drugi, gładko ogolony jegomość w zapiętym pod szyję beżowym płaszczu.
To nie bezsensowne potworki, ale cała historia – chciałem zaprotestować, lecz uznałem, że lepiej się nie odzywać. W tym momencie zawiał wiatr i zaleciał do nas przyjemny zapach od strony Fabryki Mydła i Kosmetyków Hugona Güttela.
Pomyślałem, że właśnie tak musi pachnieć Ewa.
3.
– Jaka ona jest? Ludzie opowiadają o niej niestworzone historie.
I znowu to samo. Ja cię kręcę, Stefan. Tylko jedno ci w głowie.
Skąd mam wiedzieć, jaka ona jest, skoro ledwie zamieniłem z nią kilka zdań? Oprowadziłem ją po mieszkaniu, po kamienicy i miałem szansę, podkreślam – miałem szansę zjedzenia z nią przy jednym stole kolacji. Nie skorzystałem z niej, bo było mi niezręcznie. Potem okazało się, że ona również. Mówiłem już, że jestem cholernie nieśmiały. Poza tym miałem do załatwienia sprawunki w sklepie, księgi rachunkowe wymagały uporządkowania. A rano, a rano…
– Jest piękna.
– Tylko tyle? No, mów! Citius!
Stefan szturchnął mnie w ramię. Odkąd zaczął studia prawnicze, z upodobaniem wtrącał do wypowiedzi łacińskie wstawki, co czasem było zabawne, a czasem irytujące. Z pewnością nie imponowało dziewczętom. Imponował im jednak chyba wszystkim innym, czego mu piekielnie zazdrościłem.
Mijaliśmy właśnie dwukolorową fasadę pałacu Juliusza Kindermanna zajmującego trzy wielkie parcele przy ulicy Piotrkowskiej. Przed paru laty ojciec zwrócił moją uwagę na jej styl wzorowany na włoskim renesansie. Trochę jak Palazzo Pitti we Florencji albo Palazzo Piccolomini w Pienzie, choć ten drugi jest bardziej przysadzisty, a pierwszy… Tak, już wspominałem, że ojciec lubił detale. W każdym razie kiedyś zabrał mnie na tyły tego łódzkiego pałacu i z zadowoleniem obserwował moją reakcję. Nie mogłem się nadziwić, że dziesięć metrów od gwarnej ulicy mieści się przepiękna, cicha oranżeria, pełna egzotycznych palm oraz roślin przeniesionych wprost z kart Księgi Dżungli. To był świat tylko dla wybranych, a my zostaliśmy wybrani na krótki czas, gdyż pan Kindermann targował się z ojcem o serię wiedeńskich akwafort. Z przyjemnością uciekłbym do tej oranżerii, aby nie musieć odpowiadać na pytanie Stefana. W przeciwieństwie jednak do Piera di Cosima, a tym bardziej do Francesca Goi nie byłem dzikusem i nie mogłem prysnąć ni stąd, ni zowąd przed przyjacielem.
– Skąd ludzie tyle o niej wiedzą? – postanowiłem zbić pytanie pytaniem. – Ja sam zamieniłem z nią tylko parę słów.
Stefan niedbale machnął ręką. Przyśpieszył kroku, jakby chciał zostawić moją zbędną paplaninę za sobą. Minęliśmy już rokokowy dom handlowy Krusche-Endera i zmierzaliśmy do pałacu Gustawa Adolfa, ambitnego brata Juliusza. Mógłbym mówić o architekturze tych budynków godzinami, ale nie chcę cię zadręczać. Musisz to sama zobaczyć.
Uważaliśmy, aby nie wpaść pod któryś z pędzących nieprzebranym strumieniem fiakrów. Za naszymi plecami zabrzęczał tramwaj i po chwili wylało się z niego całe morze głosów. W którymś z hoteli szykował się huczny raut. Zbliżało się południe i miasto zbierało wszystkie siły witalne, aby za chwilę pochłonąć uwolnionych na fajrant robotników. Nadchodziła magiczna chwila, w której Łódź rozrywała eksplozja życia.
– Widzieli ją Bauerowa i stary Gawlik. Jeszcze na Łodzi Fabrycznej, gdy twój ojciec pomagał jej nieść bagaż. Są przekonani, że to jakaś wasza kuzynka.
– I to od nich słyszałeś o Ewie?
– Nie. Oni opowiedzieli o niej mojemu ojcu, ale rano widziała ją także Badylarka.
Badylarka nie miała ani imienia, ani nazwiska, i odkąd Łódź uzyskała prawa miejskie, sprzedawała bukiety z rozpadającej się dwukółki. Jej dzień pracy trwał od świtu do nocy i na odwrót. Nikt nie miał pojęcia, skąd ma tak piękne kwiaty, ale powszechnie uważało się, że ten, kto kupi od niej bukiet, po kilku godzinach nie umrze śmiercią tragiczną. Co więcej, kwiaty od niej miały przynosić szczęście.
– No to wszystko jasne. Badylarka.
– Tak, Badylarka. – Stefan wyczuł mój zaczepny ton. – Normalni ludzie ze sobą rozmawiają, a nie udają, że są głuchoniemi.
To był cios poniżej pasa. Rzeczywiście kilkukrotnie zdarzyło mi się udawać, że kogoś nie słyszę albo nie widzę. Któryś ze znajomych ojca nazwał to wrodzoną mizantropią, ale w rzeczywistości była to tylko wstydliwość. W naszej dwójce to Stefan sypał dowcipami, wywijał jak oszalały na parkiecie i podrywał każdą dziewczynę, która znalazła się w zasięgu jego wzroku. No, może nie każdą, ale z pewnością znasz ten typ podrostka. W końcu mieliśmy wtedy niespełna dwadzieścia lat i świat stał przed nami otworem. Tyle że ja wcale nie miałem ochoty z tego korzystać. A Stefan? On zawsze patrzył na świat przez pryzmat swojego ojca (jakbym ja tego nie robił…).
– Szwab – szepnął z odrazą, gdy usadowiono nas kilkanaście lat wcześniej w jednej ławce. – Helmut, kartoflarz.
Przed paroma minutami profesor Załęski zaczął badać, skąd pochodził każdy z grona dwudziestu dwóch uczniów. Łódź, Piotrków Trybunalski, Łódź, Bratoszewice, Lublin, Sochaczew, Łódź, Łódź, a ty?
– Lemberg. Lwów.
Stefan spojrzał na mnie spode łba. Jasne kosmyki opadły mu na czoło.
– Ja też.
– Skąd konkretnie? – dopytałem.
– Nie pamiętam. Miałem niespełna dwa lata, kiedy musieliśmy wyjechać.
– Ja też.
Wtedy po raz pierwszy się do siebie uśmiechnęliśmy. Jednak chwilę później twarz Stefana, który był jeszcze Stefkiem, przybrała zacięty wyraz.
– Mój ojciec służył w trzynastym pułku ułanów.
– A mój w dziewiętnastym regimencie piechoty – odparowałem.
– Tyle że pewnie złoto-czarny sztandar był jego przekonaniem, a mojego wzięli na siłę.
– Jedynym przekonaniem mojego ojca była idea, a nie państwo, oraz człowiek, a nie naród.
Nie byłem pewny, co chciałem przez to powiedzieć, lecz podobną sentencję słyszałem od ojca wielokrotnie. Stefan nieco się zmieszał, wreszcie przełknął wątpliwości i szepnął:
– Przekonanie mojego ojca to Liga Morska i Rzeczna.
Wtedy to w jego oczach zobaczyłem zakłopotanie i wątpliwość, czy poprawnie wymówił tę nazwę. Ja również nie byłem tego pewny, lecz potrzebowałem innych argumentów. W końcu musiałem przystąpić do frontalnego ataku.
– W kamienicy obok nas mieszkał Iwan Trusz – szepnąłem z dumą. – Namalował portret mojej siostry.
– Kto? – Stefan łypnął na mnie z konsternacją.
W tym samym momencie o moją głowę trzasnęła drewniana linijka. Jęknąłem z bólu, a kilkanaście gardeł wybuchnęło śmiechem. Kolejny cios spadł na Stefana. W ten sposób bitwa o Lwów postawiła nas po tej samej stronie linii frontu.
– Co ci powiedziała Badylarka? – Starałem się swojemu pytaniu nadać jak najbardziej lekceważący ton.
– W zamian za bukiet dostała od niej parę skórzanych rękawiczek. Ponoć prima sort.
– Od Ewy?
– To ty ją tak nazywasz. Ludzie mówią o niej „piękna panienka”.
Dopiero teraz przypomniałem sobie, że rano na korytarzu między kuchnią a pokojami zobaczyłem wspaniały bukiet kwiatów. Stał w wazonie na fornirowanej mahoniem szafce w stylu Ludwika Filipa. To były bardzo wczesne, wiosenne kwiaty, ale prezentowały się naprawdę pięknie. Wtedy pomyślałem, że to może prezent od któregoś z zalotników mojej siostry, w końcu tych nigdy nie brakowało. Była o dwa lata starsza ode mnie i ojciec wciąż powtarzał, że powinna wreszcie na kogoś się zdecydować, bo wówczas tylko ja znałem jej sekret. Ale o tym za chwilę.
– Badylarka sprzedaje teraz kwiaty w pięknych, skórzanych rękawiczkach. Sam je widziałem. Jeżeli bielizna Ewy jest tak samo…
– Nie bądź wulgarny – wszedłem mu w słowo. Na samą myśl o dalszym ciągu zdania zrobiło mi się nieswojo.
– Jeżeli jest taka piękna, chciałbym zobaczyć jej bieliznę.
– Przestań.
– Zaprosisz mnie? Dawno u was nie byłem.
– Parę dni temu jedliśmy razem obiad. Swoją drogą, ojciec przyszykował dla ciebie jakiś dziewiętnastowieczny kodeks. Ponoć może ci się przydać.
Stefan był studentem drugiego roku na Wydziale Prawa i Nauk Ekonomicznych. Nie ukrywał, że robił to tylko dlatego, że rodzice nie pozostawili mu wyboru. Albo te studia, albo praca. Do pracy miał większy wstręt niż do studiowania, więc wybór był prosty. W ogóle w tamtych czasach życie wydawało się znacznie prostsze, niż miało okazać się wkrótce. No i można było uczyć się łacińskich sentencji, które czasem pomagały przy podrywie.
– Świetnie! Kiedy mam się po niego zgłosić? Im szybciej zacznę go wertować, tym lepiej dla mnie, mówię ci, Franz, powinniśmy tam iść już teraz.
Otworzyłem usta, by coś powiedzieć, ale przeszkodził mi donośny głos gazeciarza.
– Wojska niemieckie zajęły Austrię! Oddziały Reichswehry przekroczyły granicę i maszerują na Wiedeń! Wojska niemieckie zajęły Austrię!
– No to się zaczęło. – Stefan momentalnie spochmurniał i sięgnął do kieszeni po drobne.
Rzucił garść miedziaków, płacąc nimi za cały szpaler ponurych wieści.
[1] niem. „Droga do piekła jest wybrukowana dobrymi chęciami”.
[2] Dziś ul. Juliana Tuwima.
Leon Wassowski spogląda na mnie wyłupiastymi oczami, tak doskonale pasującymi do jego nabrzmiałej, okrągłej twarzy książkowego adwokata. Siedzi w głębokim, skórzanym fotelu, ubrany w kraciasty garnitur, pod który włożył czerwony sweter. Dekolt odsłania elegancko zawiązany węzeł granatowego krawata. Na czole mecenasa zebrały się chmury wszystkich tajemnic, które powierzono mu przez ostatnie pół wieku. Za najciemniejszą z nich odpowiedzialny jest mój ojciec – choć jeszcze nie mam o tym pojęcia.
– Może mi pan powiedzieć, dlaczego właściwie tu jesteśmy?
– Wiem, że pisze pani książkę o matce.
Zakładam dłoń na dłoń i się wyprostowuję. Siedemdziesięcioparolatce trudno przybrać pozę zafrapowanej przedwojennej damy.
– Skąd pan to wie?
– Mam swoje źródła.
– A więc nie powinien pan na nich polegać.
– Czyli to nieprawda? Wprowadzono mnie w błąd?
Przygryzam wargę, zastanawiając się nad odpowiedzią. Z podjętego tematu nie zamierzałam robić tajemnicy, ale przesadnie się nim nie chwaliłam. Poza tym kogo obchodzi, co piszę? I o czym.
– Całe życie coś notowałam – mówię oględnie.
– O matce?
– O matce również.
Wassowski odsuwa na bok złożony laptop i spogląda na mnie sponad okularów. Powoli nabiera powietrza, a jego wielka postać szybko pęcznieje, jakby zaraz miała wypełnić cały pokój. Na szczęście tę niebezpieczną operację przerywa atak kaszlu. Mecenas odwraca się i przepraszająco macha dłonią. Po chwili sięga do biurka, po czym kładzie na blacie paczkę owiniętą w papier prezentowy.
– To od pani ojca – oznajmia i popycha ją w moją stronę samymi opuszkami tłustych palców.
– To żart? On nie żyje od paru lat, a pan dopiero teraz przekazuje mi jakąś paczkę?
– Pani ojciec z pewnością był żartownisiem, ale nie przeceniajmy jego możliwości.
– W takim razie…
Mecenas wchodzi mi w słowo.
– Wykonuję jego polecenie – oznajmia, wciąż patrząc na paczkę. – Ale ojciec prosił, aby otworzyła ją pani nie szybciej niż dziesięć lat po jego śmierci. Prawdę mówiąc, boję się, że wcześniej umrę i nie będzie kto miał jej pani przekazać.
– Ja też mogę umrzeć.
Mój ojciec żył bardzo długo. Odszedł w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat po krótkiej chorobie i od dawna powtarzając, że ten wiek to kara boska. Na początku nie miałam pojęcia, o co mu chodzi, a potem również się zestarzałam.
– Co w niej jest? – pytam.
– Odpowiedzi na wiele pytań. W tym na to najważniejsze.
– Kim była moja matka?
Wassowski wystudiowanym ruchem kręci głową.
– Kim pani jest.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Max Czornyj, 2020
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2021
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Austrian National Library/Unsplash
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Joanna Pawłowska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-506-5
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.