Ofiara - Max Czornyj - ebook + audiobook + książka

Ofiara ebook i audiobook

Max Czornyj

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Serię okrutnych zabójstw dokonanych w Lublinie przed Bożym Narodzeniem przerwała policyjna obława.
Nie na długo.
W mieście prawdopodobnie pojawił się naśladowca. Równie przebiegły i sadystyczny.
Nikt nie chce dopuścić do siebie myśli, że zabójca pozostał na wolności.

Porwana zostaje kolejna kobieta. Sprawca najwyraźniej chce wciągnąć do swojej upiornej rozgrywki Eryka Deryłę. Impulsywny komisarz nie waha się podjąć wyzwania. Jednocześnie musi jednak zadbać o bezpieczeństwo własnej rodziny. I to bez względu na koszty.
Uwikłany w makabryczną grę i zagrożony dyscyplinarną zsyłką stara się uprzedzić seryjnego mordercę.

Co jest rzeczywistością, a co jedynie  makabryczną scenerią?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 48 min

Lektor: Robert Jarociński
Oceny
4,4 (1430 ocen)
857
376
168
24
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
GosiaPuza

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągająca, zaskakująca
00
katasia3007

Nie oderwiesz się od lektury

Kapitalna.😊😊😊
00
bambutka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
MagdaEwaa

Nie oderwiesz się od lektury

Równie doskonała jak część pierwsza, polecam
00
ewag44

Dobrze spędzony czas

dobra książka
00

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci mojego kochanego Dziadka,

Józefa Hartanowicza

 

 

 

 

 

 

Gdy przyzwyczaimy się lekceważyć jedno z praw natury, prawdziwą rozkosz dać nam może tylko przekraczanie ich wszystkich po kolei...

Markiz de Sade

 

Oto wy wszyscy, którzy rozniecacie ogień,

którzy zapalacie strzały ogniste,

idźcie w płomienie waszego ognia,

wśród strzał ognistych, któreście zapalili.

Z mojej ręki przyjdzie to na was:

będziecie powaleni w boleściach.

Księga Izajasza 50, 11

 

 

 

 

 

 

1

 

 

 

 

Z fascynacją popatrzył na nagiego mężczyznę przykutego do rury ciepłowniczej. Skrępował go tak, aby był wyprostowany. Dumnie idący na śmierć. Prawdziwy święty.

Jeszcze raz sprawdził węzły i kajdanki. Musiały wytrzymać nie tylko szarpanie udręczonego ciała. Musiały wytrzymać o wiele więcej. Nie mogły ich rozerwać nawet konwulsje umierającego.

– Co ja ci zrobiłem?

Nie zwrócił najmniejszej uwagi na ruch napuchniętych, wysuszonych warg skrępowanego mężczyzny. Był zbyt skupiony. Jego myśli prowadziły własny dialog, nie zważając na nic innego.

– Jezus Maria, wypuść mnie!

Ofiara nie była w stanie się poruszyć. Wszystkie węzły trzymały doskonale. Kawał solidnej roboty. Przyjrzał się jeszcze raz, czy nie pojawiły się żadne obtarcia na skórze. Ta powinna być doskonała. Bez skazy.

Uśmiechnął się i nucąc Te Deum laudamus, wyszedł z pomieszczenia. Idąc korytarzem, słyszał, jak uwięziony mężczyzna szarpie się i krzyczy. Podobało mu się, że walczy o życie. Gdyby się zamknął i skupił na modlitwie, zepsułby całą zabawę. Zresztą to było niemożliwe. Tak zachowywali się jedynie buddyjscy szaleńcy, a nie katoliccy męczennicy. Wystarczy porównać tego mnicha z Sajgonu, który dokonał samospalenia, i chrześcijańskich jeńców Państwa Islamskiego. Kto bardziej cenił życie? Kto bardziej na nie zasługiwał?

Kiedy wrócił, żałosna ofiara popatrzyła z przerażeniem w jego stronę.

– Co to jest? Co chcesz zrobić?!

Doszedł do TuPatris sempiternus es Filius i z ulgą postawił na ziemi dwa wielkie wiadra. Oba wypełnione były wodą. Przeniesienie ich o kilkanaście metrów kosztowało go mnóstwo wysiłku. Głośno odsapnął, uważnie obserwując skrępowanego.

– Jak niosłem, to trochę przestygła. – Uśmiechnął się. – Mam nadzieję, że mi wybaczysz.

Nie zważając na rozpaczliwy krzyk, podniósł wiadro i się zamachnął. Musiał uważać, aby metalowy uchwyt nie wyśliznął mu się z dłoni.

Wrząca woda chlusnęła na tors mężczyzny i rozbryzgnęła się wokół. Jej strumienie błyskawicznie ściekły po ciele i parując, rozlały się na podłoże.

Nigdy nie słyszał takiego wrzasku. Świdrującego, przeszywającego uszy i powracającego jęczącym echem. Mimo więzów mężczyzna drżał. Jego twarz wykrzywiła się w wyrazie bezgranicznego cierpienia, żyły nabrzmiały, a skóra natychmiast się zaczerwieniła.

Sięgnął po drugie wiadro.

Tym razem musiał wziąć większy zamach. Pochylił się i napinając mięśnie, przytrzymał kubeł na wysokości ramion. Gorąca zawartość obryzgała twarz skrępowanego. Nie miał jak się wywinąć, nie miał czym się zasłonić, przesłona zaciśniętych powiek była tylko całunem dla niespodziewanego. Jego krzyk zamienił się w bełkotliwe łkanie. Wokół nosa zebrała się gęsta wydzielina, której nie spłukała woda. Również gęsta ślina pozostała przyklejona w kącikach ust.

Czas nieubłaganie płynął. Musiał natychmiast działać dalej. Podszedł do drewnianej półki na narzędzia i sięgnął po przedmiot przypominający stalowy długopis. Paczka z nim przyszła dopiero wczoraj. Zgodnie z katalogiem rękojeść o numerze K5L była doskonale wyważona, natomiast ostrze w typie Major miało zapewnić najwyższą precyzję cięć. Skalpel zaskrzył się w świetle gołej żarówki.

Skrępowany mężczyzna wciąż kurczowo zaciskał oczy. Rzęził i płakał, trzęsąc się z bólu. Poparzone fragmenty ciała błyskawicznie puchły, nabierając intensywnie czerwonego zabarwienia.

Podszedł do niego i głęboko wciągnął powietrze. Przypalana skóra miała niepowtarzalny zapach, natomiast poparzenia najwyraźniej nie wyzwalały żadnego aromatu. Czuł jedynie woń parującej wody, odór moczu i kału. Żałosny chłystek nie upilnował zwieraczy.

Przyłożył ostrze do jego nabrzmiałego boku. Tyle razy zastanawiał się nad techniką cięcia, ale do końca nie mógł zdecydować się na żadną koncepcję. W źródłach nie znalazł niezbędnych szczegółów.

– Błagam, nie! Proszę! O Jezu, Jezu…

Beksowaty gamoń pewnie otworzył oczy. Darcie się jak baba nie mogło niczego zmienić.

– Nie chcę umierać! Mam rodzinę!

Chciał, żeby krzyczał jeszcze głośniej. Più forte. Wbił czubek ostrza. Co prawda, nie miał dobrego porównania, ale rzeczywiście rękojeść była wyważona, a cięcie prowadziło się precyzyjnie. Znacznie dokładniej niż zwykłym nożem.

– Jezu! Dlaczego?!

Wiódł skalpel wolno, od biodra ku piersi. Skóra nie stawiała żadnego oporu. Rozwierała się, ukazując powłoki białożółtej tkanki, które błyskawicznie zalewała krew. Zmniejszył nacisk, aby nacięcie było płytsze. Przecież nie chciał, żeby mu wypłynęły flaki. Zastanawiające, czy cienka warstwa tłuszczu stanowiła jakąkolwiek ochronę? Oparł się pokusie, aby to przetestować.

Mężczyzna rozpaczliwie starał się oswobodzić, ale jego wysiłki kończyły się na delikatnych drgnięciach. Jedynie szybko poruszająca się klatka piersiowa sprawiała, że cięcie nie było idealnie proste. Panikujący skurwysyn.

– Czego ty chcesz! Odpieprz się, kurwa, odpieprz się! – Słowa zaczęły się zlewać, zamieniając się w rzężący charkot. – Czzsszoo ci zrobłeem!

Poprowadził skalpel przez pierś ku obojczykowi. Następnie odszedł na kilka kroków i w skupieniu spojrzał na swoją ofiarę. Krew wyciekająca z rany spływała w stronę krocza i po udzie skrępowanego. Powinien był nacinać z góry na dół. Wtedy nie rozorałby tak głęboko brzucha. Teraz już było za późno, a mężczyzna zaczynał tracić przytomność. Musiał się pospieszyć.

Szybszym, bardziej chaotycznym ruchem poprowadził symetryczne cięcie po drugiej stronie ciała. Tym razem znacznie delikatniej. Kiedy oderwał skalpel, zauważył, że mężczyzna spazmatycznie zacisnął szczęki. Z przygryzionej wargi popłynęła ciurkiem krew. Na skraju ust zawisł fragment języka.

Nie sprawdzając efektu, sięgnął po drewniany stołek. Stanął na nim i z całej siły naparł na niepodłączoną rurę. Po chwili konstrukcja odwróciła się i zobaczył napięte mięśnie pleców skrępowanego. Drżały i falowały jak skóra kota drapanego przy ogonie. Smród kału wzmógł się intensywnie.

– Czas na drugą stronę – wyszeptał mu do ucha. – Zaraz wracam, pójdę tylko po wiadra.

 

 

 

 

 

 

2

 

 

 

 

Komisarz Eryk Deryło wysiłkiem całego ciała podciągnął się, zapierając o barierkę szpitalnego łóżka. Nie mógł uwierzyć, że nie udało się pochwycić szaleńca, który nakłonił dwóch nastolatków do udziału w serii morderstw. Przecież mieli go w garści. Popisowo dali dupy na całej linii. Zbrodniarz okrzyknięty przez media Cztery Iksem wykpił się i wpakował dwóch funkcjonariuszy do szpitala. Jeden z nich do końca życia będzie kuternogą z metalowym butem zamiast stopy, a Deryło zachowa parę blizn na wieczną pamiątkę.

Wsparł się na łokciach, napinając bicepsy. Pomimo pięćdziesięciu dwóch lat wciąż był potężnym, wysportowanym mężczyzną. Na jego twarzy widoczne było jednak zmęczenie. Pod pergaminową skórą nabrzmiały żyły. Krótko ścięte włosy były zmierzwione i nieświeże, a przenikliwe spojrzenie nosiło ślady wielogodzinnego uśpienia. Z wysiłkiem skupił wzrok na Brzeskim.

Aspirant stał obok jego łóżka z rękoma założonymi pod pachami, jakby było mu bardzo zimno. Przestępował z nogi na nogę. Biorąc pod uwagę wzrost, przypominał koszykarza symulującego rozgrzewkę. Tylko że nawet na koszykarza symulanta był zbyt wątły i chudy.

– Nie było go tam – westchnął. – Nie wiem, jakim cudem, ale przetrząsnęliśmy całą kamienicę…

Komisarz podniósł się jeszcze wyżej.

– Jak to nie było?

– Poza trupami nikogo nie znaleźliśmy. Oczywiście jest mnóstwo śladów, ale…

Deyrło mu przerwał:

– Więc kogo zastrzeliliście?

Brzeski przygładził dłonią białożółte włosy. Po chwili wrócił do poprzedniej, rozgrzewającej pozycji.

– Kiedy tracił pan komisarz przytomność – odchrząknął – podbiegłem jako pierwszy. Leżał pan na podłodze, obok córki…

– Przecież wyraźnie słyszałem strzał! Widziałem, jak ten sukinsyn osuwa się na kolana.

– Oddałem strzał ostrzegawczy. Miałem wrażenie, że w lustrach widzę jakąś postać, ale to musiało być jedynie wypaczone odbicie.

– Sukinsyn uciekł.

Aspirant nie podjął tematu. Akcja w kamienicy nie była w ogóle przygotowana. Incydent w Magdalence to przy niej strategiczny majstersztyk. Nie przeprowadzono rozpoznania terenu ani żadnego wywiadu. W chaosie sytuacji kilku policjantów wpadło do kamienicy, nie mając najbledszego pojęcia, czego się spodziewać. Tylko cudem nikt nie zginął. Spaliło się pół stropu, a sześć zastępów straży pożarnej zamiast wódą oblewało Wigilię wężem gaśniczym. To nie była cicha noc.

Może powinni przyjąć, że Cztery Iksa w chwili interwencji już tam nie było? Może uciekł, nim przybyło wsparcie?

– Wspomniałeś o ciałach. – Deryło zacisnął dłonie na poręczach łóżka. – Czyich?

– Dwóch porwanych dziewcząt i Daniela Kosa. Gówniarz leżał w habicie z roztrzaskanym łbem.

– Ten złamas zabił go na moich oczach.

– I pewnie wtedy spieprzył. Miał wiele możliwości…

A więc to była już oficjalna wersja. Cztery Iks wywinął się, zanim zjawiły się służby. Zamordował swojego czeladnika zbrodni i zniknął.

Brzeski, dostrzegając grymas komisarza, oparł się o brzeg łóżka.

– Złapanie księdza to tylko kwestia czasu – powiedział z naciskiem. – Cały czas nad tym pracujemy.

– A jeżeli to wcale nie był ten ksiądz?

– Wszystkie dowody wskazują na niego. Analiza Tracza też wydaje się całkiem rozsądna. Do tego badanie pisma, mnóstwo odcisków palców i innych śladów biologicznych…

– A zeznania mojej córki?

– Ani ona, ani ta druga dziewczyna nie widziały twarzy sprawcy. Zawsze miał na sobie maskę.

Wiktoria, córka Deryły, została porwana przez Cztery Iksa, którym okazał się szanowany ksiądz egzorcysta. Teraz dochodziła do siebie pod troskliwą opieką matki. Brzeski nie chciał dodawać, że druga z ocalałych kobiet, Magdalena Szus, została zgwałcona. Samego zajścia jednak nie pamiętała, tak samo jak rysów twarzy oprawcy. Była szansa, że z upływem czasu odzyska niektóre wspomnienia i uzupełni złożone zeznania. Tylko miał wątpliwości, czy dla niej nie lepiej byłoby zapomnieć.

– Są już wyniki sekcji Kosa? – zapytał chrapliwie Deryło. W ustach miał saharyjską suszę.

– Nic nadzwyczajnego. Po egzorcyzmach nie został nawet gwóźdź w żołądku.

– On podobno akurat jadał żyletki.

– Pal diabli. Tych też ani śladu.

Komisarz ciężko opadł na łóżko. Jak to możliwe, że ten śmieć mu się wywinął? Gdyby działał szybciej i uważniej, na pewno już by go dorwał. Poczuł narastającą falę wyrzutów sumienia. To przez niego cierpiała jego córka. To przez niego sierżant Banach przyzwyczajał się właśnie do okrągłego kikuta.

I to przez te pieprzone leki bierze na siebie winę za wszystkie nieszczęścia świata!

Wyciągnął dłoń po butelkę wody, ale Brzeski go ubiegł.

– Pomogę panu.

– Jeszcze raz podstawisz mi to pod usta, to skopię ci dupę. – Wyrwał aspirantowi butelkę i pociągnął solidny łyk. Oczywiście się zakrztusił.

Dostrzegając spojrzenie komisarza, Brzeski nawet nie drgnął. Spokojnie odczekał, aż ten się wykaszle, i dopiero wtedy z satysfakcją podał mu chusteczkę.

– Co z tym drugim chłopakiem? – zachrypiał Deryło. – Jak on się tam nazywał?

– Wiktor Puszke.

– O właśnie.

– Mamy go. Był cały czas w tej kamienicy.

– Stawiał opór?

– Nie.

– Malczewski postawił mu zarzuty?

– Oczywiście, z pełną pompą. Do tego od razu zaklepany został wniosek o tymczasowy areszt. Tylko że trudno będzie ustalić konkretną odpowiedzialność tych chłopaków… Nie wiemy, czy dokonywali mordów i jak mocno byli w to zamieszani. Do tego niezbędna będzie opinia biegłych psychiatrów.

No tak, dwóch pomocników seryjnego mordercy mogło być świrami. Skoro jeden z nich został poddany egzorcyzmom, to wiele na to wskazywało. Ostatecznie zamiast psychiatry zajął się nim patolog. A teraz chłopak stał przed Najwyższym Sędzią. Cztery Iks posłużył się nim jak zabawką, którą bez skrupułów odłączył od prądu. Klucz do rozwiązania sprawy mógł stanowić drugi z nastolatków.

Komisarz chciał jeszcze o coś zapytać, ale do pomieszczenia wszedł lekarz. Wymownie wskazał na zegarek.

– Jeszcze chwilę. – Deryło zmierzył go zirytowanym spojrzeniem. – Nie wydobrzeję, jeśli nie będę wiedział, na czym stoję.

– Pan akurat teraz leży – cierpko odparł doktor. – I to jeszcze przez parę dni.

– Do cholery, niech pan da sobie na wstrzymanie…

– To nie jest dom spotkań, tylko szpital. Musi pan odpoczywać.

Deryło miał ochotę porządnie skląć lekarza. Zmuszając go do odpoczynku, dbał o święty spokój na oddziale, a nie o jego zdrowie. Może szpital to nie dom spotkań, ale na pewno też nie więzienie. W momencie gdy otwierał usta ze słowami riposty, ktoś pchnął drzwi wejściowe.

Nie zwracając żadnej uwagi na doktora, do sali wbiegła żona komisarza. Deryło zmusił się do uśmiechu.

 

DWA DNI PÓŹNIEJ

29 GRUDNIA

 

 

 

3

 

 

 

 

Kancelaria adwokata Przemysława Obary zajmowała trzy pokoje na parterze domu wielorodzinnego. Położona nieco na uboczu, przynosiła stały, ale nieimponujący dochód. Od czegoś trzeba było zacząć. Czynsz za lokal przy reprezentacyjnych Chopina lub Trzeciego Maja przerastał na razie jego możliwości. Może za dwa, trzy lata? Poza tym kolejna tabliczka wepchnięta w kilkusetmetrowy szpaler podobnych, choć w części już pordzewiałych, zginęłaby w tłumie. W obecnej okolicy była wprawdzie symbolicznym, ale jednak unikatem.

Praca pomiędzy Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem powinna dołożyć kilka złotych do rubryki szumnie nazwanej „oszczędnościami”. Standardowo większość lubelskich kancelarii była wtedy zamknięta. Chociaż ich właściciele mogli mieć rację – od rana nie miał ani jednego klienta, a całą robotę bez problemu odwaliłby w domu. Albo zamiast bezmyślnie przeglądać akta, zjadłby porządny obiad i obejrzał z żoną serial. Cała tragedia polegała na tym, że ona także była adwokatem. Oczywiście również dziś pracowała.

Z zamyślenia wyrwał go odgłos otwieranych drzwi i radosne „dzień dobry” kuriera. Że też ten człowiek zawsze miał dobry humor. Ślizgał się na ledwie odśnieżonych chodnikach, taszczył wielką torbę i szczerzył zęby jak menel do butelki. Może oprócz papierosów, których smród anonsował jego nadejście, palił coś jeszcze?

Po uprzejmej świątecznej wymianie zdań na mahoniowym biurku (które udało się wliczyć w koszty działalności) wylądowały dwie kartki z życzeniami i trzy listy. Termin rozprawy, wiadomość od klienta z aresztu i jakieś zarządzenie. Obara, znudzony, rozerwał kopertę. Jednostronicowe pismo z nieznaną mu sygnaturą sądową i śledczą wzmogło jego uśpioną czujność. Podobne niespodzianki zawsze lepiej awizować. Siedmiodniowy termin na ustosunkowanie się niejednemu wilczkowi palestry zrujnował sylwestra.

 

Zarządzenie z dnia bla bla… Prezes Sądu Okręgowego w Lublinie po rozpoznaniu wniosku bla bla… zarządził wyznaczyć podejrzanemu Wiktorowi Puszke obrońcę z urzędu w osobie adw. Przemysława Obary.

 

Klient z urzędu zazwyczaj zwiastował nadciągający kataklizm. Jednak tym razem w głowie adwokata zakołatała nutka ciekawości. Odsunął listy na bok i sięgnął po leżący za laptopem egzemplarz gazety. Już na pierwszej stronie znalazł to, czego chciał. Sensacyjny, tabloidowy artykuł o akcji policji sprzed kilku dni. Wielkie litery tytułu od razu przykuwały wzrok.

 

CZTERY IKS NADAL NIEUCHWYTNY!

 

Obara przeleciał wzrokiem po kolejnych linijkach. Wreszcie zatrzymał się na fragmencie dotyczącym rezultatów akcji.

 

…podejrzany Wiktor P. został ujęty w jednym z pomieszczeń na strychu kamienicy. Przy zatrzymaniu nie stawiał oporu. Prokurator natychmiast wystąpił z wnioskiem o zastosowanie tymczasowego aresztowania. Uzyskaliśmy nieoficjalne informacje, że podejrzany konsekwentnie odmawia składania zeznań.

 

Obara się skrzywił. Wiecznie ten sam błąd dziennikarski. Podejrzany i oskarżony w odróżnieniu na przykład od świadka nie składają zeznań, ale wyjaśnienia. Czy tak trudno to zapamiętać?

To nie było jednak istotne. Wiktor P. i Wiktor Puszke to niemalże z całą pewnością ta sama osoba. Z zadowoleniem jeszcze raz przyjrzał się zarządzeniu. Właśnie takiej sprawy potrzebował. Podniecony, wybrał numer do sekretariatu sądu i podał sygnaturę.

– Zostałem właśnie wyznaczony na obrońcę z urzędu.

– No i?

Jak zwykle musiał trafić na niezadowoloną urzędniczkę. W sumie nic dziwnego. Jej nie pozostawiono wyboru, czy chce przyjść do pracy.

– Mogłaby mi pani odczytać, jakie zarzuty przedstawiono mojemu klientowi?

Zirytowane mruknięcie stanowiło jedynie cenzuralną wersję „ale pan zawracasz dupę”.

– Nie wiem, czy znajdę to w systemie. Chwileczkę.

Oczywiście. Miał czas. Zniecierpliwiony, ściskał słuchawkę telefonu. Sekretarka odezwała się po kilkudziesięciu sekundach.

– Halo, jest pan?

– Jestem.

– Przecież to ta sprawa.

„Ta” zostało wymówione z wyraźnym akcentem. Tak jakby nie miał żadnego pojęcia o otaczającej go rzeczywistości.

– Jest kilka zarzutów, ale pierwszy to sto czterdzieści osiem paragraf dwa i trzy.

Nie podziękował za wypowiedziane z łaską słowa. Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do rzędów kodeksów i komentarzy. Nie musiał sięgać po żaden z nich.

Paragraf drugi artykułu sto czterdziestego ósmego każdy adwokat zna praktycznie na pamięć.

Kto zabija człowieka ze szczególnym okrucieństwem lub w związku z wzięciem zakładnika, zgwałceniem albo rozbojem lub w wyniku motywacji zasługującej na szczególne potępienie czy też z użyciem materiałów wybuchowych, podlega karze pozbawienia wolności na czas nie krótszy od lat dwunastu, karze dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności albo karze dożywotniego pozbawienia wolności.

Ot co. Paragraf trzeci dotyczył zabójstwa kilku osób.

Miał wreszcie grubą, medialną sprawę. Nieważne, że zapewne była przegrana bez smarowania mydłem. Wystarczy, że ugra choćby chwilowe zawieszenie broni, a w kryminale będą go mieli za nowego bohatera palestry. Wieści rozejdą się lotem błyskawicy. A raczej pędem kurwiania grypsery.

Nagle przyszło mu coś do głowy. W przepastnych odmętach szuflady wygrzebał kalendarz i wysypał z niego zbiór wizytówek. Adwokat, adwokat, detektyw, doradca podatkowy, adwokat… jest! Rzecznik Prokuratury Okręgowej w Lublinie była jego dawną znajomą. Nic wielkiego, ale z całą pewnością nie odeśle go z kwitkiem.

Wybrał numer, odczekał kilka sygnałów i się przywitał. Nie miał obmyślanego toku rozmowy, ale od konieczności zobaczenia się sprawnie przeszedł do swojego celu. Po kilku zdaniach wiedział, że mu odpowie.

– A ten Robert W. ma już obrońcę?

 

 

 

 

 

 

4

 

 

 

 

Deryło dwa razy zaglądał do sali, w której leżał sierżant Banach, i dwa razy zastał go pogrążonego w głębokim śnie. W dniu wypisu udał się tam po raz trzeci, ale wokół łóżka stali kobieta i dwójka dzieci. Nie miał odwagi spojrzeć im w oczy. Rodzina Banacha musiała zionąć do niego nienawiścią. Ukradkiem obserwował, jak rozmawiają, wreszcie ruszył do wyjścia, gdzie czekała taksówka. Zabronił urządzania hucznych powrotów, rozwieszania baloników i towarzystwa zbiorowej asysty.

Na parkingu pod blokiem zobaczył nieoznakowaną skodę. Doskonale znał jej numery rejestracyjne, podniesione, niedawno reperowane zawieszenie i zmęczonego funkcjonariusza w środku. Ukradkiem skinął mu głową. Ta symboliczna ochrona wcale go nie uspokajała. Nie żeby miał coś do jej kompetencji, ale to siedziało gdzieś w środku. Przez kilka dób spędzonych w szpitalu nie było chwili, kiedy nie czułby łapy niepokoju zaciśniętej na żołądku. Nawet w śnie dopadały go jedynie koszmary.

– Musicie wyjechać – zakomunikował, wchodząc do mieszkania.

Jego żona dała mu powitalnego całusa i nie zwracając uwagi na deklarację, przytuliła się. Była elegancką, smukłą blondynką o tym sposobie starzenia, który określa się uszlachetnieniem. Przynajmniej on to tak nazywał.

– Będziesz tu z nami… – szepnęła, jeszcze mocniej do niego przywierając. – Nie martw się.

– Od jutra wracam do roboty. Muszę mieć czystą głowę.

Rozejrzał się po mieszkaniu.

– Gdzie Wiki?

W tym momencie jego córka wyszła z pokoju i uśmiechnęła się do niego.

– Jak się czujesz, tato?

Widział, jak bardzo wymuszony jest jej uśmiech i jak bardzo zmieniło ją kilka ostatnich dni. W oczach wciąż tkwiła czujność osoby głęboko skrzywdzonej. Po prawie ćwierćwieczu pracy w policji znał to spojrzenie zbyt dobrze. Do tego chorobliwa bladość i nerwowość ruchów zdradzały, że pomoc psychologa przynosi efekty zbyt wolno. Tylko że w tym wypadku „wolno” również było sukcesem. Najważniejsze, że całkiem się nie rozsypała.

Komisarz bez słowa podszedł do córki i ją przytulił. Przeczesał jej gęste włosy, tak jak to robił wiele lat temu. Poczuł, że do oczu napływają mu łzy, ale ich nie powstrzymywał. Uczucie kojącej ulgi rozlało się po całym jego ciele. Po raz pierwszy od dawna uścisk na żołądku zelżał.

– Pojedziecie do Ełku – oznajmił, wyprostowując się. – Dzwoniłem już do ośrodka policyjnego i potwierdziłem dla was miejsce. Jest na tyle duży, że nikt nie zwróci na was uwagi, a do tego to dość daleko od Lublina, żebym się nie martwił.

Ewa przybrała surową minę.

– Jakbyś nie pamiętał, to ja pracuję.

– Weźmiesz urlop, zwolnienie, cokolwiek. To żaden problem.

– Nie możesz przewrócić całego życia do góry nogami!

Deryło podszedł do żony. Nie był specjalistą od gaszenia domowych pożarów, ale tym razem nie dopuszczał sprzeciwu.

– Nie tylko mogę, ale muszę – wycedził. – Nie rób z tego problemu. Ledwo uratowałem córkę, ledwo posklejałem swoje życie, więc proszę, nie rób problemu!

– Powinieneś tu z nami zostać. To wszystko.

– Powinienem dorwać tego sukinsyna.

Zobaczył, że Wiktoria, ocierając oczy, wycofała się do swojego pokoju. Zrobił krok za nią, ale w tym momencie zadzwonił domofon. Rzucił wymowne spojrzenie żonie i sięgnął po słuchawkę.

– Aspirant Brzeski. Chciałem tylko zapytać, czy wszystko gra, komisarzu?

– Właź na górę.

Nacisnął przycisk otwierania drzwi klatki schodowej i odwrócił się do żony.

– Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiała. Jeśli mam mieć czystą głowę, musicie wyjechać.

Ewa odwróciła się i poszła do salonu. Komisarz został w przedpokoju sam na sam ze swoim wkurwieniem. Po chwili rozległo się pukanie, drzwi otworzyły się i do środka wszedł Brzeski. Z uśmiechem spojrzał na Deryłę.

– Chciałem odebrać komisarza ze szpitala, ale powiedzieli mi, że się spóźniłem.

– Wziąłem taksówkę. Napijesz się czegoś?

– Nie, dziękuję. – Aspirant pokręcił głową. – Wracam do roboty, przyszedłem tylko się przywitać.

– Zobaczyć, jak bardzo mam skopaną dupę?

– Już tego nie widać.

– Będziemy stać w przedpokoju? Zapraszam na kawę. Albo jeszcze lepiej na coś mocniejszego. W końcu powroty ze szpitala wypada świętować.

W sumie nie potrzebował baloników, ale mały toast nie mógł zaszkodzić. Brzeski zamiast uśmiechnąć się, przygryzł usta. Deryło od początku widział, że coś go gnębi.

– Wyduś to z siebie – mruknął, idąc do kuchni.

– Słucham?

– No, wyduś to z siebie. Widzę, że masz wielką gulę w gardle.

Brzeski, ociągając się, ruszył za komisarzem.

– Komendant główny chce pana przenieść – mruknął posępnie.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Max Czornyj, 2017

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2018

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2018

 

Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: © Jari Hindstrom/Arcangel

 

Redakcja i Korekta:

Gabriela Niemiec

Mirosław Krzyszkowski

 

Skład i łamanie:

MELES-DESIGN

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8075-469-0

 

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl