Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Stoję jeszcze chwilę nad nieruchomym ciałem, dysząc i tkwiąc w tym wyjątkowym stanie między niebem a piekłem, między życiem a śmiercią. Czuję się bogiem.
Zrobię wszystko, by się nim stać.
OPOWIEŚĆ Z PRZERAŻAJĄCEJ PERSPEKTYWY MORDERCY.
Prawdziwa historia jednego z najbardziej bestialskich seryjnych morderców świata. Dewianta, który zadrwił z biegłych psychiatrów i wymiarów sprawiedliwości kilku państw. Uwodzicielskiego psychopaty, ulubieńca mediów oraz elit towarzyskich.
Poety śmierci.
PRAWDA OKAŻE SIĘ BARDZIEJ PRZERAŻAJĄCA OD FIKCJI.
Mam na imię Jack, Jack Unterweger, miło was poznać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci mojej drogiej Babci Alicji
Cztery minuty pieprzenia
Bez śladu uprawiania miłości
Szybkie zaspokojenie egoistycznego obowiązku
Żadnego czasu na czułości
Bez gry wstępnej
Zamiast przytulanek po, pielęgnowanie zmęczenia
Chrapanie, „Dobranoc!”
Znowu tak gniewnie
Rozmyśla
O tym egoistycznym ruchaczu
[…]
Tabloidy rozpoczęły polowanie
W zmowie z policją
Totalne uprzedzenie
Mężczyzna z przeszłością
Taki zbrodniarz i dziesiątki mordów
Od lat niewyjaśnionych
Domniemanie niewinności go nie dotyczy
Morderstwa z seksualnych pobudek
Dziwki jako ofiary
Sadomasochistyczne zwierzę
Brak dowodów i świadków poszukiwanych:
Kto potrafi TO udowodnić?
Cóż, dlaczego mógł tak często, tak długo…
Wspomina mnie i mówi policji:
Był taki dziki i miał problemy –
Podczas wytrysku
Jack Unterweger, Pochwowy Egoizm, tłum. autora (rękopis wystawiony w jednym z domów aukcyjnych z estymacją 1000 euro).
PROLOG
Prosto w moje oczy błyskają dziesiątki fleszy. Trzaskają migawki aparatów, a mikrofony jak lance mierzą prosto w serce. Uśmiecham się. Niska blondynka z zadartym noskiem i czerwoną opaską na czole wyciąga ku mnie dłoń. Chce mnie dotknąć. Jakbym był złotym cielcem, bożkiem albo czakramem, z którego bije życiodajna energia. Złudzenia.
Grupa kobiet, około czterdziestoletnich intelektualistek w okrągłych lub prostokątnych okularach, z notesami przy piersiach piszczy jak nastolatki na koncercie rockowym. Są zbyt wstydliwe, by choćby marzyć o dotknięciu mnie. Podchodzę do nich i daję znać, że mogę teraz złożyć upragnione autografy. Natychmiast dostaję kilka egzemplarzy swoich książek oraz pamiętników.
Jack Unterweger – wpisuję równym, lekko pochyłym pismem. Czasem dodaję krótką sentencję lub życzenia.
– Później… – mówię, kierując się wreszcie na scenę.
Dookoła rozlega się jęk zawodu.
– Jeszcze ja! – krzyczy blondynka z czerwoną opaską, która przecisnęła się przez tłum aż tutaj. – Proszę…
Coś błyszczy w jej dłoni. Dopiero po chwili rozpoznaję żyletkę ze sznurkiem przeplecionym przez dziurkę.
– Zrobi to pan? Ma pan odwagę?
Podaje mi żyletkę i jednocześnie odsłania lewe przedramię, dając do zrozumienia, że właśnie tam mam złożyć autograf.
– Nie wiem, czy to zgodne z prawem – odpowiadam, puszczając jej oko.
– Robił pan gorsze rzeczy.
Na twarzy blondynki widzę determinację i błagalną prośbę. Jej spojrzenie przeszywa mnie, ale nie odwracam wzroku. Lubię kobiety, które wiedzą, czego chcą. Kilka stojących w pobliżu osób przygląda się nam z zaciekawieniem. Mój agent jest nieco dalej, przy scenie, i nie może zareagować. Jest przekonany, że flirtuję z kolejną dziewczyną proszącą o podpis w pielęgnowanym od lat sekretniku.
– Dobrze.
Biorę żyletkę, a drugą dłonią chwytam palce blondynki. Stabilizuję jej przedramię, po czym prowadzę ostrze po cienkiej skórze, pod którą widać plątaninę niebieskich żyłek. Kątem oka widzę, że na twarzy blondynki pojawia się wyraz ekstazy. Z jej ust wydobywa się jęk szczęścia, lecz stojąca w pobliżu kobieta w okrągłych okularach odsuwa się z niesmakiem.
„J U”– spoglądam na moje inicjały wycięte w skórze dziewczęcia. Z przyjemnością ocieram krew, po czym ukradkiem oblizuję dłoń. Nasze spojrzenia ponownie się spotykają, lecz teraz łączy nas niezwykła więź.
– To powinno wystarczyć.
Delikatnie puszczam dłoń blondynki, po raz ostatni muskając palcami jej skórę. Drży. Wiem, że przebiegł ją przyjemny dreszcz i wymownie spoglądam na jej piersi. Niedbale rzucam na ziemię żyletkę. Odwracam się i słysząc za sobą podekscytowane głosy, kieruję się na scenę.
– Chodź, chodź. – Pośpiesza mnie agent. – Czas, żebyś opowiedział im swoją popieprzoną historię.
– Jasne.
Wbiegam po dwóch stopniach i staję na niewielkim podwyższeniu. Ponownie błyskają flesze, a z gardeł zebranych kobiet dobywa się pisk. Agent oraz organizator spotkania stają po moich bokach.
– Panie i panowie, odwiedził nas Jack Unterweger!
Wybucha burza oklasków. Kłaniam się i unoszę dłonie, dając znać, że chcę coś powiedzieć. Momentalnie nastaje cisza.
– Będę z wami bezgranicznie szczery. Jestem mordercą – mówię, nachylając się do mikrofonu. – Nie zamierzam niczego cenzurować ani wymigiwać się od prawdy. Jeżeli komuś to przeszkadza, może wyjść. Drzwi jeszcze są otwarte.
Nikt nawet nie drgnął.
Nie ma bardziej poetyckiego tematu niż śmierć pięknej kobiety. Kobiety są jak suflet serowy; kiedy są świeżo wyjęte z piekarnika, są chrupkie i świeże na zewnątrz, lecz nadzienie jest ciężkostrawne i wciąż niegotowe. Kiedy się starzeją, skóra może nie jest już taka ładna, ale nadzienie zyskuje. Jest wiek, w którym kobieta musi być piękna, by być kochana, i jest wiek, w którym kobieta musi być kochana, by być piękna.
Jack Unterweger
1.
EWERSBACH, 11 GRUDNIA 1974 R.
GODZ. 22:13
– Boże, to miasteczko przypomina mi dziurę, w której się urodziłem. Czy o tej porze w ogóle coś tu zjemy? Jestem cholernie głodny.
Barbara wymownie wzdycha. Nie wiem, czy to potwierdzenie, że jeśli się tu zatrzymamy, to zdechnę z głodu, czy raczej wyraz zniecierpliwienia.
– Teraz pierwsza w lewo.
Skręcam i wjeżdżamy w wąską uliczkę, po której obu stronach stoją niewielkie, toporne domy. To właściwie nędzne chałupy z przełomu wieków lub jeszcze starsze. Muzeum. Nie ma latarni, a jedyną osobą w zasięgu wzroku jest monstrualnie gruby facet z dorównującym mu tuszą psem. Reflektory samochodu przez moment oświetlają ich sylwetki, po chwili facet i pies znów nikną w mroku.
Miasteczko leży w dolinie i jest jedną z tysięcy podobnych dziur, w których czas się zatrzymał przed wieloma laty. Może to kwestia położenia, może mentalności mieszkańców, a może jednego i drugiego. W każdym razie zaczynam się irytować, że tu przyjechaliśmy. Droga z Frankfurtu zajęła nam ponad dwie godziny oraz zeszło na nią mnóstwo benzyny.
– Jesteśmy na miejscu. – Barbara wskazuje na piętrowy dom położony w głębi niewielkiego, zaśnieżonego podwórza. Jej twarz wykrzywia grymas zawodu. – Cholera, rodzice chyba już śpią…
Wszystkie światła rzeczywiście są zgaszone i dom wydaje się martwy, podobnie jak całe miasteczko.
– To idź i ich obudź. – Bębnię palcami w kierownicę. – Muszą ci dać forsę. Nie mamy nawet na benzynę, żeby wrócić. Poza tym zmarnowaliśmy kawał życia, żeby dostać się na to zadupie.
– Ale…
– No już, kochanie. Na co czekasz?
Barbara wyraźnie się ociąga. Wychyla się, jakby wypatrywała, czy przypadkiem nie pali się światło w którymś z bocznych pomieszczeń.
– Nie mogę… – szepcze po chwili. – Przepraszam, ale nie. Nie teraz.
– Co ty gadasz? To przecież twoi rodzice.
– Ojciec się wścieknie, jeśli go obudzę. Naprawdę wpadnie w szał… Zrozum mnie.
Powoli wypuszczam powietrze i odwracam się do niej. Zdenerwowanie szybko przechodzi, choć nadal czuję lekką irytację. Zmuszam się do uśmiechu.
– W porządku. Wiem coś o nerwowej atmosferze w domu.
Barbara z ulgą dotyka mojego uda. Nagle przenosi wzrok gdzieś w głąb uliczki oświetlonej jedynie przez rozproszone światło reflektorów.
– Znam ją… – Kiwa głową, wskazując na brunetkę, która szybkim krokiem zbliża się w naszą stronę.
– Czy…
– Tak.
Wymieniamy porozumiewawcze spojrzenia.
– Zaproś ją do auta – wypowiadam na głos wspólną myśl. – Niech tylko tu wsiądzie.
Barbara posłusznie wychodzi z samochodu i wylewnie wita się z przyjaciółką. Potem przez chwilę rozmawiają przyciszonymi głosami. W takich miasteczkach jak to należy szanować grobowy nastrój nocy. Wreszcie wszystko wydaje się postanowione. Brunetka rezolutnie kiwa głową i odwraca się w stronę mercedesa. Po chwili, telepiąc się z zimna, siada na tylnej kanapie.
– Margret – przedstawia się, niemal nie zwracając na mnie uwagi. Widocznie mają sobie z Barbarą wiele do opowiedzenia, co bardzo mnie cieszy.
– Cześć…
– Marg wraca z kręgli, ale ma ochotę przejechać się z nami po okolicy – tłumaczy mi Barbara. – Kręgielnię już zamknięto, więc możemy coś zjeść jedynie w całodobowych knajpach przy trasie.
Resztę wyjaśnień wieńczy spojrzenie, które łapię we wstecznym lusterku.
– Jasne, czemu nie? – Uśmiecham się, po czym wrzucam bieg i powoli dodaję gazu. – Mówiłem już, że też jestem głodny?
A więc postanowione. Jedziemy zaspokoić apetyt.
2.
Barbara i Margret trajkoczą jak najęte. Rozmawiają o dawnych znajomych, o naszym życiu we Frankfurcie, o planach na przyszłość. Słowem to typowo babska wymiana zdań stanowiąca mieszaninę plotek oraz wyrażanych na głos marzeń. Nie słucham ich. Skupiony wypatruję jakiegokolwiek baru albo całodobowej knajpy.
Równolegle do drogi, którą jedziemy, budowana jest autostrada, przez co wydaje się, że część biznesów już się zamknęła. W duchu klnę, że zgodziłem się na tę wycieczkę. To zwykła strata czasu.
– Za chwilę po lewej będzie restauracja. – Marg dotyka mojego ramienia, a mnie przeszywa dreszcz. – O tam, widzisz?
– Chyba nie…
– Zwolnij. Będziemy musieli przejść na drugą stronę ulicy, ale to wygodniejsze niż później robić zawrotkę. Po prawej masz zatoczkę parkingową.
Po chwili rzeczywiście dostrzegam niewielki budynek, przed którym stoi kilka pojazdów. Na dworze nie ma żywego ducha, ale w środku pali się światło. Na żółtym neonie migają czerwone cyfry: 24/7.
– Jak dobrze mieć w aucie dziewczynę z okolicy – rzucam, beztrosko się przeciągając. – Barbara ledwie pamięta drogę do domu rodziców.
– Nigdy nie lubiłam tego miejsca – wtrąca się Barb. – Pieprzone zadupie.
Odwracam się do niej i puszczam jej oko.
– Kochanie, masz wyjątkowy dar zapominania o tym, czego nie lubisz.
– Żeby tylko zawsze tak było…
Wydźwięk tych słów wciąż rozbrzmiewa w aucie, gdy zatrzymuję się na poboczu. Jesteśmy tuż pod miasteczkiem, właściwie dość niedaleko znajduje się kilka domów, w których mimo późnej pory pali się światło. Ponownie odwracam się do dziewczyn i spoglądam na Barbarę. W półmroku dostrzegam, że jej twarz jest napięta, a utkwione we mnie spojrzenie puste. Tak, ona również już wszystko postanowiła.
– Chcecie jeszcze pogadać? – pytam oschłym, beznamiętnym tonem. – Czy możemy przejść do rzeczy?
Barb niemal niezauważalnie kiwa głową. Jej przyjaciółka szykuje się do wyjścia z auta i tego nie dostrzega. Gdy chwytam ją za kołnierz płaszcza, nawet nie protestuje. Błyskawicznie wciągam ją na przednie siedzenie i przyciskam łokieć do jej karku.
– Przestań… – sapie przez zaciśniętą przeponę. – Boże… Puść…
– Zamknij gębę! Jeśli będziesz spokojna, nic ci się nie stanie – syczę. – Nie ruszaj się.
– Ale…
– Nie ruszaj się, powiedziałem.
Chwytam jej torebkę i przetrząsam jej zawartość. W portfelu znajduję trzydzieści marek oraz jakieś drobniaki.
– To wszystko, co masz? – Rzucam portfel na podłogę. – Ja pieprzę, nie masz nic więcej?
– Schowane… W domu… – wyznaje, dysząc. Z trudem powstrzymuje płacz. – W komodzie mam odłożoną całą setkę.
– Dobrze. Bardzo dobrze.
Zadowolony odwracam się do Barb i proszę ją o pasek jej płaszcza. Po chwili związuję nim ręce Margret. Dziewczyna nie stawia oporu. Pytam, czy muszę wsadzić jej do ust knebel, ale zapewnia, że to niepotrzebne. Że będzie zupełnie cicho.
– Oby. – Grożę jej palcem. – Bo jeśli…
Nie muszę kończyć. W jej wielkich, lśniących od łez oczach widzę, że wie, co mam na myśli. Głośno pociąga nosem, ale opanowuje szloch.
– Zuch dziewczyna. O nic się nie martw. Potrzebujemy po prostu nieco forsy…
Wyjeżdżam z zatoczki i dodaję gazu. Wciąż jestem głodny.
3.
Barbara wraca do auta i siada obok mnie. Przez cały czas, gdy jej nie było, milczałem. Marg kilkakrotnie próbowała się odezwać, ale dałem jej do zrozumienia, że to bezcelowe. Teraz powinna szanować każdy swój oddech. Tym bardziej że przerzuciłem ją między siedzeniami, tak że jej głowa niemal dotyka skrzyni biegów, a nogi oraz części tułowia są w tylnej części auta. Z pewnością nie jest jej wygodnie.
– Coś ty wzięła? – pytam, widząc spory pakunek.
Barb trzaska drzwiami.
– Trochę ubrań – stwierdza drżącym głosem. – Przydadzą się. A jeśli nie, może uda się coś sprzedać.
– A forsa? – dopytuję.
Pokazuje mi stumarkowy banknot. Rzadko widuje się gębę tego starca w śmiesznym kapeluszu i pomarszczonym kołnierzu pod brodą. Sto marek. To już coś.
– Świetnie. Na pewno nie miała nic więcej?
– Nic. Sprawdzałam dwa razy.
– Trudno…
Mówię „trudno”, ale przecież jest całkiem dobrze. Za sto marek można bardzo porządnie zjeść i się napić. A nawet wtedy coś jeszcze zostanie. Po chwili zdaję sobie sprawę, że rozmawiamy o Margret, jakby nie było jej obok nas. Albo nawet jakby wcale jej nie było. Powoli do mnie dociera sens tej myśli, lecz ostatecznie nie robi to na mnie specjalnego wrażenia. Wszystko już zostało postanowione.
Powoli wyjeżdżam na tę samą ulicę, którą jechaliśmy przed kilkunastoma minutami. Dodaję gazu. Jednocześnie pilnuję prędkościomierza, aby nie zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Poza tym muszę oszczędzać benzynę, bo wskaźnik niebezpiecznie zbliżył się do czerwonego pola rezerwy.
– Co chcecie zrobić? – Margret do znudzenia, drżącym głosem, powtarza to pytanie. Przynajmniej nie usiłuje się wyrywać, tylko potulnie tkwi w przestrzeni między fotelami. Wciąż cicho płacze.
– Jack – odzywa się Barb z tyłu. – Czy my…
– Tak – natychmiast wchodzę jej w słowo. – Wywieziemy ją nieco dalej i porzucimy na uboczu, żeby nie zawiadomiła za szybko policji.
Z piersi Margret wyrywa się głośny jęk.
– Nie zrobię tego, Boże, naprawdę… Ja…
– Zamknij się.
– Ale ja… Przysięgam…
– Powiedziałem, zamknij się!
Dobrze wiem, co zrobi. One wszystkie takie są. Jak moja matka kurwa, która była gotowa mnie sprzedać, byle mieć na ćpanie. Zresztą… Nagle dostrzegam ich pewne podobieństwo. Ciemne, kręcone włosy, duże oczy, usta lafiryndy i chytry wyraz twarzy. Wsadziłem Margret gębą do podłogi, aby tylko na nią nie patrzeć. Na samo wspomnienie matki robi mi się niedobrze. Ale jednocześnie coś mnie w niej kręci.
Odwracam się do Barbary i bezgłośnie wypowiadam trzy słowa.
– Ona musi zniknąć.
4.
POWIAT GIESSEN, 12 GRUDNIA 1974 R.
MINĘŁA PÓŁNOC
Przejechaliśmy jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Ewersbach, z czego ostatni kwadrans pokonaliśmy niemal w zupełnej ciszy. Niemal, bo Margret ciągle kwili. Doprowadza mnie tym do szału, ale nie daję niczego po sobie poznać. Uciszam ją ostro, dając jasno do zrozumienia, że wkrótce jej koszmar się skończy. Można to rozumieć dwojako, prawda? Sam się śmieję z tej myśli.
Skręcam w leśną, nierówną dróżkę. Mercedes trzęsie się na ośnieżonych wertepach i dbam o to, żeby się nie zakopał. Wóz jest na tyle ciężki, że we dwójkę nie dalibyśmy rady go wypchnąć. We dwójkę…
Pokonujemy niespełna kilometr w głąb lasu, po czym zatrzymuję auto. Nie ma potrzeby pchać się w większe bezdroża. Wyłączam silnik i nachylam się nad Marg.
– Rozbieraj się – szepczę. – No, jazda!
Dziewczyna porusza się i zdrętwiała próbuje się wyprostować. Zawiązane na plecach ręce utrudniają jej ruchy.
– Barb, co on chce ze mną zrobić? – skomli. – Boże, Barb… Pozwólcie mi odejść. Proszę…
Z jej oczu leją się łzy. Dławi się spazmatycznym płaczem.
– Proszę… Błagam was…
To łkanie doprowadza mnie do furii. Uderzam ją pięścią w twarz, po czym szarpię za kołnierz.
– Powiedziałem: rozbieraj się!
Rozwiązuję jej ręce i zszarpuję z niej płaszcz. Barb bez słowa pomaga mi ściągnąć kolejne ubrania. Gdy Margret jest całkowicie naga, odruchowo chowam jej stanik do kieszeni i wysiadam z auta. Obchodzę mercedesa, po czym otwieram tylne drzwi. Chwytam nagą dziewczynę wpół, ale ona nieoczekiwanie się broni i stara się mnie kopnąć. Bezskutecznie. Po krótkiej, żałosnej szarpaninie wyciągam ją na zewnątrz. Ślizgam się na zamarzniętym śniegu, ale zatrzymuję się tylko raz. Wyciągam z bagażnika metalowy pręt. Nachylam się, żeby ponownie związać ręce Marg paskiem.
– Idziesz z nami? – rzucam do Barbary, która wciąż siedzi w samochodzie.
Kręci głową, więc się odwracam i sam wlokę jej niedawną przyjaciółkę po śniegu. Marg jęczy, lecz nie usiłuje krzyczeć. Płacz więźnie jej w gardle. Cholerna beksa. Łzy nie mogą niczego zmienić. Wszystko zostało postanowione już dawno, kurewsko dawno temu, może nawet wtedy, gdy jeszcze żadnego z nas nie było na świecie.
Dotykanie nagiego, trzęsącego się ze strachu i zimna ciała sprawia mi przyjemność. Nigdy nie czułem się tak silny ani tak podniecony. To uczucie przepełnia każdy fragment mojego ciała. Niemal nie myślę już o swojej matce. Po kilkudziesięciu krokach popycham dziewczynę tak mocno, że ta upada na śnieg.
– Proszę… Nikomu nic nie…
Tak, wiem, nikomu nic nie powiesz. Nim kończy to zdanie, uderzam ją w głowę metalowym prętem. Drut wplątuje się w jej włosy, więc z całej siły go wyszarpuję. Wyrywam przy tym całe pukle puszystych, brązowych loków. Uderzam jeszcze raz, niemal na oślep, bo wokół jest cholernie ciemno. Rozlega się lepkie plaśnięcie. Marg cicho jęczy, ale już nie słyszę płaczliwego skomlenia. Zadaję jeszcze kilka ciosów. Walę raz po raz w jej głowę, tułów oraz ramiona. Okładam jej ciało jak młockarze okładający cepami siano.
Wreszcie, ciężko sapiąc, odrzucam pręt i ocieram pot z czoła. Nachylam się nad dziewczyną. Podnoszę wiotkie, drżące ciało, po czym jednym ruchem obracam je na brzuch. Zarzucam na szyję Marg biustonosz. Okręcam jedno ramiączko wokół dłoni, po czym wiążę węzeł. Zaciskam go, wsłuchując się w cichnący charkot. Robię to coraz mocniej, tak mocno, że materiał rani mi skórę. Stanik miażdży krtań dziewczyny. Wreszcie charkot ustaje, a ja w tym samym momencie czuję przypływ bezgranicznej euforii. Uginają się pode mną kolana.
Stoję jeszcze chwilę nad nieruchomym ciałem, dysząc i tkwiąc w tym wyjątkowym stanie między niebem a piekłem, między życiem a śmiercią. Czuję się bogiem.
Zrobię wszystko, by się nim stać.
17 LAT PÓŹNIEJ
5.
LAX, 11 CZERWCA 1991 R.
GODZ. 10:43
Na pewno kojarzycie Charlesa Bukowskiego. Ci, którzy o nim nie słyszeli, powinni się jak najprędzej zreflektować. Zresztą niech każdy czyta i wierzy, w co chce. Co mi do tego?
W każdym razie Bukowski to autor cholernie dobrych książek; jeśli chcecie, powinniście natychmiast nadrobić Faktotum, Ćmę barową i Szmirę. Ewentualnie Kobiety, ale to zostawiam już wyłącznie waszemu uznaniu. Zdaje mi się, że Bukowski nie ma o kobietach tak wielkiego pojęcia, jakie chciałby mieć albo jakie chciał, by inni sądzili, że ma. Rozumiecie, w czym rzecz, prawda? Co by nie mówić, jest gwiazdą pierwszorzędnego formatu i bożyszczem dla tysięcy fanów, którzy cisną się na jego spotkaniach autorskich, modląc się, aby chęć wychylenia szklaneczki nie wygnała go z biblioteki, nim złoży swój koślawy podpis na ich egzemplarzu książki. To nie wszystko. Podobno dziewczyny szepczą mu do ucha rozmaite sprośności, usiłując zaciągnąć go po wieczorku literackim do hotelowego łóżka. Zresztą pewnie znalazłoby się i kilku chętnych do tego facetów.
A teraz słuchajcie uważnie. Znam Bukowskiego. Wymieniliśmy kilka listów i odbyliśmy parę rozmów telefonicznych. Jemu spodobał się mój styl, ja pochwaliłem jego formę, między słowami przewinął się temat spotkania na kilka głębszych, gdy będę w Stanach (Charles zaklinał się, że do Europy z pewnością nie trafi, gdyż w samolotach serwują rozwodnione drinki, jednak sądzę, że po prostu boi się latania), rozważaliśmy nawet temat wspólnego wieczoru autorskiego. To byłoby coś! W każdym razie, gdy tylko staję na płycie lotniska w LA, wyciągam z portfela kartkę z jego domowym numerem. Aparaty telefoniczne ciągną się wzdłuż ścian terminali jak milczący strażnicy; są ich setki, tysiące. Przeciskając się przez zwartą grupę jakichś Azjatów, podchodzę do najbliższego wolnego. Za pierwszym razem nie udaje mi się jednak nawiązać połączenia; najwyraźniej musiałem coś pokręcić z prefiksami. Drugi raz jest szczęśliwszy. Rozlega się charakterystyczny dźwięk, a po kilku sekundach ktoś podnosi słuchawkę.
– Halo? – odzywa się ciepły, kobiecy głos.
– Mówi Jack – przedstawiam się formalnym tonem. – Jack Unterweger. Czy jest Charles?
– Ach, to pan. Dzień dobry… Proszę chwilę zaczekać.
Słyszę, jak Sara czy też Salma – nigdy nie mogę zapamiętać jej imienia – woła Bukowskiego. Po chwili ten odchrząkuje wprost do słuchawki.
– Na amerykańskiej ziemi? – pyta ze swoim szorstkim akcentem. Chyba nigdy nie zaczął żadnej rozmowy od przywitania.
– Zgadza się. Robota ściągnęła mnie przed przyjemnościami.
– Mam nadzieję, że obyło się bez turbulencji.
– W zasadzie tak…
Bukowski znów odchrząkuje.
– Dobrze, to bardzo dobrze. Czego ci potrzeba?
– Mam pewną sprawę, sądzę, że będziesz mógł mi pomóc. To wiąże się ze śledztwem, które prowadzę do najnowszej książki.
– Śledztwo?
– Tak, chodzi o… – zastanawiam się, jakiego słowa powinienem użyć, wreszcie wybieram najbardziej neutralne – prostytutki. Ale nie te wypachnione, eleganckie babeczki, które przywozi szofer i za milion dolców dają ci się jedynie pocałować. Chodzi mi o tę pieprzoną sól ziemi, prawdziwe przodowniczki pracy goszczące w najbardziej zaszczanych i zasranych zaułkach. Rozumiesz mnie?
Charles się śmieje. Wiedziałem, że odrobina sprośności natychmiast go rozrusza.
– Oczywiście, że rozumiem. Wal prosto z mostu jak do rodzonego wujcia.
Przytrzymuję słuchawkę między uchem i ramieniem, po czym wrzucam do automatu kolejną monetę.
– Muszę złapać kontakt do gliniarzy, którzy jeżdżą na akcje w takie zasrane miejsca i którzy najlepiej znają się na rzeczy. Wiesz, nie zdzierżyłbym żółtodzioba, który zjawia się z pompą, by całe towarzystwo zniknęło, jeszcze nim wysiądzie z bryki.
– Mówisz jak rasowy alfons. – Bukowski zaczyna kasłać ze śmiechu. Słyszę szum, splunięcie, po czym z głośnika dobiega świst jego oddechu. Po chwili odzywa się całkowicie poważnym głosem. – Znam kogoś, kto zna kogoś, kto zna kogoś… Wiesz, jak to działa.
– Wiem.
– W takim razie zapisuj numer i powołaj się na mnie. Nie odmówi ci.
– Do kogo to numer?
– Do zastępcy szeryfa w LA County Sheriff’s Department. Przecież wujcio Charles nie odwaliłby kaszany z jakaś płotką, no nie?
Kilkanaście minut później z numerem zapisanym na nadgarstku wychodzę na parking taksówek. Mam na sobie biały garnitur od Brunello Cucinelliego, kowbojski kapelusz i białe kowbojki z wężowej skóry. Nasuwam na nos przyciemniane okulary. Los Angeles wita mnie błękitnym niebem, przyjemną temperaturą i kakofonią klaksonów. Mam świetny humor.
I pomyśleć, że jeszcze niedawno byłem w piekle…
6.
Siedzę w gabinecie wiceszeryfa Dicka – tak ten jowialny, łysiejący czterdziestolatek poprosił, bym do niego mówił. W rzeczywistości nazywa się Robert Cunningham i wszyscy zwracają się do niego z ogromnym szacunkiem oraz zawsze, ale to zawsze, wymieniając stopień. Najwidoczniej rekomendacja Bukowskiego potrafi wydobyć pokłady serdeczności z najtwardszych serc.
Dick, przygryzając wargę, przerzuca jakieś papiery. Co chwilę wzdycha i zerka w ekran komputera, na którym wyświetlają się rzędy zielonych liter oraz cyfr.
– Cholerna informatyzacja systemu. – Z irytacją kręci głową, po czym sięga po ołówek. Zaczyna nim wystukiwać sobie tylko znany rytm o śnieżnobiałą jedynkę.
Tymczasem ja siedzę potulnie, niedokładnie naprzeciw niego, raczej z boku biurka, na obrotowym fotelu. Wiem, że od tego człowieka może zależeć moja kariera i wiem, że to wyjątkowo pobudliwy typ, więc staram się go nie wkurzyć. Udaję, że cierpliwie czekam, a moją uwagę do cna pochłania kontemplacja widoku za oknem. Całkowicie wypełnia go betonowa fasada budynku po drugiej stronie ulicy. Jedyne urozmaicenie stanowi amerykańska flaga trącana przez leniwy, kalifornijski wiatr. Wychylam się nieco mocniej. Spostrzegam, że jedno z okien jest otwarte i stoi przy nim młoda brunetka łapczywie paląca papierosa. Zaciąga się szybko, jakby się bała, że ktoś może ją nakryć. Nagle wyrzuca papieros i cofa się w głąb pomieszczenia. Zamyka okno, w którym odbijają się teraz promienie słońca. Zapewne na zawsze umyka z mojego życia.
– Mówisz, że ile czasu będziesz potrzebował? – pyta Dick. Podoba mi się to naturalne, amerykańskie przechodzenie na „ty”. – Chodzi mi o ilość wyjazdów.
– Tak wiele, jak tylko się da. Trzy, może cztery, gdyby dało radę.
– Wpisuję pięć, jeśli nie wykorzystasz tego karnetu, nic się przecież nie stanie.
– Będę twoim dłużnikiem.
Uśmiecham się do niego i jednocześnie dostrzegam czerwoną nitkę na nogawce spodni mojego kaszmirowego garnituru. Energicznym ruchem strzepuję ją na pobrudzone linoleum. Ponownie zerkam na Dicka. Wiceszeryf nadal przegląda dokumenty, co rusz bębniąc ołówkiem w jedynkę. Nie mogę znieść tego pustego, tępego stukotu. Splatam dłonie na kolanach i staram się zrelaksować.
Okna w biurze są doskonale wyciszone i z zewnątrz dobiegają jedynie bardzo stłumione dźwięki klaksonów. Przychodzi mi na myśl, że Los Angeles to miasto wyjątkowo hałaśliwych kierowców. Przenoszę wzrok na zawieszoną na ścianie ogromną mapę całego hrabstwa, a potem na wyłączony dziś wentylator i metalową szafkę, do której magnesem przyczepiono portret pamięciowy jakiejś kobiety. Staram się rozczytać jej imię oraz nazwisko, lecz litery są zbyt małe. Narysowana w odcieniach szarości twarz jest natomiast dobrze widoczna, przedstawia osobę niespełna dwudziestoletnią o ładnej, pociągłej buzi, kształtnych wargach i nieco zbyt szpiczastym nosie. Kobieta ma lekko faliste, długie włosy, których odcienia nie sposób się domyśleć. Z pewnością nie są czarne ani jasnoblond. Zawsze mnie zastanawiało, czy podobnych portretów nie można wykonywać w kolorze?
Nagle Dick tryumfalnie mlaszcze, wyprostowuje się i podsuwa mi do podpisu jakąś kartkę. Nawet jej nie czytam. Pośpiesznie kreślę swoje imię i nazwisko, po czym z wyrazem pełnego zaufania oddaję ją wiceszeryfowi.
– Załatwione? – dopytuję tonem, w którym nie ma miejsca na wątpliwość, a jest jedynie współczucie dla człowieka, który, mogąc załatwić, o co tylko go poproszę, specjalnie dla mnie poruszył niebo i ziemię.
Dick zakłada dłonie za głowę, prezentując ciemne plamy potu pod pachami koszuli. Brakuje tylko, żeby położył nogi wśród piętrzących się na blacie papierów. Zamiast tego odpycha się od biurka i szeroko szczerzy wielkie zęby. Gdyby nie przerzedzona czupryna, byłby uosobieniem Ameryki, człowiekiem, który przychodzi ci na myśl na hasło „Jankes”.
– Oczywiście, że załatwione. – Nawet nie sili się na skromność. – Powiedz tylko, kiedy, mój drogi, chcesz zacząć?
– Jak najszybciej – odpowiadam, również przybierając rozluźnioną pozę. Każdym gestem muszę mu pokazać, że to, co zrobił, jest dla mnie szalenie istotne. – Kiedy tylko pan pozwoli. Kiedy… pozwolisz.
Dick wzrusza ramionami.
– Droga wolna, możesz wziąć udział w patrolu choćby dziś w nocy.
Wyprostowuje się i sięga ku drukarce, która coś właśnie wypluła. Przybija pieczątkę, po czym bazgroli swój podpis.
– Oto przepustka. – Podaje mi niewielką karteczkę. – Świat stoi przed tobą otworem, chłopcze. Nie zmarnuj swoje szansy.
Z pewnością nie zmarnuję.
7.
– Podoba ci się?
Sierżant Tony Miller odrywa jedną dłoń od kierownicy i zerka na mnie przez ramię. Ma niebieskie, niemal błękitne oczy i jasne jak wypalone słońcem siano włosy. Jest postawny, jego szerokie ramiona zasłaniają mi część widoku przez przednią szybę. Siedzę na tyle radiowozu – jednego z tych słynnych amerykańskich krążowników szos, gdzie mam tyle miejsca, że mógłbym ze sobą zabrać całą sporą rodzinę. Tłuczemy się po bocznych jednopasmowych uliczkach, czasem tylko wypadając na Bulwar Zachodzącego Słońca. Znajdujemy się na odcinku między Fairfax a La Brea, w dzielnicy nazywanej największym targiem żywym towarem na zachodnim wybrzeżu. Zapadł już zmrok, zapaliły się latarnie, a okolica zdaje się mieć dwa oblicza – przez kilka minut poruszamy się w sznurze aut, po chodnikach przewalają się tłumy ludzi, by zaraz trafić w niemal wymarły rewir, ze składami budowlanymi i zarośniętymi parkingami. Zaczynam rozumieć istotę tego miejsca.
– Jest naprawdę świetnie. Dzięki.
– Noc się dopiero zaczyna, a tu wszystko toczy się na odwrót – tłumaczy mi Tony. – Ludzie dopiero ściągają w tę okolicę. Niebawem zapełnią się boczne uliczki, pustostany i krzaki. Nie zmarnuje się żaden metr kwadratowy. Napaleni faceci są gorsi niż deweloperzy, no nie, Fran?
Fran, czyli starsza posterunkowa Francisca Rodriguez, partnerka Tony’ego, nie odpowiada. W ogóle przez ostatnie trzy kwadranse ani razu się nie odezwała. Rozgląda się i bacznie obserwuje otoczenie. Widać, że jest gorliwa, tą naiwną gorliwością niedoświadczonych gliniarzy. Ma niecałe trzydzieści lat, co najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu oraz szczupłą sylwetkę. To ładna kobieta. Zwróciła moją uwagę, choć jej rysom miałem możliwość przyjrzeć się tylko przez chwilę. Już na pierwszy rzut oka widać, że płynie w niej meksykańska krew, na szczęście bez topornych indiańskich naleciałości. Jest drobna, lecz wiem, jak zwodnicza może okazać się jej postura. Mogę się założyć, że w akademii policyjnej na testach fizycznych osiągała wyniki lepsze od wielu mężczyzn i że nie przez przypadek dostała się do jednostki patrolowej właśnie w tej okolicy.
– Spójrz tam – odzywa się niskim, ponętnym głosem z wyczuwalnym latynoskim akcentem. Jednocześnie wskazuje palcem gdzieś w prawo.
– Na co? – dopytuje Tony.
– Już są. Dziś wcześniej niż zwykle.
Tony zwalnia i skręca w boczną uliczkę, przy której w odstępach kilkunastu metrów stoją trzy dziewczyny. Od razu widać, że to prostytutki. Dwie z nich mają krótkie skórzane spódniczki, kolejna jeansowe spodenki z dziurami tak wielkimi, że widać jej czerwoną bieliznę. Nie wiem, czy to przypadek, czy nie, ale każda ma inny kolor włosów – blond, płomienne rude i czarne. Na widok radiowozu wymieniają spojrzenia, lecz nie uciekają. Ruda nawet nam macha. Tony zwalnia niemal do zera i auto toczy się w paradnym tempie.
– Jesteśmy tu, aby się pokazać – mówi, zerkając na mnie w lusterku. – Nic nam do tego, co robią te panienki, jednak zabezpieczamy imprezę. Jesteśmy trochę jak ochrona koncertu, możemy popatrzeć z bliska na występujące gwiazdy, ale nie wolno nam ich dotknąć.
Gliniarz cicho się śmieje. Choć tego nie widzę, wiem, że posterunkowa Fran patrzy na niego z ukosa. W tym duecie albo coś iskrzy, albo wyjątkowo nie trybi. Czasem granica jest bardzo cienka i w rzeczywistości można się nieźle zdziwić. Wiem coś o tym.
– Czy one mają swoje przypisane miejsca? – pytam.
– Co do zasady tak. Czasem się wymieniają, ale stali klienci znają harmonogram.
– Ach, tak…
Chciałem powiedzieć coś więcej, lecz właśnie mijamy blondynkę i całą moją uwagę pochłaniają delikatne, subtelne rysy jej twarzy. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych nie ma przesadnego makijażu, a jej top opina się na niezbyt dużych, niepowiększonych przez operacje lub push-upy piersiach. Cofa się o krok, schodząc z plamy światła rzucanego przez latarnię. Uśmiecham się do niej, choć z pewnością tego nie widzi.
Wierzchem dłoni przegładzam leżący na moich kolanach notes i sięgam do wewnętrznej kieszeni marynarki po długopis. Notuję ostatni zapamiętany przeze mnie adres. Niespełna minutę temu moją uwagę zwróciła stojąca przy skrzyżowaniu niebieska tabliczka z nazwami ulic. To w tej okolicy powinienem rozpocząć akcję swojego reportażu. Blondynka będzie doskonałym źródłem informacji. Muszę z nią porozmawiać. Jak najszybciej.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Max Czornyj, 2021
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2021
Projekt okładki: Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce: © Silas Manhood / Trevillion Images
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Monika Ślusarska
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-613-0
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl