Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bohater książki „Mistrz świata we wszystkim”, karmiony od dzieciństwa opowieściami o wielkich czynach swoich przodków i zderzony z jeszcze większymi oczekiwaniami ojca, wyrasta w przekonaniu, że jest stworzony do czegoś więcej niż życie w świętokrzyskiej wsi, gdzie szczytem osiągnięć jest nie popadnięcie w alkoholizm. Nie jest to jednak historia porażki, a nakreślona mocnymi, niepoprawnymi politycznie słowami opowieść o sukcesie wyszarpywanym z błota zaściankowego świata.
Droga wiedzie go poza granice rodzimego kraju i mimo że splot wydarzeń zmusza go czasem do wykonywania najbardziej parszywych profesji, ma w sobie niegasnącą iskrę wolności i pęd do wiedzy, dzięki którym może zaserwować wykład na temat ulic Paryża, cyganerii i napływających mas emigracyjnych. Bohater, by nie zapomnieć przeżytych historii, zaczyna je spisywać, tkając gorzką krytykę społeczną. Staje się ważnym głosem swojego pokolenia, doświadczającego przemiany siermiężnego komunizmu w galopujący kapitalizm, a pisana przez niego powieść świetnie ten czas dokumentuje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
Za siedmioma górami, za siedmioma lasami...
Mysz wyszła ze swej kryjówki i ostrożnie węszyła za chlebem, którego okruch stanowił przynętę w moim potrzasku. Czyhałem z morderczym instynktem łowcy, niby któryś z moich wiślańskich przodków dybiący na grubego zwierza. Gryzoń zamierzał porwać kruszynę chleba i zbiec do norki – w tej chwili szarpnąłem za sznurek! Durszlak opadł i uwięził mysz! W podnieceniu zerwałem się z dziecięcego wózka, w którym siedziałem niczym w twierdzy. Tylko tutaj czułem się bezpiecznie, mimo że rodzice zabraniali mi się w nim bawić. Moja ofiara szamotała się rozpaczliwie pod durszlakiem. W bezwzględnej walce o przetrwanie (ojciec powiedział rano, że jeszcze trochę i myszy zjedzą nas z butami) nie miałem litości – przesunąłem durszlak i zrzuciłem ją do balii z wodą stojącej przy stole. Pływała bezradnie. Skojarzyła mi się z myszami, które w pogoni za księciem Popielem i jego rodziną przepłynęły jezioro. W drewnianej wieży zjadły jego dzieci, potem żonę, a na końcu jego samego. Czytałem o tym niedawno w Starej baśni. Patrzyłem na mysz i czekałem na powrót rodziców, którzy pojechali na targ do Łagowa. Ojciec miał dziś kupić nożyczki, żeby mi podstrzyc włosy, które jeszcze nigdy nie były strzyżone.
– Co ty robisz? – Ojciec wszedł do kuchni i od razu spostrzegł moją pułapkę i balię z wodą.
Matka też była zaskoczona.
– Łapię myszy – odparłem z dumą. – Jedna już tutaj pływa. – Wskazałem wzrokiem balię. – Nie chcę, żeby nas zjadły jak Popiela i jego rodzinę.
– Kupiliśmy trutkę, jakoś sobie z nimi poradzimy. – Ojciec uśmiechnął się w zamyśleniu. – Coś takiego – podziwiał skuteczność mojej pułapki. – Zjemy obiad i cię ostrzygę. Pójdziemy na Górę Witosławską...
Po obiedzie ojciec wziął nożyczki i wyszliśmy z domu. Patrzyłem na budynek, który wzniósł jeszcze przed wojną mój dziadek. Kiedyś była to prawdziwa willa, ale widać już było po niej upływ czasu. Ściany coraz bardziej obrastał bluszcz, który wciskał się w każdą szczelinę w tynku. Dom wyglądał niczym zielony potwór.
Ruszyliśmy w kierunku lasu. Towarzyszył nam Anioł, mój mały, biały piesek.
– W świętym gaju, który kiedyś rósł na stoku Góry Witosławskiej, stały posążki Łady, Boda i Lela... – mówił ojciec, trzymając mnie za rękę. Był wszechwiedzącym magiem i kapłanem. W swoich opowieściach zawierał historię mojej rodziny i ziemi.
Jeszcze nie wszystko rozumiałem z tego, co mówił. Dla mnie wszystko było bajką. „Bajka” – tak niektórzy złośliwcy nazywali mojego ojca.
– W zamku stojącym na szczycie góry żył kiedyś książę Witosław, mściwy i okrutny. Wszyscy w okolicy drżeli przed nim! – powiedział to z mocą, jakby to on był tym potężnym władcą. – Najmniejsze przewinienie karał śmiercią lub więzieniem w lochach zamku... Tędy, synku. – Ojciec wskazał mi ścieżkę, gdy weszliśmy do lasu. Anioł biegł obok mojej nogi, czujnie nasłuchując. – Witosław miał jednego syna. Nosił to samo imię, ale miał zupełnie inne usposobienie... – zamyślił się.
Czyżby już teraz dostrzegał różnicę, jaka kiedyś będzie pomiędzy nami? Dla mnie w tym czasie był najmądrzejszym człowiekiem na świecie. Ojcowie Suchego i Szefa, którzy jeszcze nie mieli swoich przezwisk i byli Władkiem i Bogdanem, nie umywali się do niego. Nikt nie potrafił opowiadać tak zajmująco jak on. Matka, zazdrosna o te jego historie, próbowała przyciągnąć mnie do siebie opowieściami biblijnymi. I takim to sposobem od początku mieszały się w mojej głowie dwa porządki – biblijny i legend świętokrzyskich.
– W odróżnieniu od ojca, który za wszelką cenę dążył do wyznaczonego celu, młody książę odznaczał się łagodnością. Gdy skończył dwadzieścia lat, jego ojciec przemówił do niego: „Jestem już stary i wkrótce przyjdzie kres mego władania. Zanim zostaniesz moim następcą, musisz się ożenić, a ponadto spłodzić syna, który przedłuży nasz ród. Weź kilku pachołków, każ osiodłać najpiękniejsze rumaki i wyrusz po żonę. Zamki naszych sąsiadów słyną z dorodnych dziewic, jedną z nich przywieź mi za synową. Przestrzegam cię, żebyś nie brał niewiasty z niższego stanu, bo cię wydziedziczę...” – mówił, jakby to on sam kierował do mnie te słowa. Wierzył, że jesteśmy potomkami potężnego księcia Wiślan, opisanego w Żywocie św. Metodego. – Rozumiem go... Nasi przodkowie zaczęli się żenić z kobietami niższego stanu i teraz my, orły, musimy żyć wśród kur... Słyszałem kiedyś taką historię. Leśniczy znalazł w lesie pisklę orła. Zaniósł je do kurnika. Orlątko wychowywało się wśród kur. Z czasem zaczęło się zachowywać jak kura. Kiedyś do leśniczego zaszedł ornitolog. Wziął ze sobą orła i próbował nauczyć go latać. Ale to się nie udało. Czy naszemu rodowi uda się kiedyś wyrwać spośród tych świętokrzyskich kur i odzyskać swą orlą potęgę? Może ty tego dokonasz? Muszę nauczyć cię latać jak najwcześniej! – zakończył, a ja nie zdawałem sobie sprawy, jakim piętnem mnie naznacza.
Odtąd zawsze będę czuł się inny od swoich krajan. Lepszy?
– I udało mu się znaleźć żonę? – Chciałem wiedzieć, jakie były dalsze losy młodego Witosława, bo mimo swoich siedmiu lat miałem już upatrzoną kandydatkę na towarzyszkę życia. Była nią Liubow, którą nazywałem Różą.
– Orszak młodego księcia ciągnął przez puszczę. Natknęli się na klęczącą przy strumieniu dziewczynę. Obmywała w wodzie zakrwawioną dłoń. Obok niej stał wierzchowiec, niedaleko leżał wielki dzik z utkwioną w sercu włócznią...
– Tato, a czy w Puszczy Jodłowej są jeszcze dziki? – zapytałem buńczucznie.
Czytałem niedawno komiks prezentujący dzieje Bolesława Krzywoustego. Książę zabił odyńca, ale został ranny. Gdy w przyszłości kłóciłem się ze swoim ojcem, wspominałem konflikt Krzywoustego z Władysławem Hermanem, w którym ostatecznie zwyciężył syn. Ceniłem Bolesława – ileż razy w swoim późniejszym życiu prowadziłem wojnę podjazdową, pozbawiony jakiegokolwiek wsparcia.
– Są, właściwie już tylko dziki zostały. Kiedyś były jeszcze jelenie, niedźwiedzie... – wymieniał ojciec, a w moich uszach już rozbrzmiewały echa myśliwskich rogów, pohukiwania nagonki.
Chciałem natychmiast wyruszyć na polowanie, by wykazać się siłą i odwagą. Ech, ojcze! Potężna moc twoich słów kierowała moją wyobraźnię ku wielkim czynom!
– Zrobisz mi włócznię? – Już widziałem, jak mierzę nią w serce nadbiegającego odyńca! Ten wali się u moich stóp i zdycha, groźnie pomrukując! Tak, dzik to było wyzwanie dla mnie! – A łuk i strzały? – Już strzelałem do uciekającego jelenia! I na niedźwiedzia bym się porwał, gdybym nie przypomniał sobie o dziewczynie spotkanej przez młodego księcia. Oczywiście w tej roli wyobraziłem sobie Liubow. Włosy jasne, długie, rozsypane na ramiona. I błękitne oczy...
– Córka leśniczego upolowała dzika i została skaleczona kłem w chwili, gdy martwemu, jak jej się zdawało, zwierzęciu chciała wyciągnąć włócznię z serca... – Ojciec się zamyślił, aż musiałem go pociągnąć za rękę, żebyśmy weszli na górę. – Zaraz będziemy na szczycie – uspokoił mnie. – Dziewczyna zaproponowała wędrowcom odpoczynek w leśniczówce. Książę nie myślał już o szukaniu bogatej księżniczki: zakochał się w prostej córce leśniczego. Z wzajemnością. Po cichych zaślubinach młodzieniec przywiózł żonę do swego zamku. Gdy stary Witosław dowiedział się, kim jest jego synowa, okrutnie się rozgniewał. Nakazał ją wtrącić do lochu. Na nic zdały się błagania młodego Witosława, a nawet wstawiennictwo kapłana, który dał młodym ślub. Kiedy syn zagroził, że jeżeli dziewczyna umrze, to on odbierze sobie życie, ojciec i jego uwięził w zamkowej celi o chlebie i wodzie... – przerwał opowieść.
Czyżby rozmyślał o tym, że próbuje mnie uwięzić w swoich marzeniach? Że będę kiedyś tak uparcie jak on dążył do osiągnięcia potęgi i chwały? Ze świadomością, że jeśli przegram, to całkowicie; nie będzie z czego się odegrać. A potem – już tylko rezygnacja, jakiej ulegnie mój ojciec, gdy zrozumie, że nie uda mu się zrealizować marzeń. Czy kiedyś – jeśli przegram – będę próbował zmuszać do lotu mojego syna?
– Ojca dziewczyny, który w przebraniu dotarł na dziedziniec zamkowy, niosąc zawiniątko z jadłem dla córki, kazał dotkliwie pobić i wyrzucić za bramę... – dodał, a ja przypomniałem sobie, jak przyszedł do niego pan Aleksander, ojciec Liubow.
Chciał go zapytać, dlaczego nie pozwala mi się spotykać z jego córką. Czy ona jest gorsza dlatego, że urodziła się w Ukrainie? Przecież on nigdy nie zapomniał, że jego rodzice byli Polakami. Nigdy nie przestał używać polskiej mowy. Może on, żona i córka mówią z dziwnym zaśpiewem, ale komu to przeszkadza? Zwłaszcza w naszej wsi, w której prawie wszyscy mówią gwarą. W dodatku taką, która tak naprawdę jest niedbałą polszczyzną, a nie kanonem językowym. Pan Aleksander skończył studia polonistyczne we Lwowie i znał się na tym. Mój ojciec z trudem czytał, chociaż posiadał wiedzę z wielu dziedzin, nieusystematyzowaną. Chyba to ze względu na jego wykształcenie mój ojciec nie lubił pana Saszy. I tym kategoryczniej zabraniał mi odwiedzać Liubow. Zamykał mnie w domu. „Nie będziesz się spotykał z tą Ukrainką! Pamiętaj o tym, jak zginął twój dziadek! Zamordowali go Ukraińcy!”. Nie rozumiałem wtedy tych spraw. Sprzeciwiałem się: dlaczego ty możesz spać z moją mamą, a ja nie mogę przyprowadzić do swojego łóżeczka Liubow?
– Osłabiona głodem dziewczyna zmarła. Na wieść o śmierci żony pękło serce młodzieńca. Stary książę pożałował swego postępowania. Z rozpaczy po śmierci jedynaka kazał zbudować z dala od zamku drewnianą chatkę, w której zamieszkał samotnie. Zamek kazał doszczętnie zniszczyć, a na jego miejscu posadzić ten las. – Ojciec powiódł ręką po okolicy. – Ziemię darował dworzanom. Dokonał żywota w pustelniczej chacie. Dziś w tym miejscu stoi właśnie ta kapliczka. – Wyjął z kieszeni spodni nożyce. – Usiądź na murku, zaraz cię ostrzygę... – poprosił, a gdy to zrobiłem, zaczął ścinać moje długie, jasne włosy.
– To, co dziś zrobiłeś, synku... Wiesz, ta pułapka na myszy... – powiedział ojciec, gdy wróciliśmy do domu – ...to było coś niezwykłego. To znak, jestem tego pewien... Będziesz wielkim władcą... Ja będę piastunem nowej dynastii... – zaznaczył, a ja wyczułem od niego woń alkoholu. Tego dnia, na targu w Łagowie, ojciec upił się po raz pierwszy. – Ale najpierw musisz się wyzbyć swojego dzieciństwa... – Wyciągnął przed dom mój ukochany wózek i pociął go siekierą na kawałki.
Mrówek
Pewien zbój, chcąc uchodzić za porządnego człowieka – popatrzyłem na Mrówka, a ten spuścił wzrok i gapił się na swoje podarte tenisówki – za zrabowane pieniądze kupił zajazd z karczmą, ale nie przestał rabować – ciągnąłem opowieść, starając się, żeby brzmiała dokładnie tak, jak ją usłyszałem od swego ojca. – W zajeździe była okazała izba, przeznaczona dla nocujących tu bogatych podróżnych. Karczma, leżąca przy uczęszczanej drodze, cieszyła się dużym wzięciem. Mało kto wiedział, że jednocześnie była ona miejscem spotkań bandytów.
– A dzisioj to gangstery inacy robio? – żachnął się Mrówek. – Tyz udajo porzondnych handlorzy...To sie nazywo pranie brudnych piniendzy...
– Kiedyś w zajeździe zatrzymała się żona bogatego dziedzica, umówiona na spotkanie z mężem. Karczmarz zaprowadził ją do najlepszego pokoju. Kiedy kobieta modliła się wieczorem pod obrazem Matki Boskiej, wydało się jej, że święta do niej mrugnęła. Gdy zjawił się jej mąż, wspólnie obejrzeli obraz. Zamiast oczu były w nim dwa otwory. Dziedzic chwycił za pistolet, zerwał obraz i odsłonił korytarzyk w ścianie, którym przed chwilą ktoś uciekł. Okazało się, że „oczami Madonny” zbóje podglądali podróżnych, by później ich obrabować...
– Po co mi to opowiados? – Mrówek wzruszył ramionami.
– Bo ty jesteś taki sam zbój jak ten karczmarz. Jesteś skarbnikiem klasowym, a znów rąbnąłeś kasę na kwiatki dla wychowawczyni na koniec roku. Wcześniej ukradłeś pieniądze na prezent na Dzień Nauczyciela. Jestem przewodniczącym klasy – podkreślałem dumnie – i nie mogę na to pozwolić. Albo oddasz pieniądze, albo pójdę z tym do dyrektora.
– Skąd ci wezne?
– Było nie kraść! – Teraz to ja wzruszyłem ramionami, zdumiony bezczelnością Mrówka. – Rób, co chcesz, musisz oddać pieniądze, ja idę do domu! – Założyłem na plecy tornister i poszedłem.
– Kto będzie jeszcze oprócz nas? – Kopnąłem kamyk, trafiając pomiędzy dwa przydrożne drzewa. Żałowałem, że w mojej wiosce nie ma klubu piłkarskiego. Zamiast na treningi ojciec woził mnie w pole zbierać kartofle.
– Mrówek, Mafia, może jeszcze Migdał. – Suchy kopnął kolejny kamyk w moją stronę.
Tym razem zamiast strzelać – odegrałem do niego. Sunęliśmy po drodze jak Boniek ze Smolarkiem, wspaniały atak polskiej reprezentacji.
– Ciekawe, czy woda będzie ciepła? – Rodzice nie pozwalali mi się kąpać w przykościelnej sadzawce przed nocą świętojańską, strasząc topielicą.
– Łoj, co to za róźnica, zimno czy ciepło? – odparł Suchy buńczucznie.
Kopnął kamykiem, który mu podałem, w nadbiegającego z hałaśliwym ujadaniem kundelka. Ten trafiony w mordkę zachwiał się na krótkich nóżkach, zawrócił błyskawicznie i skowycząc żałośnie, zniknął w przydrożnych zaroślach tak szybko, jak się pojawił. Mój Anioł, który mi towarzyszył, popędził za nim, poszczekując. Nigdzie nie mogłem się bez niego ruszyć. Mój prawdziwy Anioł Stróż.
Zarechotaliśmy radośnie i przybiliśmy sobie „piątkę”, jak po zdobyciu gola na meczu. Ostatnio nastrzelaliśmy Baćkowicom mnóstwo bramek. Dotąd rzadko razem współpracowaliśmy. Gdy graliśmy na podwórku, zawsze byliśmy w przeciwnych drużynach. Wszyscy się kłócili, który z nas jest lepszym piłkarzem. Starałem się nie ustępować mu kroku, chociaż miał znacznie lepsze warunki fizyczne ode mnie. I mnóstwo czasu na treningi, bo nie zależało mu na nauce. Ja musiałem często wymykać się na boisko przez okno.
– I co, bedzies sie poprawioł z matematyki na piątkę? – nie dowierzał Suchy. Jemu z matematyki groziła ocena niedostateczna. Nie przejmował się tym zbytnio, mówił, że matka sprzeda parę kur i załatwi mu promocję do drugiej klasy. Moja pogoń za średnią ocen pięć zero wydawała mu się czymś nienormalnym.
– Tak, bo chcę być lepszy od Liubow... – zamyśliłem się. Tylko ona dotrzymywała mi kroku w nauce.
W naturalny sposób wyrastaliśmy na przywódców dwóch obozów – chłopców i dziewczynek. Wiedziałem, że jej władza będzie rosła – w klasie przeważały dziewczyny. Zostałem przewodniczącym klasy, bo mnie Kargulowa wskazała. W następnym roku miały być wybory.
– Liubow to twarda sztuka... – docenił Suchy moją ukochaną. Nikt z klasy nie wiedział, że mamy się ku sobie. Musieliśmy to ukrywać, bo nasze stronnictwa poczytałyby to za zdradę. – A jak tam twojo renka? – wypytywał. Znów był moim kolegą, jak wtedy, zanim zaczął się przyjaźnić z Szefem.
– Paznokieć już mi odrósł. – Pokazałem mu dłoń.
W naszej szkole, która była stara, chyba jeszcze porosyjska, podłogi były z grubych, nieheblowanych desek. Niedawno schyliłem się po długopis, który mi upadł. Niestety, pod paznokieć wbiła mi się wielka drzazga i wyszła u jego nasady. Ból był taki, że ledwie powstrzymałem płacz. Suchy stwierdził, że powinienem przyłożyć słoninki, to drzazga wyjdzie sama. Ja do niego z wściekłością: „Skąd ja tutaj wezmę słoninkę? Chyba z ciebie, grubasie!”.
Żeby dotrzeć do sadzawki, musieliśmy minąć sklep spożywczy. Stało pod nim kilku bywalców. We wsi plotkowano, że sklep zamierza kupić Łobywatel, aktywista partyjny. Nikt nie wierzył, że uda mu się zapełnić jego wiecznie puste półki.
– Cześć, Mrówek! – przywitałem się ze skarbnikiem, który siedział ze spuszczoną głową na porośniętym sitowiem brzegu sadzawki.
Ksiądz hodował w niej ryby, bo uwielbiał wędkować. Kiedy czasem przychodziłem z matką rano po zakupy, widziałem, jak wraca znad sadzawki na plebanię. Szedł w wysokich gumowych butach, w jednej ręce miał wędkę, a w drugiej plastikowe wiadereczko z połowem.
– A gdzie Mafia i Migdał? – Suchy przywitał się z Mrówkiem i od razu zaczął się rozbierać do kąpielówek.
– Mafia nie przyjdzie, bo ma robotę w domu. – Mrówek też się rozbierał, unikając mojego wzroku. – A Migdał ma być za godzinę, ale wita, jaki łun jes. To co, pływomy?
– Tylko uważajcie na topielicę... – zażartowałem. – Nie ma jeszcze dwudziestego trzeciego czerwca...
– Dwudziestego trzeciego będzie kuniec roku szkolnego – zamruczał Mrówek. – Jak sie mój łojciec dowi, ze łukrodem piniondze, to mnie som łutopi... – Popatrzył wreszcie na mnie, jakby w poszukiwaniu pomocy.
Ale co mogłem zrobić? Nie miałem ani grosza, żeby mu pożyczyć. Dałem mu już raz, gdy przywłaszczył sobie składkę na Dzień Nauczyciela.
– Łutopi mnie... – powtórzył. Zawsze była w nim jakaś obsesja śmierci. Często uciekał z domu i sypiał na cmentarzu, w grobowcach. Mówił, że chce się w ten sposób przygotować do odejścia z tego świata.
Obserwowałem, jak koledzy zaczęli się ścigać wzdłuż sadzawki. Bałem się wejść do wody – nie potrafiłem pływać. Żeby nie wyjść na całkowitego tchórza, wszedłem po kolana. Myślałem o topielicy. Podobno wabiła śpiewem chłopów wystających pod sklepem i wodziła ich dokoła stawu. Ludzie podążający rano do pracy w polu nieraz widywali nad stawem utaplanych w błocie jak dzikie świnie mocno śpiących chłopów.
– Cego nie pływos? – Suchy śmignął do sadzawki.
Przychodził tutaj przez całe zeszłoroczne wakacje, nauczył się dobrze pływać. Mnie matka nie pozwalała chodzić nad sadzawkę. Czułem, że muszę się wyrwać spod jej nadmiernej opieki, bo wyrosnę na maminsynka. Ojciec bez przerwy powtarzał, że mam być odważny i przedsiębiorczy, bo tylko wtedy poradzę sobie w życiu. To dlatego dziś się tu wymknąłem.
– Czekam na Migdała... – odparłem.
Stojąc nad brzegiem, spoglądałem na Mrówka. Wyglądał, jakby zupełnie zapomniał o swojej malwersacji. Takiemu w życiu będzie łatwiej. Zacząłem rozmyślać o związanych z sadzawką legendach. Na przykład o kościelnym dzwonie, który mieli tutaj zatopić carscy dragoni podczas powstania styczniowego za karę, że mieszkańcy naszej wsi pomagali powstańcom. Podobno niekiedy dało się słyszeć jego głos dobywający się z wody.
– Chłopoki, pomóżta, złapoł mie kurcz! To chyba topielica mnie wciongo! – krzyczał Suchy. – Ała, tone!
Syn sołtysa zanurzał się i wynurzał. Patrzyłem na to, nie wiedząc, czy się śmiać czy bać.
– Żartowołem! – Na szczęście w końcu Suchy przestał się wygłupiać i wypłynął na powierzchnię. – Przestraszyłyśta się, co? – Popłynął na drugi brzeg sadzawki w kierunku kościelnego muru.
– Tone! – Mrówek tak autentycznie zachłysnął się wodą, jeszcze lepiej niż Suchy. – Coś mnie wciongo pod wode! – wrzeszczał, udając przerażenie, a ja tak się śmiałem, że musiałem trzymać się za brzuch. – Pomóżta mi! – krzyknął, znów się zanurzając.
– Mrówek, przestań, bo umrę ze śmiechu! – zawołałem do niego.
Zniknął pod wodą. Ledwie jednak zdołał się wynurzyć. Wtedy zrozumiałem, że nie żartuje. Chciałem do niego biec, ale ni stąd, ni zowąd pojawił się przy mnie Anioł. Chwycił mnie za spodenki i nie pozwolił dalej wejść do wody.
– Suchy, pomóż Mrówkowi!– krzyknąłem, widząc, jak syn sołtysa wychodzi z wody na drugim brzegu.
– Leć pod sklep po pomoc! – Suchy ponownie skoczył do sadzawki.
Odwróciłem się na pięcie i popędziłem w kierunku sklepu. Anioł, poszczekując, gnał obok mnie. Pod sklepem stało kilku pijaczków.
– Mrówek się topi! – trząsłem się z zimna i ze strachu.
Ajmsorry zmierzył mnie podejrzliwym wzrokiem. Nie lubił mnie i mojego ojca.
– Gdzie?
– W sadzawce! – Wskazałem ręką kierunek, z którego przybyłem. – Topi się! – I już biegłem z powrotem.
Kilku chwiejących się na nogach mężczyzn podążyło za mną. Kiedy przybyliśmy nad zbiornik, Suchy stał wśród sitowia. Płakał jak bóbr, których kiedyś było tutaj mnóstwo.
– Gdzie Mrówek? – zapytał Ajmsorry, a syn sołtysa wskazał na wodę, w której tafli odbijały się promienie zachodzącego słońca.
– Utopił się? – Ubekowi, który był ojcem chrzestnym Mrówka, z oczu trysnęły łzy. – Ni może to być! – Szykował się do skoku w topiel.
– Za bardzoś pijany! – powstrzymywał go Ajmso-rry. – Som sie jesce utopis! Trza zadzwonić po straż! – zarządził.
– Przecie to my ześmy strażowi! – przypomniał mu Ubek, rozglądając się po pozostałych: wszyscy należeli do lokalnej ochotniczej straży pożarnej.
– Topielica wciongnyła Mrówka... – wyszczękał zębami Suchy, a wszystkich przeszedł lodowaty dreszcz. Anioł zaczął wyć przeraźliwie.
W nocy miałem sen. Widziałem, jak z sadzawki wyjeżdża wspaniały powóz zaprzężony w parę rączych siwków. Karetą powoził Mrówek ubrany w złoconą liberię. Strzelił z bata i pomachał ku mnie przyjaźnie ręką. Chyba był zadowolony, że udało mu się uniknąć odpowiedzialności za zdefraudowane pieniądze.
Czarownica
Zostawcie ją! – krzyknął ojciec do Bazylów, którzy okrążyli starą Jankowską pośrodku drogi biegnącej przez ich wieś.
Rechocząc, zabrali jej wielkie naręcze ziół, mimo że dzielnie opędzała się kosturem.
– Czarownica! – wrzeszczeli Bazyle, wszyscy prawie jednakowi, jakby byli sklonowani. Wysocy, przygarbieni, o odstających uszach, długich, skudłaconych włosach i wyblakłych oczach. Od wieków ludzie z ich wsi żenili się głównie między sobą. Podobno dawno temu ich przodkowie przybyli tutaj jako osadnicy ze szwajcarskiej Bazylei.
– Bazyle! – urągała im Jankowska.
Nazwanie kogoś Bazylem uchodziło w naszej okolicy za straszliwą obelgę. Słowo to było synonimem głupoty i bezmyślnej złośliwości.
– To jest czarownica! – upierał się jeden z wyrostków. – Nazbirała ziela w nocy, wczoraj było świętego Jana... Uroki będzie odczyniała... Trzeba jej gnoty połomać! – zarechotał, a wszyscy inni mu zawtórowali.
– Na moje choroby ziółka zbirałam! – broniła się Jankowska. – Swoimi sprawami się zajmijta! Nic nie robita, a pola wom lasem zarostajo! Albo domy byśta se nowe postawiły. – Wskazała wzrokiem w kierunku rozwalających się chałup. – A wom ino pijaństwo i głupoty w głowach!
– Oddajcie babce zioła, to moja sąsiadka! – zniecierpliwił się mój ojciec.
Bazyle zlękli się jego groźnej miny i uciekli. Ziół jednak nie oddali.
– I cym jo tero bende sie leczyła, jak zima przydzie? – biadoliła staruszka. – Chyba trza mi umrzyć bendzie... – Załamała ręce. Szybko jednak rozpacz w jej oczach ustąpiła miejsca wściekłości. – Żeby wos pioruny ubiły! – krzyknęła w ślad za uciekającymi. – Nie daruje wom tego! – Wygrażała kosturem szydzącym z niej Bazylom.
Podreptała do domu, a ja pomogłem ojcu założyć worek z makiem na plecy i ruszyliśmy w drugą stronę – na Święty Krzyż.
– Stara Jankowska naprawdę jest czarownicą?
– Tak ludzie gadają. To się zaczęło jeszcze przed wojną. Jankowska pracowała jako gospodyni na folwarku w naszej wsi. W każdą sobotę wieczorem przychodził do niej zazdrosny o nią parobek, ojciec Ubeka. Udając, że śpi, zauważył, jak Jankowska smaruje się pod pachą jakąś maścią, dosiada miotły i wylatuje kominem. Żeby się samemu przekonać o czarodziejskich właściwościach maści, wysmarował się cały i wsiadł na miotłę. Z szybkością błyskawicy znalazł się na Łysicy wśród biesiadujących z diabłami wiedźm. Gospodyni, rozeźlona ciekawstwem Ubekowego ojca, uśpiła go i zaniosła do piwnicy bogatego kupca w Kielcach, gdzie właśnie tej nocy złodzieje skradli spory zapas wina. Strażnicy pojmali nieszczęsnego parobka. Wtedy przypomniał sobie, że ma jeszcze trochę maści czarownicy, posmarował się nią i po chwili, porwany wiatrem, wrócił do domu. Nigdy więcej nie zbliżał się do Jankowskiej.
Rozmawiając tak, doszliśmy do Nowej Słupi. Odtąd droga wiodła coraz bardziej pod górę, a ojciec musiał coraz częściej odpoczywać.
– Następny przystanek pod posągiem Emeryka... – wysapał ojciec.
– Jak on się tutaj znalazł? Ten Emeryk?
Wokół grubo ciosanego posągu mnicha, stojącego u podnóża Świętego Krzyża, krążyło wiele legend.
– Do Polski zaprosił go Bolesław Chrobry, który przyjaźnił się z jego ojcem, królem Stefanem... – mówił powoli ojciec, jakby pragnął, żebym nie uronił ani jednego słowa z jego opowieści. A może po prostu był zmęczony tym dźwiganiem ciężkiego worka. Zakonnicy potrzebowali maku do wypieku smacznych kołaczy, które były rarytasem dla turystów. – Przed podróżą – ojciec odetchnął, usiadłszy na worku – król zawiesił na szyi Emeryka oprawione w złoto relikwie Świętego Krzyża. Po przybyciu do Polski młodzieniec został zaproszony przez polskiego władcę na polowanie w bory łysogórskie. Dziesiątki rycerzy, setki naganiaczy i sfory ogarów ruszyły w knieje. Emeryk, który podążał ku najwyższym górom, wśród leśnej gęstwiny zauważył niezwykłej wielkości jelenia. Goniąc za zwierzęciem przez leśne ostępy, znacznie się oddalił od swojej drużyny. W pewnej chwili rozłożyste rogi jelenia zaplątały się w gęstych zaroślach. Uradowany królewicz wyszarpnął z kołczana strzałę, napiął cięciwę łuku i wycelował. Nagle ze zdziwieniem dostrzegł między wieńcami rogów świetlisty krzyż – przerwał ojciec, a ja zrozumiałem, że Święty Krzyż będzie się przewijał przez całe moje życie.
– I co z tym jeleniem?
– Pomóż mi zarzucić worek – poprosił.
Ukląkł na jedno kolano, a ja ze wszystkich sił popchnąłem worek do góry. Ojciec był niby Syzyf, który musiał przez wszystkie swoje dni taszczyć swój ciężar na szczyt góry. Mimo że byłem jeszcze bardzo młody, próbował mi już ten ciężar przekazać.
– Jeleń zniknął w zaroślach – postękiwał ojciec, ciągnąc swoją opowieść. – Królewicz zadął w róg, żeby przywołać innych myśliwych. Odpowiedziało mu tylko echo. Zagubiony, zmęczony i głodny syn węgierskiego króla zsiadł z wierzchowca. Nagle zrobiło się jasno od potężnego blasku i przed młodzieńcem zjawił się anioł... Anioł, przestań – zrugał naszego kundelka, który usłyszawszy swoje imię, zaczął skakać ojcu po nodze. – Emeryk przeżegnał się. Wtedy anioł... Zabierz ode mnie tego kundla! – zdenerwował się ojciec.
Odpędziłem pieska, który uciekł pomiędzy drzewa i obrażony szedł teraz w pewnej odległości od nas. Potrafił się tak obrazić i przez cały dzień nie jeść.
– I co z tym aniołem? – dopytywałem się.
– Powiedział Emerykowi, że wskaże mu drogę do ludzi, którzy udzielą mu pomocy. W zamian kazał mu zostawić tam to, co ma ze sobą najcenniejszego. Doprowadził królewicza do drewnianego klasztoru na szczycie góry i zniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Mnisi zaopiekowali się przybyszem. Młodzieniec nie zapomniał o zaleceniu anioła i po kilku dniach ruszył na Łysą Górę, żeby pozostawić w skromnym klasztorze relikwiarz Świętego Krzyża. Bolesław Chrobry, uradowany podarunkiem siostrzeńca, wybudował wiele lat później godny takiej relikwii kościół wraz z klasztorem. Z czasem Łysą Górę, na której wznosiły się klasztorne zabudowania, zaczęto nazywać Świętym Krzyżem, a góry wokół Świętokrzyskimi... Co nigdy mi się nie spodobało. Ależ to ciężkie... – Ojciec zrzucił worek na kamienistą ścieżkę. – Łysa Góra była kiedyś miejscem oddawania czci starym bogom... Lud z całej okolicy ściągał tutaj tłumnie, żeby się modlić i składać ofiary... Podobno pod koniec siedemnastego wieku w czasie kucia skały w pobliżu kościoła na Świętym Krzyżu znaleziono osypany węglem posąg starego bożyszcza – mówił, ciężko dysząc.
Byliśmy już blisko ułożonej z kamienia dróżki, która wiodła prosto na szczyt. Ponoć kiedyś była zbudowana z modrzewiowych pni – żeby mógł po niej wejść Władysław Jagiełło, udający się na bitwę z zakonem krzyżackim.
– Czyli to Bolesław Chrobry sprowadził tutaj tych zakonników, do których dzisiaj idziemy? – zapytałem.
Myślami byłem przy Jankowskiej. Żal mi było babki. Nie dość, że znęcała się nad nią córka dewotka, to jeszcze napadli ją Bazyle. Może te zioła naprawdę potrzebne jej były w celach leczniczych? Przecież kiedyś, gdy miałem parę lat, to specyfiki Jankowskiej uratowały mi życie, a nie medykamenty lekarzy z Opatowa.
– Nie, tamci to byli benedyktyni, a ci to oblaci. Chrobry umocnił tutaj chrześcijaństwo, ale to było zwieńczenie pracy Mieszka I. Gdy Mieszko wiózł z Czech Dobrawę, przejeżdżał przez Góry Świętokrzyskie. Książęcej parze towarzyszyli rycerze, duchowni i służba. Gdy zapadł zmierzch, podróżni postanowili przenocować w kącinie[1] na Łysej Górze. Ponieważ był to czas miodobrania, a w dodatku podróżni byli obcy, strażnicy świątyni napadli na nich. Podczas walki jedna ze strzał ugodziła Dobrawę, druga utkwiła w krzyżu niesionym przez zakonnika. W tym momencie dał się słyszeć straszliwy huk. To potężny wstrząs zniszczył kącinę, grzebiąc jej kapłanów. W tym miejscu utworzyło się gołoborze, pójdziemy tam dzisiaj, jak sprzedamy mak braciszkom. Chodź, idziemy, pomóż mi... – poprosił.
Znów pomogłem mu założyć ciężar na plecy i szliśmy dalej.
– Gdyby nie Mieszko, Wiślanie zbudowaliby państwo równie silne jak plemię Polan... – ciągnął z przekonaniem. Słuchałem go uważnie, chociaż woń alkoholu, która od niego biła, wywoływała moją nieufność. – Poganie uciekli, a poturbowany orszak książęcy zatrzymał się pod szczytem Łysej Góry. W nocy zerwała się burza. Słychać w niej było jakieś krzyki, jęki, szlochanie. Nazajutrz Dobrawa zwróciła się do męża, żeby wzniósł kapliczkę, w której chciała podziękować Panu za ocalenie i pomodlić się o narodziny syna, władcy tworzonego przez Mieszka państwa. I tak się rzeczywiście stało... – dyszał ojciec, wchodząc pod górę. Pomagałem mu, jak mogłem, żeby się nie przewrócił. – Ty też będziesz wielkim władcą, zobaczysz... – majaczył w swym pijackim zamroczeniu. – Będziesz władał księstwem, które stworzysz, pod które ja wzniosę podwaliny...
– A będę tak potężny jak Bolesław Chrobry? – dopytywałem. Coraz bardziej podobała mi się perspektywa tej wiślańskiej monarchii. Już widziałem oczyma wyobraźni pałac stojący na miejscu naszego starego domu.
– Pewnie, że tak. Bolesław Chrobry podbił ostatecznie naszych przodków, ale ci raz po raz wypowiadali mu posłuszeństwo. Pewnego razu, nagromadziwszy żywności i broni, założyli obóz na szczycie góry. – Ojciec powiódł wzrokiem po miejscu, które obecnie miało charakter turystyczny. Jakoś łatwo było mi sobie wyobrazić, że trzaskały tutaj ogniska, a lud śpiewał pogańskie pieśni. – Na tym wale – wskazał przed siebie – ustawili liczne straże. We wzniesionej na nowo kącinie oddawali cześć starym bogom. Nie poskutkowały wezwania do przyjęcia chrześcijańskiej wiary, więc Chrobry ruszył na Łysą Górę ze swą drużyną. – Ojciec położył worek maku na kamieniu. Wyglądał, jakby przeniósł się duchem w czasy, o których opowiadał. Jakby chciał być jednym z tych zbuntowanych Wiślan. – Kiedy ekspedycja przybyła na miejsce, miało się ku zimie. Na pokrytych lodem zboczach ślizgały się konie i ludzie. Poganie drwili z wojaków Chrobrego, że Bóg nie chce im pomagać. Szydzili, że jeśli chociaż jeden z rycerzy wjedzie na szczyt, stoczy pojedynek i go wygra, to wszyscy się poddadzą. Oblężenie się przedłużało. Wśród wojów Chrobrego zaczęło się szerzyć niezadowolenie. Brakowało żywności i trzeba było wyprawiać się po nią aż do Żmigrodu, czyli obecnego Opatowa. Pomiędzy rycerzami był Emeryk – mówił, rozglądając się po okolicy.
Z miejsca, w którym staliśmy, rozpościerał się widok na podnóże gór. Miałem go zapamiętać na zawsze.
– Emeryk? – zdziwiłem się. – Przecież on został zaproszony do Polski znacznie później? – Patrzyłem na ojca. Zbliżaliśmy się do klasztoru.
– Tak mówią nasze legendy rodowe – odrzekł bez zawahania i ciągnął: – Emeryk snuł się po puszczy, zastanawiając się, jak zdobyć szczyt. I wtedy usłyszał odgłos kowalskiego młota. Dotarł do kuźni stojącej obok dymarek, czyli pieców hutniczych. Kowal, któremu zwierzył się ze swego zmartwienia, zrobił podkowy dla Emerykowego rumaka. Uradowany młodzieniec na oczach wszystkich wjechał na oblodzoną górę! Zwyciężył swego przeciwnika, ale nasi przodkowie się nie poddali. Wtedy król kazał podkuć konie całej swojej drużyny. Jego woje wdarli się na szczyt, pokonali pogan i zburzyli kącinę. Wiele lat później, kiedy Chrobry był już władcą znanym w całej Europie, przyjacielem cesarza Ottona III, zbudował klasztor i kościół na szczycie góry...
– A naprawdę są w nim złożone relikwie Krzyża Świętego? – dopytywałem, kiedy ruszyliśmy w jego kierunku. – Te, które przywiózł Emeryk?
– To prawda. Tam, gdzie niesiemy mak... Z posągiem Emeryka wiąże się jeszcze jedna legenda. Podobno wędruje on na szczyt góry. Posuwa się o odległość wielkości ziarnka maku na rok. Kiedy wejdzie na szczyt, nastąpi koniec świata... Zapamiętaj: gdy kiedyś będziesz miał dość tego świata, wystarczy że przewieziesz jego posąg na Święty Krzyż...
Rozległ się tak straszny grzmot, aż ojciec upuścił worek na kamienie. Wór pękł i mak rozsypał się dookoła. Anioł zaskowytał i uciekł z piskiem. Lunęło jak z cebra. Ledwie dobiegliśmy do klasztoru.
– Czarownice się złoszczą. Słyszysz, jak wyją? – zapytał ojciec, gdy ochłonął z nerwów, że upuścił worek tak blisko celu. Niesienie worka taki kawał drogi było swego rodzaju pokutą, jaką obrał sobie za pijaństwo.
Patrzyłem na puszczę, nad którą szalała nawałnica. Ucichła tak niespodziewanie, jak się pojawiła.
Do domu wracało się nam znacznie szybciej, bo ojciec nie niósł już ciężaru i szliśmy z górki. Gdy dotarliśmy do Bazylówki, nie wierzyliśmy własnym oczom. Nie ocalał ani jeden dom! Cała osada zniknęła z powierzchni ziemi, zostały tylko strzępy desek. Nad Bazylówką musiała przejść trąba powietrzna. Może zaniosła jej mieszkańców tam, skąd przed wiekami przybyli ich przodkowie – do Bazylei?
Przypisy
[1] Budowla sakralna Słowian.