Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wierzę w to, że miłość jest nieśmiertelna. Nie istnieją dla niej czas ani żadne granice. Ona trwa, wbrew nam, wbrew zwątpieniu, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew wszystkiemu.
Miłość w kasztanie zaklęta to piękna powieść o miłości, która musi przetrwać mimo przeciwności losu. O trudnych decyzjach, ludzkich słabościach i umiłowaniu życia. O dostrzeganiu niedostrzegalnego.
Marta, samotna trzydziestoparoletnia nauczycielka, ma przyjaciół, plany i marzenia, ale nie ma nikogo bliskiego, z kim mogłaby się nimi dzielić. Przedwczesna śmierć rodziców, a potem odejście ukochanej babci pozostawiły w niej głęboki ślad oraz poczucie ulotności i kruchości ludzkiego życia. Marta wie jednak, że wszystko ma swój czas, i dlatego czeka na księcia z bajki. Niespodziewanie w jej życiu pojawia się Piotr. Kim jest jednak tajemnicza kobieta, która zaklęła w kasztanie swą miłość do Piotra i do małego Miłosza? Czy ich losy, w zadziwiający sposób wplecione w życie Marty, się połączą? Czy Marta jest gotowa na przyjęcie wszystkiego, co przyniesie jej przyszłość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 312
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marcinowi, Michałowi i Miłoszowi
– dziękuję za to, że jesteście
Rozdział pierwszy
Ławka przy łabędziu
– 1 –
Znowu tam siedział. Przychodził do parku co dwa, trzy dni i zawsze wybierał tę samą ławkę, tuż przed fontanną i zabawnym posążkiem łabędzia, który od niepamiętnych już lat podrywał swe skrzydła do lotu i cierpiał w niemocy i bezsilności przymusowej stagnacji. Łabędź nie mógł wzbić się w bezkresne niebo, a on patrzył na niego wciąż tak samo: z ogromem smutku w oczach i zastygłym na twarzy bólem.
Marta obserwowała go od kilku tygodni. Znała już dobrze ciemną skroń poprzetykaną srebrnymi niteczkami siwych włosów, potrafiła przywołać w pamięci orli profil oraz charakterystyczne zmarszczki okalające oczy i usta nieznajomego. Lubiła na niego patrzeć. Zawsze schludny i elegancki, ubrany w ciemnosiwy płaszcz, krótko ostrzyżony i starannie ogolony. Kim był? I dlaczego przychodził tu sam, zawsze między czternastą a piętnastą, kiedy park pustoszał, rozkrzyczane nianie ciągnęły dzieci na obiad, a wagarowicze zaczynali stadnie wracać „na chatę”?
Marta lubiła tę porę. Gdy wracała tędy z pracy, chętnie przysiadała na jednej z wielu drewnianych, pomalowanych na zielono ławek. Odpoczywała tu po kilku godzinach spędzonych w towarzystwie rozkrzyczanej młodzieży licealnej, zbierając siły do zmierzenia się z resztą dnia i swoją samotnością.
Miała trzydzieści sześć lat i niewielkie już oczekiwania od życia. Jeszcze dwa lata temu, tuż przed trzydziestymi piątymi urodzinami, snuła ambitne plany i marzenia. Ile z nich się spełniło? Nie chciała o tym myśleć. Wolała obstawać przy wytłumaczeniu, że widocznie nie pragnęła spełnienia swych marzeń wystarczająco mocno, aby mogły się ziścić. Nie uwierzyła Alchemikowi i zarzuciła swoją legendę. A teraz tkwiła samotnie na parkowej ławce i czuła, jak uzależnia się od widoku mężczyzny z błyszczącą obrączką na palcu. Mężczyzny, który właśnie schylił się, by zebrać z ziemi kilka kasztanów, po czym schował je do kieszeni ciemnosiwego płaszcza.
– 2 –
– Marta, daj sobie z nim spokój. Książę z bajki naprawdę nie istnieje. A jeśli to zboczeniec?
Marta położyła dziennik na stoliku i popukała się palcem w czoło.
Adam pomyślał, że wygląda dziś wyjątkowo ładnie. Czarne włosy zebrała wysoko i spięła z tyłu głowy klamrą w odcieniu morskiej zieleni, równie intensywnym jak jej oczy, błyszczące dzisiaj dawno już niespotykanym blaskiem. Wyglądała bardzo dziewczęco, prawie nieprzyzwoicie młodo jak na to miejsce. Powagi dodawała sobie jedynie delikatnym makijażem i ciemną garsonką ze spódniczką kończącą się przepisowo tuż powyżej kolan. Lubił tę dziewczynę i ubolewał nad jej nie najszczęśliwszym życiem. Pokochał ją jak siostrę, gdy tylko zaczęła uczyć w tym liceum. Byli prawie rówieśnikami, oboje zapaleńcy, oboje świeżo po studiach. Mieli wielkie ideały, ambitne plany pracy z młodzieżą w wieku dojrzewania. On – zapalony historyk, zakochany we Francji i Napoleonie; ona – filolog, z pasją wprowadzania młodzieży w zawiłości angielskiej gramatyki.
Ich zapał wyczerpał się po roku; następny rocznik uczyli już według schematu – nie według ideałów.
Rok po roku Adam Rogalski poznawał Martę coraz lepiej i nauczył się ją kochać miłością, jaką darzy się najlepszego przyjaciela. Nie było między nimi „chemii”, dlatego też nigdy nie zaiskrzyło – towarzyszyła im jednak pewność, że zawsze, w każdym momencie ich zaplątanego życia, mogą na siebie liczyć.
I właśnie teraz, gdy nadszedł czas, by oboje zrobili coś z resztą swojego życia, ona oznajmia, że zakochała się w profilu nieznajomego mężczyzny…
– Nie jest zboczeńcem. Gdybyś zobaczył jego twarz… Adam, jego oczy wyglądają tak, jakby utonął w nich cały smutek tego świata!
– I do tego ma obrączkę!
– Fakt… Ale nie jest szczęśliwy w małżeństwie.
Poczuła mocne, męskie dłonie na swoich ramionach. Czuła, że Adam chce potrząsnąć nią z całą siłą wieloletniej przyjaźni. Nie zrobił tego jednak. Powiedział tylko:
– Nie pakuj się w to. Proszę cię. Zrobisz sobie krzywdę.
A potem zabrał dziennik III c i wyszedł w rozkrzyczany tłum młodych ludzi, już nie dzieci, a jeszcze nie dorosłych.
Marta miała okienko, nie musiała więc nigdzie się spieszyć. Spojrzała w okno. Październikowe słońce rozgrzewało stęsknione za latem twarze przechodniów, rozpinało guziki płaszczy i błyskawiczne zamki kurtek, zapraszając na łyk pachnącego jesienią powietrza. Chciała uciec do parku, zająć znajomą ławkę i czekać, aż przyjdzie ON i usiądzie na swoim stałym miejscu. A gdyby tak zająć kiedyś jego ławkę? Co by zrobił? Czy szukałby innej, chroniąc swoją samotność, czy też przysiadłby obok niej? A gdyby zaczęła rozmowę… Co by pomyślał? Że jest jedną z tych podobnych do siebie panienek szukających przelotnej znajomości i dobrego seksu czy może interesującą kobietą, z którą dobrze mu się rozmawia?
Jeszcze dwie godziny i będzie mogła przejść przez park.
Jeszcze dwie godziny z rozkrzyczanymi III e i I b i usiądzie w parku.
Tak, dzisiaj to zrobi. Zajmie jego ławkę. A potem będzie czekać.
Czekała trzy kwadranse. Bawiła się lśniącym kasztanem i rozmawiała w myślach z wiecznie odlatującym łabędziem. W torebce czuła ciężar stosu prac do sprawdzenia, a wieczorem czekały ją jeszcze trzy godziny korepetycji. Wyjęła pióro, które dostała od Adama na Gwiazdkę, po czym w wielkim, przestronnym kalendarzu pod datą „dwudziesty trzeci października” zapisała zaledwie trzy słowa: „Dziś nie przyszedł”.
– 3 –
Piotr otworzył okno gabinetu i zachłysnął się aromatycznym październikowym powietrzem. Dzień był przepiękny, wymarzona pogoda na spacer. Przez chwilę z wysokości szóstego piętra obserwował nieustanny ruch na chodnikach. Ludzie mijali się bez uśmiechu, spiesząc dokądś – tam i donikąd. Przepychali się i poszturchiwali nieuprzejmie… Mało kto w ogóle zauważał, że świat jest dziś tak pięknie umalowany wszystkimi barwami jesieni. Życie w dwudziestym pierwszym wieku goniło dni i straszyło nocami. Tak mało pozostawało w nim miejsca na prostą radość z rzeczy najdrobniejszych, chociażby z tak urokliwego popołudnia.
„Nie rozumiem tego pośpiechu. Nie umiem z tym żyć. Chcę cieszyć się każdą chwilą, każdym kolorem jesiennego liścia, ciepłem słońca i kasztanami. Spójrz, Piotruś, czyż kasztany nie są czymś najpiękniejszym, co stworzył dla nas Bóg?”
Maria kochała kasztany. A Piotr kochał Marię.
Bóg stworzył Marię dla niego, aby była mu opoką – skałą jego życia.
A potem ją zabrał. Właśnie jesienią. Obsypał świat kasztanami i podarował je ludziom, a jemu odebrał Marię.
Dwudziesty trzeci października. Dokładnie rok temu. To już rok bez Marii.
Jeden rok jego życia. Życia pustego, wydrążonego…
Czasami odnosił wrażenie, że została z niego tylko skorupa i niewiele trzeba, by się potłukł, rozpadł na kawałeczki. Nic takiego się jednak nie stało. Wciąż żył. Nadal dawał kobietom nadzieję, leczył ich niepłodność, doradzał najlepsze metody antykoncepcji, wielu z nich ocalił życie. I sam wciąż żył. Odrywał kolejne kartki z kalendarza, próbując przebrnąć przez jeszcze jeden dzień. Ale w każdy z nich wchodził z lękiem i sam sobie po raz tysięczny zadawał pytanie: „Czy zdołam go przeżyć bez Marii?”.
Jak dotąd zdołał. Ale życie bolało.
Drgnął, gdy usłyszał skrzypnięcie drzwi. Odwrócił się i spojrzał na ładną i ufną twarz pielęgniarki. Nawet nie pamiętał jej imienia.
– Panie doktorze, szuka pana ordynator. Powiedziałam, że prawdopodobnie pan już wyszedł, ale polecił mi sprawdzić.
– Już mnie tu nie ma, siostro. Proszę mu przekazać… – Spojrzał jej prosto w oczy i dodał już ciszej: – Proszę mu powiedzieć, że dzisiaj jest dwudziesty trzeci października.
– Rozumiem. Do widzenia, panie doktorze.
Cicho zamknęła za sobą drzwi i odeszła pustym korytarzem.
Dwudziesty trzeci października. Wszyscy na oddziale znali tę datę, ordynator również. Kochał Piotra jak syna, próbował zająć go pracą. Ale tego cierpienia wyleczyć nie potrafił. Niestety, dotąd nie wynaleziono jeszcze lekarstwa na taki ból.
Kwiaty zawsze kupował „na murku”. Mieli tu najpiękniejsze i zawsze świeże róże. Maria kochała róże, a on uwielbiał ją nimi obsypywać. Gdy wracał z nocnego dyżuru, zawsze tu wstępował, prosząc o jedną, długą, czerwoną różę. Tuż po przebudzeniu Maria znajdowała ją na poduszce Piotra. Jej bursztynowe oczy rozświetlały się wówczas radością i odbijały światło równie pięknie jak obrączka na serdecznym palcu. Patrzył na nią, rozleniwioną, rozgrzaną snem i marzeniami, i wiedział, że odda cały swój świat, całego siebie za jeden uśmiech i jedno „dzień dobry” o poranku.
Dziś niósł jej róże z dumnie uniesionymi główkami, obsypanymi białym kwieciem i czuł, jak z każdym krokiem jego serce po raz trzysta sześćdziesiąty piąty pęka na tysiące maleńkich kawałeczków.
„Lubię stare cmentarze. Zatrzymaj się… Słyszysz ciszę, która przemawia do ciebie śpiewem ptaków? A te liście… Rozpoznajesz ich szelest? Ludzie mówią, że to wiatr bawi się gałęziami drzew i rozsyła kolorowe pocztówki w świat, ale ja wiem, że to nie wiatr. Posłuchaj, Piotr, to ci, co odpoczywają tu po trudach życia, to zmarli… To oni szepczą w gałęziach cmentarnych drzew. Jaki tu spokój… Nie mogę uwierzyć, że znajdujemy się w centrum miasta…”
– Wróć do mnie, Maleńka… – szepnął. – Pozwól mi się usłyszeć w szeleście liści… Chciałem cię odnaleźć w kasztanach, ale szukałem… nadaremnie. Zostawiłaś mnie tak bez słowa… Obiecywałaś przemierzyć ze mną świat, zjeść beczkę soli. Nie dotrzymałaś słowa. Zabrałaś wszystko. Wszystko… Tylko Miłosza zostawiłaś. Wybacz mi, Maryniu… Wciąż nie mogę… Gdy patrzy na mnie twoimi oczami i odgarnia ten kosmyk z czoła zupełnie jak ty… nie potrafię przy nim być. Wybacz mi…
– Wiedziałam, że cię tu dziś zastanę.
Podniósł głowę, którą dotąd trzymał wspartą na dłoniach, po czym wstał z drewnianej ławki. Ciemnosiwy płaszcz zatrzepotał porwany wiatrem, strząsając okruchy zbutwiałego drewna, które wplątały się w tkaninę jak smutek w życie Piotra.
Odwrócił się z niechęcią.
Nawet z daleka czuł smród alkoholu, wlokący się niczym mgła kiepskich perfum za starą kobietą. Tak, była stara. Miała raptem sześćdziesiąt lat, a wyglądała jak zmęczona życiem staruszka. Pijana. Zaniedbana. Toksyczna.
Do końca miał nadzieję, że jej nie spotka.
– Musiałam przyjść. Przyniosłam lampkę…
– Drżącą dłonią postawiła na chłodnej granitowej płycie kamionkowy znicz. Nerwowo przeszukiwała kieszenie wytartego płaszcza w poszukiwaniu zapałek. Nie mógł na to patrzeć. Podszedł i zrobił to sam.
Nie pragnął jej towarzystwa, ale nie mógł też kazać jej odejść. Była matką Marii.
– Wiem, co czujesz.
– Skąd ma… – urwał.
Słowo „mama” nigdy nie mogło mu przejść przez gardło. Gardził tą kobietą, wiedząc, ile nocy Maria przez nią przepłakała, jak wiele modlitw wyszeptała, wierząc, że wyjdzie z nałogu. Wszystko na próżno. „Procentowy” przyjaciel był wierniejszy – koił, uspakajał, znieczulał. I każdego dnia pojawiał się na zawołanie, kusząc obietnicą szczęścia.
Nie trzeźwiała nawet wtedy, gdy Maria umierała.
– Nikt nie wie, co czuję – rzucił szorstko. – Zresztą… Ja już niczego nie czuję, bo mnie już nie ma. Nie potrafię żyć bez Marii.
Szorstka dłoń kobiety dotknęła jego ręki. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, króciutką chwilę ciepła, którego nie miał serca odtrącić.
– Wiem, że niejednokrotnie zastanawiałeś się, dlaczego to ona… Ja też o tym myślę. Każdej nocy. Dlaczego to nie ja… Piotr! Ja też czuję. I nie ma dla matki większej tragedii, niż pochować własne dziecko. Nie musisz mi wierzyć i…
– Idź już. Chcę zostać sam.
Odwróciła się, postawiła krok i zachwiała się lekko, tak, jakby wiatr zaskoczył ją nagłym porywem. Przez kilka sekund zmagała się ze sobą, a potem, ze wzrokiem wbitym w zakurzone buty, zwróciła się do niego cicho:
– Piotr, czy mógłbyś mi pożyczyć pięćdziesiąt złotych? Nie dostałam jeszcze renty… Oddam ci. Na pewno ci oddam.
Wiedział, że nie odejdzie. Bez słowa wyjął stuzłotowy banknot i podał go kobiecie. Za to, by zostawiła go samego, gotów był zapłacić każdą sumę.
– Piotrusiu, oddam ci na pewno. Jak tylko dostanę rentę, masz moje słowo. – Wyblakłe oczy rozbłysły iskierką radości.
– Idź już, proszę…
– Idę. I… wiesz co? Pojadę do Miłoszka. Kupię mu coś ładnego i pojadę do niego. Tak, pojadę. Piotr, dlaczego ty go nie odwiedzasz? Tak przecież nie można. On tęskni…
– Proszę cię, chcę być sam.
– Idę już. Nie bój się, na pewno ci oddam. Przy rencie.
Wiatr zakołysał liśćmi, pieszcząc je chłodnym oddechem, a potem porwał do tańca rozpięte poły płaszcza. Pląsał z nimi, okręcając je jak w walcu, w końcu zawirował z szalem przytulonym do szyi. Gdy znudził się tą zabawą, rzucił pod stopy mężczyzny kasztan lśniący brązem z białym oczkiem w środku.
Piotr podniósł go i zacisnął w dłoni.
– 4 –
Piotr siedział w gabinecie i patrzył zamyślony w szpitalne okno.
„Nazywa się Maria i ma najpiękniejsze oczy na świecie: bursztynowe, wielkie jak orzechy. Od wczoraj, odkąd została moją pacjentką, nie mogę przestać o niej myśleć. Czyżbym się zakochał? To śmieszne. Nie w moim wieku! Nie wierzę w miłość od pierwszego wejrzenia, a już tym bardziej w miłość od pierwszej wizyty. Przysłał ją do mnie profesor Saniewski, gdyż podobno jestem najlepszym specjalistą od niepłodności. Podobno… Tak o mnie w każdym razie mówią ludzie.
Chciałbym jej pomóc, tylko nie mogę skupić się na pracy, kiedy co rusz odgarnia z twarzy ten niesforny skręcony kosmyk. Jej włosy w kolorze jesiennych liści niczym małe spiralki opadają na plecy i ramiona. Wygląda jak Pani Jesień w tym swoim rozwianym płaszczu i pośpiechem w torebce. Pani Jesień… Śmieszne skojarzenie. Może to dlatego, że właśnie zaczął się październik?
Maria… Piękne imię. I piękna kobieta.
Jaka szkoda, że jest mężatką…”
***
Doktor Piotr Domański był jej ostatnią nadzieją.
Profesor Saniewski zapewniał, że to wybitny lekarz – wręcz cudotwórca, który potrafi przywrócić nadzieję nawet tam, gdzie medycyna czuje się bezsilna. Maria uwierzyła. Musiała uwierzyć. Uchwyciła się tej myśli kurczowo, bo bardzo pragnęła mieć dziecko.
Gdy trzy lata temu przekroczyła próg trzeciej dekady życia, jej serce zapalało tak intensywnym pragnieniem macierzyństwa, że zapach dziecka rozpoznawała z odległości kilkudziesięciu metrów. Już dawno przestali się z Grzegorzem zabezpieczać i z nadzieją witali każdy upływający bez miesiączki dzień, lecz na testach ciążowych, na które zdążyli już wydać majątek, wciąż uporczywie ukazywała się jedna niebieska kreska. „Przykro mi, nie tym razem”. „Proszę spróbować ponownie”. Więc próbowali. Wciąż bezskutecznie.
Po kilku miesiącach wyczekiwania zrobili badania. Najpierw Grzegorz, potem Maria. Wszystko było w porządku. I tylko dziecka wciąż nie było, choć stworzyli mu warunki, na jakie większość młodych małżeństw nie może sobie pozwolić.
Dlatego gdy profesor Saniewski, rozkładając bezradnie ręce, podał jej numer tego lekarza, Domańskiego, pomyślała, że musi to być znak, że Bóg nie pozwoli na kolejne rozczarowanie, nie będzie ich łudził w nieskończoność.
Tamtego październikowego popołudnia umówiła się na wizytę.
Miał na imię Piotr…
– 5 –
Siedział na ławce skulony, wpatrzony w wysychający staw. Jego blada twarz znów zastygła w maskę bólu, zgaszone oczy przenikały przez mglistą zasłonę rzeczywistości, zdając się wypatrywać czegoś, co było nieosiągalne tutaj, w tym parku, w tym mieście, na tym świecie…
Marta przysiadła na sąsiedniej ławce. Bawiła się kolorowym bukietem liści zebranych po drodze. Patrzyła na niego, a jej serce ściskało się w odruchu współczucia i zwykłej ludzkiej litości. Chociaż obiecywała sobie, że zajmie jego ławkę lub po prostu usiądzie obok, dziś nie miała odwagi tego zrobić. Poraził ją swoim widokiem. Tym razem był nieogolony, miał opuchniętą twarz. Od płaczu, bezsennej nocy, czy z powodu jednego kieliszka za dużo? Marta patrzyła na jego biały szal, który przytulał się do ziemi, zmiatając na bok usychające liście, a potem bawił się z wiatrem, tańcząc w euforii i opadając bez sił na poły płaszcza.
A potem wszystko stało się tak nagle.
W parkowej alejce pokrytej wilgotnymi liśćmi rowerzysta nie miał szans, by wyhamować przed dzieckiem, które nagle, nie wiadomo skąd, pojawiło się na ścieżce.
Płacz dziecka, krzyk matki, przekleństwo rowerzysty.
Marta była najbliżej. Sekundę później klęczała przy poszkodowanej, z przerażeniem wpatrując się w nienaturalnie wygiętą rączkę i krwawy siniec nad okiem, który błyskawicznie powiększał się i niebezpiecznie rozlewał po twarzy dziecka. Nie miała pojęcia, co robić, gładziła więc tylko buzię dziewczynki i patrząc w jej wielkie, błękitne oczy, zapewniała, że wszystko będzie dobrze, że już za chwilę przestanie boleć.
Silna dłoń ścisnęła jej ramię i odciągnęła na bok.
– Proszę mnie przepuścić, jestem lekarzem.
Pewne ręce szukały obrażeń na skulonym ciele małej dziewczynki. Spokojny głos przemawiał do skamlącego dziecka, ale smutne oczy unikały wzroku matki.
– Czy ktoś z państwa ma telefon? Muszę połączyć się ze szpitalem.
Drżące dłonie Marty wygrzebały z torebki komórkę. Drżał również jej głos, gdy podawała telefon mężczyźnie.
– Proszę. – Przelotnie dotknął jej dłoni, a ona poczuła ciepło.
Nie mogła patrzeć na cierpienie tego dziecka. Jej oczy wezbrały łzami, ich słony potok przelał się przez kąciki oczu i popłynął nieprzerwanym strumieniem w dół policzka. Odwróciła głowę. Jedyne, co mogła zrobić, to chwycić drżące ręce młodej matki, a potem patrząc jej odważnie w oczy, szeptać, że wszystko skończy się dobrze.
Słyszała ciepły męski głos wydający przez telefon suche, służbowe polecenia:
– Mówi Domański. Proszę przysłać karetkę do Parku Saskiego. Najszybciej, jak tylko się da. Przygotujcie miejsce na OIOM-ie, sprowadźcie doktora Banasiewicza i kogoś z chirurgii urazowej. Tak… Dziewczynka około trzech lat. Potrącił ją rowerzysta. Tak, wiem, pospieszcie się, dziecko ma prawdopodobnie krwotok wewnętrzny, ja tu nic nie zrobię. Tak… Czekam.
Marta czuła, jak ręka młodej kobiety zaciska się kurczowo na jej dłoni. Nie była w stanie myśleć, miała pustkę w głowie, widziała jedynie przerażone oczy dziecka. Już nie płakało, drżało tylko niczym pisklę, które wypadło z gniazda.
Sygnał karetki docierał do niej jak przez mgłę, pulsując w skroniach niebieskim światłem.
– Niech mi pani pomoże… Ta kobieta jest kompletnie nieprzytomna. Czy może pani z nią pojechać?
Skinęła bezwiednie głową. Świat wokół wciąż wirował i wył przeciągłym jękiem erki, głowa młodej matki opierała się o kolana Marty, a ona patrzyła tylko na szeroko otwarte oczy małej dziewczynki i powtarzała słowa modlitwy różańcowej, błagając Boga, by nie pozwolił zgasnąć temu młodemu życiu.
O komórce zupełnie zapomniała.
Rozdział drugi
Maria
– 1 –
Co za dzień!
Wszystko leciało jej z rąk. Czego nie dotknęła, pękało, zamieniając się w bezużyteczne skorupy. Nie była w stanie zebrać myśli, nie mogła się na niczym skupić. Stos niesprawdzonych testów piętrzył się na dębowym biurku i zdawał się patrzeć z wyrzutem, jak Marta przelewa czas w próżnię i po raz nieskończenie kolejny roztrząsa wydarzenia wczorajszego popołudnia.
W takiej chwili dzwonek do drzwi był ostatnią rzeczą, jakiej oczekiwała i pragnęła.
– O mój Boże, jak ty wyglądasz!
Adam patrzył z troską na kredowobiałą twarz kobiety, zmierzwione włosy i drżące dłonie. Przywykł już do sobotniego szlafroka i rozdeptanych kapci Marty, ale kataklizm w kuchni i potłuczone szkło były czymś nowym, w dodatku zupełnie niepodobnym do racjonalnej dziewczyny, którą znał.
– Co tu się stało? Miałaś odwiedziny słonia?
– Uciekł mi z karafki. Miło, że wpadłeś, ale wiesz, że w sobotnie poranki nie wyglądam najlepiej.
– Właśnie doświadczam tego wszystkimi zmysłami. – Podszedł i dotknął wargami jej zimnego policzka. – Próbowałem skontaktować się z tobą wczoraj po pracy, ale twój telefon nie odpowiadał. Martwiłem się o ciebie.
Uśmiechnęła się z wdzięcznością.
– Zupełnie niepotrzebnie. Jestem już dużą dziewczynką i potrafię się sobą zaopiekować. A wczoraj wróciłam późno, bo byłam w szpitalu…
– Jak to… W szpitalu? Marta…!
Z oczu Adama wyczytała niepokój, więc pogładziła go uspokajająco po policzku.
– Wczoraj byłam świadkiem wypadku. Trzyletnia dziewczynka wpadła pod koła roweru. To było straszne, Adam. Patrzyłam w oczy tej małej i widziałam, jak z każdą chwilą uchodzi z niej życie. Nie mam pojęcia, co by się stało, gdyby akurat nie było w pobliżu lekarza. Sprowadził karetkę tak szybko…
Potrzebowała tego uścisku i mocnych ramion, w których chroniła się w złych momentach życia. Przyjaźń z Adamem ceniła sobie bardziej niż cokolwiek na świecie. I choć czasami bywało, że nie widywali się zbyt często, a w ogromie pracy wymieniali tylko przelotne uśmiechy na szkolnym korytarzu, Marta zawsze wiedziała, że Adam jest w pobliżu i w każdej sprawie może się do niego zwrócić. Ufała mu bezgranicznie, kochała jak brata i ceniła za trafne spostrzeżenia i dobre rady. To była przyjaźń przez duże „P”. Bezinteresowna i szczera jak przyjaźń dziecka, które dopiero uczy się życia.
– I co z tym dzieckiem?
Wszedł do kuchni i wstawił wodę na herbatę. Od kilku lat czuł się tutaj tak swobodnie, jak u siebie w domu. Lubił ciepłe mieszkanie Marty i cenił ją za niezależność i upór, z jakimi dążyła do wyznaczonych w życiu celów. Tylko on wiedział, że nie było jej łatwo.
– Dziewczynka przeszła operację. Jej stan jest stabilny, ale to wszystko trwało tak długo… Myślałam, że oszaleję. A co dopiero musiała czuć ta biedna kobieta – matka dziecka… Była w strasznym stanie. I wiesz… Nie pojawił się przy niej nikt, kto pomógłby jej przetrwać te długie godziny niepewności. Nie mogłam zostawić jej samej. Boże, nadal nie potrafię się z tego wszystkiego otrząsnąć. Po południu zamierzam pojechać do szpitala.
– Za bardzo przeżywasz cudze życie. Skup się na swoim.
– Przecież mi nic nie jest! To nie ja wpadłam pod koła tego cholernego roweru, który nie powinien pędzić z tak dużą prędkością przez park. Ze mną i moim życiem wszystko jest okej.
– Nie wszystko i dobrze o tym wiesz.
– O co ci znowu chodzi?
Parujący wrzątek rozkołysał smukłe liście herbaty, które roztańczyły się na powierzchni kubka, przyoblekając przyjaciółkę wodę w rumianą szatę. Marta skupiła się na prostej czynności mieszania gorącego napoju, nie chcąc dopuścić do siebie lawiny myśli, którą wywołały słowa Adama.
– Widzę, jak wszystko w tobie rwie się do dzieci. Kochasz je i pragniesz je mieć. Ale nie osiągniesz tego, pozostając w ukryciu. Otwórz się wreszcie na ludzi, dziewczyno! Zacznij chodzić do kina, teatru, na wystawy, gdziekolwiek.
– Chodzę do parku. Codziennie po pracy.
– Nie rozśmieszaj mnie. Nadal czekasz na swojego księcia z bajki, tak?
Spojrzała na niego zielenią morza.
– Tak. I nie zadowolę się byle żabą.
– Wiem. Zatem dziś zapytam cię po raz ostatni… Czy wyjdziesz za mnie?
Nie miała pod ręką nic innego, więc poczuł tylko, jak brudna ścierka ląduje tuż przed nim, stając się przyczyną kolejnej tego sobotniego dnia katastrofy. Świeżo zaparzona herbata spływała po plastikowych kwiatkach ceraty, a kilka dorodnych jej listków zdobiło jasne spodnie Adama. Bez słowa strącił je na podłogę, a potem papierowym ręcznikiem wytarł brunatną kałużę wędrującą po stole i wsiąkającą w fugi podłogowej terakoty.
– Zapierz sobie spodnie, bo zostanie plama. Przepraszam…
Miękł pod spojrzeniem jej szczerych, dobrych oczu.
– To nic. Moja mama ma Persil.
Wybuchnęła śmiechem. Nie można było nie kochać Adama i dobrze o tym wiedziała. Był jej dzisiaj potrzebny jak nikt inny. Lek na obolałą duszę, na smutki tego świata, na wszelkie zło.
– Blisko rok temu, w Wigilię, obiecałeś mi, że robisz to po raz ostatni. A ja oświadczyłam ci, że rzucę w ciebie tym, co będę miała pod ręką, jeśli zapytasz choć raz jeszcze.
– Widzę, że potrafisz dotrzymywać słowa.
– I wiesz, że cię kocham…
– … jak brata.
– Jak przyjaciela.
– Wiem. Ale musiałem zadać to pytanie po raz ostatni. Na wypadek, gdybyś zmieniła zdanie. Marta… Coś się wydarzyło.
Lubił, gdy tak na niego patrzyła. Wzrokiem dziecka chłonącego każde słowo. Przeżył w jej towarzystwie wiele cudownych chwil, stworzył jej namiastkę rodziny, której nigdy nie miała. Wiedział, że do dziś budzi się w nocy, gdyż wraca do niej ten sam koszmar, który tak często wybudzał ją w domu dziecka. W dużej pustej sali bawią się dwie dziewczynki, nagle drzwi się otwierają i wchodzi para młodych ludzi. To rodzice, którzy chcą dać ciepły dom osieroconemu dziecku. Serce Marty szamoce się niczym schwytany w ludzkie dłonie wróbel, jej ręce wyciągają się w kierunku młodych ludzi, ale oni ignorują ją, jakby jej tam w ogóle nie było. Wskazują na dziewczynkę bawiącą się tuż obok Marty, a potem odchodzą, wszyscy troje. Marta znów zostaje sama. Sama w dużym pustym pokoju. Nikt jej nie chce.
Znał ten sen i próbował już prawie wszystkiego, aby odpędzić go z życia Marty na zawsze. Ale był pewien, że ten koszmar nie odejdzie, dopóki jego przyjaciółka nie ułoży sobie życia.
– Coś złego?
Potrząsnął przecząco głową.
– Nie, raczej… poważnego. Zdecydowałem się. Agnieszka zgodziła się wyjść za mnie.
Ciepły uścisk oplótł mu szyję. Słyszał bijące serce dziewczyny, czuł ciepło jej ciała. Otoczył ją mocnym, braterskim ramieniem i przytulił do siebie.
– Tak się cieszę, Adaś, tak bardzo się cieszę. Lubię Agnieszkę i wiem, że stworzycie idealną rodzinę. Dla niej nie jesteś żabą.
– Jestem drugą połówką pomarańczy. Tak mówi Aga.
– I ma rację. Pasujecie do siebie. Tak bardzo się cieszę, ty draniu. A gdybym dziś ja się zgodziła, co byś zrobił?
– Wiedziałem, że tak się nie stanie, bo masz głowę nabitą tym posągowym facetem z parku.
Uśmiechnęła się i otarła łzę, która ukradkiem wymknęła się z morskiego oka.
– Co na to rodzice?
– Myślę, że się cieszą. Chociaż mama nadal mi powtarza, że to ty byłabyś jej idealną synową. Agnieszce trudno będzie zmienić ten punkt widzenia, bo sama wiesz, jak uparta potrafi być moja mama.
– Wiem i między innymi za to ją kocham. Ale Agnieszka ma złote serce i zobaczysz, wkrótce teściowa świata poza nią nie będzie widziała.
– Ułatwiłabyś wszystkim zadanie, gdybyś sama wyszła za mąż. Wtedy mama nie miałaby wyjścia i musiałaby zaakceptować Agnieszkę.
– Zobaczysz, jak się pojawią wnuki, babcia zmięknie. A na moje zamążpójście raczej nie licz. Posągowy ma obrączkę.
– Może jest wdowcem?
– Na to nie liczę. Nosi ją na prawej ręce. I wciąż ściska w dłoniach kasztan.
– Ostrzegałem cię, że to zboczeniec. Daj sobie spokój.
– Nie rozmawiajmy o mnie. Kiedy ślub?
– Na Boże Narodzenie… druhenko.
– O nie! To już trzeci raz!
– Marta! Nie możesz mi tego zrobić! U mnie będziesz drużbować po raz pierwszy. I ostatni, mam nadzieję. A potem zjawi się twój książę.
– Obiecujesz?
– Masz moje słowo.
– 2 –
Wracała do domu naładowana słoneczną energią. Październik tego roku pochwycił koniec lata i długo tulił je w objęciach, nie chcąc zbyt szybko stracić bezpowrotnie. Majestatyczna Pani Jesień, odziana w podszyty wiatrem płaszcz z czerwono-pomarańczowych liści, wolno kroczyła przez świat, rozdając na prawo i lewo promienne, ciepłe uśmiechy. Wszystko wkoło tańczyło radością i nawet przechodnie pozdejmowali z twarzy sztywne maski codzienności i znacznie częściej się do siebie uśmiechali.
Maria też się uśmiechnęła do swojego odbicia w witrynie księgarskiej. Pchnięta impulsem weszła do środka i już po chwili wybiegła stamtąd, ściskając w rękach jedno z romansideł Danielle Steel. Nie była to wprawdzie literatura z wysokiej półki, ale tego dnia zamierzała robić same przyjemne i mało poważne rzeczy.
Kiedy przechodziła głównym deptakiem miasta, w lśniących czystością szybach odbijała się sylwetka drobnej, szczupłej dziewczyny z włosami w kolorze jesiennych liści, które szamotały się z wiatrem i za każdym razem inaczej układały na tle jasnego płaszcza. Bursztynowe oczy promieniały radością, obrączka na palcu odbijała promienie słońca.
Ten dzień należał do niej.
Wyszła z redakcji wcześniej, aby nie stracić ani chwili październikowego ciepła, z mocnym postanowieniem, że wyciągnie dziś Grześka na spacer po parku. Koniecznie muszą tam zajrzeć, by zobaczyć, jak się mają brzydkie kaczątka, czy wyrosły już na przepiękne łabędzie z dumnie uniesionymi szyjami. Ciepło z dworu wniosła do domu, chcąc ogrzać nim chłodne, białe ściany. Pierwszy uśmiech dotarł do Grzegorza, drugi pojawił się na ustach tylko przez moment, bo zaraz znikł na widok spakowanej walizki i szybkiej kawy dopijanej na stojąco.
– Wyjeżdżasz?
Właściwie nie musiała zadawać tego pytania. Zrozumiała to, gdy tylko wciągnęła w płuca atmosferę domu. Wyjeżdżał. Znowu wyjeżdżał.
– Tak, kochanie. Dzwoniłem do redakcji, ale powiedzieli mi, że wyszłaś, a twoja komórka jak zwykle jest rozładowana.
– Dzień jest taki piękny… Chciałam pooddychać trochę świeżym powietrzem. Myślałam, że wybierzemy się razem na spacer… – Miała minę rozczarowanego dziecko, które nie dostało obiecanego prezentu. – Nie wspominałeś dziś rano o wyjeździe.
– Bo sam o nim nie wiedziałem. Zawiadomili mnie, gdy przyszedłem do firmy.
– Dokąd jedziesz tym razem?
– Najpierw na Pomorze, a potem prawdopodobnie do Niemiec. Są kłopoty z potencjalnym klientem. Ma masę kasy, ale nie wie, w co ją zainwestować. Chłopcy pracują nad nim już od jakiegoś czasu, lecz gość zbyt długo się waha. Wysyłają mnie, abym go ostatecznie przekonał. Gdyby nam się wymknął, szef nie mógłby spać po nocach, tak nękałyby go wizje sum, które go ominęły. Szmal, kochanie. Wszystko na tym świecie kręci się wokół pieniędzy.
– Nieprawda – zaprotestowała cicho. Zbyt cicho, by ją usłyszał.
Nie zdejmując płaszcza, przysiadła na kuchennym taborecie, patrząc na niego oczami zbitego psa. Cała radość dzisiejszego dnia rozwiała się w przeciągu kilku minut.
– Nie lubię, gdy wyjeżdżasz.
– Skarbie, ja też nie lubię. – Pochylił się i pocałował czubek jej rudej głowy. – Ale taką mam pracę.
– Mógłbyś ją zmienić.
– Marysiu, proszę cię, nie zaczynajmy znowu… Nie czas teraz na takie rozmowy. Nie rozumiem, czego ty chcesz od mojej pracy.
– Za mało czasu spędzamy razem. Wciąż cię nie ma. Albo wyjeżdżasz, albo przesiadujesz na działce, doglądając budowy. A gdzie wspólne wyjścia, spacery, kolacje przy świecach?
– Ty niepoprawna romantyczko! Powiedz mi, a dla kogo ja to wszystko robię? Pracuję dla nas i dom też buduję dla nas. Jeśli chcemy mieć dzieci i dobrze je wychować, potrzebujemy domu i odpowiednich dochodów.
– Te dzieci najpierw trzeba zrobić. A my nawet na to nie mamy czasu.
– Kochanie, obiecuję ci, że jak tylko wrócę, spędzimy razem cały weekend. Wyjdziemy gdzieś, zjemy kolację przy świecach, a potem potrenujemy trochę przed ciężką pracą, jaką jest poczęcie dziecka, zgoda? Marysiu, obiecuję ci, że będziemy mieli dla siebie więcej czasu, bądź tylko, proszę, cierpliwa. – Uniósł jej brodę do góry i zapatrzył się w bursztynowe oczy. – Pamiętaj, że cię kocham – wyszeptał.
– Ja też cię kocham. I dlatego chciałabym być bliżej ciebie. Brakuje mi twojej bliskości.
– Nadrobimy to wkrótce. Daję ci słowo.
Nachylił się nad nią. Jej wargi były miękkie i jedwabiste. Żal mu było odrywać się od nich, ale zbyt dobrze wiedział, do czego dojdzie, jeśli zatrzyma się przy nich choć minutę dłużej. Odsunął się więc z niechęcią, pomachał jej, rzucił krótkie: „Pa” i… już go nie było.
Maria została całkiem sama w za dużym i pustym mieszkaniu. Sama ze swoimi lękami i wątpliwościami. Sama z pulsującym bólem głowy, który znów powrócił.
∗∗∗
Maria przypomniała sobie dzień, w którym szła na pierwsze spotkanie z doktorem Domańskim. Mój Boże, jacy oni byli ufni… Jacy naiwni! Oboje z Grzegorzem wierzyli wtedy jeszcze, że potrzebny im jedynie wspólny czas, a problem dziecka rozwiąże się sam. Budowali dom, Grzegorz piął się po szczeblach kariery zawodowej, aby pewnego ranka zdecydować, że jedynie stanowisko szefa zaspokoiłoby jego ambicje, i założyć własną firmę.
– Zrozum, Marysiu, to idealne rozwiązanie. Przestanę pracować dla kogoś, więc przy takim samym nakładzie pracy będę zarabiał dużo więcej. Znam rynek, mam kontakty, dam sobie radę. I zyskamy więcej czasu dla siebie, dla rodziny.
Grzegorz zaczął pracować dla siebie i od tego dnia zaczęli się coraz bardziej od siebie oddalać. Aż w końcu zupełnie przestali ze sobą rozmawiać.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Monika A. Oleksa, 2011
Copyright © by Wydawnictwo FILIA, 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I FILIA, Poznań 2020
Zdjęcie na okładce: © Marcus Lindstrom / iStock
Redakcja i korekta: Seiton, www.seiton.pl
Skład i łamanie: Graphito, www.graphito.pl
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8195-075-6
Wydawnictwo Filia
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.