Samotność ma twoje imię DODRUK - Monika A. Oleksa - ebook

Samotność ma twoje imię DODRUK ebook

Monika A. Oleksa

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Samotność ma twoje imię to fascynująca opowieść o pragnieniach ludzkiego serca, które nie chce dać się oszukać ani zignorować.

Ewa, Martyna, Hanna, Janina, Danuta, Magda – kobiety w różnym wieku i z różnym bagażem życiowych doświadczeń . To co je łączy to Samotność.

To również pachnąca domowym ciastem opowieść o codzienności, w której tęsknota za bliskością odnajduje zrozumienie, mocnej siłą przyjaźni i rodziny. Ubarwionej następującymi po sobie porami roku. To jednak przede wszystkim książka o poszukiwaniu samego siebie, i przesłanie, że nie można zamykać się na innych ludzi. Warto zrobić krok dalej i zaufać.

Czym jest szczęście? Zawodowym spełnieniem? Rodziną z dziećmi i mnóstwem obowiązków? Czy szczęście jakoś się materializuje, czy szukać go trzeba pomiędzy słowami i kolejnymi uderzeniami morskich fal o brzeg? Jak przypływ i odpływ, tak zmienia się życie Ewy, głównej bohaterki książki Samotność ma twoje imię. A onaEwa - próbuje odnaleźć w tych zmianach siebie i zawalczyć o swoje szczęście. To książka dobra na każdą porę roku dla tych wszystkich, którzy poznali już smak swojego szczęścia i dla tych, którzy tak jak Ewa, jeszcze szukają”.

Magdalena Kumorek

„Samotność jest dziś coraz trudniejsza i boryka się z nią coraz więcej osób. Dla niektórych jest to sposób na życie, dla innych przegapienie właściwego momentu na założenie rodziny, a dla dość sporej grupy osób, po prostu nieznalezienie właściwego partnera. Monika A.Oleksa przekonuje nas swą opowieścią, że na miłość nigdy nie jest za późno, trzeba być tylko bardzo cierpliwym, wytrwałym i pilnie rozglądać się dookoła. Nie wiadomo, kiedy spotkamy człowieka, z którym zechcemy spędzić resztę życia”.

Ewa Podleśna-Ślusarczyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 437

Oceny
4,4 (58 ocen)
33
18
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Monika A. Oleksa Samotność ma twoje imię ISBN: 978-83-7785-661-1 Copyright © Monika A. Oleksa, 2014-2015 All rights reserved PROJEKT GRAFICZNY: Lenie WielkieZysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Książkę tę dedykuję mojej Babci oraz wszystkim kobietom, które w swoim życiu doświadczyły lub doświadczają samotności, jakiekolwiek byłoby jej imię… oraz Basi, mojej duchowej siostrze, dziękując za wszystko

Chciałabym bardzo podziękować Panu Aleksandrowi Serwatce za gościnność i serdeczną atmosferę „Dwóch Księżyców” w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, bez których postać Róży w ogóle by się nie narodziła.

Szczególne podziękowania pragnę złożyć Marii i Franciszkowi Sawickim, właścicielom Domu Wypoczynkowego „Maria” w Dąbkach, za cudowną atmosferę i idealne warunki do pracy i odpoczynku, którego każdy może tam zasmakować.

Marysiu i Franku, gdyby nie Wasze Wielkie Serca, tej książki długo by jeszcze nie było!

Mojemu kochanemu mężowi, Marcinowi — dziękuję za nieustanną wiarę we mnie, wsparcie i cierpliwość!

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Sen

Znów miała ten sen. Szła ulicą, potrącana przez tłum spieszących gdzieś ludzi. Nie wiedziała, gdzie jest i dokąd chce dojść. Czuła się bezradna i zagubiona. Samotna. Ludzie mijali ją obojętnie, tak jakby nie istniała. Nikt na nią nie spojrzał, nikt się nie zatrzymał. Nikt nie zwrócił uwagi na błaganie w jej oczach. Czuła narastającą panikę i strach, który zacisnął jej gardło tak mocno, że nie mogła wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Chciała krzyknąć, zatrzymać kogoś, upewnić się, że jest. Że wciąż jeszcze żyje, choć jej serce powoli obumierało. I wtedy to zobaczyła. Znajoma szarość w oczach, które nie były obce. Patrzyły na nią, wyławiając ją z tłumu. Już nie była niewidzialna ani anonimowa. Była Ewą, którą te oczy dobrze znały. Serce powoli odnajdywało swój rytm, stalowa obręcz na gardle puściła. Ewa jak zahipnotyzowana wpatrywała się w tę szarość z nadzieją i wiarą, że tym razem już jej nie zawiedzie i że uda jej się ją zatrzymać przy sobie na dłużej.

* * *

Wyjrzała przez okno i dyskretnie przysłoniła dłonią usta, aby nikt nie zauważył jej ziewania. Nie wyspała się. Ten sen… zawsze dużo ją kosztował. A przecież nie miała na to wpływu, nie kontrolowała swoich snów. Przychodziły wtedy, kiedy chciały, i takie, jakie chciały. Ona mogła tylko śledzić ich projekcję pod powiekami.

Muzyka ucichła, a dużą salę wypełnił dziecięcy gwar i wzajemne przekrzykiwanie. Ewa odwróciła się i klasnęła w dłonie. Szesnaście par oczu spojrzało na nią z ciekawością, śledząc każdy jej ruch i czekając na nową zabawę, którą wymyśli ta miła pani. Ewa uśmiechnęła się do grupy cztero- i pięciolatków, wpatrzonych w nią jak w obrazek.

— A teraz podnosimy rączki do góry i kołyszemy nimi, jednocześnie ruszając paluszkami. Udajemy, że jesteśmy szumiącymi topolami, które kołyszą się na wietrze. Wiecie, co to topole?

— To takie dzewo, prosę pani. Wysoookieee! — Maluch z blond lokami jak cherubin wspiął się na palce i wzniósł rączki wysoko do góry.

Ewa roześmiała się. Kochała swoją pracę i uwielbiała te dzieciaki, które były jeszcze jak czysta, niezapisana kartka. Nie raniły i wciąż miały w sobie tę ufność i szczerość, którą później dorosły człowiek gubi gdzieś na drodze swojego życia. To był jej pomysł, aby utworzyć grupy dziecięce i włączyć do zajęć elementy rytmiki. Paweł początkowo był bardzo sceptyczny. Nie mieli doświadczenia w pracy z dziećmi, zresztą w mieście od lat działał zespół Wandy Kaniorowej, który był dla nich poważną konkurencją. Ewa się jednak uparła. Po śmierci mamy wzięła część sterów w swoje ręce i po wielu nieprzespanych nocach kalkulacji i obliczeń postanowiła zaryzykować. Udało się, a strzałem w dziesiątkę były zajęcia przedpołudniowe dla trzy-, cztero- i pięciolatków. Zajęcia cieszyły się coraz większą popularnością, a Ewa z radością oddała grupy młodzieżowe pozostałym instruktorom, skupiając się już tylko na tych maleńkich ludziach, którym jeszcze się tak dużo chciało. One chłonęły ten świat całym swoim jestestwem i jeszcze tak dużo je zachwycało. A Ewa uczyła się tego świata od nich.

Odwróciła się na znajomy, skrzypiący dźwięk starych, dwuskrzydłowych drzwi.

— Ewuś, jak skończysz, zajrzyj do mnie. — Oczy Pawła błyszczały podekscytowaniem, a Ewa nie wiedziała, czy powinna przejąć ten nieznany entuzjazm, czy wręcz przeciwnie — zacząć się niepokoić. Dzieliło ich całe pokolenie i choć Paweł nie był jej ojcem, to tak go traktowała.

Skinęła głową i wróciła do swoich podopiecznych, naśladując tym razem lokomotywę, która stopniowo nabierała rozpędu. Dzieci, śmiejąc się radośnie, próbowały dotrzymać jej kroku, a ich niespożyta energia powolutku się wyczerpywała.

Energia Ewy skończyła się dużo wcześniej i gdy dotarła do gabinetu Pawła, była zadyszana i fizycznie wymęczona.

— Co te potworki ci zrobiły?

— Nie nazywaj ich tak. To fajne dzieciaki. Lubię je.

— To widać. — Uśmiech Pawła uruchomił misterną siateczkę wesołych zmarszczek przy ustach i wokół oczu.

Ewa usiadła w ulubionym fotelu z widokiem na swoje miasto. Wynajmowali trzy piętra starej kamienicy w centrum Lublina. Z tego miejsca, gdzie siedziała, widziała ruchliwą, główną ulicę — Krakowskie Przedmieście, i pięknie wyremontowany Grand Hotel. Ludzie spieszyli się do swoich codziennych zajęć ze smutkiem wypisanym na zmęczonych twarzach. Przed McDonaldem grupa młodzieży ze szkolnymi plecakami na ramionach żartowała z czegoś, zaśmiewając się tak głośno, że strzępki tego śmiechu wpadły do gabinetu przez otwarte na jesień okno. W oddali zawyła syrena karetki, a potem zamilkła, znikając w którejś uliczce i spiesząc na ratunek życiu, które zostało zagrożone. Ewa mimowolnie się uśmiechnęła. To było jej rodzinne miasto, w którym się urodziła i w którym dorastała. Nie umiała żyć z dala od niego. Tutaj było wszystko, czego potrzebowała. Jej praca, która stała się pomysłem na życie, babcia i jej ciepło, którego nic nie mogło zastąpić. Tutaj miała znajome sklepiki i restauracje; swoją fryzjerkę, która zawsze krzyczała na nią, że za późno przychodzi z odrostami i że nie dba o siebie i się „zapuszcza”. Tutaj miała znajomych, kilkoro przyjaciół i mieszkanie, które sama sobie wybrała. Tutaj, gdzieś na ulicach Lublina, była szarość oczu, za którymi nie umiała przestać tęsknić. To miasto miało klimat i dobrze się w nim żyło.

— Chciałbym ci coś powiedzieć — poważny głos Pawła sprowadził Ewę z obłoków na ziemię. Jej rozmarzony wzrok przytomniał powoli, szukając na twarzy mężczyzny tego uśmiechu, który jeszcze niedawno na niej gościł. Napotkał powagę wpatrzonych w nią oczu.

— Zdecydowałem się zatrudnić nowego pracownika.

— Paweł, wiesz, że ci ufam. Jeśli uznałeś, że go potrzebujemy, nie musisz mieć mojego błogosławieństwa.

— Obawiam się, że muszę. — Podał jej zapisane dokumenty, na które spojrzała nieuważnie. — Chciałbym, żebyś to przeczytała.

Ewa przysunęła się do biurka i zaczęła czytać umowę rozpisaną na zadrukowanych czarnym tuszem białych kartkach papieru. Początkowo przebiegała wzrokiem po literach, nie analizując ich, ale dwa słowa, na które w tym ślizgającym skrócie natrafiła, uderzyły ją swoją treścią do tego stopnia, że nawet nie wymówiła, ale wykrzyknęła je, patrząc z niezrozumieniem na Pawła:

— Na stanowisku dyrektora do spraw zarządzania?!

Paweł pokiwał powoli głową, nie spuszczając z niej zaniepokojonego wzroku.

— Czy uważasz, że tak kiepsko sobie radzę, abym potrzebowała wsparcia?

— Ewa… — W pokoju nagle zrobiło się duszno i pomimo otwartego okna zabrakło w nim powietrza. — Nie bierz tego do siebie. Taki był jego warunek. Ty nadal robisz swoje i nadal jesteś dyrektorem artystycznym i moim wspólnikiem. Nie chciałaś być prezesem, choć tak naprawdę nasza firma w połowie należy do ciebie. Potrzebuję twojej zgody na przyjęcie tego człowieka, ale uwierz mi, to nie ma nic wspólnego z tobą ani z jakimikolwiek zastrzeżeniami do tego, co robisz.

— Nie stać nas na niego.

Nie mogła uwierzyć w optymizm Pawła. To on zawsze był ostrożny wobec nowych rozwiązań i to ona zazwyczaj musiała go przekonywać do swoich pomysłów, o które niejednokrotnie toczyli batalie. A oto nagle, ni z tego, ni z owego, Paweł przyjmuje do pracy nowego człowieka i oferuje mu warunki, na które nie bardzo mogli sobie pozwolić.

— Zaufaj mi, wiem, że to się nam opłaci. Ten człowiek postawił na nogi upadające firmy. Potrzebujemy go, nawet jeśli taka jest jego cena.

— Ale my nie upadamy! Mamy nowe grupy, ludzie nas znają, wybrali właśnie nas! Nie rozumiem, skąd twoja obawa i takie asekuranctwo.

— Ponieważ stoimy w miejscu, a na to nie możemy sobie pozwolić, bo prędzej czy później zostaniemy w tyle. A za jakiś czas może nas już wcale nie być. Kto dzisiaj tańczy folklor? Emerytki, dla których to coś więcej niż pielęgnowana tradycja. One jeszcze przyprowadzają do nas swoje wnuczęta, ale to kolejne pokolenie już nas nie zna. Oni tańczą salsę, zumbę i hip-hop. Ale mazura? Kto w dzisiejszych czasach tańczy mazura? Albo oberka.

— My tańczymy — odpowiedziała zimno.

— Ale to nie wystarczy, Ewuniu. Proszę, zaufaj mi.

Gdy wstawała od biurka, jej zielone oczy błyszczały gniewem. Rzadko bywała wściekła, ale dziś Paweł wiedział, że lepiej będzie, gdy Ewa to „przetrawi” i przemyśli na spokojnie. Kochała ten zespół i oddała mu swoje skrzydła. Nie poddała się, gdy nadeszły trudności i gdy po śmierci mamy stanęła na rozdrożu — co dalej? Pociągnęła to, z ogromną pomocą Pawła, i była dumna z tego, co wspólnie osiągnęli. A dziś ten mężczyzna, któremu całkowicie zaufała, mówi jej, że to za mało. Że powinni zrobić o wiele więcej i jakieś anonimowe nazwisko przypisane do nieznanej twarzy ma sprawić, że wystrzelą z prędkością rakiety i podbiją kulturalny rynek.

Wyszła z gabinetu, głośniej niż zwykle zamykając za sobą drzwi.

* * *

— Andrzej Pałka! — wzburzony głos Ewy wzniósł się razem z porwanymi przez wiatr pomarańczowo żółtymi liśćmi i razem z nimi odtańczył radosny taniec złotej jesieni, choć Ewie daleko było do tej radości. — Jeśli jego metody uzdrawiania ekonomicznego wyglądają tak, jak jego nazwisko, jestem pełna obaw co do tego, jak będzie wyglądał nasz zespół, gdy zacznie się w nim szarogęsić.

— Zbyt dużo w tobie uprzedzenia i negatywnych emocji. Wycisz to, Ewuniu. — Ciepła dłoń starszej kobiety dotknęła zimnej dłoni dziewczyny. Spacerowały po spokojnym i uśpionym o tej porze dnia osiedlu, na którym mieszkała babcia Ewy. Ewa lubiła tu przychodzić. Syciła oczy kipiącą zielenią, którą osiedle Mickiewiczowskie mogło się poszczycić, i zaglądała w identyczne okna maleńkich mieszkanek, zajmowanych głównie przez starszych ludzi lub wynajmowanych przez studentów. Potężne drzewa o grubych pniach i konarach wyciągających się w stronę tych samotnych okien codziennie na nowo opowiadały swoje historie, a jesienią ścieliły alejki dywanem kolorowych liści. Tutaj dorastała i wśród tych liści szukała błyszczących brązowymi oczkami kasztanów, z których z mozołem wytwarzała kasztanowo-żołędziowe ludziki.

— Łatwo ci mówić, bo patrzysz na to z dystansem. A ja jestem w samym środku.

— Tym bardziej powinnaś to wyciszyć i pozbyć się uprzedzenia. Pamiętaj, że będziesz z tym Pałką pracowała, czy chcesz tego, czy nie. Jak się do niego nastawisz w ten sposób, trudno ci będzie ocenić jego pracę obiektywnie.

Ewa nic nie odpowiedziała, ale wiedziała, że babcia ma rację. Zawsze miała. Gotowe recepty na życie leżały, równiutko poukładane, w kuchennej szafce, do której Ewa od czasu do czasu zaglądała. Tak naprawdę to nie mama, ale babcia była przewodnikiem Ewy przez życie. To ona uczyła ją walki o swoje i wyrażania swojego zdania nawet wtedy, gdy niekoniecznie chciano jej słuchać. To ona dała Ewie beztroskie dzieciństwo, którego nie doświadczyłaby przy rozchwianej emocjonalnie matce. To z babcią piekła szarlotki, serniki i świąteczne pierniczki; i przy babci uczyła się być kobietą. Babcia była opoką w życiu Ewy i stałym punktem odniesienia na wzburzonym oceanie jej życia.

— Już niedługo listopad — rzucone z westchnieniem słowa spadły wraz z kolczastym kasztanem pod nogi dziewczyny. Schyliła się i podniosła to pozdrowienie jesieni, a potem wyłuskała brązowe cudo i położyła na otwartej dłoni. — Kupimy, jak zwykle, złote chryzantemy — powiedziała, wpatrzona w lśniącą skorupkę dziecięcej fascynacji, której do dziś nie mogła się pozbyć. Od zawsze zachwycały ją kasztany i tajemnica, jak z delikatnego, białego kwiatu może narodzić się taki owoc. Doskonały, nieprzemijający i tak królewski, że ludzie przy nim przykucali i podnosili z dziecięcą radością, aby potem schować ukradkiem do kieszeni.

— Magda pewnie nie przyjedzie na Święto Zmarłych…

Zamknęła kasztan w dłoni i wsunęła rękę pod ramię starszej kobiety.

— Nie opłaca im się taka podróż. Jest zbyt kosztowna. Ale na pewno przylecą do Polski na święta i wtedy będziesz mogła się nacieszyć swoimi prawnukami. — Ewa delikatnie poklepała babcię po ramieniu.

— One prawie wcale mnie nie znają. Magda tak rzadko z nimi przyjeżdża.

— No co też opowiadasz! Przecież chłopcy cię uwielbiają.

Starsza pani westchnęła i pokiwała smutno głową.

— A wiesz, Ewuniu, że ja w twoim wieku byłam już babcią?

— No wiesz, wieku to mogłabyś mi nie wytykać. — Ewa obruszyła się.

— Ale ja ci wcale nie wytykam. Zresztą, co to za wiek, czterdzieści dwa lata.

— W lutym będę miała czterdzieści trzy… — Ewa zapatrzyła się na czerwieniący się w październikowym słońcu klon. Uśmiechał się do niej wesoło, choć jej wcale do śmiechu nie było. Poczuła, jak spracowana ręka babci zaciska się na jej zwiniętej w pięść dłoni. Żadna z nich nie musiała nic mówić. Milczenie miało w sobie wiele słów. Zbyt wiele.

— Dzień dobry, pani Haniu. Widzę, że wnuczka namówiła panią na jesienny spacer.

Ciepłe, brązowe oczy sąsiadki z drugiego piętra przesłały wraz ze skinieniem głowy pozdrowienie. Ewa uśmiechnęła się do tej kobiety, która czasami umilała babci samotność, gdy ona pracowała z zespołem nad nową choreografią czy wyjeżdżała służbowo.

— A namówiła, pani Janinko, namówiła, a ja wcale się nie opierałam. Trzeba wykorzystać te ostatnie promienie słonka, póki jeszcze nas rozpieszczają. Potem to już tylko chlapa, szaruga i areszt domowy.

Pani Janina uśmiechnęła się i pokiwała głową, przytakując:

— Ma pani świętą rację, pani Haniu. A ja właśnie z targu wracam. Tak mi się zachciało tych kolorów jesieni na talerzu, że całą siatę nakupiłam, a teraz wracam tak powolutku, bo to ciężkie, a siły już nie te co jeszcze kilka lat temu.

Ewa przymknęła oczy i wystawiła twarz do jednych z ostatnich tego roku, tak ciepłych, promieni słonecznych. Potrzebowała tego ciepła, bo w środku było jej zimno. Kolejny rok jej życia mijał bezowocnie, a ona nic nie mogła na to poradzić. Pomimo palącej tęsknoty za bliskością drugiego człowieka wciąż była sama. Straciła z oczu szarość, która kiedyś była jej obietnicą, i nie potrafiła zastąpić jej żadnym innym odcieniem. Pustka jej życia wydrążała z niej, kawałek po kawałeczku, optymizm i wiarę, że jeszcze tyle dobrego przed nią, że przecież w końcu musi się coś wydarzyć. Bo nie można żyć jedynie z samotnością. Nikomu nie jest z nią do twarzy.

— Chodź, Ewuniu, dojdziemy jeszcze do tamtego klombu i zawracamy. — Poczuła, jak ramię babci zaczyna ciążyć, a ona sama powoli opada z sił. Wiek miał już swoje prawa i każdego dnia upominał się o swoje. Zabierał po garści energii, zdrowia i dobrego samopoczucia. Robił to stopniowo, nie był zachłanny, ale wierny i nie odpuszczał. Pochylał człowieka z pokorą coraz niżej, zdzierał maski, które nakładała na siebie młodość; ogołacał z marzeń, pragnień i planów. Celem każdego dnia stawała się samodzielna walka z samym sobą i ograniczeniami własnego ciała. Będąc blisko babci, Ewa obserwowała ten nieunikniony proces i z niechęcią uczyła się pokory wobec życia i przemijania.

— Odgrzejesz sobie sama obiad?

Przejrzyste oczy spojrzały na Ewę z miłością, jakiej zabrakło w oczach jej własnej matki.

— Oczywiście, że tak. Przecież ja wiem, że ty masz swoje życie i swoją pracę. I tak zajmuję zbyt dużo twojego czasu. Własne dzieci pani Janinki nie opiekują się nią tak, jak ty mną.

— Babciu!

— No co „babciu”. Nawet na randkę nie masz kiedy się umówić, bo albo ja cię potrzebuję, albo kot.

Ewa uśmiechnęła się.

— Tosia doskonale sobie radzi beze mnie.

— No, ja znacznie gorzej — odpowiedziała babcia, przystając, aby złapać oddech. Do klatki zostało już tylko kilka kroków, ale Ewa wiedziała, że każdy z nich był wysiłkiem dla tej doświadczonej życiem kobiety.

— A ten Pałka to przystojny?

Ewa parsknęła śmiechem.

— Za wszelką cenę chcesz zatańczyć na moim weselu, tak?

Babcia uśmiechnęła się, a drobniutkie zmarszczki rozbiegły się po całej twarzy. Każda z nich mogłaby opowiedzieć swoją historię i przywołać rok, kiedy się pojawiła. Wiele miały do opowiadania, ale Hanna nie miała już siły ich słuchać. Przyzwyczaiła się do nich, ale nie polubiła ich. Były, bo taka była kolej rzeczy; ale nikt nie powiedział, że ma je pokochać. Więc nie pokochała i nie chciała wracać do zdarzeń wyrytych w każdej z nich na jej — nie jej — twarzy.

— Może zatańczyć nie, ale zobaczyć cię w ślubnej sukni to bym chciała.

— Powiem ci, czy przystojny i czy żonaty, jak się z nim spotkam. Na razie wiem tylko, ile zarabia.

— A to już podstawa udanego małżeństwa.

— Babciu!

— No chodź, idziemy. Jeszcze się muszę wdrapać na to moje prywatne Kilimandżaro na pierwszym piętrze.

Ruszyły powoli, odprowadzane spojrzeniem złotej jesieni, która przechodziła przez osiedlowe, lubelskie uliczki, ciągnąc za sobą płaszcz, utkany z czerwono-żółtych liści.

* * *

— No i co o tym myślisz? — Ewa wpatrywała się w przyjaciółkę, próbując z jej skupionego na kartce papieru wzroku coś wyczytać.

Dorota zmarszczyła czoło, a potem, znajomym Ewie gestem, potarła kciukiem miejsce między brwiami.

— Umowa wydaje się w porządku.

— Wydaje się czy jest? — Ewa, jak zawsze, była drobiazgowa.

— No dobrze, jest w porządku i nie ma się do czego przyczepić. Czegoś się tak na tego Pałkę najeżyła?

— Bo nie podoba mi się jego nazwisko — odburknęła i zamaszyście zamieszała białe latte długą łyżeczką.

— Nie znasz go, a z góry go osądziłaś. Daj człowiekowi szansę, może rzeczywiście ma na was pomysł. — Dorota upiła łyk czarnego espresso.

— Mówisz zupełnie jak babcia.

— Nie, kochana. Mówię jak ekonomista, który patrzy na świat bez sentymentów.

— Bilans zysków i strat i zimne wyrachowanie.

— Dlatego właśnie gospodarka światowa jeszcze nie runęła. Tutaj nie ma miejsca na emocje i uczucia. Trzeźwe spojrzenie i zimne wyrachowanie są niezbędne, aby toczyło się normalne życie.

Ewa wzruszyła ramionami, oblizała łyżeczkę i oparła ją o biały, porcelanowy talerzyk. Poprosiła Dorotę o to spotkanie, bo chciała się przygotować do rozmowy z Andrzejem Pałką. Wiedziała, że szuka dziury w całym, ale chciała mieć pewność, że niczego nie przeoczyli i jednym drobnym kruczkiem w umowie nie nałożą na siebie jarzma, którego potem nie będą mogli się pozbyć. Dorota była radcą prawnym i wszelkie umowy handlowe i pracownicze nie miały przed nią tajemnic. Czytała je z taką łatwością, z jaką Ewa wymyślała układy choreograficzne.

— Ty też uważasz, że z naszym zespołem jest aż tak źle?

Piwne oczy Doroty złagodniały. Potrząsnęła głową.

— Nie jest źle, ale może być znacznie lepiej. Spójrz na to z optymizmem i daj temu człowiekowi szansę.

Ewa podniosła obie ręce do góry.

— Okej. Poddaję się. Z prawnikiem nie wygrasz i go nie przegadasz. Postaram się zaakceptować fakt, że naprawdę potrzebujemy nowego dyrektora zarządzającego i nie będę dla niego niemiła. Przynajmniej na początku.

— Nie uprzedzaj się, bo to do niczego dobrego nie doprowadzi. Pamiętaj, że będziesz z nim pracowała; a biorąc pod uwagę fakt, że praca to trzy czwarte twojego życia, nie utrudniaj sobie tego i nie zatruwaj się jadem uprzedzenia i nienawiści.

— No, czuję się zupełnie jak na wykładzie, pani doktor. A ta jedna czwarta mojego życia to co? — spytała Ewa, mrużąc oczy i z ciekawością wpatrując się w przyjaciółkę.

— No jak to co? Tosia!

Nie umiała się nudzić przy Dorocie. Przyjaciółka, pomimo swojego przewidywalnego charakteru, była nieprzewidywalna i Ewa nigdy nie wiedziała, co w danym momencie powie lub zrobi Dorota. Poznały się w wieku dojrzewania; wtedy, kiedy trzynastolatka tak bardzo potrzebuje akceptacji i przyjaciółki. Dorota dołączyła do zespołu, który wtedy jeszcze prowadziła Iza, mama Ewy. Ewa dokładnie pamiętała tamten dzień, kiedy do dużej sali, w której trenowali, pewnym krokiem weszła długa jak tyczka, patykowata dziewczyna, której za długie ręce i nogi nie zawsze chciały się słuchać. To wspomnienie było tak wyraźne, jakby miało miejsce wczoraj. W bladej twarzy Doroty jej duże, piwne oczy błyszczały odwagą i to Ewę tak bardzo w tej dziewczynie zaintrygowało. Dorota niczego się nie bała i nie wstydziła, przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Była pewna siebie i zaopiekowała się wylęknioną i bojącą się wszystkiego Ewą. Od dnia, w którym Dorota pojawiła się w zespole, Ewa biegła na każdą próbę z radością, a zdumiona Iza nie mogła rozpoznać swojej córki. Dotąd niechętna, teraz gotowa na każdy układ, a nawet na wyzwanie, jaką była pierwsza para czy zatańczenie w solówce. Dorota przypięła Ewie skrzydła, na których trzynastoletnia dziewczyna pofrunęła w piękną młodość, którą się zachłysnęła.

Dziś, po blisko trzydziestu latach znajomości, Ewa nie miała nikogo, oprócz babci, tak bliskiego jak Dorota.

— Czyli że nie mam wyboru. Muszę pokochać Andrzeja Pałkę, czy mi się to podoba, czy nie — westchnęła Ewa melodramatycznie.

— Przynajmniej zawodowo — przytaknęła Dorota, dopijając swoją kawę. — Zadzwoń do mnie po spotkaniu. Chcę wiedzieć wszystko, i to ze szczegółami!

Ewa pokiwała z politowaniem głową.

— Czy pieprzyki na przedramieniu też mam mu policzyć?

— Jeżeli ci na to pozwoli. — Dorota oblizała się, wstała od stolika i cmoknęła Ewę w policzek. — Lecę na uczelnię, mam jeszcze dzisiaj zajęcia. Nie bój się zmian, Ewik. One nie zawsze muszą być na gorsze.

Ewa patrzyła, jak przyjaciółka oddala się szybkim krokiem. Mimo że Dorota nie miała czasu dbać o siebie, podobała się mężczyznom. Ewa widziała podążające za Dorotą spojrzenia i niejednokrotnie zastanawiała się nad fenomenem jej kobiecości. Nie wiedziała, czy to zuchwała pewność siebie przyjaciółki, czy rozkołysane biodra, które Dorota polubiła i zaakceptowała bardziej niż swoją dawną patykowatość; dość, że mężczyźni wciąż zwracali na nią uwagę, pomimo złotej obrączki, z którą się nigdy nie rozstawała.

Były tak różne i tak do siebie niepodobne, a jednak rozumiały się i uzupełniały wzajemnie. I zawsze były blisko siebie.

Ewa skończyła swoją latte, odsunęła od siebie wysoką szklankę i sięgnęła po torebkę. Lubiła małe torebki. Czuła się z nimi bezpieczniej niż z przepastnymi torbami, które zwykle miały zbyt krótki pasek, by przewiesić go przez ramię lub w ogóle powiesić na ramieniu. Nie była wymagająca i nie potrzebowała wielu rzeczy, dlatego doskonale mieściła się w małych kwadratach lub prostokątach brązowej skóry. Teraz wyciągnęła z tego swojego zminimalizowanego królestwa różowy błyszczyk i dokładnie pamiętając, w którym miejscu ma usta, pociągnęła je perłową poświatą. Czas na przyjemności minął. Nadeszła pora powrotu do popołudniowych obowiązków. Praca, praca, praca. Całe życie Ewy to praca, babcia i kot.

* * *

Akurat dziś musiała się spóźnić! W biegu na przystanek wyrzucała sobie, że jest idiotką, bo chce zrobić sztuczne wrażenie na człowieku, o którym nie miała bladego pojęcia. Dobrze wiedząc, że nie ma wprawy w nakładaniu makijażu, właśnie dzisiaj postanowiła wyglądać jak kobieta, która robi to codziennie. Efekt nie był najlepszy, ale Ewa nie miała już czasu, aby wprowadzić poprawki, i musiała zadowolić się tym, co ma na twarzy, wierząc tylko, że wygląda dość naturalnie, a nie jak stróżowa na odpuście. Ulubionych dżinsów też nie mogła dziś na siebie włożyć, sięgnęła więc po specjalnie na takie okazje kupiony szary kostium, do którego jednak musiała uprasować białą bluzkę. Oczywiście wczoraj wieczorem o tym nie pomyślała, bo rozszlochała się jak głupia, oglądając po raz kolejny, nie wiadomo już który, List w butelce. Za każdym razem, choć znała zakończenie, wierzyła, że Teresie i Garretowi uda się stworzyć coś naprawdę wyjątkowego. Przecież potrzebowali siebie nawzajem, bo każde z nich tak potwornie przesiąkło samotnością, że te dwa serca potrzebowały kogoś, aby zacząć bić i z radością witać każdy nowy dzień. Nie potrafiła znaleźć odpowiedzi na pytanie — dlaczego? Dlaczego wtedy, gdy już się odnaleźli i oboje dojrzeli do decyzji, aby być razem i wypełnić sobą samotność drugiego człowieka, życie tak nagle się urwało, zostawiając pustkę? Dlaczego w życiu było tak, że jedni dostawali wszystko, a drudzy musieli zadowolić się resztkami, które odkroiło dla nich życie? Z takimi pytaniami Ewa zasypiała, mając przed oczami rozkołysany ocean, a rano zachowywała się tak, jakby postradała zmysły. Nawet Tosia patrzyła dziś na Ewę z dziwnym zainteresowaniem, nie rozpoznając w tym obłędzie swojej pani, która dotąd nie zachowywała się tak nieobliczalnie.

Dobiegła na przystanek w chwili, kiedy drzwi autobusu zamknęły się szyderczo tuż przed jej twarzą, ale kierowca spojrzał w lusterko i był tak miły, że widząc kupkę nieszczęścia, uprzejmie otworzył drzwi, i wpuścił Ewę i chłód jesieni do środka.

Denerwowała się. Chciała dobrze wypaść i chciała, aby Andrzej Pałka wiedział, że Ewa ma w zespole dużo do powiedzenia. Nie miała zamiaru dać mu się zepchnąć w kąt tylko dlatego, że była kobietą.

Patrzyła w zamyśleniu na ulice swojego miasta, które jak ona budziło się do nowego dnia, i nie mogła pozbyć się irytacji do samej siebie, że tak jej zależy na zdaniu zupełnie obcego człowieka.

Dwadzieścia minut spóźnienia. To więcej niż akademicki kwadrans, ale mniej niż irytujące pół godziny, w ciągu którego nieustannie zerkamy na wyświetlacz komórki, czekając na jakąś wiadomość.

Drżącą ręką dotknęła klamki, po czym nacisnęła ją już znacznie odważniej i pewnie weszła do oswojonego gabinetu Pawła.

— Bardzo przepraszam za spóźnienie. Korki — rzuciła lakonicznie w przestrzeń i wyciągnęła rękę w stronę mężczyzny, który właśnie wraz z Pawłem wstał od biurka, przy którym siedział nad rozłożonymi dokumentami. Obok nich stała dopita do połowy filiżanka czarnej kawy. — Ewa Ignatowska.

— Andrzej Pałka. — Mocny uścisk zmiażdżył drobną dłoń Ewy siłą stanowczości. — Ja jestem gotów wybaczyć pani dyrektor każde spóźnienie, ale mam tylko nadzieję, że swoim grupom nie każe pani na siebie tyle czekać.

— Może pan w to nie uwierzy, ale punktualność jest naprawdę moją mocną stroną. Pracuję z ludźmi, a ludziom należy się szacunek. Zwłaszcza dzieciom, które są niecierpliwe i nie lubią czekać.

— No to krótki small talk mamy już za sobą. Możemy przejść do konkretów, jak rozumiem. — Mężczyzna obrzucił Ewę uważnym spojrzeniem, znacznie dłużej, niż powinien, zatrzymując się na jej dekolcie, przyozdobionym srebrnym łańcuszkiem, a potem usiadł i przeniósł wzrok na rozłożone przed nim papiery.

— Ewa, zrobić ci kawy? — Dostrzegła, że Paweł wydawał się nieco zagubiony w nowej sytuacji. Potrząsnęła przecząco głową. Paweł robił fatalną kawę.

— Dziękuję, napiję się później. Co mnie ominęło? — Usiadła w swoim ulubionym fotelu, naprzeciw okna i na tyle daleko od Andrzeja Pałki, że mogła go dyskretnie obserwować.

— W zasadzie to niewiele. Pan prezes właśnie objaśniał mi zasady działania zespołu i to, czym się zajmują poszczególne grupy. Przedpołudniowe zajęcia z rytmiki to naprawdę świetny pomysł, pani dyrektor, ale musimy wyjść z tym dalej. — Miał miły głos. Był szorstki, ale zdecydowany i na pierwszy rzut oka było widać, że lubił działanie.

— To znaczy?

— To znaczy, że musimy złożyć naszą ofertę w przedszkolach, zwłaszcza tych prywatnych, którym zależy na dobrym rozwoju dziecka i w których rodzice płacą ogromne pieniądze za to, co w gruncie rzeczy mogliby mieć równie dobrze w przedszkolu publicznym.

— Do przedszkola publicznego nie tak łatwo się dostać, panie… — zamilkła na moment skonsternowana, jak ma dokończyć to zdanie. „Panie Pałka” nie chciało jej przejść przez gardło — dyrektorze — wybrnęła z ulgą.

— Po prostu Andrzej. Mamy razem współpracować przy realizacji wspólnego celu, więc porzućmy te sztuczne konwenanse.

Denerwował ją. Był tak pewny siebie, jakby to nie on, ale oni do niego dołączyli. Nie wiedziała, ile dokładnie ma lat, nie zwróciła na to uwagi, poruszona kwotą, jakiej zażądał, ale wyglądał na 45-46 lat. Włosy w kolorze jasnego brązu miał krótko ostrzyżone, twarz gładko ogoloną. W kącikach zielonych oczu rozchodziły się cieniutkie niteczki zmarszczek, które świadczyły, że pan Pałka lubił się uśmiechać. Głębokie bruzdy przy ustach i pionowa zmarszczka przy brwiach zdradzały, że z życiem się już trochę pozmagał i poznał jego smak. Nie był wysoki, niewiele wyższy od Ewy, ale sylwetkę miał zadbaną i wysportowaną. Silne ramiona wskazywały na długie godziny spędzane na siłowni, a marynarka, którą miał na sobie, na zamiłowanie do drogich sklepów i znanych marek. Nie potrafiła odpowiedzieć sobie na pytanie, czy mógłby się jej spodobać, gdyby spotkała go w innych okolicznościach. Być może tak. Albo i nie, gdyby zobaczyła wiele damskich spojrzeń, maszerujących za nim. Od takich mężczyzn, którzy podobali się kobietom, uciekała jak najdalej. Z tymi, którzy się nie podobali, nie chciała się wiązać. Czasami sama nie wiedziała, czego tak naprawdę chce.

Chciała szarości, takiej, jaką widziała w swoim śnie. Ale to akurat było nie do osiągnięcia. Szarość już dawno była poza jej zasięgiem.

— Proszę pozwolić, że najpierw zajmę się grupami młodzieżowymi. Z nimi mamy największe pole do popisu i najwięcej do zrobienia.

— Masz, Andrzeju, wolną rękę. — Paweł coraz lepiej się czuł w towarzystwie tego managera z krwi i kości. Właśnie takiego człowieka było im potrzeba, aby pewnie stanąć na nogi i nie zamartwiać się o przyszłość zespołu.

Ewa odetchnęła z ulgą. Tak długo, jak długo Andrzej Pałka będzie trzymał się z daleka od jej grup, jest szansa na to, że ich współpraca będzie zgodna i, być może, owocna.

* * *

Był już wieczór, gdy samotnie wracała do domu osiedlem, które dopiero teraz zaczynało żyć. Wyziębione mieszkania ocieplały się oddechami domowników, w oknach zapalały się jaskrawe światła, kuchenki bulgotały, a podłogi skrzypiały i mlaskały pod stopami przebiegających po nich ludzi, którzy nawet we własnych domach nie umieli przestać się spieszyć. Nowe bloki pachniały jeszcze farbą i świeżością, niektóre mieszkania wciąż czekały na kogoś, kto je kupi i wprowadzi się z całą stertą rzeczy niezbędnych do codziennego funkcjonowania, a mieszkańcy osiedla czekali na drogę, taką z prawdziwego zdarzenia. Taką, po której będzie można przejść suchą nogą, a nie grzęznąć w błocie z obawą, że ta lepka breja wchłonie but. Mogła kupić mieszkanie znacznie bliżej centrum i babci, ale po śmierci mamy chciała jakiejś odmiany. Uwierzyła, że w zupełnie nowym miejscu ona też będzie nowa. Inna. Podświadomie miała nadzieję, że wyjdzie z bezpiecznej i oswojonej skorupy utartych schematów i przyzwyczajeń, jaką się otoczyła, i że zacznie żyć z nowym rachunkiem, na którym zysków będzie w końcu znacznie więcej niż strat. Zachwycił ją balkon, który był tak duży, jak pół jej pokoju, i zapragnęła tu zamieszkać pomimo oddalenia i pola, na które wychodziły jej okna. Była świadoma tego, że na tych polach kiedyś staną bloki, ale pomimo tej wiedzy zapragnęła właśnie tego, pachnącego nowością, mieszkania, z dużym balkonem, na którym w lecie jadła śniadanie i popijała popołudniową kawę. I chociaż naprzeciw jej okiem wkrótce wyrósł kolejny blok, z wysokości swojego trzeciego piętra nie była widoczna dla wścibskich oczu, za to sama mogła obserwować toczące się wokół niej życie. Wśród sąsiadów miała głównie młodych ludzi, zajętych swoją pracą od rana do wieczora. W weekendy osiedle wrzało muzyką, śmiechem i gwarem młodych głosów. W dzień taki jak dziś witało Ewę oddaloną pustką i spokojem, którego potrzebowała po pełnym emocji dniu.

Nie mogła się zupełnie skupić na zajęciach. Wciąż coś myliła i ratowała się improwizacją. Na szczęście dla dzieci spotkania z Ewą były zabawą i wszystko, co z nimi robiła, przyjmowały jako kolejną fajną rzecz, którą wymyślała dla nich ta miła pani. Pani, z często smutnym i nieobecnym spojrzeniem. Pani, w której życiu kilka puzzli się zagubiło i nie można było już ułożyć w całość układanki, która pozostała niedokończona.

* * *

Na stole stały dwie porcelanowe filiżanki, przy nich łyżeczki jeszcze ze ślubnego kompletu. Janina wyciągała je kiedyś tylko na specjalne okazje, aby jak najdłużej zachować te dobre wspomnienia i smakować je jak puszysty sernik, który zjada się powoli, delektując się każdym kęsem. Z wiekiem nauczyła się pić z najlepszych filiżanek i używać srebrnych łyżeczek każdego dnia, nawet tego najbardziej powszedniego. To pomagało jej choć przez chwilę poczuć się wyjątkową. Była taka w oczach Tomasza. Bez względu na to, co miała na sobie czy przeżywała właśnie swój dobry czy też gorszy dzień, w makijażu i bez, dla niego zawsze była wyjątkowa. Dlatego po jego odejściu postanowiła, że dla siebie też będzie wyjątkowa i że każdy jej dzień będzie takim małym świętem. Dla niej samej.

Nie zawsze to wychodziło. Bywały dni, że nie chciało jej się nawet wstać z łóżka. Poddawała się temu uczuciu wszechogarniającej niemocy. Jedyne, na co miała wtedy siłę, to odwrócić jego zdjęcie i nie patrzeć w te oczy, w których był wyrzut. I wściekłość. Bo Tomasz był wściekły, kiedy ona była taka emocjonalnie rozmemłana i bezwolnie pozwalała, aby wciągała ją czarna dziura depresji i przygnębienia. Tak, w takie dni Tomasz nadal był wściekły, mimo że minęło już jedenaście lat, odkąd go zabrakło. Odszedł, nie pytając jej wcale o zdanie. Nie była na to gotowa. Nie miała przygotowanego scenariusza na życie bez niego. Bolało wszystko, nawet powietrze, którym oddychała. Bez niego była jak żaglówka na wzburzonym morzu, z wyłamanym masztem i poszarpanym żaglem.

Przeżyli ze sobą czterdzieści trzy lata. W zasadzie to nie pamiętała, jak to było przed nim. Jaka wtedy była? Co lubiła? Z czego się śmiała? On stworzył ją na nowo. Przy nim poznawała życie i uczyła się go każdego dnia. Byli jednością — jednym ciałem, jednym umysłem, jednym sercem, które pękło na pół, gdy jego przestało bić. Przyzwyczajała się do swojej samotności długo i wolno. Buntowała się, wygrażała Panu Bogu, aż w końcu ucichła. Nie miała już siły z nią walczyć. Samotność po prostu była. Któregoś dnia weszła bez zaproszenia do jej mieszkania i już w nim została. Nie pytała, czy może, czy ona chce, czy potrzebuje jej obecności. Po prostu zamieszkała z Janiną, rozepchała się po kątach i doszła do wniosku, że tu zostanie. Janina nie potrafiła z nią dyskutować, ale zaczęła ją ignorować. Wciąż czekała. Najpierw na niego, choć wiedziała, że już nie przyjdzie. Potem na dzieci i wnuki. Na sąsiadkę. Na listonosza. Na wiosnę. Na lato. Na święta, bo wtedy przychodziły dzieci. Czekała na dzwonek do drzwi. To nic, że ktoś się pomylił i nacisnął dzwonek u jej drzwi, chcąc zapalić światło. Ale każdy dźwięk dzwonka sprawiał, że się uśmiechała, a samotność kuliła się wtedy w swoim kącie, wyglądając z zaciekawieniem i zazdrością. A ona patrzyła w ciemność pustej klatki schodowej i widziała w niej jego. I rozjaśniała się w tym oczekiwaniu. I trwała tak, dopóki zimna dłoń samotności na ramieniu nie uświadomiła jej, że to tylko pusty dzwonek. Przez przypadek. Nie do niej. Bo ona nie miała już na kogo czekać. Dzieci? Przecież są wiecznie zajęte sobą. Praca. Dom. Przedszkole. Szkoła. Angielski. Hiszpański. Narty. Basen. „Mamo, bardzo byśmy chcieli, ale sama rozumiesz, brak czasu. Wpadniemy w przyszłym tygodniu”. Albo jeszcze w przyszłym… Czasami zadzwonią spytać, jak się czuje. A ona odpowie: Dobrze. Bo nie chce ich zadręczać swoim niedomaganiem. Westchnie sobie cichutko, zrzuci ciężką dłoń samotności i zaparzy zieloną herbatę i ukroi kawałek sernika, który przyniosła pani Hania, z dumnymi słowami: „To Ewunia upiekła”. Drugą filiżankę postawi naprzeciwko siebie. Do niej również naleje herbaty. Czarnej, bo taką Tomasz lubił najbardziej. Nieważne, że wystygnie i będzie musiała ją wylać. Ważne, że choć przez krótką chwilę oszuka samotność i uśmiechnie się do Tomasza, który razem z nią usiądzie przy tym odświętnie nakrytym stole.

ROZDZIAŁ DRUGI

Spotkanie

Spotkała go zupełnie nieoczekiwanie; w dniu, chwili i miejscu, kiedy najmniej się tego spodziewała. Pierwszy listopada to czas, kiedy przytulamy się do tych, co odeszli przed nami. Ona też przyszła przytulić się do mamy. To już siedem lat, a wciąż tęskniła, ale nauczyła się żyć z tą tęsknotą, tak jak nauczyła się żyć bez obecności szarych oczu. Bez niego. Już prawie zapomniała i w miarę uporządkowała swój świat i dni, które przecież wcale nie były takie puste. Wypełniała je pracą i spotkaniami, angażowała się w coraz to nowe projekty unijne, aby tylko nie pamiętać, że i tak wróci do domu, w którym czeka na nią jedynie kot. Umiała z tym żyć. Przez te lata nauczyła się siebie i choć czasem wcale nie było jej z tym wygodnie, było spokojnie i bezpiecznie.

A teraz znów nie mogła zapanować nad tym drżeniem w środku i niepokojem, który oblepił ją cieniutką pajęczyną. Niewiele się zmienił. Ta sama łagodność wyjrzała oczami, za którymi nauczyła się już nie tęsknić. Te lata, które minęły (ile to ich już upłynęło? Piętnaście? Siedemnaście?), dodały mu tylko męskości i pewności siebie. Nie był gruby ani łysy, jak to czasami sobie wyobrażała, aby na dobre wyrzucić go z pamięci. Dbał o siebie i widać było, że dobrze się czuje ze swoją męskością i wiekiem, który „przyprawił” go dojrzałością.

— Cześć.

— Cześć.

Takie oczy miały mieć jej dzieci. Stalowoniebieskie, jak niebo po burzy. Uciekła. Nie miała odwagi spojrzeć na niego i znów utonąć w kolorze, który rani. Kątem oka dostrzegła tylko, że był z nią. Dwóch chłopców, wierne kopie mężczyzny, którego kiedyś kochała, stało tuż obok, niepewnie zerkając na tę obcą kobietę, do której uśmiechnął się ich tata. Nie mieli jego oczu.

Ona dyskretnie stała z boku. Poczuła tylko jej zapach, gdy przemykała obok. Pachniała dobrymi perfumami i doskonale do niego pasowała. Wiedziała, że jest z nią szczęśliwy.

Przypomniała sobie dzień jego ślubu. Przepłakała tę noc, choć tego dnia miała bawić się na jego weselu. Nie umiała. To było ponad jej siły. Przerosło ją. To była noc, kiedy Ewa umarła, a potem narodziła się na nowo. I na nowo uczyła się chodzić, wybierając ulice i miejsca, gdzie na pewno go nie spotka; mówić, nie wymawiając jego imienia, i żyć dniem dzisiejszym, nie oglądając się za siebie. Uczyła się zapominać. I już nie pamiętała, że dawno temu wiosna pachniała nim, że jej świat miał kolory tęczy i że kiedyś się uśmiechała.

I nauczyła się swojej samotności. Dzień po dniu, godzina po godzinie. Książka odłożona na nocną szafkę przy łóżku zawsze leżała tak, jak ją położyła. Podłoga w przedpokoju zawsze była sucha, a rano w zlewie stał tylko jeden kubek i jeden talerzyk. Wszystko było bezpieczne i przewidywalne. I choć czasami to głupie serce przypominało jej, że istnieje, wyciszała je łagodnie, łykając ziołowe tabletki. Bo tak było dobrze. Bo porywy serca są tylko dla nastolatków, a ona oczekiwała już od życia czegoś innego. Tak naprawdę to zupełnie niewiele. Czyjejś obecności w pustych pokojach jej mieszkania, rzuconej niedbale gazety i kałuży z mokrego parasola w przedpokoju. To naprawdę tak niewiele…

Zimne listopadowe powietrze zatrzymało się chłodem na policzku Ewy. Otarła wierzchem dłoni mokrą kroplę. Deszcz? Tylko dlaczego taki słony? Pochylona, przemknęła cicho, starając się, żeby nawet jej cień nie zauważył tej ucieczki.

Wracała do siebie. A Samotność ruszyła krok za nią, żeby tylko nie zgubić jej w tłumie.

* * *

Nie mogła wrócić do domu. Chciała choć przez chwilę pobyć wśród ludzi i wtopić się w te pokrzykiwania codzienności, które można usłyszeć w rodzinie. Drżącymi rękami wyciągnęła komórkę i jednym przyciskiem wybrała numer Doroty. Przyjaciółka odebrała po dwóch pierwszych sygnałach.

— Jesteś w domu? — tylko tyle były w stanie wyrzucić z siebie jej spierzchnięte od wiatru wargi.

— Jestem. Właśnie wróciliśmy. Coś się stało? — w głosie Doroty zabrzmiał niepokój.

— Mogę przyjechać? — wyszeptała, nie mając siły nawet mówić.

— Oczywiście. Przyjeżdżaj. Wstawiam wodę na herbatę.

Nie chciała czekać na autobus, a potem tłoczyć się na wypełnionej ludźmi przestrzeni. Zamówiła taksówkę, pragnąc schować się w jej bezpiecznym wnętrzu przed nim i jego spojrzeniem. Uciekała. Znowu uciekała, nie dając mu szansy na jakiekolwiek słowo. Odległość dzielącą ją od domu Doroty odmierzała niespokojnymi uderzeniami serca, które nie chciało się uspokoić. Wyrywało się tak, jakby chciało dobiec do Doroty przed Ewą.

Gdy stanęła w progu mieszkania przyjaciółki, wyglądała jak kupka nieszczęścia. Dorota wciągnęła ją bez słowa do środka i poczekała, aż Ewa drżącymi dłońmi zdejmie z siebie płaszcz i buty, które uwierały. To zupełnie tak, jak życie. Życie Ewę uwierało.

Nad kubkiem gorącej herbaty unosił się obłoczek białego dymu. Wężykiem ulatywał pod sufit i rozpływał się, jak niespełnione marzenia. Ewa przyglądała mu się spojrzeniem, w którym była pustka.

— No powiedz wreszcie, co się stało, bo zaraz zemdleję! — Dorota okryła kocem podkulone pod siebie stopy przyjaciółki i ze swoją filiżanką kawy usiadła naprzeciwko Ewy. — Coś z babcią?

Ewa pokręciła głową i spojrzała na Dorotę bezradnie.

— Spotkałam go — wyszeptała. — Spotkałam Mateusza.

Dorota odstawiła filiżankę na stolik dzielący ją od Ewy i głęboko zaczerpnęła powietrza. Mateusz. Tego imienia nie wymawiały od dnia jego ślubu. Ile to było lat temu? Siedemnaście? Przez te lata nauczyła się tak rozmawiać z Ewą, aby nic nie kojarzyło jej się z tym imieniem. Próbowała budować nową historię, z Ewą w roli głównej. Nie wracały do zdjęć ani wspomnień. Razem próbowały tworzyć świat, w którym nic nie zaczynało się na literę „M”. M jak miłość, małżeństwo, marzenia, margerytki, Mateusz. Słowa na „M” były zakazane, szczególnie to ostatnie, które dziś Ewa wyrzuciła z siebie bez uprzedzenia.

— Spotkałaś go na cmentarzu?

Ewa skinęła głową, parząc sobie usta gorącą herbatą o smaku śliwki z cynamonem.

— Przyszedł na grób mamy.

— Lubił ją. — Ręka Doroty uspokoiła się na tyle, że mogła sięgnąć po swoją kawę. — Był sam?

— Nie. Był z nią. I z dziećmi. Ma dwoje dzieci. Dwóch chłopców. — Każde z tych zdań sprawiało jej trudność. Nie patrzyła na Dorotę. Swój nieruchomy wzrok utkwiła w miejscu, gdzie jeszcze niedawno parowała jej herbata. — Ładni. Podobni do niego. Tylko oczy mają po niej.

— Zacięłaś się czy co?

Ewa podniosła oczy. Dopiero teraz mogła spojrzeć na przyjaciółkę, ale bała się tego, co Dorota może wyczytać w tym spojrzeniu.

— No przecież spytałaś, więc ci odpowiadam.

— Ale mogłaś oszczędzić mi tylu szczegółów!

— Chciałam, żebyś wiedziała.

— Wielkie dzięki! Byłaś tam sama? A gdzie babcia? Dlaczego nie poszłaś na cmentarz z babcią?

— Babcia się przeziębiła, a w jej wieku trzeba to wygrzać, żeby nie dopuścić do zapalenia oskrzeli ani płuc. Kupiłam kwiaty, spakowałam znicze i pojechałam sama. Przecież nie mogłam przewidzieć, że on tam będzie. I do tego z całą rodziną! — powiedziała z wyrzutem.

— No, to ładnie o nim świadczy, że pamięta.

— Wolałabym, aby nie pamiętał! — wykrzyknęła Ewa z oburzeniem. — O tylu rzeczach mógł, ot tak, zapomnieć, a akurat o tym pamiętał…

— Twoja mama to nie rzecz — celnie zauważyła Dorota. — Jak wygląda? Zmienił się?

Ewa parsknęła ze złością.

— Dotti, nie przyszłam tu, aby rozmawiać o Mateuszu.

— Owszem, przyszłaś. Przyszłaś, bo właśnie o nim chciałaś porozmawiać. Zobacz, nawet to imię na „M” nie stanęło ci w gardle, tylko przeszło gładko przez usta.

— Dorota… — Ewa popatrzyła na przyjaciółkę z wyrzutem. — Przyszłam do ciebie, bo tylko ty jesteś w stanie mnie zrozumieć. Przechodziłaś przez to razem ze mną. Rozsypałam się. Wszystko runęło, tak jak starannie ułożony domek z kart. Przestraszyłam się samej siebie i uciekłam z jednym głupim „cześć”, jak jakaś idiotka. Boję się, że znów sobie nie poradzę.

Dorota odstawiła pustą już filiżankę, wyciągnęła rękę przez dzielący je szklany stolik i chwyciła dłoń, którą Ewa podała jej niepewnie. Pomimo gorącej herbaty jej palce były zimne. Dorota otuliła je swoim ciepłem i spojrzała przyjaciółce prosto w zgaszone dziś, zielone oczy.

— Musisz wziąć się w garść i zebrać do kupy. Nie wolno ci grzebać w zdjęciach i wracać do tego, co było, bo to już nie wróci. Przeminęło. Z wiatrem czy bez, tego już nie ma. Przez siedemnaście lat świetnie sobie z tym radziłaś, poradzisz sobie i teraz. Naleję ci pigwówki, a Krzycho, jak wróci z młodą z Lipowej, odwiezie cię do domu. Chyba że chcesz zostać na noc, nie ma problemu.

Ta propozycja kusiła, ale Ewa wiedziała, że nie może narażać Tośki na samotność. Kotka i tak całymi dniami zadowalała się swoim towarzystwem, dlatego w dni wolne od pracy Ewa chciała z nią trochę pomieszkać i podopieszczać głaskaniem, o które Tosia się dopominała głośnym miauczeniem.

Dom Doroty był ciepły i wypełniony obecnością człowieka. Ewa lubiła tu przebywać i rozgrzewać się, obserwując zwyczajne życie, za którym tak tęskniła. Dorota poznała Krzyśka jeszcze na studiach, i choć ona studiowała prawo, a Krzysiek nauki polityczne, szybko odkryli wspólne pasje i stali się nierozłączną parą. To dla Krzyśka Dorota zrezygnowała z zespołu, chociaż Ewa z Mateuszem jeszcze tam tańczyli. Pobrali się na ostatnim roku, a rok później urodziła się Patrycja, chrzestna córka Ewy i oczko w głowie tatusia. Dorota dużo pracowała, ale rodzina była dla niej zawsze nadrzędną wartością. W ich domu panował wieczny rozgardiasz, bo wszyscy troje wychodzili z założenia, że dom to nie muzeum, tylko miejsce, gdzie mają się czuć dobrze. Zresztą Dorota sama stwierdziła, że lepiej się jej odnaleźć w twórczym bałaganie, wśród zalegających wszędzie papierów niż w sterylnej czystości. U Ewy było odwrotnie. Była estetką i nie potrafiła pracować w rozgardiaszu. W jej mieszkaniu wszystko miało swoje miejsce i nic nie znajdowało się tam, gdzie nie powinno się znaleźć. Wspomnienia o Mateuszu też nie miały prawa wyjść z kąta, gdzie zostały zepchnięte.

— Dotti, jak to jest, że wam się udało? Jesteście razem tyle lat i wciąż tyle w was radości i zapatrzenia w siebie. Wszędzie wokół małżeństwa padają z hukiem, ludzie skaczą sobie do oczu albo nie potrafią już na siebie patrzeć, a u was… normalne życie.

Dorota puściła rękę Ewy, którą wciąż trzymała, i przesiadła się na kanapę, obok przyjaciółki, wsuwając gołe stopy pod koc.

— Bo nie mieliśmy wobec siebie nie wiadomo jakich oczekiwań i oboje wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo, ale bez względu na wszystko byliśmy gotowi, aby przez to wszystko przechodzić razem. Krzysiek wiedział, jak ważna jest dla mnie praca i że jedna Patrycja wystarczy mi za trójkę dzieci; a ja zdawałam sobie sprawę z tego, że w swoim zawodzie Krzycho nie zarobi mi kokosów. Oboje byliśmy tego świadomi i oboje zaakceptowaliśmy te różnice między nami. Ale rozmawialiśmy o tym. I wciąż rozmawiamy. Wiesz, że dzisiaj ludzie nie potrafią ze sobą rozmawiać? Wymieniają się informacjami, ale ze sobą nie rozmawiają. Nie patrzą sobie w oczy. Nie mówią o tym, co ich boli i co im się w partnerze nie podoba. Albo mówią tylko o tym. Ale nie ma w tym dialogu. Nie ma porozumienia. I dlatego później to wszystko tak się kończy. Szybko i bezboleśnie? Bzdura! Dotkliwie.

Ewa pokręciła głową i po raz pierwszy, odkąd tu weszła, się uśmiechnęła.

— No, no. Przemawiać to ty potrafisz, nie powiem.

— Wykładam przecież prawo handlowe, prawda?

Dobrze tak było siedzieć ze świadomością, że nic jej nie goni, nigdzie się nie spieszy i że nie jest tu intruzem. Czas płynął leniwymi minutami, nalewka rozgrzewała, a Ewa tajała. Dorota była lekiem na wszelkie zło. Potrafiła dać klapsa w tyłek, jak niesfornemu dziecku, potrząsnąć za ramiona, a kiedy trzeba, przytulić. Świadomość, że była w jej życiu, umacniała. Nieważne, czy miała akurat na głowie kolor rudy, brązowy czy platynowy, jak w tej chwili, to zawsze była ta sama Dorota, z włosami sięgającymi karku i podwijającymi się pod spód, z grzywką niedbale odgarniętą na bok i pełnymi mądrości, piwnymi oczami. Dorota, sporo wyższa od drobnej Ewy, do której miękkości i krągłości aż przyjemnie się było przytulić. Po latach dojrzewania z ciałem płaskim jak deska i długim jak tyczka Dorota pokochała odkładające się tu i ówdzie kilogramy i wcale nie próbowała z nimi walczyć. Zresztą nie miała na to czasu. A Ewa, próbując wielokrotnie znaleźć przymiotnik określający przyjaciółkę, nieodmiennie napotykała tylko to jedno słowo: duża. Dorota była po prostu duża i wielkie było jej serce. A Ewę kochało ono jak siostrę. — Obiecaj mi, że będziesz patrzeć przed siebie, a nie za siebie. — Dorota wwiercała w Ewę spojrzenie, przed którym ta uciekła.

— Spróbuję nie wymawiać jego imienia nawet w myślach.

— Spróbuj wziąć się jutro w garść i nie przełazić cały dzień w piżamie.

— O to możesz być spokojna. — Ewa podniosła głowę i tym razem spojrzała na przyjaciółkę. — Muszę zrobić babci zakupy i zawieźć coś do jedzenia, więc nie zapomnę się ubrać.

— Uff, kamień spadł mi z serca. — Dorota się uśmiechnęła i przytuliła ją do siebie gestem, który Ewa tak lubiła. — Nie zadręczaj się tym, Ewik. Nie warto, bo to i tak do niczego cię już nie doprowadzi. Było. Minęło. Czas Mateusza się skończył. Daj w końcu życiu szansę na coś innego.

Ewa nic nie odpowiedziała. Cmoknęła tylko przyjaciółkę w policzek i uciekła, chowając łzy, które zaczęły się niebezpiecznie gromadzić w kącikach jej oczu. Wracała do domu, gdzie czekała na nią Tosia, stęskniona pełnej miski i obecności człowieka.

* * *

Listopadowa szarość za oknem szybko przechodziła w mrok. Ten dzisiejszy ciągnął za sobą zadumę nad przemijaniem i nostalgię za tymi, którzy odeszli. Na wszystkich cmentarzach w Polsce migotały dziś kolorowe światełka, a Wszyscy Święci wyprawiali bal, na którym się radowali.

Martyna postawiła na stole dwa talerzyki z kolorowymi kanapkami. Na półokrągłych połówkach chleba rozłożyły się nakrapiane krążki salami, do których przytuliły się żółte kwadraty dziurawego sera. Soczysta, czerwona papryka dopełniła całości, zapraszając do sięgnięcia po tę sztukę ułożoną na talerzu.

Mateusz zamknął laptop i uśmiechnął się do żony.

— Chłopcy z nami nie jedzą? — zapytał, wskazując na dwa samotne talerzyki.

— Jedzą w kuchni. Nutella u jednego i ketchup u drugiego na kanapce to nie najlepszy pomysł przy białym obrusie.

Mateusz pokiwał głową, odstawił laptop na mały stolik i poszedł do łazienki umyć ręce. Gdy wrócił, obok białych talerzyków stały dwa identyczne kubki, z których unosiła się herbaciana para. Martyna już siedziała przy stole, ze wzrokiem utkwionym w migającym płomieniu świecy. Jedna z jej kanapek wyglądała już jak poszarpany na brzegach księżyc w nowiu. Usiadł naprzeciwko żony i zajął się swoimi kanapkami. Był głodny, więc nie zwrócił uwagi na milczenie Martyny. Zelektryzowało go dopiero jedno wypowiedziane przez nią zdanie:

— To była Ewa, prawda?

W pierwszej chwili nie wiedział, o czym mówi. Przypomniał sobie jednak spotkanie na cmentarzu.

— Tak — odpowiedział krótko.

— Strasznie szybko uciekła. Myślałam, że chwilę porozmawiacie. Tyle lat się nie widzieliście. — Głos Martyny był spokojny, ale zaczął narastać w nim niepokój.

— Widocznie gdzieś się spieszyła — odpowiedział, pochłonięty swoimi kanapkami.

— Zmieniła się. Zaniedbała.

— Tak? Nawet nie zauważyłem. Dostrzegłem ją kątem oka, zapalając znicz.

— Inaczej ją zapamiętałam. Pełną życia, zawsze z makijażem.

— Kochanie, bo zawsze widziałaś ją w czasie występu. Poza występami w zasadzie wcale się nie malowała. Widocznie tak jej zostało.

— Nie jesteś ciekawy, co u niej?

— Jestem. — Dopiero teraz spojrzał na żonę uważniej. W jej oczach napotkał coś, czego nie było tam wcześniej. Strach? A może zazdrość? — Ale co miałem zrobić? Pobiec za nią i krzyknąć: Hej, Ewa, poczekaj, co u ciebie?

Martyna zamrugała oczami. To, co jeszcze przed chwilą było w jej spojrzeniu, zniknęło.

— Ona się przestraszyła, Mateusz. I dlatego uciekła.

Pokręcił głową.

— O czym ty mówisz, kochanie? Przestraszyła czego? Ciebie? — uśmiechnął się kokieteryjnie. Lubił flirtować ze swoją żoną. To dodawało pikanterii ich małżeństwu.

— Ona wciąż coś do ciebie czuje, Mateusz. Dlatego nie odważyła się z tobą porozmawiać. Dlatego uciekła.

— Przestań. — Oparł się wygodnie na krześle i popatrzył na Martynę z niedowierzaniem. — Nie widzieliśmy się…

— Siedemnaście lat — dokończyła. — No i co z tego? Czasami człowiek w życiu spotyka takie uczucie, którego i po siedemnastu latach nie jest w stanie zapomnieć. Ewa nie zapomniała, Mateusz. Moja kobieca intuicja rzadko się myli. Ona wciąż ma ciebie wpisanego w swoje życie.

— Ale ja mam wpisaną ciebie w dowodzie, więc nie rozmawiajmy już o Ewie. — Chciał skończyć już tę rozmowę. Był facetem, a dla faceta, co było, minęło, i nie trzeba do tego wracać. Nie lubił się grzebać w tych wszystkich sentymentalnych wspomnieniach, jak to robiły kobiety, i spekulować, co by było gdyby. Było to, co było; świat szedł do przodu, a oni wraz z nim. Ewa. To było kiedyś. Jego dziś to Martyna i chłopcy. Nie trzeba życia komplikować gdybaniami, bo ono jest proste. Tak jak mężczyzna, który działał. To kobiety gubiły się w uczuciach i komplikowały wszystko swoimi słowami, domysłami, podejrzeniami. A potem tak się zapętlały w tym wszystkim, że nie były w stanie same siebie w tych supłach odnaleźć. Jedno głupie i przypadkowe spotkanie na cmentarzu uruchomiło w Martynie całą lawinę przypuszczeń.

Wstał od stołu, podszedł do żony i pocałował ją w czubek głowy. Pachniała swoimi ulubionymi perfumami Jean Paul Gaultier. Po raz pierwszy kupił je dla niej osiemnaście lat temu. Przez te wszystkie lata pozostała im wierna, tak jak on jej.

Nie chciał ani rozmawiać, ani myśleć o Ewie. Jego codzienność wypełniała Martyna, bo tak kiedyś wybrał i nie zamierzał tego zmieniać.

* * *

Listopadowa mgła rozmyła ostre kontury jesiennego miasta, okrywając lubelskie ulice aurą tajemnicy. Mokre i lśniące po deszczu granitowe i marmurowe płyty nagrobków uginały się pod wiązankami chryzantem czy kulami jesiennych astrów. Wypalone znicze były niemym świadectwem tego, jak krótka jest pamięć tych, którzy wciąż jeszcze pielgrzymują po ziemi.

Ewa pojechała dziś na cmentarz z babcią. Wykorzystały to, że nie padało, otuliły się ciepło płaszczami, czapkami i szalikami, do tego babcię Ewa opatuliła jeszcze wełnianą chustą, aby tylko nie przemarzła po niedawnym przeziębieniu. Posprzątały lampki, które się wypaliły, zostawiły trzy białe serduszka z wkładami, które według zapewnień producenta miały palić się 48 godzin, i zmówiły modlitwy za zmarłych bliższych i dalszych.

Z babcią Ewa czuła się odważniejsza. Z nią to miejsce nie parzyło nieprzyjemnym wspomnieniem.

— Wiesz, Ewuniu, łatwiej by mi było odchodzić, gdybym wiedziała, że nie jesteś sama — powiedziała Hanna, wpatrzona w złote litery, które głosiły koniec życia jej jedynej córki.

— A dokąd ty się wybierasz? — Ewa zignorowała informację przekazaną jej w tym jednym zdaniu przez babcię.

— Tam, gdzie ty ze mną, póki co, pójść nie możesz. I pod rękę też mnie tam nie będziesz musiała zaprowadzić, bo jak przyjdzie mój czas, to pobiegnę tam jak młódka i do tego boso, jak kiedyś.

— Ty mi się nigdzie, babciu, jeszcze nie wybieraj. — Ewa pogroziła starszej kobiecie palcem i objęła ją wzrokiem z czułością. Babcia to był cały jej świat i najbliższa rodzina, jaką miała. Z Magdą nigdy nie dogadywały się dobrze, różniła je przepaść wiekowa i zupełnie różne charaktery. Siedem lat młodsza Magda od zawsze traktowała życie jak jedną, niekończącą się zabawę. Żyła zasadą carpe diem, nie martwiąc się tym, co będzie jutro. Zarobioną przez miesiąc pensję potrafiła bezmyślnie wydać w ciągu jednego dnia, zupełnie nie zastanawiając się, jak przeżyje resztę dni i czym nakarmi dzieci. Zawsze lądowała na czterech łapach, nie bała się życiowych wyzwań i zmian, które Ewę przyprawiały o gęsią skórkę. Od czterech lat siostra mieszkała w Londynie z ojcem swojego drugiego dziecka. Prowadzili tam wspólnie polską restaurację i wyglądało na to, że po życiowych bojach i potyczkach Magda odnalazła w końcu stabilizację. Prowadzenie własnego biznesu, i to w obcym kraju, dostarczało Magdzie dostatecznego zastrzyku adrenaliny, aby nie musiała go szukać gdzie indziej. Ewa kochała swoich siostrzeńców i dotkliwie tęskniła za nimi, zwłaszcza że starszy, dziewięcioletni Pawełek, był jej chrześniakiem i przez pierwsze trzy lata jego życia Ewa zajmowała się nim jak rodzona matka. Braku siostry jednakże nie odczuwała. Nigdy nie było między nimi siostrzanej więzi i bliskości; z biegiem lat ta przepaść tylko się pogłębiała. Tak w zasadzie to jedyną osobą, którą traktowała jak siostrę, była Dorota.

— Ty mi tu, Ewuniu, nie wygrażaj, bo jak mnie Pan Bóg zawoła, to nikogo nie będę pytała o zdanie. Tylko… nie chcę, żebyś została jak ten palec, sama jedna w wielkim świecie — westchnęła Hanna. Zawsze to lżej iść człowiekowi przez życie w duecie.

— A może niektórzy są powołani do samotności? — zaryzykowała Ewa, choć znała zdanie babci na ten temat.

— Bzdury opowiadasz. Człowiek zawsze ciągnie do człowieka, bo tak już nas Pan Bóg stworzył. Gdyby chciał, abyśmy byli sami, ukryłby Ewę przed Adamem. A On mu ją oddał w opiekę. Oboje ich przeznaczył dla siebie po to, aby jedno drugiemu było w tym trudnym życiu podporą. Więc nie mów mi tu, kochanie, o powołaniu do samotności.

Ewa zapatrzyła się nieruchomym wzrokiem na wilgotny ciemny granit przed sobą. Na gładkiej powierzchni rozłożył się opadły z drzewa, pożółkły wiekiem liść klonu. Nie był tak radosny jak te październikowe liście o nieskazitelnych, prostych fakturach, bez żadnych pęknięć, zgnieceń czy zagięć. Ten listopadowy był zmęczony wiatrem i deszczem, jak starszy człowiek życiem. Opadł, bo nie miał już więcej siły zmagać się z żywiołami natury. Poddał się, przyklejając jeszcze ostatkiem sił do mokrej powierzchni nagrobka.

A jeśli każdemu przeznaczona jest tylko jedna, konkretna osoba w życiu? I co zrobić, jeśli ta jedna, jedyna osoba przypadła w udziale dwóm kobietom? Czy któraś z nich dostała ją przez pomyłkę? A może to ona, Ewa, wciąż żyła złudzeniami? Może błędnie uwierzyła, że to była jej miłość, którą ktoś jej zabrał bez uprzedzenia? Może Mateusz nie był wcale jej przeznaczony, tylko to sobie wmówiła? Dlaczego więc, przez tyle lat, nie potrafiła o nim zapomnieć?

— Wracajmy już, babciu. Znowu zaczyna padać. Nie chcę, żebyś zmokła.

Dwie pochylone pod kroplami deszczu kobiety wracały powoli wąską, cmentarną alejką. Obie dźwigały swój bagaż życiowych doświadczeń i obie czegoś jeszcze od życia oczekiwały. Jedna nie dla siebie, bo miała wszystko, co było jej potrzebne. Druga żądała od życia zbyt nieśmiało, bo inaczej nie potrafiła. Silny poryw wiatru popchnął je gwałtownie, jakby zmęczony już tym widokiem kolejnych, ludzkich trosk. Chciał stracić je z oczu i zająć się beztroską zabawą z wirującymi w listopadowym tańcu liśćmi. Ale dzisiaj i one miały w sobie deszczowy smutek i jesienną melancholię. Wiatr dmuchnął mocniej i pognał przed siebie, szukając zabawy gdzie indziej.

* * *

Ewa była wściekła. Dolna warga jej zaciśniętych ust drżała nieznacznie, a oczy skrzyły się niebezpiecznie i nieruchomo wpatrywały w jeden punkt za oknem, za którym padał zimny jesienny deszcz.

— Musimy się sprzedawać jak jajka na bazarze? — wycedziła przez zaciśnięte zęby. Nie chciała patrzeć na spokojną twarz Andrzeja Pałki, z której nie schodził nienaturalny uśmiech, zapewniający, że wszystko ma pod kontrolą.

— Nie, pani dyrektor. Nie sprzedawać, tylko zareklamować. Ludzie muszą o nas usłyszeć, a dzięki otwartym drzwiom jest szansa, że przyciągniemy sporą publiczność i pokażemy swoje atuty. Dlatego układy muszą być naprawdę dobrze przygotowane, musimy nimi zachwycić, zaczarować i sprawić, aby ludzie nas zapragnęli.

— Nigdy czegoś takiego nie organizowaliśmy. Nie mamy doświadczenia, a poza tym zaburzy to nasze normalne funkcjonowanie zespołu. W marcu mamy przegląd zespołów folklorystycznych, jeśli chcemy wygrać i pojawić się na festiwalu, musimy się naprawdę do tego przyłożyć. Konkurencja jest naprawdę duża. W samym Lublinie mamy kilka dobrych zespołów, choćby zespół Wandy Kaniorowej czy zespoły uczelniane. — Ewa odwróciła się od okna i spojrzała na Andrzeja. Miała ochotę po prostu stąd wyjść i trzasnąć drzwiami, ale nie pozwalało jej na to dobre wychowanie.

— I właśnie dlatego musimy pokazać, że stać nas na wiele i że powinno się nas traktować poważnie. Zorganizujemy dni otwarte, nagłośnimy imprezę w mieście i w okolicy; zaprosimy władze miasta i przedstawicieli firm, z którymi chcielibyśmy nawiązać współpracę. Wiem, że jesteś tu najlepszą choreografką. Ile czasu zajmie ci przygotowanie układów dla trzech grup wiekowych?

— Do marca będą zsynchronizowani jak szwajcarski zegarek — odpowiedziała zimno, patrząc prosto w niewyrażające żadnych uczuć oczy Andrzeja Pałki.

— Do końca miesiąca grupy reprezentacyjne muszą być przygotowane — odpowiedział spokojnie, nie uciekając przed wzrokiem Ewy. — Dwunastego grudnia otwieramy nasze drzwi i dajemy show.

Pokręciła głową z niedowierzaniem. Miała ochotę udusić go gołymi rękami.

— Nie zdążymy. Te dzieciaki to nie maszyny, które można zaprogramować na turbodopalanie.

— Z dobrym trenerem dadzą radę. A to już zostawiam w twoich rękach, bo na tym akurat nie znam się zupełnie. — Andrzej uśmiechnął się, pokazując zęby, których kolor świadczył o dużych ilościach wypijanej kawy i wypalanych papierosach.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki