Mengele - Max Czornyj - ebook + audiobook

Mengele ebook i audiobook

Max Czornyj

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

PRZERAŻAJĄCA HISTORIA OPĘTANEGO SZALEŃSTWEM PSEUDONAUKOWCA

HISTORIA JOSEFA MENGELEGO, OSŁAWIONEGO ANIOŁA ŚMIERCI Z AUSCHWITZ.


Wydarzenia w tej książce są oparte na faktach. Prawda bywa bardziej przerażająca od najwymyślniejszej fikcji.

Josef Mengele był nie tylko zbrodniarzem, ale również opętanym szaleństwem pseudonaukowcem, który więźniów obozów koncentracyjnych wykorzystywał jako żywy materiał do swych chorych badań.
Umyślne zarażanie wirusami, zszywanie tułowi kilku osób, operacje bez znieczulenia i wyrywanie płodów. To nie upiorne science-fiction, a prawdziwa historia. Do tego jedynie jej niewielka część. Ta książka opisuje znacznie więcej. Będziecie przerażeni tym, do czego zdolny jest człowiek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 233

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 35 min

Lektor: Max Czornyj

Oceny
4,3 (406 ocen)
217
121
46
16
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
przemowu

Nie polecam

Wg oficjalnego oświadczenia Muzeum Auschwitz książka ta zawiera bardzo dużo błędów, nieprawdziwe informacje, a niekiedy skandaliczne kłamstwa. Muzeum zdecydowanie odradza jej lekturę.
103
majas5

Nie polecam

Kolejna pozycja filii i czornyja w bezczelny sposób monetyzujaca ogromna tragedie Holokaustu w bezczelny próbując podbić sprzedaż przez wprowadzanie czytelników w błąd, jakby była to powieść oparta na faktach - Muzeum Auschwitz jasno wypunktował obłudę “autora”. Skandaliczna kolejna pozycja wydawcy w portfolio, która należy unikać.
21
dombrzezinski

Nie oderwiesz się od lektury

Czornyj nie zawiódł. Liczyłem na więcej "momentow" ale wiele mogę znieść czytając literaturę obozową i mało co mnie zaskakuje . Poczytajcie!
10
Sylwek777

Nie oderwiesz się od lektury

Okropny człowiek, niewyobrażalne ze ktoś taki istniał... ciężko było przebrnąć że względu na to co ten ktoś wyprawiał...
10
szadow

Dobrze spędzony czas

Od lat interesuje się tematem obozow koncentracyjnych na terenach Polski.Mengele to jeden z wielu oprawców tamtych lat.Narracja bohatera w pierwszej osobie,autor pokazuje sposób. myslenia człowieka,który uwierzył w swoją misję , w swoich działaniach nie widział zła,lecz tylko inspiracje naukowe.Psychopatyczny sadysta,morderca to jest obraz człowieka, który miał czelność nazywać się lekarzem.Polecam.
10

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Pamięci ofiar przeszłości,

by uniknąć ofiar teraźniejszości

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Doktor widząc, iż mu się lekarstwo udało,

Chciał go często powtarzać; cóż się z chorym stało?

Za drugim, trzecim razem bardzo go osłabił,

Za czwartym jeszcze bardziej, a za piątym zabił.

I. Krasicki, Doktor

 

 

 

 

 

 

1.

 

– Na lewo, na prawo, na lewo, na prawo…

Może mamroczę te słowa, a może rozbrzmiewają one jedynie w moim umyśle. Nie zastanawiam się nad tym. Niczym dyrygent wymachuję dłonią, wskazując kolejnym słaniającym się cieniom, dokąd mają iść. Ani ich błagalne miny, ani spuszczone spojrzenia zabiedzonych zwierząt nie mają znaczenia. Dzisiejszy transport jest dość liczny, by nie zważać na szczegóły. Ci, którzy mają umrzeć, i tak umrą. Von Werger lub ten dureń Schmitz wypatrzą tych, którzy powinni umrzeć już dzisiaj. Ja mam jedynie przyjemność zapoznania się z materiałem do swoich badań.

To niezły sort. Przynajmniej jak na ostatnie warunki. Skinieniem głowy daję znać adiutantowi, aby podał mi dokument, i nie przestając wymachiwać prawą dłonią, biorę kartki do drugiej. Transport niedobitków z krakowskiego getta. Najwidoczniej albo tym ludziom przysługiwały zbyt duże racje żywnościowe, albo potrafili o siebie nader dobrze zadbać. Warto będzie się tego dowiedzieć. Ciekawość zawsze trzeba zaspokajać.

Podnoszę wzrok i cicho pogwizdując przez zęby, przyglądam się kolejnym osobom. Grupa przygarbionych kobiet nie ma siły, by szlochać, dwóch telepiących się starców płochliwie rozgląda się wokół – ich obu kieruję na lewo, potem cały sznur ośmio-, może dziesięcioletnich chłopców – trudno ocenić, bo cierpienie nie tylko uszlachetnia, ale znacznie szybciej postarza. To myśl warta zapisania.

Oddaję dokument adiutantowi i przestępuję z nogi na nogę. Nieustannie pogwizduję. Mahler, Haendel, teraz czas na Schuberta. Nie znoszę Wagnera. Jest zbyt poważny i diabelnie pompatyczny. Od życia należy oczekiwać czegoś więcej. Doskonale wiedział o tym Wilhelm Bach, ale przez to wybiegł zbyt daleko przed szereg. A tego stanowczo nie należy robić. Nigdy. Nigdzie.

Uśmiecham się sam do siebie, lecz niemal natychmiast z zamyślenia wyrywa mnie zamieszanie. Podnoszę głowę i spoglądam na drobną nastolatkę w szarej sukience oraz granatowej chuście przewiązanej na głowie. Dziewczyna ma pociągłą twarz, prosty nos i ciemne, niemal czarne worki pod oczami. Musiałem skierować ją na lewo, bo odłączyła się od głównej kolumny. Mimo to zatrzymała się w nieprzepisowym miejscu. Żywiołowo gestykuluje, wskazując w drugą stronę, ku ocalałym.

– Błagam, proszę… – skomli, załamując dłonie. – Pozwólcie jej iść razem ze mną! Błagam, panie oficerze…

Mrużę oczy, ale nadal milczę. Przypatruję się sytuacji.

Nie masz pojęcia, o co prosisz. Chcesz, aby ktoś poszedł tam, dokąd skierował cię twój los. Nie możesz jednak wiedzieć, że przypadł ci w udziale nędzny koniec w krematorium. Za godzinę lub dwie staniesz się jedynie obłokiem gazowym, oparem, który twoja przyjaciółka lub krewna, niczego nieświadoma, wciągnie do płuc. Może nawet ktoś jej wyjaśni, że miała ogromne szczęście, i będzie się delektowała każdym kolejnym oddechem. A może chciałabyś, aby umarła wraz z tobą? Tego chcesz?

Myślę o tym, a uśmiech nie znika z moich ust. Takich sytuacji jest zaskakująco niewiele. Oczywiście zdarzają się kilkukrotnie w ciągu każdego rozładunku, ale udało się już opracować właściwe procedury. Auschwitz nie przewiduje przestojów. Auschwitz to fabryka.

– Tam jest moja siostra! – Nastolatka pada na kolana i błagalnie unosi dłonie. – Proszę… Całe życie byłyśmy razem.

Klaus sięga do kabury, gotów wyjąć pistolet i zastrzelić dziewczynę. Być może sam bym to zrobił, jak wielokroć czyniłem przy poprzednich okazjach, lecz coś przykuwa moją uwagę. Zerkam w stronę, w którą wskazuje pyskata Żydówka, i od razu wiem, w czym rzecz. Druga dziewczyna jest ubrana całkowicie inaczej, w grubą, kraciastą spódnicę, na którą narzuciła podarty płaszcz, a jej potarganych włosów nie kryje chusta. Do tego wydaje się zupełnie obojętna na wszystko, co dzieje się wokół. Mimo to podobieństwo jest uderzające. Nie mogę się mylić.

Robię krok w stronę rampy i zakładam dłonie za plecy. Przez chwilę przyglądam się obu nastolatkom, wreszcie zwracam się do tej skomlącej:

– Jesteście bliźniaczkami?

Dziewczyna dostrzega cień nadziei i energicznie kiwa głową. Z jej oczu płyną łzy.

– Tak, tak, panie oficerze… To moja siostra bliźniaczka. Mam na imię Anna, a ona…

– Akurat wasze imiona całkowicie mnie nie interesują – przerywam jej, uśmiechając się jeszcze szerzej. Klaszczę, po czym zacieram dłonie. – Dołącz do niej – nakazuję. – Obie idziecie na prawo.

„Wielu twierdzi, że wolałoby umrzeć niż trafić w moje ręce” – dodaję w myślach. Tymczasem dziewczyna co rusz się pochyla i kłaniając się, gorąco mi dziękuje. Jej siostra spogląda na nią bez żadnych emocji.

A to ciekawy przypadek. A ciekawość… Tak, tak. Ciągle to powtarzam. Ciekawość należy zawsze zaspokajać.

– Zapiszcie ich numery i oddajcie do mojej dyspozycji – nakazuję adiutantowi.

 

 

2.

 

Anna oraz Irmina. Pacjentki. Obiekty. Numery. Instrumenty mające przysłużyć się rozwojowi nauki oraz ludzkości jako takiej. Nigdy nie należy się zawężać. Człowiek rozumny nie dąży do osiągnięcia własnych celów, ale do pozostawienia po swoim życiu śladu w historii. To całkowicie naturalne. Każdy, kto uważa inaczej, albo jest naiwny, albo nie powinien nosić miana człowieka.

– Walter – zwracam się do swojego asystenta. – Czy wszystko jest już gotowe?

– Tak, panie doktorze.

– Nie mamy dziś zbyt wiele czasu. W południe rozpoczynam kolejny przegląd.

– Z pewnością skończymy wcześniej.

Świetnie. Ale czy mogę mu zaufać? Już dwukrotnie przez jakieś zaniedbania musiałem się śpieszyć, a cholernie tego nie lubię. Spoglądam w niebieskie, ponure oczy Waltera i przez chwilę mierzę go wzrokiem. Spuszcza spojrzenie, lecz nie zamierza się wycofywać ze swoich słów.

– Dobrze. – Kiwam głową. – Wierzę, że wszystkiego dopilnujesz.

Wstaję od biurka i nakładam śnieżnobiały kitel. Sięgam po parę rękawiczek leżących na blacie, po czym szybkim krokiem kieruję się ku drzwiom. Czuję, że skupiłem na sobie całą uwagę dwóch sekretarek oraz Waltera. Mam trzydzieści trzy lata i nie zamierzam umierać. Jeszcze nie.

Anioł Śmierci. Doszły mnie słuchy, że w ten sposób mówią o mnie nie tylko więźniowie, ale również moi podwładni. Nie przeszkadza mi to. Jasne, wolałbym być bogiem, ale po prawdzie wszelkie te teologiczne dysputy w ogóle mnie nie interesują. Wiem, że jestem wieczny, tak jak wieczny będzie mój wkład w rozwój nauki. Pozostanę na zawsze w moich czynach oraz dziedzictwie. To górnolotne? Nie, po prostu prawdziwe.

Uśmiecham się przyjaźnie do jednej z sekretarek. Macham do niej dłonią, po czym szybko wychodzę na korytarz. Słyszę, że Walter podąża tuż za mną. Podkute obcasy jego butów stukoczą niemal w tym samym tempie co moje. Ten młokos pragnie być moim cieniem, uczniem i naśladowcą. Rozumiem go, bo również miałem swoich mistrzów. Ba, mam ich nadal.

W takich chwilach zawsze staje mi przed oczami twarz doktora Ernsta Rüdina. Musi być ze mnie diabelnie dumny. W uszach niezmiennie dźwięczą mi wciąż powtarzane przez niego słowa: „Każda osoba niewidoma, głucha, każdy epileptyk oraz schizofrenik może być wysterylizowany…”[1].

– Pośpiesz się. – Nie odwróciwszy się, rzucam do Waltera. Po chwili dodaję uprzejmym tonem: – Proszę. Nie mamy zbyt wiele czasu.

Przyśpieszam, a Walter natychmiast mnie dogania. Niemal ramię w ramię wpadamy do jasnego, niewielkiego pomieszczenia w rogu baraku. Unosi się w nim intensywny zapach środków czyszczących oraz spirytusu, mimo to wyczuwam słodkawy aromat krwi.

– Dzień dobry. – Kłaniam się stojącej na baczność pielęgniarce. – Proszę spocząć.

To nowa dziewczyna, o rudych włosach i zielonych oczach. Zawsze fascynowało mnie to rzadkie połączenie. Czy barwy w jakiś sposób się uzupełniają? Czy mają znaczenie dla funkcji mózgu? W końcu jeżeli przez całe życie spoglądamy w lustrze na takie połączenie kolorów, wtedy… Nie czas na te rozważania.

Odrywam wzrok od kobiety i odwracam się ku dwóm stalowym łóżkom. Leżą na nich Anna oraz Irmina, bliźniaczki, które przybyły do Auschwitz przed trzema dniami. Są przywiązane skórzanymi pasami tak, że mogą poruszyć jedynie stopami oraz dłońmi. Ta pyskata awanturnica, Anna, ma zaczerwienione oczy pełne łez.

– Proszę – jęczy na mój widok. – Proszę…

Jej siostra jest całkowicie spokojna. Ma nieobecne spojrzenie, lekko rozwarte usta i zaróżowione policzki, jakby trawiła ją gorączka. Spogląda gdzieś w sufit lub znacznie wyżej. W niebo.

– Dzień dobry paniom. – Uśmiecham się do bliźniaczek. – Mamy przyjemność ponownie się spotkać.

– Błagam… – powtarza Anna. – Niech pan nie robi nam krzywdy.

– Krzywdy? Ależ skąd. – Odwracam się do pielęgniarki i przywołuję ją dłonią. – Na początek proszę im zmierzyć temperaturę, dobrze? W naszych badaniach powinniśmy być bardzo staranni. Musi pani o tym zawsze pamiętać. Pod moim kierownictwem szybko złapie pani właściwy rytm.

– Co się z nami stanie? Co pan chce zrobić? – dopytuje bliźniaczka. – Niech nas pan wypuści, proszę…

– Wypuszczę was już niebawem. Obiecuję.

 

 

3.

 

Spoglądam na wypełniony przez pielęgniarkę formularz. Kobieta przedstawiła się jako Maria Rilche i ma drobne, lecz ładne pismo. Wszelkie adnotacje potrafię odczytać bez najmniejszego problemu. To ważne. Nie marnuję przez to czasu jak przy tej poprzedniej bałaganiarze. Musimy pracować szybko, dokładnie i porządnie. Staram się tego nauczyć wszystkich współpracowników. Tych, którzy tego nie rozumieją, szybko się pozbywam.

– Ich temperatura różni się o dziewięć dziesiątych stopnia – zwracam uwagę. – Myślałem, że ta spokojniejsza jest po prostu chora, ale ciepłota jej ciała jest całkowicie w porządku. To ta pyskata przekroczyła normę… Może to skutek pobudzenia, a może pobudzenie jest skutkiem gorączki. Na wszystko można spojrzeć z dwóch perspektyw.

Pielęgniarka oraz Walter patrzą na mnie z zaciekawieniem. Mimo to nie kontynuuję tego wątku. Świat wypełniają miliony pytań i nie ma sensu usiłować szukać odpowiedzi na każde z nich. Należy się skupić na konkretnych zagadnieniach i nie rozmieniać się na drobne. Na to może przyjdzie jeszcze pora.

– Przygotujcie wszystko do znieczulenia.

– Miejscowego? – dopytuje panna Rilche. Najwidoczniej już zapoznała się z zasadami i dziwi ją, że w ogóle zamierzam kogokolwiek znieczulać.

– Nie. Całościowego.

Na moje słowa Anna wybucha płaczem. Co znacznie bardziej ciekawe, jej siostra bliźniaczka zaczyna cicho szlochać. Spoglądam na te podobne, a jednocześnie różniące się kolorami twarze. Na policzki pyskatej wystąpiły czerwone, niemal fioletowe pąsy.

– Proszę się nie martwić – zwracam się do niej uprzejmym tonem. – Wszystko odbędzie się bardzo sprawnie. A co najważniejsze: bezboleśnie.

– Nie chcę umierać… Ja… My… Mamy czternaście lat! Tylko czternaście lat…

– Pamiętam czasy, gdy byłem w tym wieku.

Wcale nie kłamię. Rzeczywiście pamiętam, jak miałem czternaście lat, ale za nic w świecie nie chciałbym przenieść się do tamtej epoki. Wtedy jedynie marzyłem o tym, by stać się „kimś”, a teraz mam w swoich rękach życie tysięcy ludzi.

Głaszczę Annę po włosach i się uśmiecham. Gdy pielęgniarka robi jej zastrzyk, spoglądam jej prosto w oczy. Cicho, niemal bezgłośnie zaczynam odliczać. Dziewczyna wbija spojrzenie w moje usta, a jej wzrok staje się mętny. Jeszcze przez chwilę coś cicho bełkocze, ale już nie po niemiecku, lecz chyba po polsku. Wreszcie zamyka oczy i zasypia. Jej siostra, jakby na dany sygnał, wybucha płaczem. Dotychczas niemal zupełnie spokojna, traci nad sobą panowanie. Usiłuje się rzucać, szarpie skórzane pasy i trzęsie łóżkiem. Jest prawidłowo skrępowana, więc jej korpus pozostaje nieruchomy.

– Śpij, moja droga… – szepczę. – Śpij spokojnie… Niewiele osób dostąpiło zaszczytu całkowitego znieczulenia. Ten środek znacznie bardziej przydałby się naszym chłopcom na froncie, a nie wam. Żydowskie bydlęta.

„Dlaczego?” – to pytanie zastyga na ustach Irminy w momencie, gdy jej twarz się rozluźnia, a oddech całkowicie się uspokaja.

– Dlatego, że aby połączyć wasze żyły, nie możecie się poruszyć choćby o milimetr – mówię ni to do siebie, ni do niej. Skinieniem dłoni przywołuję Waltera. – Zaczynamy.

 

 

4.

 

Operacja Irminy i Anny przebiegła pomyślnie. O ich rekonwalescencji informowano mnie na bieżąco przez kolejne dni. Nie odwiedzałem niewielkiej, jasnej sali bloku szpitalnego, w którym je umieściłem. Chciałem się zaskoczyć. Chciałem zobaczyć konkretny rezultat swojej pracy, a nie jedynie połowiczne jego elementy. Codziennie sprawdzałem jednak wszelkie raporty oraz prosiłem o oddzielne meldunki w sprawie bliźniaczek. Od niemal tygodnia Walter mówił o nich z ukontentowaniem, nie kryjąc błysku podekscytowania w oczach. Jednak dziś dostrzegam w tonie jego głosu niepokój.

– Za moment opowiesz mi wszystko ze szczegółami – nakazuję cicho. – Pozwól mi dokończyć obchód.

Spoglądam w karty kolejnych pacjentów, lecz nie mogę się na nich należycie skupić. W tej sali nie ma niczego ciekawego. Wypełniają ją kobiety we wczesnym stadium ciąży. Mam co do nich pewne plany, ale z ich realizacją muszę zaczekać. Na razie powinny odpoczywać i odżywiać się tak dobrze, jak nigdy w życiu się nie odżywiały. Aby badania miały sens, z Żydówek muszę uczynić przynajmniej namiastkę Niemek. Niech się cieszą chwilami szczęścia.

– Ten oddział przypomina sanatorium – zauważam, nachylając się nad wyjątkowo szczupłą, czarnooką więźniarką. – Musi się pani lepiej odżywiać. Przepiszę pani dodatkową porcję węglowodanów.

Zerkam na kartkę i odszukuję rubrykę z wagą kobiety. Mimo stu siedemdziesięciu sześciu centymetrów wzrostu waży jedynie czterdzieści jeden kilogramów.

– To całkowicie niereprezentatywny przykład – rzucam do Waltera. Zagryzam usta i przez chwilę przypatruję się zapadniętej, szarej twarzy ciężarnej. Wreszcie potrząsam głową. – Przewieźcie ją do głównego bloku. Zabierzcie ją stąd.

Kobieta chyba nie do końca rozumie, o czym mówię, lecz domyśla się, że właśnie zadecydowałem o jej losie. Zaczyna szybko oddychać, zaciska i rozluźnia pięści, i coś szybko powtarza. Uśmiecham się do niej poufale.

– Wraca pani na drugi oddział – wyjaśniam. – Ogólny. Tam zostanie pani pozbawiona płodu, który zostanie dokładnie zmierzony i posłuży do rozmaitych badań. Przysłuży się rozwojowi cywilizacji. Może być pani dumna.

Wszystkie te zdanie wypowiadam łagodnym tonem, który uspokaja ciężarną. Najwyraźniej kompletnie nie zrozumiała, o czym mówię, lecz kiwa głową. Walter parska sarkastycznym śmiechem, jednak zaraz się uspokaja.

– Tak, wiem. Masz mi do przekazania jakieś cholernie ważne informacje o tych bliźniaczkach.

– Właśnie.

– Wyjdźmy na korytarz.

Delikatnie chwytam go pod łokieć i prowadzę między łóżkami. W połowie drogi przystaję i otwieram okno. Wpuszczam do środka chłodne, ale świeże powietrze.

– Prosiłem, aby regularnie wietrzyć sale – oschle rugam oddziałową. – Nie dopuszczam żadnych odstępstw od swoich wytycznych.

Tęga kobieta chce coś powiedzieć na swoją obronę, ale unoszę dłoń, dając jej do zrozumienia, aby milczała. Po chwili stajemy z Walterem w ciemnym, dusznym korytarzu.

– Mów – nakazuję. – Żyją?

– Żyją – potwierdza mój asystent.

Z ulgą wypuszczam powietrze.

– W takim razie co się dzieje?

– Musi pan to sam zobaczyć, doktorze.

 

 

5.

 

Najważniejsze, że żyją. W przeciwnym razie cała praca poszłaby na marne. I na marne poszedłby też środek znieczulający, który przydałby się tysiącom naszych chłopców rannych na froncie.

Jednak z drugiej strony śmierć też ma jakieś znaczenie. Dzięki niej można starać się przeprowadzić wnikliwe badania, aby umieć ją odegnać od wartościowych ludzi. Wszyscy na coś umieramy. Nawet jeżeli jest to po prostu starość, za tym eufemizmem kryje się cały szereg schorzeń. Niewydolność krążeniowa, zastoje, zapadnięcia, zakrzepy, nowotwory, degradacje struktur i tkanek, degeneracje organów oraz narządów…

Bliźniaczki nie mogły umrzeć na starość. Za ich śmiercią musiałoby się kryć coś, czemu powinniśmy nauczyć się dawać odpór. Cywilizacja nie może godzić się na śmierć młodych. Bez względu na to, co by się z nimi działo.

– Co pan powiedział? – dopytuje Walter.

Wyrwany z zamyślenia, marszczę czoło i przyśpieszam kroku.

– Nic. Nie wiem. Po prostu porządkowałem pewne wnioski.

– Przepraszam, myślałem, że czegoś nie dosłyszałem.

– Wówczas bez wątpienia bym to powtórzył.

Przyjacielsko klepię Waltera w ramię, a on niepewnie się uśmiecha. Zauważyłem, że niektórzy ludzie mają do mnie wyjątkowo ostrożny stosunek. Jakby się bali, czy za moją reakcją nie kryje się coś całkowicie przeciwnego. Mój asystent jeszcze raz zerka na mnie, upewniając się, czy go nie zrugam. A za cóż miałbym go rugać? Czy w tonie, jakim wypowiedziałem ostatnie słowa, wyczytał groźbę? Ostrzeżenie? Jest dobrym chłopakiem i sumiennym medykiem. Nie ma się czego obawiać. Będzie miał przy mnie dobrze, tak jak ja miałem przy swoich mistrzach.

– Otwieraj.

Zatrzymuję się i czekam, by Walter otworzył dwuskrzydłowe, drewniane drzwi. Staje na baczność, po czym przepuszcza mnie w progu. Powoli wchodzę na salę. Stukot moich obcasów rytmicznie niesie się echem. Machnięciem dłoni daję znać pielęgniarce, aby nie wstawała od biurka. Piętrzy się przed nią sterta papierów, które musi wypełnić. Nie lubię zbędnie odrywać ludzi od pilnej roboty.

Dozując sobie napięcie, powoli wiodę wzrokiem po kilku pustych łóżkach, po oknach i nagiej, chropawej ścianie. Przełykam ślinę. Powoli robię zwrot i spoglądam w róg pomieszczenia. Od razu je dostrzegam. Są tam. Ruszają się, a więc żyją.

Anna oraz Irmina siedzą na środku łóżka. Z tym że teraz nie można już o nich mówić inaczej niż w liczbie mnogiej. Siedzą, dyszą, odwracają ku mnie głowy. Od pasa w górę są nagie. Ich plecy oraz ręce zostały złączone w jedną całość, połączyłem niektóre żyły oraz naczynia. Stworzyłem bliźnięta syjamskie. Łączący je brunatnoczerwony szew biegnie po linii oddzielającej niegdyś ich ciała. Ich złączone nadgarstki są opuchnięte, niemal czarne. Bliźniaczki ciężko dyszą i pochlipują. Nawet ta bardziej opanowana ma stężałą od przerażenia twarz, a jej oczy rzucają szaleńcze spojrzenia. Żadna już o nic nie prosi. Ich czoła są mokre od potu, policzki trupio blade, a usta zapadnięte.

– Gangrena – stwierdzam obojętnym tonem, choć jestem nieco rozczarowany. – Wobec tego z badaniami musimy się pośpieszyć. Mamy mało czasu.

 

 

6.

 

– Nie płaczcie. Być może uda się jeszcze was rozdzielić. Na razie potrzebne jesteście w takiej… formie.

Powoli wdycham i wydycham powietrze. Usiłuję się przyzwyczaić do fetoru, jaki bije od bliźniaczek. Cuchną zgnilizną, kałem oraz moczem. Zapewne robią pod siebie, nie potrafiąc udać się do łazienki. Poinformowano mnie, że tylko raz podjęły próbę wstania z łóżka. Musiały przypominać nieporadnego pająka. Pająka, którego nie stworzyła nędzna matka natura, a bóg – człowiek.

– Czy teraz coś was boli? – pytam spokojnie. – Odpowiadajcie po kolei. No, Anno?

Anna dławi się łzami. Mimo to najwyraźniej stara się opanować, gdyż spazmy płaczu naruszają świeże szwy. Nieudolnie podgina palce rąk, które powyżej nadgarstków przyszyte są do rąk jej siostry. Przez ostatnie dni musiały nauczyć się współpracy. Gdy jedna z dziewczynek usiłuje gestykulować lub się podrapać, druga musi rozluźnić mięśnie. To wymaga doskonałej synchronizacji i zrozumienia. Tyle że po kim można oczekiwać wzajemnego zrozumienia, jak nie po bliźniakach?

– Bolą cię ręce? Rozumiem. – Wyciągam dłoń, jakbym chciał ją pogłaskać po twarzy, lecz w ostatniej chwili się cofam. Spoglądam na jej siostrę. – A ty, Irmino? Chodzi o ból pleców?

– Nie możemy spać – odpowiada po niemiecku. – Nie możemy się położyć.

– Tak, to pewna niedogodność.

– Proszę nas uwolnić – skomle Anna. – Niech pan pozwoli nam żyć.

– Ależ żyjecie i jesteście niemal całkowicie wolne. Czy gdybym powiedział, że możecie teraz wrócić do domu, dałybyście radę? Śmiało. Myślę, że mógłbym załatwić wam zwolnienie z obozu.

– Oddzielnie.

Wypowiedzenie tego jednego słowa sprawia Irminie wyraźny wysiłek. Po wyrzuconych przed chwilą dwóch zdaniach jest wyczerpana i brakuje jej tchu.

– Na razie nie możecie być oddzielnie. Zobaczymy, co będzie jutro lub pojutrze.

– Proszę.

– To nic nie da.

Niespodziewanie uderzam młotkiem neurologicznym w mięsień czworogłowy Anny, czemu towarzyszy prawidłowa reakcja nerwowa. Przesuwam się i robię to samo z jej siostrą. W tym wypadku reakcja jest znacznie słabsza.

– Spójrzcie na mnie – nakazuję. – I nic nie mówcie.

Sprawdzam wrażliwość ich źrenic na światło, co potwierdza, że neurologiczne reakcje Irminy są zanikowe. Przed operacją zachowywały się identycznie.

– Dokumenty, proszę – zwracam się do Waltera.

Natychmiast dostaję tekturową teczkę z kilkunastoma kartkami moich notatek oraz zapisków pielęgniarek i reszty personelu. Przebiegam wzrokiem kolejne kolumny. Przekładam dokumenty, wreszcie wyjmuję epikryzę umieszczoną przy łóżku bliźniaczek i powoli notuję ostatnie spostrzeżenia. Wszystko jest istotne. W przyszłości mogą się przydać najdrobniejsze szczegóły prowadzonych badań.

Odruch kolanowy bliźniaczki 187A w normie, odruch kolanowy bliźniaczki 187B osłabiony…

Po raz ostatni mierzono im temperaturę oraz sprawdzano parametry życiowe przed niespełna godziną. Nie ma potrzeby robić tego częściej niż czterokrotnie w ciągu doby. Wszystko się zgadza. Oglądam ropiejące, owrzodziałe nadgarstki dziewczyn. Rana jednego z nich się otworzyła i jest wspólna dla obu bliźniaczek. Sprawia wrażenie, jakby coś wyżarło ich tkankę niemal do samej kości. Z drugiej strony nadgarstek Anny przybrał niemal czarny kolor, ale Irminy pozostał blady. Najwyraźniej w tym miejscu organizmy walczą o zachowanie odrębności.

Starannie notuję te uwagi i wreszcie zamykam teczkę. Oddaję ją Walterowi. Wszyscy w ciszy czekają na mój werdykt. Powoli się wyprostowuję i przygładzam kitel. Spoglądam prosto w oczy Anny.

– Czas na ostatnie badanie.

 

 

7.

 

Walter doskonale wie, co mam na myśli. Po kilku miesiącach współpracy rozumiemy się bez słów i mogę na nim całkowicie polegać. Ukradkiem podaje mi strzykawkę, po czym, jakby nigdy nic, obraca się do okna.

– Oby ta pogoda utrzymała się jak najdłużej – mówi. – Pięknie byłoby wybrać się na pieszą wycieczkę w góry.

– Dziś był fioletowy świt – odpowiadam. – A fioletowe świty zazwyczaj zapowiadają upały.

– Tak pan sądzi, doktorze?

– To zostało potwierdzone naukowo. Przez statystykę oraz badania fizyczne. A co wy o tym sądzicie, dziewczęta?

Bliźniaczki nie odpowiadają. Chyba nie zrozumiały, o czym mówimy. Wpatrują się w nas szeroko otwartymi, pełnymi łez oczami. Anna kręci głową. Irmina usiłuje się obrócić, jakby zapomniała, że jest zszyta z siostrą w jeden organizm.

– Panie doktorze… – szepcze łamiącym się głosem. – Proszę…

Ciężko wzdycham i pokrzepiająco się uśmiecham.

– Już dobrze. O nic się nie martwcie. Fioletowe świty to kwestia sposobu, w jaki rozszczepia się światło w powietrzu, które w znacznym stopniu wypełniają pierwiastki wodoru, a ozon…

Urywam w pół zdania, po czym nagle wbijam strzykawkę prosto w serce Irminy. Nie zastanawiałem się, którą z bliźniaczek chcę zabić. Ich ogólna kondycja sprawia, że żadna z nich nie byłaby w stanie przeżyć więcej niż trzech, maksymalnie czterech dób. To zresztą nie robi specjalnej różnicy. Nim Anna zdaje sobie sprawę, co się stało, ciałem jej siostry wstrząsa przedśmiertny skurcz. Fenol działa niemal natychmiast i bezbłędnie.

Twarz Irminy momentalnie traci kolory, jej oczy zachodzą mgłą, a usta się rozchylają. Po chwili głowa dziewczyny bezwładnie opada na jej pierś. Gdyby jej korpus nie był zszyty z korpusem Anny, upadłaby na podłogę. A tak niespodziewanie zaczyna ciążyć siostrze bliźniaczce. Sfabrykowanej przeze mnie siostrze syjamskiej.

Anna zdaje sobie sprawę, co się wydarzyło, i szeroko otwiera usta. W jej oczach nie ma już łez, lecz wypełnia je bezgraniczne przerażenie. Dziewczyna miota się, niezgrabnie przesuwa na łóżku i omal nie upada. Stara się odwrócić, by móc spojrzeć na twarz Irminy, ale to niemożliwe. Niemożliwe jest również, by złapała ją za dłoń.

– Irmi… Irm… – bełkocze coś w nieznanym mi języku. Powtarza te same słowa, które zlewają się w żałobny jęk.

Pielęgniarka obserwuje wszystko zza biurka, ale nie odzywa się nawet słowem. Widząc moje spojrzenie, spuszcza wzrok i udaje, że całkowicie pochłaniają ją dokumenty.

– Ciekawość to dobra cecha, siostro – rzucam w jej stronę. – Gdyby człowiek nie był ciekawy, nadal tkwiłby na drzewach lub w najlepszym razie w jaskiniach. Ciekawość napędza rozwój.

– Tak, panie doktorze – przytakuje, raźniej spoglądając na agonię jednej z sióstr i żałobę drugiej.

– Musimy być ciekawi – ciągnę. – Dlatego też intryguje mnie, jak długo uda się pożyć Annie. Przecież, technicznie rzecz biorąc, połowa jej ciała jest martwa. Proszę co kwadrans sprawdzać jej parametry życiowe. Wszelkie spostrzeżenia niech trafią do dokumentacji. To bardzo osobliwy przypadek, który wymaga pilnych studiów. Być może poświęcę temu całą rozprawę.

Odwracam się i ponownie zerkam na Annę. Jej siostra jest już martwa i ciężar jej ciała sprawia, że dziewczyna leży na boku. Musi być jej potwornie niewygodnie. Napięte szwy ciągną i się rozchodzą. Żydówka ciężko dyszy, a jej spojrzenie jest utkwione w podłodze. Z oczu ponownie ciurkiem ciekną łzy. Nie patrzy na mnie, ale nagle z jej piersi wydobywa się dziki, niemal zwierzęcy wrzask. Usiłuje wstać, zaplątuje się w kołdrę i zwala się na podłogę. Ciało jej siostry spada wraz z nią.

Obserwuję to wszystko z uwagą, nie pozwalając, by ktokolwiek zareagował. To interesujące, że jednym z pierwszych odruchów jest wola walki. Wola stawienia czoła śmierci i jakiegoś całkowicie nieracjonalnego zrywu.

– Panie doktorze.

Tak, wiem. Walter ponownie działa z wyprzedzeniem, jakby czytał mi w myślach. Ze skórzanej torby wyciąga aparat i podaje mi go. Cofam się o dwa kroki, by uwiecznić cały kadr. Fotografia jest istotna dla dokumentacji medycznej oraz pod kątem ewentualnych publikacji. Będzie stanowiła niepodważalny dowód, że to, o czym piszę, rzeczywiście miało miejsce. A zapewne znajdzie się wielu, którzy nie będą chcieli w to uwierzyć. Może jesteś wśród nich?[2]

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

[1] Przepis sformułowany w tzw. ustawie sterylizacyjnej (Gesetz zur Verhütung erbkranken Nachwuchses), którą opracowywał dr Ernst Rüdin, a która weszła w życie w styczniu 1934 r.

[2] Mimo pozorów nieprawdopodobieństwa wszelkie wydarzenia opisane w książce mają potwierdzenie w dokumentach.

 

 

 

 

 

Copyright © by Max Czornyj, 2022

Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2022

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2022

 

Projekt okładki: © Mariusz Banachowicz

Zdjęcie na okładce: domena publiczna

 

Redakcja: Marta Akuszewska

Korekta: Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

 

eISBN: 978-83-8280-432-4

 

 

Wydawnictwo Filia

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA NA FAKTACH