Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każdy jest mordercą, wszystko zależy od perspektywy i okoliczności.
Grzechy kościoła, seryjny morderca rokrocznie składający ofiarę, sztuka artystycznego profilowania.
Ta książka odbierze wam dech!
Kościelni dygnitarze powierzają bratu Hektorowi delikatną misję. Ma przekonać pewnego księdza do zrezygnowania z kapłaństwa oraz wyznania mrocznego sekretu.
Tymczasem zbliża się dzień, w którym Jubileuszowy Morderca składa swoją coroczną ofiarę. Śledczy za wszelką cenę chcą go powstrzymać. Jednocześnie komisarz Sara Adam prowadzi sprawę tajemniczego samobójstwa nastolatki. Prosi o pomoc Manuela, artystę wykonującego niezwykłe profile przestępców.
Losy ich wszystkich połączy przerażająca zbrodnia. Każdy ma swoje głęboko skrywane tajemnice. Seryjny morderca nazywający się Achillesem zna je wszystkie. Twoją też.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tym, którzy słyszeli szloch umierającej śmierci
Sądzę, że gdyby istniał bóg, byłoby mniej zła na świecie; sądzę, że jeśli istnieje zło na ziemi, to albo cały ten nieporządek pochodzi z woli boga, albo zapobieżenie mu przechodzi jego siły, a ja nie obawiam się boga, który jest albo słaby, albo zły, stawiam mu czoło bez lęku i śmieję się z jego gromów.
Donatien Alphonse François de Sade,
Niedole cnoty. Zbrodnie miłości,
tłum. J. Trznadel, J. Łojek
1.
– Przestańcie się kłócić! Mam już was powyżej uszu!
Mężczyzna sapnął. Chwycił oburącz kierownicę i zerknął na syna siedzącego obok niego z przodu auta. Dwunastolatek wypalił przed chwilą całą litanię młodszemu bratu ulokowanemu za swoimi plecami. Ten oddał mu nie tylko adekwatną wiązanką, lecz jeszcze kopnął w tył oparcia fotela.
– On jest głupi – skwitował. – Niby starszy, a głupi jak but. Albo jeszcze głupszy. Buty wcale nie są tak głupie jak on.
– Sam jesteś jak but. Nie potrafisz ich nawet zasznurować.
– Potrafię, tylko tego nie lubię!
Mężczyzna wygrał palcami na kierownicy jakąś melodię, wreszcie zgłośnił radio. Starał się nad sobą panować. Nie chciał dać synom pretekstu, by mogli się na niego poskarżyć Annie. W kontekście sprawy rozwodowej musiał uchodzić za idealnego ojca. Ryzykował nie tylko górą forsy, ale również kontaktami z dziećmi, które naprawdę kochał. Choć w przeszłości faktycznie czasem go ponosiło.
– Błagam was… – jęknął. – Nie możecie się pogodzić?
– Ja z nim? To wykluczone.
– Indianie nie bratają się z bladymi twarzami.
– Widzisz, tato, jaki on jest niedojrzały? Zaraz zacznie tłuc się w buzię i udawać Indianina. Gdyby miał łuk i strzały, pewnie by zrobił sobie krzywdę.
– Odstrzeliłbym cię! – rzucił młodszy chłopiec. – Pif-paf!
– Łuk nie robi pif-paf, debilu.
– Ej, ej! – Mężczyzna musiał zainterweniować. – Dość tego! Przeginacie, moi panowie. Co to za język?!
Ostry ton ojca nieco przygasił bojowe nastroje chłopców. Obaj wyjrzeli na zewnątrz. Był już wieczór i na ulicy panował spory ruch. Sznur aut ciągnął się sąsiednim pasem do skrętu na obwodnicę. Mężczyzna również zwolnił, widząc, że niebawem zapali się przed nim czerwone światło. Nagle siedzący obok niego chłopiec wycelował palec w górę.
– Patrz, tato!
– Co się dzieje?
– Patrz!
Mężczyzna jeszcze mocniej zwolnił i spojrzał na wiadukt, pod którym zaraz mieli przejechać. W tej samej chwili przy barierce przesunął się cień. Sekundę później zarys ludzkiej postaci wypadł przez balustradę. Zawisł w powietrzu i obrócił się, kręcony przez wiatr niczym kukła. Padło na niego światło latarni znajdującej się poniżej.
Wisielec miał szeroko rozstawione nogi i jakąś tabliczkę zarzuconą na piersi. Trudno było odczytać litery, lecz wyróżniało go coś zupełnie innego. Trup pozbawiony był głowy.
Kilka kropli krwi padło na przód przejeżdżającego pod wiaduktem auta. Automatyczne wycieraczki rozmazały ją po całej szybie. Dwóch kłócących się przed chwilą chłopców zamilkło.
KILKA DNI WCZEŚNIEJ
2.
WARSZAWA, UL. FRANCUSKA, ATELIER MANUEL
To nie był dobry dzień na jakąkolwiek aktywność. Od rana z nieba lał się żar, słupki rtęci nawet w cieniu wystrzeliły grubo powyżej trzydziestki, a do tego nie pojawiła się choćby pojedyncza chmurka. Ponoć powietrze znad Sahary zaczynało szturmować Europę Środkową i niedawny niż skandynawski miał całkowicie ustąpić pola dzikiej afrykańskiej nawale. Jako pierwszy skapitulował Bałtyk, okrywając się płaszczem sinic. Turyści, którzy wycofali się nad jeziora, również tam nie znaleźli szczęścia. Na Mazurach trudno było się opędzić od chmar komarów, a w lasach co rusz wybuchały pożary. Prawdziwe współczesne plagi nadciągnęły nad kraj jako pokuta za grzechy przeciw Bogu lub przeciw klimatowi. Każdy mógł sobie wybrać.
Sara Adam nie miała wątpliwości, że Bóg, o ile istniał, nie mieszał się w sprawy atmosfery Ziemi. Tak samo jak umywał ręce od wszystkiego innego, a szczególnie od działalności tych, którzy nazywali się jego sługami. I z pewnością nie traktował ich jako swoich pośredników. Być może niegdyś wystawił swoje pełnomocnictwo in blanco apostołowi Piotrowi, ale widząc poczynania jego następców, musiał machnąć na to ręką. Ot tak. Szkoda było zachodu na jakiekolwiek ostrzeżenia. Cmoknijcie mnie w tyłek.
Właśnie o tym pomyślała komisarz, spoglądając na mnicha w kruczoczarnym habicie, który przeszedł tuż obok niej. Na jego plecy zwieszał się szpiczasty kaptur, a służący za pas biały sznur z węzłami był tak gruby, że można było z niego zrobić jachtową drabinkę. Mężczyzna miał niebieskie oczy i krótko przystrzyżone blond włosy. Jego pociągła twarz była blada, nosiła niebywały dla wieku wyraz surowości. Minął komisarz, całkowicie pochłonięty kontemplacją obrazów oraz grafik zawieszonych na ścianach atelier. Były ich dziesiątki i to one przyciągnęły do niewielkiej, ale stylowej pracowni liczną publikę.
Wystawy organizowane przez Manuela zawsze wzbudzały zainteresowanie. Tym bardziej odkąd artysta wywołał skandal, uruchomiwszy platformę internetową „Ostatnie Słowo”. Samobójcy z całego świata zamieszczali na niej listy pożegnalne, po czym się zabijali. Czasem dodawali zdjęcia tuż sprzed targnięcia się na własne życie. Manuel wykorzystał te fotografie i przed paru laty wykonał serię ekspresyjnych portretów. Taka koncepcja nie przypadła do gustu wielu dziennikarzom oraz tuzom rynku antykwarycznego, którzy okrzyknęli go pariasem żerującym na tragedii innych.
Manuel swoim zwyczajem odpowiedział wetem za wet. Wykonał karykaturalne portrety kilku oszczerców i zatytułował cykl „Tragiczni nieodeszli”. Nie mógł sobie wymarzyć lepszej reklamy od burzy wywołanej przez niektóre media. Przez kilka tygodni był nie tylko najbardziej rozpoznawanym artystą w Polsce, ale również w tej części świata. Od tego czasu skutecznie podtrzymywał zainteresowanie własną osobą, co jakiś czas wywołując mniejsze lub większe skandale. Mimo to jego sztuka broniła się sama i potrafiła ściągnąć na wystawy przedstawicieli rozmaitych środowisk. Jedni przychodzili tylko po to, by ją skrytykować, a inni, aby pokazać się w obiektywach kamer. Mimo to zjawienie się duchownego z pewnością należało do rzadkości.
– Kogóż ja widzę! Oto przybyła najsłynniejsza maklerka giełdowa! Swoją drogą, maklerka brzmi niemal jak szacherka…
Sara od razu rozpoznała głos Jana Beringa. Oderwała wzrok od mnicha, po czym przeniosła go w głąb sali. Niemal natychmiast dostrzegła szpakowatego, wysokiego polityka, a zarazem znanego kolekcjonera sztuki. Bering szeroko się uśmiechnął i wyciągnął dłonie ku Sarze. Uścisnął ją, całując przy tym komisarz w oba policzki. Spojrzał na nią z filuternym błyskiem w oczach.
– Proszę, proszę, jak miło panią znowu spotkać!
Bering nazywał Adam maklerką ze względu na jej nieodzowny cywilny strój – czarne spodnie, śnieżnobiałą koszulę z czerwonym męskim krawatem oraz szelkami w tym samym kolorze, które opinały się na jej biuście. Wydawało się, że Sara nie posiada żadnej innej garderoby.
– Kolejna niezwykła wystawa, prawda?
Sara odpowiedziała na jego uśmiech zaledwie drgnięciem warg.
– Skoro pańscy marketingowcy uznali, że warto się na niej pojawić, z pewnością można ją nazwać niezwykłą.
– Jest pani niezmiennie doskonale cyniczna.
– Jedynie racjonalna. Dobry polityk nie zrobi nic bez porozumienia z marketingowcami.
– W takim razie cieszę się, że uznaje mnie pani za dobrego. – Bering puścił do Sary oko. – Tak na marginesie, czy on nadal robi portrety pamięciowe?
– Nie. Już nie.
Adam wzruszyła ramionami. Nie widziała powodu, aby nie odpowiadać na pytanie polityka. Sama poznała Manuela jako wyjątkowego portrecistę, który na podstawie opisów świadków potrafił stworzyć wizerunki sprawców przestępstw. Wizerunki te wielokrotnie okazywały się niemal hiperrealistycznymi podobiznami.
– Ponoć zaczął widywać duchy ofiar? – Bering parsknął. – Choć niektórzy mówią, że na dobre zwariował. A jak pani myśli, pani…
– Komisarz. Tyle wystarczy.
– Przepraszam, zapomniałem imienia i nazwiska…
– Już pan ochrzcił mnie maklerką. Ale skoro to tak pana nurtuje, Sara Adam.
– Sara Adam, właśnie. Proszę wybaczyć.
Polityk zatarł ręce i szykował się do zadania kolejnego pytania, lecz komisarz odezwała się pierwsza. Pogadanka z Bergiem zaczynała ją irytować.
– Niech pan tak nie wytrzeszcza swoich pięknych oczu. Adam to nazwisko.
– Nawet nie miałem wątpliwości.
– A czy pan w ogóle wie, że pierwszy człowiek w dziejach świata był kobietą, tylko Bóg dał mu na nazwisko Adam.
Bering uwielbiał ten kokieteryjny, filuterny ton rozmów toczonych w kuluarach wernisaży.
– A potem? – dopytał z uśmiechem.
– A potem pojawiła się Ewa, ale to już powszechnie znana historia rozmnażania… Czy coś panu nie gra? – Sara mówiła to, zerkając ku zawieszonemu w rogu pomieszczenia telewizorowi. Znajdował się on w części kawiarnianej nad barem, gdzie obecnie serwowano drinki. Komisarz odchrząknęła, po czym beznamiętnym tonem kontynuowała: – Na początku świata reprodukcja odbywała się inaczej, niż myślą faceci. Kiedy tylko powstali pierwsi mężczyźni, Kain i Abel, wówczas od razu doszło do kłótni i pierwszej zbrodni…
– Zatem Kopernik też była kobietą?
– Oczywiście. Nie widział pan jej portretów? Już nikt racjonalny temu nie przeczy, choć niektórzy szowiniści starają się zbyć to milczeniem.
Bering nie wiedział, czy Sara mówi poważnie, czy sobie żartuje, a jeśli tak, to czy obiektem żartów był on, czy po prostu taki miała styl bycia. Wcześniej spotkali się zaledwie kilkukrotnie. Przypadła mu do gustu, ale nie potrafił jej wyczuć. Jako jeden z zastępców prezydenta Warszawy miał liczne okazje do spotkań z policjantami, a szef Sary był jego przyjacielem. Jednak nawet on nie potrafił jednoznacznie opowiedzieć mu o tej kobiecie. Mówił o niej, używając niemal wyłącznie eufemizmów, a „skomplikowana” był najjaśniejszym z nich.
– Przepraszam, że wam przeszkadzam.
Jak spod ziemi między Beringiem i Sarą pojawił się smukły mężczyzna w koszuli w biało-czarne pasy oraz w czarnych spodniach. Gdyby dodać mu czerwoną apaszkę oraz kapelusz, wyglądałby wypisz wymaluj niczym wenecki gondolier. Był gładko ogolony, miał ciemne oczy oraz mocną szczękę. Przenikliwym spojrzeniem powiódł od Sary do Beringa, po czym ponownie zerknął na komisarz.
– Cześć, Manuelu. – Adam z ulgą zareagowała na pojawienie się artysty. – Absolutnie nam nie przeszkadzasz.
– Zatem czy mogę cię na moment porwać? – Manuel zlekceważył obecność polityka i wyciągnął dłoń ku Sarze. – Pozwolisz?
– Mnie nikt nie może porwać. Nie jestem jakąś średniowieczną branką albo hinduską panną na wydaniu. – Sara z krzywym uśmiechem łypnęła na Beringa. – Nawet językowe sformułowania obrazują, jak atawistyczne skłonności myśliwych wciąż tkwią w mężczyznach.
– Ale…
Sara nie pozwoliła Beringowi się odezwać. Odchodząc za Manuelem, perorowała dalej monotonnym tonem:
– I nie, nie twierdzę, że dawni łowcy czy też myśliwi byli kobietami. Kobiety są zbyt mądre, by chodzić z dzidą, w tym celu posyłają mężczyzn…
– Dalej siejesz tę swoją propagandę? Nakręciłaś się?
– Ten typ mnie wkurza.
– Nie wątpię.
Przecisnęli się między gośćmi i odeszli na bok. Ich spojrzenia ponownie się spotkały. Komisarz przewróciła oczami.
– Z politykami można gadać tylko w sposób absurdalny. Ich mózgi pracują w trybie kosmicznego oderwania od rzeczywistości. Ale artyści są jeszcze gorsi.
– A policjantki? – Manuel sięgnął ku podstawionej przez kelnera tacy. Wziął kieliszek wina i podał go Adam. – Napijmy się za artystów i policjantki.
– To twój dzień. Powinniśmy napić się za kolejny skandalik. Szykujesz coś?
– Teraz brak skandalu będzie skandalem. Wszyscy tylko czekają, żebym coś palnął. – Manuel westchnął i skinął głową, wskazując w głąb sali. – Chodź, przedstawię cię komuś. Mam tu wyjątkowego mnicha.
– Czy chodzi o…
Sara nie dokończyła. Jej uwagę przykuł materiał, który właśnie wyświetlono w telewizji. Tekst z belki informacyjnej sprawił, że na moment wstrzymała dech.
3.
„JUBILEUSZOWY MORDERCA NIE POWRÓCIŁ”.
Do tej informacji nie potrzeba było żadnego komentarza. W pierwszym odruchu Sara rozejrzała się za pilotem lub inną możliwością podgłośnienia telewizora, lecz zaraz się rozmyśliła. Manuel uważnie ją obserwował. Starał się wyczytać, czy chwilowe zaciśnięcie ust i zmrużenie oczu to grymas ulgi, rozczarowania, czy może złości. Kobieta zamrugała, po czym odwróciła się od telewizora.
– Chciałem cię przedstawić. – Manuel odchrząknął i zaraz się poprawił. – Albo przedstawić kogoś tobie.
– On naprawdę nie powrócił – wyszeptała Adam.
– Mówisz o mordercy?
– Tak, ale… Wybacz.
Komisarz sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła telefon. Po chwili wybrała numer i zaczęła przeciskać się do wyjścia. Manuel z zainteresowaniem odprowadził ją wzrokiem. Wreszcie, widząc, że komisarz z kimś rozmawia, odwrócił się i odszukał w tłumie zakonnika. Przywołał go ku sobie skinieniem głowy.
– Brat wybaczy, że nie podszedłem, ale tu, przy barze, jest nieco więcej miejsca i można przynajmniej swobodnie odetchnąć.
– Tłok to miara sukcesu.
– Byłoby tak, gdyby trzy czwarte z tych osób nie życzyłoby mi jak najszybszej plajty albo wiecznych ogni piekielnych. A najlepiej jednego po drugim.
Mnich kiwnął głową, lecz nie okazał żadnych emocji. Jego twarz nawet nie drgnęła, a niebieskie, niemal sine oczy skierowały spojrzenie ku telewizorowi. Manuel natychmiast to wychwycił.
– Chciałem przedstawić bratu Hektorowi panią komisarz Adam, ale niestety chyba wezwały ją obowiązki.
Zakonnik nie odrywał wzroku od ekranu. Choć ze względu na panujący w lokalu tumult nic nie było słychać, z pełną uwagą śledził materiał.
– Jubileuszowy Morderca? – zagadnął, nie starając się ukryć hiszpańskiego, dźwięcznego akcentu. – Nieuchwytny seryjny zabójca, który od lat jest wrzodem na tyłku policji?
– Tak. Komisarz Adam prowadziła jego sprawę. Czy też raczej prowadzi ją nadal.
W tym momencie już wiele osób zerkało w stronę telewizora, wymieniając podekscytowane uwagi. Warszawa żyła tematem Jubileuszowego Mordercy, który regularnie niemal od dekady o tej porze roku dokonywał mordu. Jego rytuał nie ograniczał się do zabójstwa. Ogoloną, pozbawioną zębów oraz kawałka mózgu głowę ofiary wysyłał w ogromnym słoju jej najbliższej rodzinie. Nie trzeba było długo czekać, aby ta o otrzymanej paczce poinformowała policję. Tym razem się spóźniał.
– Myśli pan, że został złapany? – Brat zwany Hektorem zwrócił się do Manuela, który właśnie puścił oko do przechodzącej obok blondynki. – A może zmarł?
– To by było bardzo rozczarowujące. – Artysta wzruszył ramionami. – Historia najsłynniejszego seryjnego mordercy współczesnej Europy dobiegałaby końca w banalny sposób…
– Śmierć nie jest banalna.
– Naprawdę?
Hektor odwrócił spojrzenie od telewizora i zerknął na Manuela. Przez chwilę lustrował go wzrokiem, po czym mlasnął.
– Śmierć jest tajemnicą. Ale również zalążkiem prawdziwej wiary i punktem wyjścia wieczności.
– Święty Hieronim?
– Święty Hektor, gdyby istniał.
– Raczej na to się nie zapowiada. Swoją drogą… – Manuel koniuszkiem palca poprawił lekko przekrzywiony portret wiszący na ścianie i się uśmiechnął. – Czy to prawda, że zakon, którego szaty nosi brat, ma zostać zlikwidowany?
Hektor zmarszczył czoło, lecz po chwili ponownie jego twarz przybrała całkowicie obojętny wyraz.
– Chodzą rozmaite słuchy, ale nie wnikam w plotki. To nie moja sprawa.
– Mają chyba jakieś źródło?
– Politykę nowego papieża? Jakieś dawne problemy wizerunkowe i rzekome nieprzystawanie reguły do współczesnego świata? – Zakonnik lekceważąco machnął ręką. – Interesują mnie znacznie poważniejsze rzeczy niż przyszłość zgromadzenia, do którego należę. Bóg jest wszędzie.
– To chyba kolejny banał. – Manuel znacząco wymierzył palec w telewizor. – Tam też jest Bóg? W tym mordercy?
– Oczywiście. Tylko milczy.
– A to szkoda. Mógłby się czasem odezwać…
– Zrobi to. Proszę dać mu szansę.
– Brat jest naiwny albo ma zbyt dobre serce.
Manuel szeptem odczytał kolejną belkę informacyjną i skinął głową ku ekranowi.
– Ta sprawa przeraża mnie znacznie bardziej od seryjnego mordercy. Ciemność w duszach, które powinny być całkowicie niewinne. To przede wszystkim w nich Bóg, zamiast milczeć, powinien krzyczeć na całe gardło. Aż ochrypnie.
4.
UL. OBJAZDOWA
Hektor jak zwykle szedł szybkim krokiem. Nie był to krok gorliwych, ortodoksyjnych żydów, którzy brzydzą się jakimkolwiek kontaktem z ziemskim padołem łez, ale marsz człowieka czujnego i pełnego młodzieńczej witalności. To właśnie ta witalność, tak kontrastująca z surowymi, poważnymi rysami, zwróciła w atelier uwagę Sary Adam. Hektor miał niespełna trzydzieści lat, lecz bogactwo jego życiowych doświadczeń mogłoby służyć jako scenariusz filmu. Dramatu, thrillera albo nawet horroru. Trzy w jednym, niestety bez elementów komedii.
Tylko czym był horror jego doświadczeń w porównaniu z tym, co spotkało nastolatkę, o której mówiono w telewizji? Tę, której los przeraził Manuela bardziej niż działania seryjnego mordercy.
„Ciemność w jej niewinnej duszy” – mniej więcej takiego określenia użył artysta i Hektorowi wydało się to nadzwyczaj zgrabnym sformułowaniem. Bo co, jeśli nie najgorsza ciemność, może prowadzić do samobójstwa? Do tego, gdy ma się jeszcze całe życie przed sobą? Powodów oczywiście musiało było całe mnóstwo, każdy indywidualny i każdy równie ważny, choć dla człowieka z zewnątrz mogły wydawać się trywialne. Zawody miłosne, odtrącenie przez środowisko, problemy z używkami… Hektor wiedział o tym wszystkim aż zbyt dobrze.
Swego czasu pracował z osobami chwiejnymi psychicznie i zagrożonymi samobójstwem. Praca ta, choć satysfakcjonująca, potrafiła wypalić znacznie mocniejszych od niego. Widział to i w ogóle się temu nie dziwił. Wystarczyły mu własne doświadczenia. Choćby to z hiszpańskim chłopakiem, który trafił pod jego opiekę. A on? Nie zwrócił uwagi na jego blade uśmieszki. Pozwolił się uspokoić wyssaną z palca historyjką o kojącym wspomnieniu smaku coca-coli pitej prosto z puszki. Ckliwa bajeczka. W pokracznej próbie zbliżenia się do chłopaka kupił mu napój w automacie na dworcu. Niespełna minutę po tym, jak mu go wręczył, nastolatek poderżnął sobie gardło specjalnie rozerwaną puszką.
– Nie obwiniaj się. – Hektor szepnął do siebie. – Zostaw to. Nie wracaj do przeszłości…
Starał się skupić myśli na otoczeniu. Po lewej mijał właśnie pokryte graffiti ceglane budynki Warszawskiej Fabryki Sprężyn, a po prawej Młyn Michla. Była już noc i okolica nie należała do najprzyjemniejszych, lecz on już całkowicie się do niej przyzwyczaił. Od klasztoru dzieliło go ledwie kilkadziesiąt kroków. Jego życie w ciągu dnia mógł wyznaczać rytm dzwonków XX Liceum im. Chrobrego. Kiedy otwierał okno celi, słyszał je lepiej od własnego oddechu. Teraz powiódł okiem po opustoszałym o tej porze roku gmachu i zacisnął usta.
Znów wróciło wspomnienie dziewczyny, która się powiesiła. Media podały, że użyła do tego paska od szlafroka, który tydzień wcześniej dostała od matki. Ale w końcu media lubiły sensację i dramaty.
Powieszenie… To było dość nietypowe dla kobiety, a tym bardziej dla dziewczyny. Zgodnie ze statystykami te najczęściej wybierały takie sposoby pozbawienia się życia, które nie wymagały nadmiernych przygotowań. Tabletki, gaz, czasem przesadna dawka narkotyku. Poza przygotowaniami chodziło również o zachowanie urody. Mężczyźni w ogóle na to nie zwracali uwagi. Mogli się postrzelić w serce, odstrzelić sobie głowę, rzucić się z wysokości. Tymczasem kobiety były w stanie sprawdzać w internecie, czy po zgonie konkretne tabletki nie psują cery albo nie powodują nadmiernych wybroczyn.
Wisielcy nie wyglądali atrakcyjnie i każdy o tym wiedział. Statystycznie bodaj mniej niż dziesięć procent kobiet zdecydowanych na samobójstwo wybierało ten sposób pozbawienia się życia. Pamiętać przy tym należało, że niemal osiemdziesiąt procent rzekomych prób samobójczych kobiet to były jedynie próby zwrócenia na siebie uwagi – wołanie o pomoc i krzyk rozpaczy. A może sposób manipulacji modliszek pragnących omotać swoje ofiary? To chyba Freud postawił to przewrotne pytanie.
Hektor odchrząknął. Zdał sobie sprawę, że maszeruje głównym korytarzem klasztoru. W sztucznym żółtym świetle łukowe sklepienia wydawały się tak niskie, że niegdyś czasem odruchowo pochylał głowę. Na ścianach nie było żadnych dekoracji, a grube drewniane drzwi nadawałyby się do porządnego więzienia. Zresztą niektórzy nie widzieli różnicy między nim i zakonem.
Duchowny zszedł po dwóch stopniach i pchnął wewnętrzną furtę. Kiedyś prawdopodobnie stanowiła nienaruszalną barierę między światem zewnętrznym a mnisim. Przed laty poluzowano rygorystyczną regułę zakonną, lecz ta ponoć nadal zawierała relikty średniowiecza. Nowy papież zdecydował się rzucić jej rękawicę.
Na drodze Hektora niespodziewanie pojawił się wysoki, przeraźliwie szczupły zakonnik. Miał długą siwą brodę, zapadnięte policzki i brązowe doły pod oczami. Hektor przystanął. Pochylił się, oddając tym samym przełożonemu należny szacunek. Pragnął iść dalej, lecz stary mnich zatrzymał go uniesieniem dłoni. Poruszył dwoma palcami i wskazał na pierś Hektora. Znaczyło to, że nakazuje mu dokądś iść. Palec wycelowany w sufit kończył serię gestów.
– Mam się udać do przeora?
W zakonie niegdyś obowiązywała klauzula całkowitego milczenia, lecz to między innymi ona uległa nowelizacjom sprzed kilku dekad. Nowe ponoć było wrogiem nowszego. Mimo to starsi bracia trzymali się jej dość kurczowo, a również młodsi starali się jak najwięcej porozumiewać na migi, dopiero w ostateczności używając mowy.
Stary mnich pokręcił głową. Ponownie uniósł palec i poruszył nim, jakby dwukrotnie wskazywał na sufit.
– Wyżej? – dopytał Hektor.
– Arcybiskup.
To pojedyncze słowo sprawiło, że Hektor drgnął. W pierwszej chwili uznał, że się przesłyszał, ale nie było takiej możliwości. Zasadą przestrzeganą w klasztorze do czasów współczesnych był zakaz zbędnego dopytywania się o cokolwiek, więc jedynie kiwnął głową. Wbił w rozmówcę zaintrygowane spojrzenie, lecz zaraz spuścił wzrok.
– Jutro z samego rana – oznajmił pokornie.
Stary zakonnik odwrócił się i ruszył w głąb korytarza.
– Dziś – rzucił oschle. – Ma się brat tam stawić natychmiast.
Szuranie oddalających się kroków ponuro dopełniło scenerii.
5.
PAŁAC BORCHÓW (PAŁAC ARCYBISKUPI), UL. MIODOWA 17/19
Taksówka zawiozła Hektora prosto na miejsce. Okazało się, że kierowca czekał na niego pod klasztorem niemal od godziny. Wracając z wystawy Manuela, zakonnik był tak zamyślony, że nie zwrócił nawet uwagi na duże srebrne kombi toyoty z kogutem korporacji. A nawet gdyby zwrócił na nie uwagę, nie wpadłby, że zostało zamówione specjalnie dla niego.
Droga do Pałacu Arcybiskupów minęła mu błyskawicznie. Nie potrafił odgadnąć powodu, dla którego ekscelencja wzywał go do siebie. Do tej pory widzieli się jedynie kilkukrotnie, z czego nie sądził, by którekolwiek spotkanie zostało przez arcybiskupa odnotowane. Miały miejsce zazwyczaj przy świątecznych stołach, a raz w klasztorze z okazji jubileuszu umęczenia jego patrona.
Tym bardziej Hektor zdziwił się, gdy ksiądz sekretarz powitał go poufałym uśmiechem i westchnieniem ulgi. Przedstawił się, po czym przestąpił z nogi na nogę.
– Czas najwyższy. Martwiłem się, że brat nie zdoła dotrzeć…
Hektor bez słowa pozwolił się poprowadzić eleganckim, zdobionym korytarzem pałacu. Ściany pomalowano na pogodny żółty kolor i zdobiły je rozmaite zabytkowe płótna w bogatych ramach. Podłogi wyściełały miękkie dywany, a w większości mahoniowe meble lśniły wypucowaną politurą. Kontrast względem wnętrz klasztornych był porażający.
Mężczyźni pokonali schody, krótki korytarz i kilka pokoi przechodnich, wreszcie ksiądz sekretarz zatrzymał się przed dwuskrzydłowymi białymi drzwiami. Zapukał w nie, a gdy ze środka dobiegło ciche brzęknięcie dzwonka, nacisnął klamkę.
– Zostawiam brata do dyspozycji jego ekscelencji arcybiskupa.
Hektor został lekko popchnięty w plecy i nagle znalazł się w przestronnym pomieszczeniu, pośrodku którego stał okrągły stół kryty białą serwetą, pod ścianami znajdowały się ogromne czarne szafy biblioteczne, a za wyściełanym zielonym suknem – również czarnym biurkiem – siedział niski, krępy mężczyzna w czarnej sutannie, z różową piuską i poluzowanym pasem. Był to Stanisław Namysłowski, arcybiskup warszawski i jeden z najbardziej szanowanych polskich duchownych. Duszpasterz o ogromnym darze do wygłaszania poruszających kazań, otwarty na wiernych i o poglądach rzekomo tak lewicowych, że nazywano go „komunistą w ornacie”. W rzeczywistości Namysłowski reprezentował postępową frakcję Kościoła, lecz na pewno nie był radykałem. Jego postrzeganiu sprzyjał stosunkowo młody wiek, gdyż arcybiskupem został jeszcze przed pięćdziesiątymi urodzinami, oraz umiarkowane stanowisko wobec mniejszości seksualnych. Mówiło się, że nawet popiera ich błogosławienie, choć zapewne były to jedynie plotki.
Hektor się zawahał. Nie wiedział, jak się powinien zachować. Etykieta nie była jego mocną stroną i nagle przed oczami stanął mu obraz wiernych całujących pierścień arcybiskupi. A może była to jedynie migawka z filmów?
– Napije się brat czegoś? Wódki, kawy, koniaku? – Arcybiskup szybko przerwał ciszę. Wskazał na krzesło po drugiej stronie biurka i odsunął leżącą przed sobą księgę. – Proszę siadać. To jak, podać coś na pobudzenie?
– Dziękuję.
– „Dziękuję, tak” czy „dziękuję, nie”?
Hektor usiadł i wciągnął zapach będący mieszanką woni kadzidła, wosku oraz jeszcze jakiegoś nieokreślonego przyjemnego aromatu. Piękny, elegancki aliaż sprawił, że się rozluźnił. Choć zapewne od aromatów miał na to znacznie większy wpływ pogodny uśmiech arcybiskupa.
– Dziękuję, nie.
Namysłowski wydawał się ukontentowany tą odpowiedzią. Kiwnął głową i złożył dłonie na biurku. Przez chwilę uważnie przyglądał się Hektorowi, wreszcie skinął ku leżącej z boku teczce.
– To wasze papiery – oznajmił, a uśmiech momentalnie zniknął z jego twarzy. – Ostatnio zajmowałem się sprawami personalnymi. Nie cierpię tego, ale… – Arcybiskup przerwał. Poprawił się w fotelu i zatoczył przed sobą palcem koło. – Wie brat, gdzie się znajdujemy?
– W pałacu Borchów.
– Chodzi mi konkretnie o ten pokój. To Czarny Gabinet. Przy tym biurku kardynał Wyszyński pisał listy i homilie, a na tamtym klęczniku modlił się kilkakrotnie w ciągu dnia.
Hektor zerknął na duży rzeźbiony klęcznik, na którym ustawiono bukiet lilii. To właśnie ich zapach dodawał owego nierozpoznanego wcześniej przez zakonnika aromatu do zapachu wnętrza. Dostojność oraz gęstość.
Arcybiskup pochylił się nad biurkiem i spojrzał prosto w oczy Hektora. Najwyraźniej zamierzał przejść do sedna.
– Historia tego wnętrza nie jest istotna – stwierdził, zniżając ton. – Nie w tym rzecz. Sednem tego pomieszczenia jest to, że nawet ludziom Jaruzelskiego nie udało się tu umieścić żadnego podsłuchu. Próbowali, majstrowali, wysyłając a to fikcyjnego konserwatora zabytków, a to kogoś tam, ale nic z tego. Rozumie brat, do czego zmierzam?
Hektor w odpowiedzi jedynie skinął głową. Taka reakcja najwidoczniej spodobała się arcybiskupowi, gdyż zatarł ręce i po chwili energicznie mówił dalej:
– Wie brat, że sednem każdej reguły zakonnej jest posłuszeństwo. To cnota. Czasem możemy nie rozumieć decyzji przełożonych, ale musimy być im posłuszni. Musimy im po prostu zaufać. Tak jak Chrystus modlący się w Ogrójcu mówił: „Zabierz ode mnie, Panie, ten kielich, ale jeśli muszę go wypić, zrobię to”. – Arcybiskup mówił szybko, co rusz na przemian zerkając nad ramieniem Hektora i spoglądając mu prosto w oczy. – Biblia jest katalogiem posłuszeństw oraz bezgranicznego zaufania. Do tego sprowadza się nasza religia.
Wymowna pauza została uzupełniona przez znaczące spojrzenie. Hektor nerwowo się poruszył, coraz bardziej nie mając pojęcia, do czego zmierza to spotkanie. Wszelkie przypuszczenia, które snuł w taksówce, całkowicie się ulotniły.
– I wiara – dodał, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Tak, wiara też. – Arcybiskup potwierdzająco skinął głową, po czym ponownie delikatnie się uśmiechnął. Po chwili jednak znów spoważniał. Oczywistym było, że wszystko, co powiedział dotychczas, stanowiło jedynie preludium. Kolejne słowa wypowiedział niemal jednym tchem. – Będę żądał wiele. Wyda się bratu może, że to nawet zbyt wiele, ale proszę mi wierzyć, że wszystko zostało przemyślane i mam swoje bardzo istotne powody.
Namysłowski przysunął się bliżej biurka, pochylił się do przodu i podparł brodę dłonią. Przez chwilę jeszcze raz lustrował Hektora, jakby walczył z ostatnimi wątpliwościami, czy to, co zamierza powiedzieć, jest słuszne. Trwało to ledwie kilka sekund. Najwyraźniej szala zysków przechyliła się ponad szalą strat, bo arcybiskup ponownie się wyprostował i ponuro pokiwał głową. Hektor pomyślał, że właśnie tak szef stołecznej diecezji musiał wyglądać, celebrując nabożeństwa żałobne. Nie miał pojęcia, skąd naszło go to skojarzenie, ale kolejne słowa arcybiskupa pokazały, jak bardzo było ono trafne.
6.
– Słyszał brat o samobójstwie tej nastolatki? – Arcybiskup zniżył głos niemal do szeptu. – Tej, o której od paru godzin trąbią wszystkie media. Choć w przypadku waszego zgromadzenia śledzenie mediów chyba nie jest w modzie…
Hektor natychmiast przypomniał sobie reportaż, belkę informacyjną oraz rozmowę z Manuelem. Minęły od niej niespełna trzy godziny.
– Tej, która się powiesiła na pasku od szlafroka? – zapytał, chcąc doprecyzować, choć nie wierzył, by mogło chodzić o kogoś innego.
– Właśnie tak.
Arcybiskup otworzył szufladę biurka i wyciągnął z niej opakowanie cygaretek. Jedną z nich wsadził do ust, po czym odpalił ją grawerowaną zapalniczką zippo. Owocowy aromat dymu wyparł wszelkie inne zapachy. Namysłowski spojrzał na Hektora spode łba.
– Wiem, że u was nigdy nie zadaje się zbędnych pytań i między innymi dzięki temu to właśnie brat siedzi w fotelu naprzeciwko mnie. – Namysłowski wypuścił kłąb dymu ku sufitowi. Ponownie się zaciągnął i wciąż trzymał uniesioną głowę, jakby patrzył w żyrandol. – Ta sprawa niestety ma związek z pewnym człowiekiem z Firmy.
– Firmy? – Hektor był coraz bardziej oszołomiony. Choć nie dawał tego po sobie poznać, miliony myśli pędziły mu przez głowę, zamieniając się w niemal fantastyczne domysły. Niewiele brakowało, a otrząsnąłby się z nich niczym pies po wyjściu z kałuży.
– Nie mówicie tak w klasztorze? Mówię o kościele. A raczej Kościele… Słyszysz, jak wyraźnie akcentuję wielkie „k”? – Namysłowski parsknął. Czuł się wyraźnie niekomfortowo i jego głos stał się nerwowo rozedrgany. – Rozumie brat, co mam na myśli?
Hektor pochylił głowę i wbił wzrok w dłonie splecione na kolanach. Analizowanie psychiki innych było jego obsesją. Za wszelką cenę nie chciał robić tego w tej chwili.
– Chodzi o to, że ta dziewczyna zabiła się z powodu jakiegoś księdza?
– Mniej więcej. Domyśla się brat dlaczego?
– Nieszczęśliwa miłość?
– Znacznie gorzej. Ale mniejsza z tym, nie wnikajmy w szczegóły. Nie ma potrzeby obciążać ani umysłu, ani sumienia brata.
– Sumienie mam wystarczająco czyste, by…
Arcybiskup nerwowym machnięciem ręki przerwał myśl zakonnika. Popiół cygaretki spadł na blat biurka i Namysłowski strzepnął go na zabytkowy dywan.
– Mówiłem, że mogę żądać zbyt wiele – wycedził, niemal nie otwierając ust. – Ale i tak będę wymagał bezwzględnego posłuszeństwa.
Hektor powoli podniósł wzrok, ale nie spojrzał arcybiskupowi w oczy. Zastygł w poddańczej mnisiej pozycji. Jego domysły stawały się coraz bardziej absurdalne i nie mógł wytrzymać przedłużającej się ciszy. Odchrząknął.
– Czego jego ekscelencja ode mnie oczekuje? – zapytał pokornym tonem.
Arcybiskup odpowiedział bez chwili wahania.
– Tego, że uda się bratu nakłonić tego księdza do zrzucenia szat kapłana, pokajania się i zerwania związku z Kościołem.
Hektor drgnął.
– Przepraszam, ale… Jak niby miałbym to zrobić?
– Wiem, że znajdzie brat swoje sposoby. W teczce mam dość dokumentów…
– Myślę, że jego ekscelencja ma po prostu możliwość wyrzucenia tego księdza. Ale przeprosiny, kajanie się…
– Jest dokładnie na odwrót, niż myślisz. – Namysłowski z irytacją zgasił cygaretkę w miodowej popielnicy. Machnął dłonią, jakby chcąc odegnać dym sprzed ust. – To wyjątkowy przypadek. Ten ksiądz jest gotów przepraszać i samobiczować się, ale nie chce porzucić kapłaństwa.
– Po tym, co zrobił?
– Niech brat nie łamie sobie tym głowy i o nic nie pyta. – Arcybiskup złożył dłonie jak do modlitwy, pochylił głowę i przez chwilę milczał. Gdy ponownie spojrzał na Hektora, jego twarz miała surowy wyraz inkwizytora. Dopiero teraz można było doszukać się w niej rysów stanowiących zaprzeczenie gotowości do jakichkolwiek reform. Były to rysy człowieka gotowego spalić na stosie każdego, kto wszedłby mu w drogę. – Musi to brat osiągnąć za wszelką cenę. Rozumiecie? Rozumiesz? Wiem, kim byłeś i jaka jest twoja przeszłość. I wiem, że nie muszę wyjaśniać, co dla mnie znaczy bezwzględne posłuszeństwo oraz wykonanie tego polecenia.
Ostatnie słowa wypowiedziane per „ty” sprawiły, że Hektor poczuł nieprzyjemny dreszcz. Mógł się domyślać rozmaitych motywacji, dlaczego zadanie zostało wyznaczone właśnie jemu, ale arcybiskup wydawał się wystarczająco bezpośredni. Do tego, jakby czytając w myślach zakonnika, dodał:
– Zastosujesz takie środki, jakie będą potrzebne. Musisz być skuteczny. Rozumiesz?
– Tak.
– I nie martw się ani o ludzi, ani o Boga. I tu, i tu mam bardzo dobre układy.
Namysłowski wymownie się uśmiechnął. Przełożył teczkę i wyciągnął spod spodu inną, nieco grubszą.
– To papiery tego księdza. Mogą się bratu przydać… No, ale idźcie już. Nie ma czasu do stracenia. Najlepiej załatwcie to jeszcze tej nocy.
Arcybiskup sięgnął po mosiężny dzwonek i kilkukrotnie nim potrząsnął. Na jego dźwięk natychmiast otworzyły się drzwi gabinetu.
– Mój sekretarz odprowadzi brata do wyjścia. Taksówka już czeka. W górę serca…
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Max Czornyj, 2023
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie
Zdjęcie na okładce: © Robert_em / Unsplash
Redakcja: Marta Akuszewska
Korekta: Agnieszka Luberadzka, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-326-7
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.