Fatum - Max Czornyj - ebook + audiobook + książka

Fatum ebook i audiobook

Max Czornyj

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Fatum? Tak to nazywasz?
Ja to nazywam po prostu przekleństwem.


W jednym z lubelskich pustostanów dochodzi do makabrycznego morderstwa. Ofiara została spalona żywcem w specjalnie przygotowanej klatce. Okazuje się, że szaleniec, który się tego dopuścił zostawił kilka zagadkowych tropów.
Co oznacza tajemnicza wiadomość? Czy miejsce zbrodni jest jedynie upiorną inscenizacją? Wreszcie: co wspólnego z zabójstwem ma religijna kultura haredi?
Na te pytania musi odpowiedzieć komisarz Deryło. Czas ucieka. Walkę o życie prowadzi nie tylko kolejna ofiara, ale również ranna w poprzednim śledztwie partnerka Deryły, Tamara Haler. Ich losami zdaje się jednak rządzić nieuchwytne FATUM.
A może los wszystkich spoczywa w rękach szalonego mordercy, który przewiduje przyszłość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 39 min

Lektor: Max Czornyj
Oceny
4,4 (357 ocen)
214
83
39
18
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DANUSIA1212

Nie oderwiesz się od lektury

Super polecam
00
grazyna2525

Dobrze spędzony czas

Seria napisana przez autora to raz lepsze raz mniej interesujące odcinki. Tym razem powieść godna polecenia. Przykro tylko że mamy zakończenie tak smutne.
00
klaudina7

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam polecam
00
ewag44

Dobrze spędzony czas

dobra książka
00
karinkaaa1

Z braku laku…

Dużo niedociągnięć. Marta nazywa się Elert, na końcu zmieniono jej nazwisko na Krug. Najgorsza książka z serii.
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Najwyborniejszym Czytelnikom świata.

Tym, z którymi połączyła nas więź metafizyczna.

 

 

 

 

I

Jak dziki źwierz przyszło Nieszczęście do człowieka

I zatopiło weń fatalne oczy...

– Czeka – –

Czy człowiek zboczy?

 

II

Lecz on odejrzał mu – jak gdy artysta

Mierzy swojego kształt modelu –

I spostrzegło, że on patrzy – co? skorzysta

Na swym nieprzyjacielu:

I zachwiało się całą postaci wagą

– – I nie ma go!

C.K. Norwid, Fatum

 

 

 

Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate[1]

Dante Alighieri, Boska komedia

 

 

 

[1] „Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie” (wł.)

 

 

 

 

1

 

 

Wiatr niósł swąd rozkładu. Gdzieś w pobliskich krzakach musiała leżeć padlina. Pewnie upolowany przez kota ptak albo małe zwierzątko. Czasem byle szczur potrafił cuchnąć tak, jakby zdechł wielki knur albo krowa. Była to kwestia pogody oraz nekrofauny. Niektóre muchy żerujące na zwłokach wydzielały specjalne substancje zapachowe, które odpędzały inne stworzenia. Mięso wydawało się im bardziej zgniłe, niż było w rzeczywistości. Natura potrafi przybierać nie tylko niezwykłe kształty, ale również wydzielać zaskakujące aromaty.

Jednak Jakub nie myślał ani o nekrofaunie, ani o padlinie. Smród niespecjalnie zwrócił jego uwagę. Być może przez chwilę go odnotował, lecz przez ostatnie miesiące jego nos przyzwyczaił się do rozmaitych przykrych woni. Człowiek to istota jedynie nieznacznie ustępująca karaluchom i szczurom pod względem umiejętności przystosowania się do panujących warunków. A warunki były takie, że Jakub od wielu tygodni się nie mył i nie wykonał żadnego innego podstawowego zabiegu higienicznego. Po raz ostatni wziął prysznic w izbie wytrzeźwień, dokąd trafił po ataku paniki, gdy policjanci uznali, że jest kompletnie pijany, a on nie pozwolił zbadać się alkomatem. Powinien wtedy trafić do szpitala, ale dla takich jak on nie istniały właściwe diagnozy. Istniały jedynie stereotypy.

Rzadko kiedy bywał pijany. Kiedyś może i owszem, lecz od pewnego czasu utrzymywał trzeźwość. Nawet gdy ktoś częstował go alkoholem, zdecydowanie odmawiał. Prawdopodobnie przez to nie ufano mu i uważano za renegata nawet w zamkniętym środowisku bezdomnych. Nie przeszkadzało mu to. Trzymał się na uboczu, wolał nie wchodzić innym w drogę i sam im nie nadeptywał na odciski. Niektórzy pewnie powiedzieliby, że jest dziwny, lecz on po prostu był sobą.

W wieku dwudziestu trzech lat, na czwartym roku filozofii, zdecydował, że nie dla niego jest życie naukowca albo urzędnika (o ile ktokolwiek zatrudniłby jako urzędnika filozofa). Z dnia na dzień poczuł potrzebę uzyskania bezgranicznej wolności i uznał, że studia mu ją odbierają. Rzucił uczelnię, jednocześnie zrywając wszelkie kontakty ze znajomymi. To drugie nie stanowiło zresztą specjalnego problemu, gdyż Jakub z nikim się nie przyjaźnił, a miał ledwie kilkoro bliższych znajomych. Jedyna dziewczyna, z którą kiedykolwiek się spotykał, przed dwoma miesiącami oznajmiła mu, że „nie wyobraża sobie przyszłości z kimś takim jak on”.

Kimś takim! Co to w ogóle miało znaczyć? Po wspólnych kolacjach, spacerach, gawędach usłyszeć nagle coś takiego… To musiało zostawić głęboki ślad. Być może stanowiło nawet główną przyczynę całkowitej odmiany w życiu Jakuba. Główną, ale z pewnością nie jedyną. Przesłanek było wiele, a baczny obserwator bez wątpienia dostrzegłby, że mizantropia to nie uczucie ani nie cecha, lecz proces postępujący powoli i nieuchronnie.

W każdym razie od ośmiu miesięcy „na wolności” – jak Jakub określał decyzję o świadomej bezdomności, trzymał się z dala od wszystkich i niemal do nikogo nie odezwał się słowem. Przyjął postawę świadomego odludka, który nie strzępi języka dla otaczającego go świata. Nie gardził nim, o nie! On po prostu uważał, że świat ten jest tak samo bezsensowny jak mówienie o nim. Uznał to za tym bardziej uzasadnione, gdy po krótkiej rozmowie z jednym z bezdomnych tamten mu zasugerował, że jego filozofia „może wynikać z guza mózgu”. Powiedział to całkiem poważnie i szczerze. Pal diabli, że był pijany. Pal diabli ich wszystkich. Wtedy Jakub postanowił skupić się na własnych myślach oraz ograniczyć do rzeczywistości, jaką tworzy się samemu.

Solipsyzm. Ciekawa koncepcja zakładająca, że nie istnieje nic poza tym, co wytwarza nasze własne „ja”. Nie ma innych ludzi, nie ma świata, nie ma Boga ani piekła. Są tylko nasza świadomość i wyobraźnia.

Gdyby to była prawda, Apartamenty Słoneczne również by nie istniały. Tymczasem plakat z reklamą tej – rzekomo luksusowej – inwestycji wisiał na metalowym, pogiętym płocie od lat. Był wypłowiały i poobdzierany. Wiatr poruszał jednym z przęseł, które zgrzytało o stalowy element konstrukcji. Z tyłu było widać szkielet nieukończonego budynku. Ponura mieszanina betonu oraz żelaza niszczała od czasu, gdy inwestor popadł w kłopoty finansowe. Ponoć dobił go krach spowodowany pandemią.

Jęk. Zgrzyt.

Były wytworami wyobraźni, podobnie jak smród padliny, plakat oraz płot.

Jakub westchnął, wciąż nie do końca przekonany co do potęgi własnej świadomości. Zatrzymał się i zmarszczył czoło. Pochylił się, gdyż w tej pozycji zdawało mu się, że lepiej słyszy. Jakby z dźwięków tła wyłapywał jeszcze inny dźwięk. Ponownie taki sam.

Jęk. Zgrzyt.

Tak, ale to nie blacha wydawała te odgłosy. Dochodziły one gdzieś z dali, z ogrodzonego terenu. Jakub mógłby je zlekceważyć, lecz instynkt mu na to nie pozwalał. A on zawsze ufał własnemu instynktowi. Mógł stronić od ludzi, mógł milczeć, ale nagle poczuł więź łączącą go ze światem. Nić, która udowadniała, że pomiędzy jego świadomością a elementami obiektywnej rzeczywistości istniała zależność – współistnienie.

Bzdury. Głupoty. Dyrdymały. Powinien wyrzucić z głowy te diabelne pojęcia akademickie i…

Jęk. Zgrzyt. Szloch.

– A niech to – szepnął, choć może mu się tylko tak wydawało. Być może wypowiedział te słowa całkowicie bezgłośnie.

Szybkim krokiem pokonał kilkanaście metrów wzdłuż metalowego płotu, po czym przecisnął się przez sobie tylko znaną szczelinę. Nieprzyjemne dźwięki wywoływały ciarki. Zupełnie jakby ktoś zgrzytał kredą po tablicy lub przeciągał gumą po wypastowanej podłodze. Ohyda.

Rzucił się pędem ku pustce otworu wejściowego. Pokonał go i zatrzymał się w wąskim, ciemnym korytarzu. Wstrzymał dech, bo świst powietrza zagłuszał wszelkie odgłosy.

Jęk się powtórzył.

Tuż obok.

Jakub powoli, niepewnym krokiem przebrnął parę metrów wzdłuż nieotynkowanej ściany. Zza załomu muru zajrzał do rozległego pomieszczenia, które być może miało być salą bankietową lub jadalnią.

Wtedy to zobaczył.

Z jego ust również dobył się jęk.

 

 

 

2

 

 

Deryło siedział na metalowym stołku i składał origami. Po kilku ruchach kartka zamieniła się w paszczękę potwora, której wystarczyło domalować kły oraz oczy. Można ją było zamykać oraz rozwierać niczym pacynkę.

– Co o tym myślisz? – zagadnął do leżącej na szpitalnym łóżku Haler.

Podkomisarz miała zabandażowaną głowę i lewą rękę. W ostatniej akcji doznała bardzo rozległych poparzeń, ale jakoś z tego wychodziła. Uśmiechnęła się blado. Pod oczami miała brązowe cienie, a jej nadpalone włosy owinięto specjalną gazą, którą nasączono środkiem mającym przyśpieszyć ich regenerację.

– Jesteś niepoprawnym dzieckiem – odparła. – Nigdy nie zrozumiem, jaką przyjemność może sprawić mięcie papieru.

– Mięcie papieru? Dla ciebie to tylko tyle?

– A jest w tym coś więcej?

Deryło obrócił twarz ku trzymanej w dłoni gębie paszczaka. Rozwarł ją, lecz zaraz, udając, że wkłada w to potworny wysiłek, zamknął. Gwałtownie obrócił potworka origami ku Haler.

– To sztuka – stwierdził poważnie. – Nie rozumiesz jej?

– Nie rozumiem ciebie.

– Znowu zaczynasz…

Haler z trudem odwróciła się na bok i spojrzała mu prosto w oczy. Mierzyli się wzrokiem przez kilka długich sekund, wreszcie komisarz spolegliwie uniósł dłonie. Zerknął w stronę okna. Była już noc i szpitalna sala odbijała się w szybie. Z głębi korytarza dobiegały odgłosy pobrzękiwania metalowych tac, szmery rozmów pacjentów oraz odległe trzaskanie drzwiami. Oddział szykował się do snu, choć dla wielu pacjentów ulga snu nie była dana.

– Nie zaczynam – zaprotestowała Haler. – To tylko twoje wymysły. Wiesz, że nie mam teraz siły strzępić języka na te farmazony. Poza tym doskonale znasz moje podejście do życia i do umierania…

– Nie umrzesz.

– Kiedyś wszyscy umrzemy.

Deryło zwiesił głowę i zmiął paszczaka origami. Ciężko nabrał powietrza.

– Jasne – odezwał się, przeniósłszy spojrzenie na podłogę. – Wiem to aż nazbyt dobrze. Czasem mam wrażenie, że umierają wszyscy prócz mnie, a to ja najbardziej zasłużyłem na śmierć. Cholerny niefart!

– Przestań – fuknęła Haler. – Zgrywasz mięczaka, żeby tylko się dowartościować. Nie możesz sobie nic zarzucić.

– Bóg to widzi inaczej. Pokarał mnie, zabierając wszystkich, których kochałem.

– Uwielbiasz dramatyzować, co? Eryk, mistrz tragedii oraz monologów, które chwytają za serce!

Drzwi trzasnęły gdzieś znacznie bliżej niż poprzednio. Po korytarzu poniósł się tupot ciężkich kroków, a szmer rozmowy zamienił niemal w kłótnię. Nim Deryło rozróżnił jakiekolwiek słowa, w progu sali stanęły dwie osoby. Wysoki blondyn w skórzanej kurtce i granatowych jeansach oraz przysadzista, masywna kobieta w policyjnym mundurze. Od razu ich rozpoznał. Byli to aspirant Brzeski i starsza posterunkowa Nowak.

– Co wy… – Deryło spojrzał na nich z dezaprobatą. – Ścigacie mnie nawet tutaj?

Za plecami przybyłej dwójki wyrósł mężczyzna w kitlu lekarskim, lecz po chwili odszedł, zrezygnowany. Posterunkowa spojrzała na aspiranta, a ten skinął ku Deryle.

– To ty z nim gadaj… – mruknął.

– Co to za szopka? – Komisarz podniósł się ze stołka i cisnął zmięte origami do kosza stojącego obok łóżka. Był ogromnym mężczyzną tuż przed sześćdziesiątką. Miał okrągłą, sympatyczną twarz, krótko ostrzyżone włosy i gładko ogolone policzki. Ciemne oczy rzucały ostre spojrzenia. – Nie możecie zostawić mnie z Tamarą sam na sam choćby na chwilę? W moim wieku naprawdę nie potrzeba przyzwoitek.

Nowak zagryzła usta i przestąpiła z nogi na nogę.

– Tak, ale… – bąknęła.

– Doszło do zabójstwa – dokończył za nią Brzeski.

– Bardzo makabrycznego. Tak makabrycznego, że to po prostu nie mieści się w pale…

– Zgłosili je bezdomni.

– I…

Deryło uniósł dłoń, przerywając dwugłos podwładnych. Przytknął palce do skroni i przymknął oczy. Przez chwilę stał, masując się w milczeniu. Nagle otworzył oczy, po czym sapnął.

– Skoro bezdomni poinformowali policję, faktycznie wygląda to nieciekawie – zauważył. – Co dokładnie się stało?

– Musi pan sam zobaczyć. – Aspirant powiedział to niemal błagalnym tonem, patrząc Deryle prosto w oczy. – Nie da się tego opisać słowami.

– Ma rację – dodała Nowak. – Ma stuprocentową rację.

Komisarz nie cierpiał niedomówień oraz gremialnych raportów. Mimo to nie odezwał się ani słowem. Włożył dłonie do kieszeni i zerknął w stronę łóżka. Haler leżała na nim bez ruchu. Była podłączona do aparatury przypominającej przeniesioną z wnętrza statku kosmicznego. Od dwóch tygodni pozostawała w stanie śpiączki farmakologicznej, a rokowania były jak najgorsze. Mimo to Deryło codziennie spędzał u niej wiele godzin, prowadząc wewnętrzny dialog. Wyobrażał sobie jej odpowiedzi i pokrzepiał się nimi. Solipsyzm… Na tym właśnie polegał.

– No, idź! – ponagliła go teraz Tamara. – Na razie nie zamierzam stąd nigdzie uciekać. Słowo harcerki.

Kiwnął głową. Sięgnął po leżącą na oparciu łóżka marynarkę i pośpiesznie ją założył. Nie odwracając się więcej, skierował się do wyjścia.

 

 

 

3

 

 

Demon obserwował kolejne radiowozy zatrzymujące się na poboczu. Stroboskopy błyskały, oświetlając okolicę. W pobliżu zebrał się niewielki tłum gapiów, którzy zapewne mieli już dziesiątki teorii co do tego, co zaszło na terenie opuszczonej budowy. Jedyna przybyła na miejsce karetka stała z wyłączonym silnikiem, bez sygnałów, a ratownik medyczny opierał się o jej bok. Nieco dalej zatrzymał się duży van techników kryminalistycznych. Co rusz jedna z postaci w białym kombinezonie, kapturze oraz przyłbicy ochronnej pojawiała się przed ogrodzeniem. Paliła papierosa lub po prostu nabierała tchu, by po zmianie ochraniaczy na buty ponownie wrócić na miejsce zbrodni.

– Ten smród padliny to ponoć tylko rozkładająca się kuna lub norka.

– Kuna tutaj?

– Mnożą się na osiedlach domów jednorodzinnych, gnieżdżą po strychach i budowach takich jak ta. Nie ma dla nich lepszego schronienia.

– A potem przegryzają kabelki w samochodach. Słyszałem już o tym. Mój kuzyn…

Wiatr przynosił strzępy rozmowy policjantów stojących obok biało-czerwonej taśmy. Demon wsłuchiwał się w nią i uśmiechał, jakby kolejne słowa sprawiały mu niemal seksualną przyjemność. Musiał czekać, a emocje innych umilały czas.

Przeniósł wzrok na parkujący właśnie na chodniku radiowóz. Tuż za nim, z jęknięciem hamulców, zatrzymała się zabytkowa furgonetka – citroën H, znany wszystkim miłośnikom kina francuskiego sprzed pół wieku. Ze środka wyszedł zwalisty, ale zaskakująco ruchliwy mężczyzna. Niemal biegiem pokonał kilka kroków dzielących go od policyjnej taśmy. Uścisnął dłonie paru funkcjonariuszy, machnął do kobiety w stroju technika kryminalistyki, wreszcie zatrzymał się przy rozgiętym metalowym płocie. Powoli rozejrzał się po okolicy.

Nagle postawny policjant odwrócił się i spojrzał wprost w miejsce, gdzie znajdował się Demon. Mógłby go dostrzec, gdyby gdziekolwiek w pobliżu paliło się światło. Tymczasem porośniętego paroma drzewami nieużytku nie rozświetlał nawet błysk stroboskopów. Mimo to jakiś niezwykły instynkt sprawił, że komisarz przez kilka sekund wpatrywał się w nieprzeniknioną ciemność. Wreszcie odwrócił się i ruszył w stronę niewykończonego budynku. Nie czekał na nikogo ani na nic nie zważał. Szedł czujnie, lecz w jego krokach było coś przyciężkiego. Jakby niezbyt masywne nogi musiały utrzymać znacznie więcej niż solidny korpus. Wtem policjant zniknął we wnętrzu budynku.

Demon cicho mlasnął, po czym cofnął się głębiej między drzewa. Był zaintrygowany.

– A więc to ty – szepnął. – Miło cię poznać, komisarzu.

 

 

 

4

 

 

Deryło zamrugał. Jego oczy musiały przyzwyczaić się do nagłego blasku bijącego od trzech reflektorów, które technicy rozstawili w obszernym pomieszczeniu. Choć ich światło nie było skierowane w stronę wejścia, zdawało się przenikać mózg aż do najgłębszych zakamarków. Jednocześnie nowoczesny sprzęt usuwał niemal wszystkie cienie, co zapewniało możliwość sprawnej pracy kryminalistyków. W razie potrzeby soczewki lamp można było zaopatrzyć w eksperymentalne przeźrocza dedykowane do wykrywania śladów krwi. Ten ostatni szczyt techniki ponoć nie sprawdzał się w zbyt dużych pomieszczeniach i obecnie kryminalistycy korzystali z białego światła imitującego dzienne.

Komisarz wreszcie otworzył oczy, po czym powoli się rozejrzał. Na betonowej podłodze porozstawiano kilka tabliczek do oznaczenia dowodów, a przy jednej z nich stał statyw aparatu. To o niego opierał się wysoki kryminalistyk. Miał za zadanie uprzedzić Deryłę, w razie gdyby ten zamierzał zanieczyścić jakieś dowody. Komisarz nie był jednak żółtodziobem i podobne procedury jedynie go irytowały.

– Nie zwolnili cię z łańcucha? – parsknął, nawet nie patrząc na technika.

– Hę?

– Muszę uważać, żebyś nie rzucił się na mnie z zębami? Wujek Eryk był niegrzeczny i nie założył stroju ochronnego. O to chodzi?

Deryło wyzywająco spojrzał na mężczyznę, który miał na sobie kombinezon, lecz zamiast kaptura nosił siatkę ochronną na włosy oraz maseczkę.

– Oględziny zewnętrzne już niemal zakończono – odparł technik irytująco łagodnym tonem. – Wezwano pana ze sporym opóźnieniem. Specjalnie, aby uniknąć problemów.

– Serio? Będę się musiał komuś wyżalić.

Komisarz zacisnął pięści i obrócił się na pięcie. Poczuł nagłą złość na samego siebie za te idiotyczne teksty. Dlaczego wyładowywał swoją frustrację na tym Bogu ducha winnym człowieku?

– Przepraszam… – bąknął, starając się uśmiechnąć. Wyszło to mniej więcej tak, jakby egipskiej mumii usiłowano zrobić makijaż pogrzebowy. Kryminalistyk jedynie wzruszył ramionami. Najwyraźniej doskonale wiedział, czego spodziewać się po Deryle.

Tymczasem komisarz wbił wzrok w jedyny mebel znajdujący się w pomieszczeniu – o ile jako mebel można potraktować metalową klatkę przypominającą spory kojec dla psa. Miała ona kształt sześcianu o krawędziach mierzących mniej więcej metr i siedemdziesiąt centymetrów. Odległości między kolejnymi prętami były regularne, akurat takie, by przełożyć między nimi dłoń.

Deryło niemal od razu dostrzegł solidne zawiasy na boku klatki. Natychmiast uświadomił sobie, że cały jeden bok jest otwierany, lecz na jego końcu znajdują się dwa ciężkie skoble spięte niewielkimi kłódkami. Były to znane mu kłódki szwajcarskiego mechanizmu Graffena, odporne na piłowanie, palniki gazowe i inne podstawowe urządzenia włamywaczy. Ponoć istnieli specjaliści potrafiący je otworzyć przy użyciu zwykłego wytrychu, lecz to samo mówiło się o najbardziej skomplikowanych sejfach bankowych.

– I? – zagadnął kryminalistyk. – Coś pana zaintrygowało, panie komisarzu?

Deryło wiedział, że to pytanie nie odnosi się do zabezpieczeń. Tyczyło się czarnobrązowej papki, która wypełniała wnętrze klatki. To właśnie przez nią kryminalistyk naciągnął na twarz maseczkę, pod którą zapewne starannie wysmarował się żelem zapachowym. W pomieszczeniu unosił się bowiem ohydny smród spalenizny. Owa papka była pozostałością człowieka – wyraźnie widać było kontur podwiniętych w agonalnej pozycji nóg oraz rąk. Gdzieniegdzie przebijała biel kości oraz czerwień niespalonych mięśni. Większość tkanki została jednak zwęglona, skóra złuszczyła się niczym stary pergamin, a czaszka przypominała ziemniaka zbyt późno wyjętego z ogniska. Po włosach nie pozostał nawet ślad, oczy denata wyparowały, a usta wygięły się, odsłaniając zęby. W miejscu nosa sterczał nędzny strzęp mięsa.

Jednak to nie owa czarnobrązowa papka nadpalonego ciała zwróciła szczególną uwagę komisarza. Deryło ostrożnie podszedł do klatki i spojrzał na metalowy stelaż, na którym została ustawiona.

– Niech to diabli – wycedził, domyślając się, co się wydarzyło w tym miejscu. – Niech to szlag.

Kucnął, aby się lepiej przyjrzeć, gdy za plecami usłyszał kroki. Ktoś dziarsko wmaszerował do pomieszczenia.

 

 

 

5

 

 

– Komisarz Sofia Dmitris.

Zgrabna czterdziestkokilkulatka ubrana w elegancki ciemny żakiet oraz proste spodnie podeszła do Deryły. Wymieniła z nim mocny uścisk dłoni i wytrzymała jego badawcze spojrzenie. Uśmiechnęła się. Miała duże ciemne oczy, mocny nos, mięsiste usta i sięgające ramion kręcone włosy. Dokładnie w tej kolejności jej cechy notował komisarz. Następnie zwrócił uwagę na jej śródziemnomorską cerę, sporą spinkę do włosów w kształcie głowy Meduzy oraz małą bliznę w kąciku lewego oka.

– Sofia… – powiedział ni to tonem pytania, ni stwierdzenia.

– Tak, nie Zofia, nie Zyta, tylko Sofia. Mój dziadek był Grekiem, czy też raczej Macedończykiem, ale…

– Po nazwisku bym się tego nie domyślił.

– Mogłam je przyjąć od męża, prawda? Zdaje się, prawo na to pozwala.

Kobieta uśmiechnęła się jeszcze szerzej i puściła Deryle oko.

– Zapewne interesuje cię… o ile możemy przejść na ty?

– Jasne, kontynuuj.

– Zapewne interesuje cię, skąd się tu wzięłam i kim jestem. Żebyś zbytnio nad tym nie główkował, od razu wyjaśnię, że tymczasowo skierowano mnie do Lublina z zachodniego, wspaniałego Wrocławia. Działałam jakiś czas w strukturach europejskich, rozwiązałam parę międzynarodowych spraw, ale rzuciłam ten grajdoł. Bynajmniej nie ze względów patriotycznych.

– A jakże. Przecież nie mamy jeszcze w Polsce świątyń Zeusa.

Kobieta po raz kolejny się uśmiechnęła, choć tym razem formalnie i sztucznie. Odwróciła się na pięcie, a Deryło poczuł zapach dusznych, wytwornych perfum. Komisarz skinęła głową w stronę klatki.

– Ktoś nie oszczędzał na ogrzewaniu, prawda? – zagadnęła ponuro.

– Ano…

Deryło minął ją i zrobił kilka kroków, stając niemal przy samej metalowej konstrukcji. Zwrócił uwagę, że Dmitris nie użyła maści mentolowej, a nawet się nie skrzywiła, czując wszechobecny smród. W swoim kostiumie wyglądała jak jedna z ikonicznych korporacyjnych karierowiczek, które niczym w mundurze każdego dnia wyruszają na bój z całym światem. Przynajmniej dokładnie taka myśl przeszła mu przez głowę.

– Jak rozumiem, masz za zadanie mi asystować? – zapytał mimochodem.

– Albo ty mnie – zripostowała komisarz. – Choć formalnie to ja jestem w delegacji.

– Zawsze marzyłem, aby usługiwać kobiecie.

– Szowinista?

– Raczej mizantrop. Choć formalnie mizogin.

Tym razem to Deryło puścił jej oko. Bez cienia uśmiechu odwrócił się do klatki i wskazał na stelaż, na którym ją postawiono.

– Na tej blasze umieszczono węgiel – oznajmił rzeczowo. – O ile się nie mylę, specjalny brykiet podtrzymujący dłużej żar. Wiem, bo kiedyś używałem takiego do grilla. Jeśli wysypie się go wystarczająco dużo, pali się przez całą noc. A wnioskując po ilości popiołu oraz resztek… widać, że tu bez wątpienia go nie żałowano. Ofiara dogorywała przez kilka godzin, dosłownie smażona na ruszcie…

– Bezdomny, który wezwał pomoc, twierdził, że gdy ją zobaczył, jeszcze jęczała.

– A więc to ona? – Deryło westchnął.

– Ofiara. Choć po kształcie bioder oraz zębach można by było pokusić się o segregację…

– A jęczenie? Przecież to niemożliwe. Ona, niech będzie, że nadamy jej formę żeńską, piekła się wiele godzin, nim ktokolwiek ją odkrył. Chyba że bezdomny po tym, jak ją zobaczył, wypił flaszkę wódki, przespał się i dopiero postanowił zgłosić mord.

– Nie. – Dmitris stanęła obok Deryły i wskazała na zniekształcone zwłoki. – Widzisz sposób, w jaki wygięła grzbiet?

– Tak. Zupełnie niczym kot.

– A jej dłonie oraz stopy są niemal całkowicie zwęglone. Wspierała się na nich tak długo, jak mogła, choć pewnie oparzenia zamieniły je w kawały spieczonego mięsa…

Komisarz kiwnął głową. Wyciągnął ten sam wniosek, lecz nie spodziewał się równie bystrej analizy po tej urzędniczce.

– Owszem – przyznał nieco niechętnie. – A kiedy nie miała już sił, upadła na bok.

– Tak. Ale dopiero wtedy, gdy niemal traciła przytomność. W obliczu ognia człowiek się kuli, a nie pręży.

– Ona zrobiła koci grzbiet.

– Wcale nie. – Dmitris łypnęła na Deryłę i wydęła wargi. – Sprawdzasz mnie, draniu. Myślisz, że palnę jakąś głupotę, dzięki której wyrobisz sobie o mnie jak najgorsze zdanie.

– Nie, ja wcale… Broń Boże.

Kobieta parsknęła, rozbawiona.

– Dobrze wiesz, że zwłoki pod wpływem ognia przybierają rozmaite pozy. To zupełnie naturalny proces. Poza tym wytapiające się powoli tłuszcze mogą brzmieć niemal jak jęczenie, a odgłosy przypalanej jamy brzusznej również nierzadko wzbudzają zainteresowanie. Trup człowieka, który spłonął, nigdy nie ma formy takiej, w jakiej wydał on ostatnie tchnienie. Bez względu na estetykę.

– Tak, ale musisz pamiętać, że…

Deryło nie miał pojęcia, o czym powinna pamiętać Dmitris. Na szczęście, gdy klarował ten pryncypialny komentarz, podszedł ku nim Albert Fort. Był to technik, który przez ostatnie minuty pro forma stał na straży procedur. Około czterdziestoletni mężczyzna zsunął maseczkę i starał się oddychać przez nos.

– Wybaczcie, że przerwę wam pogawędkę… – odezwał się ponuro. – Ale jest coś, na co pewnie nie zwróciliście uwagi.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

 

 

 

 

Copyright © by Max Czornyj, 2023

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2023

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

 

Redakcja: Marta Akuszewska

Korekta: RedKor Agnieszka Luberadzka

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-790-5

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.