Mistrz świata we wszystkim - Zbigniew Masternak - ebook + książka

Mistrz świata we wszystkim ebook

Zbigniew Masternak

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bohater książki „Mistrz świata we wszystkim”, karmiony od dzieciństwa opowieściami o wielkich czynach swoich przodków i zderzony z jeszcze większymi oczekiwaniami ojca, wyrasta w przekonaniu, że jest stworzony do czegoś więcej niż życie w świętokrzyskiej wsi, gdzie szczytem osiągnięć jest nie popadnięcie w alkoholizm. Nie jest to jednak historia porażki, a nakreślona mocnymi, niepoprawnymi politycznie słowami opowieść o sukcesie wyszarpywanym z błota zaściankowego świata.

Droga wiedzie go poza granice rodzimego kraju i mimo że splot wydarzeń zmusza go czasem do wykonywania najbardziej parszywych profesji, ma w sobie niegasnącą iskrę wolności i pęd do wiedzy, dzięki którym może zaserwować wykład na temat ulic Paryża, cyganerii i napływających mas emigracyjnych. Bohater, by nie zapomnieć przeżytych historii, zaczyna je spisywać, tkając gorzką krytykę społeczną. Staje się ważnym głosem swojego pokolenia, doświadczającego przemiany siermiężnego komunizmu w galopujący kapitalizm, a pisana przez niego powieść świetnie ten czas dokumentuje.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 545

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Re­dak­cja: Magda Gonta-Bier­nat
Ko­rekta: Bar­bara Wrona
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Zbi­gniew Ma­ster­nak 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-38-8
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Za sied­mioma gó­rami, za sied­mioma la­sami...

Mysz wy­szła ze swej kry­jówki i ostroż­nie wę­szyła za chle­bem, któ­rego okruch sta­no­wił przy­nętę w moim po­trza­sku. Czy­ha­łem z mor­der­czym in­stynk­tem łowcy, niby któ­ryś z mo­ich wi­ślań­skich przod­ków dy­biący na gru­bego zwie­rza. Gry­zoń za­mie­rzał po­rwać kru­szynę chleba i zbiec do norki – w tej chwili szarp­ną­łem za sznu­rek! Dursz­lak opadł i uwię­ził mysz! W pod­nie­ce­niu ze­rwa­łem się z dzie­cię­cego wózka, w któ­rym sie­dzia­łem ni­czym w twier­dzy. Tylko tu­taj czu­łem się bez­piecz­nie, mimo że ro­dzice za­bra­niali mi się w nim ba­wić. Moja ofiara sza­mo­tała się roz­pacz­li­wie pod dursz­la­kiem. W bez­względ­nej walce o prze­trwa­nie (oj­ciec po­wie­dział rano, że jesz­cze tro­chę i my­szy zje­dzą nas z bu­tami) nie mia­łem li­to­ści – prze­su­ną­łem dursz­lak i zrzu­ci­łem ją do ba­lii z wodą sto­ją­cej przy stole. Pły­wała bez­rad­nie. Sko­ja­rzyła mi się z my­szami, które w po­goni za księ­ciem Po­pie­lem i jego ro­dziną prze­pły­nęły je­zioro. W drew­nia­nej wieży zja­dły jego dzieci, po­tem żonę, a na końcu jego sa­mego. Czy­ta­łem o tym nie­dawno w Sta­rej ba­śni. Pa­trzy­łem na mysz i cze­ka­łem na po­wrót ro­dzi­ców, któ­rzy po­je­chali na targ do Ła­gowa. Oj­ciec miał dziś ku­pić no­życzki, żeby mi pod­strzyc włosy, które jesz­cze ni­gdy nie były strzy­żone.

– Co ty ro­bisz? – Oj­ciec wszedł do kuchni i od razu spo­strzegł moją pu­łapkę i ba­lię z wodą.

Matka też była za­sko­czona.

– Ła­pię my­szy – od­par­łem z dumą. – Jedna już tu­taj pływa. – Wska­za­łem wzro­kiem ba­lię. – Nie chcę, żeby nas zja­dły jak Po­piela i jego ro­dzinę.

– Ku­pi­li­śmy trutkę, ja­koś so­bie z nimi po­ra­dzimy. – Oj­ciec uśmiech­nął się w za­my­śle­niu. – Coś ta­kiego – po­dzi­wiał sku­tecz­ność mo­jej pu­łapki. – Zjemy obiad i cię ostrzygę. Pój­dziemy na Górę Wi­to­sław­ską...

Po obie­dzie oj­ciec wziął no­życzki i wy­szli­śmy z domu. Pa­trzy­łem na bu­dy­nek, który wzniósł jesz­cze przed wojną mój dzia­dek. Kie­dyś była to praw­dziwa willa, ale wi­dać już było po niej upływ czasu. Ściany co­raz bar­dziej ob­ra­stał bluszcz, który wci­skał się w każdą szcze­linę w tynku. Dom wy­glą­dał ni­czym zie­lony po­twór.

Ru­szy­li­śmy w kie­runku lasu. To­wa­rzy­szył nam Anioł, mój mały, biały pie­sek.

– W świę­tym gaju, który kie­dyś rósł na stoku Góry Wi­to­sław­skiej, stały po­sążki Łady, Boda i Lela... – mó­wił oj­ciec, trzy­ma­jąc mnie za rękę. Był wszech­wie­dzą­cym ma­giem i ka­pła­nem. W swo­ich opo­wie­ściach za­wie­rał hi­sto­rię mo­jej ro­dziny i ziemi.

Jesz­cze nie wszystko ro­zu­mia­łem z tego, co mó­wił. Dla mnie wszystko było bajką. „Bajka” – tak nie­któ­rzy zło­śliwcy na­zy­wali mo­jego ojca.

– W zamku sto­ją­cym na szczy­cie góry żył kie­dyś książę Wi­to­sław, mściwy i okrutny. Wszy­scy w oko­licy drżeli przed nim! – po­wie­dział to z mocą, jakby to on był tym po­tęż­nym władcą. – Naj­mniej­sze prze­wi­nie­nie ka­rał śmier­cią lub wię­zie­niem w lo­chach zamku... Tędy, synku. – Oj­ciec wska­zał mi ścieżkę, gdy we­szli­śmy do lasu. Anioł biegł obok mo­jej nogi, czuj­nie na­słu­chu­jąc. – Wi­to­sław miał jed­nego syna. No­sił to samo imię, ale miał zu­peł­nie inne uspo­so­bie­nie... – za­my­ślił się.

Czyżby już te­raz do­strze­gał róż­nicę, jaka kie­dyś bę­dzie po­mię­dzy nami? Dla mnie w tym cza­sie był naj­mą­drzej­szym czło­wie­kiem na świe­cie. Oj­co­wie Su­chego i Szefa, któ­rzy jesz­cze nie mieli swo­ich prze­zwisk i byli Wład­kiem i Bog­da­nem, nie umy­wali się do niego. Nikt nie po­tra­fił opo­wia­dać tak zaj­mu­jąco jak on. Matka, za­zdro­sna o te jego hi­sto­rie, pró­bo­wała przy­cią­gnąć mnie do sie­bie opo­wie­ściami bi­blij­nymi. I ta­kim to spo­so­bem od po­czątku mie­szały się w mo­jej gło­wie dwa po­rządki – bi­blijny i le­gend świę­to­krzy­skich.

– W od­róż­nie­niu od ojca, który za wszelką cenę dą­żył do wy­zna­czo­nego celu, młody książę od­zna­czał się ła­god­no­ścią. Gdy skoń­czył dwa­dzie­ścia lat, jego oj­ciec prze­mó­wił do niego: „Je­stem już stary i wkrótce przyj­dzie kres mego wła­da­nia. Za­nim zo­sta­niesz moim na­stępcą, mu­sisz się oże­nić, a po­nadto spło­dzić syna, który prze­dłuży nasz ród. Weź kilku pa­choł­ków, każ osio­dłać naj­pięk­niej­sze ru­maki i wy­rusz po żonę. Zamki na­szych są­sia­dów słyną z do­rod­nych dzie­wic, jedną z nich przy­wieź mi za sy­nową. Prze­strze­gam cię, że­byś nie brał nie­wia­sty z niż­szego stanu, bo cię wy­dzie­dzi­czę...” – mó­wił, jakby to on sam kie­ro­wał do mnie te słowa. Wie­rzył, że je­ste­śmy po­tom­kami po­tęż­nego księ­cia Wi­ślan, opi­sa­nego w Ży­wo­cie św. Me­to­dego. – Ro­zu­miem go... Nasi przod­ko­wie za­częli się że­nić z ko­bie­tami niż­szego stanu i te­raz my, orły, mu­simy żyć wśród kur... Sły­sza­łem kie­dyś taką hi­sto­rię. Le­śni­czy zna­lazł w le­sie pi­sklę orła. Za­niósł je do kur­nika. Or­lątko wy­cho­wy­wało się wśród kur. Z cza­sem za­częło się za­cho­wy­wać jak kura. Kie­dyś do le­śni­czego za­szedł or­ni­to­log. Wziął ze sobą orła i pró­bo­wał na­uczyć go la­tać. Ale to się nie udało. Czy na­szemu ro­dowi uda się kie­dyś wy­rwać spo­śród tych świę­to­krzy­skich kur i od­zy­skać swą orlą po­tęgę? Może ty tego do­ko­nasz? Mu­szę na­uczyć cię la­tać jak naj­wcze­śniej! – za­koń­czył, a ja nie zda­wa­łem so­bie sprawy, ja­kim pięt­nem mnie na­zna­cza.

Od­tąd za­wsze będę czuł się inny od swo­ich kra­jan. Lep­szy?

– I udało mu się zna­leźć żonę? – Chcia­łem wie­dzieć, ja­kie były dal­sze losy mło­dego Wi­to­sława, bo mimo swo­ich sied­miu lat mia­łem już upa­trzoną kan­dy­datkę na to­wa­rzyszkę ży­cia. Była nią Liu­bow, którą na­zy­wa­łem Różą.

– Or­szak mło­dego księ­cia cią­gnął przez pusz­czę. Na­tknęli się na klę­czącą przy stru­mie­niu dziew­czynę. Ob­my­wała w wo­dzie za­krwa­wioną dłoń. Obok niej stał wierz­cho­wiec, nie­da­leko le­żał wielki dzik z utkwioną w sercu włócz­nią...

– Tato, a czy w Pusz­czy Jo­dło­wej są jesz­cze dziki? – za­py­ta­łem buń­czucz­nie.

Czy­ta­łem nie­dawno ko­miks pre­zen­tu­jący dzieje Bo­le­sława Krzy­wo­ustego. Książę za­bił odyńca, ale zo­stał ranny. Gdy w przy­szło­ści kłó­ci­łem się ze swoim oj­cem, wspo­mi­na­łem kon­flikt Krzy­wo­ustego z Wła­dy­sła­wem Her­ma­nem, w któ­rym osta­tecz­nie zwy­cię­żył syn. Ce­ni­łem Bo­le­sława – ileż razy w swoim póź­niej­szym ży­ciu pro­wa­dzi­łem wojnę pod­jaz­dową, po­zba­wiony ja­kie­go­kol­wiek wspar­cia.

– Są, wła­ści­wie już tylko dziki zo­stały. Kie­dyś były jesz­cze je­le­nie, niedź­wie­dzie... – wy­mie­niał oj­ciec, a w mo­ich uszach już roz­brzmie­wały echa my­śliw­skich ro­gów, po­hu­ki­wa­nia na­gonki.

Chcia­łem na­tych­miast wy­ru­szyć na po­lo­wa­nie, by wy­ka­zać się siłą i od­wagą. Ech, oj­cze! Po­tężna moc two­ich słów kie­ro­wała moją wy­obraź­nię ku wiel­kim czy­nom!

– Zro­bisz mi włócz­nię? – Już wi­dzia­łem, jak mie­rzę nią w serce nad­bie­ga­ją­cego odyńca! Ten wali się u mo­ich stóp i zdy­cha, groź­nie po­mru­ku­jąc! Tak, dzik to było wy­zwa­nie dla mnie! – A łuk i strzały? – Już strze­la­łem do ucie­ka­ją­cego je­le­nia! I na niedź­wie­dzia bym się po­rwał, gdy­bym nie przy­po­mniał so­bie o dziew­czy­nie spo­tka­nej przez mło­dego księ­cia. Oczy­wi­ście w tej roli wy­obra­zi­łem so­bie Liu­bow. Włosy ja­sne, dłu­gie, roz­sy­pane na ra­miona. I błę­kitne oczy...

– Córka le­śni­czego upo­lo­wała dzika i zo­stała ska­le­czona kłem w chwili, gdy mar­twemu, jak jej się zda­wało, zwie­rzę­ciu chciała wy­cią­gnąć włócz­nię z serca... – Oj­ciec się za­my­ślił, aż mu­sia­łem go po­cią­gnąć za rękę, że­by­śmy we­szli na górę. – Za­raz bę­dziemy na szczy­cie – uspo­koił mnie. – Dziew­czyna za­pro­po­no­wała wę­drow­com od­po­czy­nek w le­śni­czówce. Książę nie my­ślał już o szu­ka­niu bo­ga­tej księż­niczki: za­ko­chał się w pro­stej córce le­śni­czego. Z wza­jem­no­ścią. Po ci­chych za­ślu­bi­nach mło­dzie­niec przy­wiózł żonę do swego zamku. Gdy stary Wi­to­sław do­wie­dział się, kim jest jego sy­nowa, okrut­nie się roz­gnie­wał. Na­ka­zał ją wtrą­cić do lo­chu. Na nic zdały się bła­ga­nia mło­dego Wi­to­sława, a na­wet wsta­wien­nic­two ka­płana, który dał mło­dym ślub. Kiedy syn za­gro­ził, że je­żeli dziew­czyna umrze, to on od­bie­rze so­bie ży­cie, oj­ciec i jego uwię­ził w zam­ko­wej celi o chle­bie i wo­dzie... – prze­rwał opo­wieść.

Czyżby roz­my­ślał o tym, że pró­buje mnie uwię­zić w swo­ich ma­rze­niach? Że będę kie­dyś tak upar­cie jak on dą­żył do osią­gnię­cia po­tęgi i chwały? Ze świa­do­mo­ścią, że je­śli prze­gram, to cał­ko­wi­cie; nie bę­dzie z czego się ode­grać. A po­tem – już tylko re­zy­gna­cja, ja­kiej ule­gnie mój oj­ciec, gdy zro­zu­mie, że nie uda mu się zre­ali­zo­wać ma­rzeń. Czy kie­dyś – je­śli prze­gram – będę pró­bo­wał zmu­szać do lotu mo­jego syna?

– Ojca dziew­czyny, który w prze­bra­niu do­tarł na dzie­dzi­niec zam­kowy, nio­sąc za­wi­niątko z ja­dłem dla córki, ka­zał do­tkli­wie po­bić i wy­rzu­cić za bramę... – do­dał, a ja przy­po­mnia­łem so­bie, jak przy­szedł do niego pan Alek­san­der, oj­ciec Liu­bow.

Chciał go za­py­tać, dla­czego nie po­zwala mi się spo­ty­kać z jego córką. Czy ona jest gor­sza dla­tego, że uro­dziła się w Ukra­inie? Prze­cież on ni­gdy nie za­po­mniał, że jego ro­dzice byli Po­la­kami. Ni­gdy nie prze­stał uży­wać pol­skiej mowy. Może on, żona i córka mó­wią z dziw­nym za­śpie­wem, ale komu to prze­szka­dza? Zwłasz­cza w na­szej wsi, w któ­rej pra­wie wszy­scy mó­wią gwarą. W do­datku taką, która tak na­prawdę jest nie­dbałą pol­sz­czy­zną, a nie ka­no­nem ję­zy­ko­wym. Pan Alek­san­der skoń­czył stu­dia po­lo­ni­styczne we Lwo­wie i znał się na tym. Mój oj­ciec z tru­dem czy­tał, cho­ciaż po­sia­dał wie­dzę z wielu dzie­dzin, nie­usys­te­ma­ty­zo­waną. Chyba to ze względu na jego wy­kształ­ce­nie mój oj­ciec nie lu­bił pana Sa­szy. I tym ka­te­go­rycz­niej za­bra­niał mi od­wie­dzać Liu­bow. Za­my­kał mnie w domu. „Nie bę­dziesz się spo­ty­kał z tą Ukra­inką! Pa­mię­taj o tym, jak zgi­nął twój dzia­dek! Za­mor­do­wali go Ukra­ińcy!”. Nie ro­zu­mia­łem wtedy tych spraw. Sprze­ci­wia­łem się: dla­czego ty mo­żesz spać z moją mamą, a ja nie mogę przy­pro­wa­dzić do swo­jego łó­żeczka Liu­bow?

– Osła­biona gło­dem dziew­czyna zmarła. Na wieść o śmierci żony pę­kło serce mło­dzieńca. Stary książę po­ża­ło­wał swego po­stę­po­wa­nia. Z roz­pa­czy po śmierci je­dy­naka ka­zał zbu­do­wać z dala od zamku drew­nianą chatkę, w któ­rej za­miesz­kał sa­mot­nie. Za­mek ka­zał do­szczęt­nie znisz­czyć, a na jego miej­scu po­sa­dzić ten las. – Oj­ciec po­wiódł ręką po oko­licy. – Zie­mię da­ro­wał dwo­rza­nom. Do­ko­nał ży­wota w pu­stel­ni­czej cha­cie. Dziś w tym miej­scu stoi wła­śnie ta ka­pliczka. – Wy­jął z kie­szeni spodni no­życe. – Usiądź na murku, za­raz cię ostrzygę... – po­pro­sił, a gdy to zro­bi­łem, za­czął ści­nać moje dłu­gie, ja­sne włosy.

* * *

– To, co dziś zro­bi­łeś, synku... Wiesz, ta pu­łapka na my­szy... – po­wie­dział oj­ciec, gdy wró­ci­li­śmy do domu – ...to było coś nie­zwy­kłego. To znak, je­stem tego pe­wien... Bę­dziesz wiel­kim władcą... Ja będę pia­stu­nem no­wej dy­na­stii... – za­zna­czył, a ja wy­czu­łem od niego woń al­ko­holu. Tego dnia, na targu w Ła­go­wie, oj­ciec upił się po raz pierw­szy. – Ale naj­pierw mu­sisz się wy­zbyć swo­jego dzie­ciń­stwa... – Wy­cią­gnął przed dom mój uko­chany wó­zek i po­ciął go sie­kierą na ka­wałki.

Mró­wek

Pewien zbój, chcąc ucho­dzić za po­rząd­nego czło­wieka – po­pa­trzy­łem na Mrówka, a ten spu­ścił wzrok i ga­pił się na swoje po­darte te­ni­sówki – za zra­bo­wane pie­nią­dze ku­pił za­jazd z karczmą, ale nie prze­stał ra­bo­wać – cią­gną­łem opo­wieść, sta­ra­jąc się, żeby brzmiała do­kład­nie tak, jak ją usły­sza­łem od swego ojca. – W za­jeź­dzie była oka­zała izba, prze­zna­czona dla no­cu­ją­cych tu bo­ga­tych po­dróż­nych. Karczma, le­żąca przy uczęsz­cza­nej dro­dze, cie­szyła się du­żym wzię­ciem. Mało kto wie­dział, że jed­no­cze­śnie była ona miej­scem spo­tkań ban­dy­tów.

– A dzi­sioj to gang­stery in­acy ro­bio? – żach­nął się Mró­wek. – Tyz udajo po­rzond­nych han­dlo­rzy...To sie na­zywo pra­nie brud­nych pi­nien­dzy...

– Kie­dyś w za­jeź­dzie za­trzy­mała się żona bo­ga­tego dzie­dzica, umó­wiona na spo­tka­nie z mę­żem. Karcz­marz za­pro­wa­dził ją do naj­lep­szego po­koju. Kiedy ko­bieta mo­dliła się wie­czo­rem pod ob­ra­zem Matki Bo­skiej, wy­dało się jej, że święta do niej mru­gnęła. Gdy zja­wił się jej mąż, wspól­nie obej­rzeli ob­raz. Za­miast oczu były w nim dwa otwory. Dzie­dzic chwy­cił za pi­sto­let, ze­rwał ob­raz i od­sło­nił ko­ry­ta­rzyk w ścia­nie, któ­rym przed chwilą ktoś uciekł. Oka­zało się, że „oczami Ma­donny” zbóje pod­glą­dali po­dróż­nych, by póź­niej ich ob­ra­bo­wać...

– Po co mi to opo­wia­dos? – Mró­wek wzru­szył ra­mio­nami.

– Bo ty je­steś taki sam zbój jak ten karcz­marz. Je­steś skarb­ni­kiem kla­so­wym, a znów rąb­ną­łeś kasę na kwiatki dla wy­cho­waw­czyni na ko­niec roku. Wcze­śniej ukra­dłeś pie­nią­dze na pre­zent na Dzień Na­uczy­ciela. Je­stem prze­wod­ni­czą­cym klasy – pod­kre­śla­łem dum­nie – i nie mogę na to po­zwo­lić. Albo od­dasz pie­nią­dze, albo pójdę z tym do dy­rek­tora.

– Skąd ci we­zne?

– Było nie kraść! – Te­raz to ja wzru­szy­łem ra­mio­nami, zdu­miony bez­czel­no­ścią Mrówka. – Rób, co chcesz, mu­sisz od­dać pie­nią­dze, ja idę do domu! – Za­ło­ży­łem na plecy tor­ni­ster i po­sze­dłem.

* * *

– Kto bę­dzie jesz­cze oprócz nas? – Kop­ną­łem ka­myk, tra­fia­jąc po­mię­dzy dwa przy­drożne drzewa. Ża­ło­wa­łem, że w mo­jej wio­sce nie ma klubu pił­kar­skiego. Za­miast na tre­ningi oj­ciec wo­ził mnie w pole zbie­rać kar­to­fle.

– Mró­wek, Ma­fia, może jesz­cze Mig­dał. – Su­chy kop­nął ko­lejny ka­myk w moją stronę.

Tym ra­zem za­miast strze­lać – ode­gra­łem do niego. Su­nę­li­śmy po dro­dze jak Bo­niek ze Smo­lar­kiem, wspa­niały atak pol­skiej re­pre­zen­ta­cji.

– Cie­kawe, czy woda bę­dzie cie­pła? – Ro­dzice nie po­zwa­lali mi się ką­pać w przy­ko­ściel­nej sa­dzawce przed nocą świę­to­jań­ską, stra­sząc to­pie­licą.

– Łoj, co to za róź­nica, zimno czy cie­pło? – od­parł Su­chy buń­czucz­nie.

Kop­nął ka­my­kiem, który mu po­da­łem, w nad­bie­ga­ją­cego z ha­ła­śli­wym uja­da­niem kun­delka. Ten tra­fiony w mordkę za­chwiał się na krót­kich nóż­kach, za­wró­cił bły­ska­wicz­nie i sko­wy­cząc ża­ło­śnie, znik­nął w przy­droż­nych za­ro­ślach tak szybko, jak się po­ja­wił. Mój Anioł, który mi to­wa­rzy­szył, po­pę­dził za nim, po­szcze­ku­jąc. Ni­g­dzie nie mo­głem się bez niego ru­szyć. Mój praw­dziwy Anioł Stróż.

Za­re­cho­ta­li­śmy ra­do­śnie i przy­bi­li­śmy so­bie „piątkę”, jak po zdo­by­ciu gola na me­czu. Ostat­nio na­strze­la­li­śmy Bać­ko­wi­com mnó­stwo bra­mek. Do­tąd rzadko ra­zem współ­pra­co­wa­li­śmy. Gdy gra­li­śmy na po­dwórku, za­wsze by­li­śmy w prze­ciw­nych dru­ży­nach. Wszy­scy się kłó­cili, który z nas jest lep­szym pił­ka­rzem. Sta­ra­łem się nie ustę­po­wać mu kroku, cho­ciaż miał znacz­nie lep­sze wa­runki fi­zyczne ode mnie. I mnó­stwo czasu na tre­ningi, bo nie za­le­żało mu na na­uce. Ja mu­sia­łem czę­sto wy­my­kać się na bo­isko przez okno.

– I co, be­dzies sie po­pra­wioł z ma­te­ma­tyki na piątkę? – nie do­wie­rzał Su­chy. Jemu z ma­te­ma­tyki gro­ziła ocena nie­do­sta­teczna. Nie przej­mo­wał się tym zbyt­nio, mó­wił, że matka sprzeda parę kur i za­ła­twi mu pro­mo­cję do dru­giej klasy. Moja po­goń za śred­nią ocen pięć zero wy­da­wała mu się czymś nie­nor­mal­nym.

– Tak, bo chcę być lep­szy od Liu­bow... – za­my­śli­łem się. Tylko ona do­trzy­my­wała mi kroku w na­uce.

W na­tu­ralny spo­sób wy­ra­sta­li­śmy na przy­wód­ców dwóch obo­zów – chłop­ców i dziew­czy­nek. Wie­dzia­łem, że jej wła­dza bę­dzie ro­sła – w kla­sie prze­wa­żały dziew­czyny. Zo­sta­łem prze­wod­ni­czą­cym klasy, bo mnie Kar­gu­lowa wska­zała. W na­stęp­nym roku miały być wy­bory.

– Liu­bow to twarda sztuka... – do­ce­nił Su­chy moją uko­chaną. Nikt z klasy nie wie­dział, że mamy się ku so­bie. Mu­sie­li­śmy to ukry­wać, bo na­sze stron­nic­twa po­czy­ta­łyby to za zdradę. – A jak tam twojo renka? – wy­py­ty­wał. Znów był moim ko­legą, jak wtedy, za­nim za­czął się przy­jaź­nić z Sze­fem.

– Pa­zno­kieć już mi od­rósł. – Po­ka­za­łem mu dłoń.

W na­szej szkole, która była stara, chyba jesz­cze po­ro­syj­ska, pod­łogi były z gru­bych, nie­he­blo­wa­nych de­sek. Nie­dawno schy­li­łem się po dłu­go­pis, który mi upadł. Nie­stety, pod pa­zno­kieć wbiła mi się wielka drza­zga i wy­szła u jego na­sady. Ból był taki, że le­d­wie po­wstrzy­ma­łem płacz. Su­chy stwier­dził, że po­wi­nie­nem przy­ło­żyć sło­ninki, to drza­zga wyj­dzie sama. Ja do niego z wście­kło­ścią: „Skąd ja tu­taj we­zmę sło­ninkę? Chyba z cie­bie, gru­ba­sie!”.

Żeby do­trzeć do sa­dzawki, mu­sie­li­śmy mi­nąć sklep spo­żyw­czy. Stało pod nim kilku by­wal­ców. We wsi plot­ko­wano, że sklep za­mie­rza ku­pić Ło­by­wa­tel, ak­ty­wi­sta par­tyjny. Nikt nie wie­rzył, że uda mu się za­peł­nić jego wiecz­nie pu­ste półki.

– Cześć, Mró­wek! – przy­wi­ta­łem się ze skarb­ni­kiem, który sie­dział ze spusz­czoną głową na po­ro­śnię­tym si­to­wiem brzegu sa­dzawki.

Ksiądz ho­do­wał w niej ryby, bo uwiel­biał węd­ko­wać. Kiedy cza­sem przy­cho­dzi­łem z matką rano po za­kupy, wi­dzia­łem, jak wraca znad sa­dzawki na ple­ba­nię. Szedł w wy­so­kich gu­mo­wych bu­tach, w jed­nej ręce miał wędkę, a w dru­giej pla­sti­kowe wia­de­reczko z po­ło­wem.

– A gdzie Ma­fia i Mig­dał? – Su­chy przy­wi­tał się z Mrów­kiem i od razu za­czął się roz­bie­rać do ką­pie­ló­wek.

– Ma­fia nie przyj­dzie, bo ma ro­botę w domu. – Mró­wek też się roz­bie­rał, uni­ka­jąc mo­jego wzroku. – A Mig­dał ma być za go­dzinę, ale wita, jaki łun jes. To co, pły­womy?

– Tylko uwa­żaj­cie na to­pie­licę... – za­żar­to­wa­łem. – Nie ma jesz­cze dwu­dzie­stego trze­ciego czerwca...

– Dwu­dzie­stego trze­ciego bę­dzie ku­niec roku szkol­nego – za­mru­czał Mró­wek. – Jak sie mój łoj­ciec dowi, ze łu­kro­dem pi­nion­dze, to mnie som łu­topi... – Po­pa­trzył wresz­cie na mnie, jakby w po­szu­ki­wa­niu po­mocy.

Ale co mo­głem zro­bić? Nie mia­łem ani gro­sza, żeby mu po­ży­czyć. Da­łem mu już raz, gdy przy­własz­czył so­bie składkę na Dzień Na­uczy­ciela.

– Łu­topi mnie... – po­wtó­rzył. Za­wsze była w nim ja­kaś ob­se­sja śmierci. Czę­sto ucie­kał z domu i sy­piał na cmen­ta­rzu, w gro­bow­cach. Mó­wił, że chce się w ten spo­sób przy­go­to­wać do odej­ścia z tego świata.

Ob­ser­wo­wa­łem, jak ko­le­dzy za­częli się ści­gać wzdłuż sa­dzawki. Ba­łem się wejść do wody – nie po­tra­fi­łem pły­wać. Żeby nie wyjść na cał­ko­wi­tego tchó­rza, wsze­dłem po ko­lana. My­śla­łem o to­pie­licy. Po­dobno wa­biła śpie­wem chło­pów wy­sta­ją­cych pod skle­pem i wo­dziła ich do­koła stawu. Lu­dzie po­dą­ża­jący rano do pracy w polu nie­raz wi­dy­wali nad sta­wem uta­pla­nych w bło­cie jak dzi­kie świ­nie mocno śpią­cych chło­pów.

– Cego nie pły­wos? – Su­chy śmi­gnął do sa­dzawki.

Przy­cho­dził tu­taj przez całe ze­szło­roczne wa­ka­cje, na­uczył się do­brze pły­wać. Mnie matka nie po­zwa­lała cho­dzić nad sa­dzawkę. Czu­łem, że mu­szę się wy­rwać spod jej nad­mier­nej opieki, bo wy­ro­snę na ma­min­synka. Oj­ciec bez prze­rwy po­wta­rzał, że mam być od­ważny i przed­się­bior­czy, bo tylko wtedy po­ra­dzę so­bie w ży­ciu. To dla­tego dziś się tu wy­mkną­łem.

– Cze­kam na Mig­dała... – od­par­łem.

Sto­jąc nad brze­giem, spo­glą­da­łem na Mrówka. Wy­glą­dał, jakby zu­peł­nie za­po­mniał o swo­jej mal­wer­sa­cji. Ta­kiemu w ży­ciu bę­dzie ła­twiej. Za­czą­łem roz­my­ślać o zwią­za­nych z sa­dzawką le­gen­dach. Na przy­kład o ko­ściel­nym dzwo­nie, który mieli tu­taj za­to­pić car­scy dra­goni pod­czas po­wsta­nia stycz­nio­wego za karę, że miesz­kańcy na­szej wsi po­ma­gali po­wstań­com. Po­dobno nie­kiedy dało się sły­szeć jego głos do­by­wa­jący się z wody.

– Chło­poki, po­móżta, zła­poł mie kurcz! To chyba to­pie­lica mnie wciongo! – krzy­czał Su­chy. – Ała, tone!

Syn soł­tysa za­nu­rzał się i wy­nu­rzał. Pa­trzy­łem na to, nie wie­dząc, czy się śmiać czy bać.

– Żar­to­wo­łem! – Na szczę­ście w końcu Su­chy prze­stał się wy­głu­piać i wy­pły­nął na po­wierzch­nię. – Prze­stra­szy­łyśta się, co? – Po­pły­nął na drugi brzeg sa­dzawki w kie­runku ko­ściel­nego muru.

– Tone! – Mró­wek tak au­ten­tycz­nie za­chły­snął się wodą, jesz­cze le­piej niż Su­chy. – Coś mnie wciongo pod wode! – wrzesz­czał, uda­jąc prze­ra­że­nie, a ja tak się śmia­łem, że mu­sia­łem trzy­mać się za brzuch. – Po­móżta mi! – krzyk­nął, znów się za­nu­rza­jąc.

– Mró­wek, prze­stań, bo umrę ze śmie­chu! – za­wo­ła­łem do niego.

Znik­nął pod wodą. Le­d­wie jed­nak zdo­łał się wy­nu­rzyć. Wtedy zro­zu­mia­łem, że nie żar­tuje. Chcia­łem do niego biec, ale ni stąd, ni zo­wąd po­ja­wił się przy mnie Anioł. Chwy­cił mnie za spodenki i nie po­zwo­lił da­lej wejść do wody.

– Su­chy, po­móż Mrów­kowi!– krzyk­ną­łem, wi­dząc, jak syn soł­tysa wy­cho­dzi z wody na dru­gim brzegu.

– Leć pod sklep po po­moc! – Su­chy po­now­nie sko­czył do sa­dzawki.

Od­wró­ci­łem się na pię­cie i po­pę­dzi­łem w kie­runku sklepu. Anioł, po­szcze­ku­jąc, gnał obok mnie. Pod skle­pem stało kilku pi­jacz­ków.

– Mró­wek się topi! – trzą­słem się z zimna i ze stra­chu.

Ajm­sorry zmie­rzył mnie po­dejrz­li­wym wzro­kiem. Nie lu­bił mnie i mo­jego ojca.

– Gdzie?

– W sa­dzawce! – Wska­za­łem ręką kie­ru­nek, z któ­rego przy­by­łem. – Topi się! – I już bie­głem z po­wro­tem.

Kilku chwie­ją­cych się na no­gach męż­czyzn po­dą­żyło za mną. Kiedy przy­by­li­śmy nad zbior­nik, Su­chy stał wśród si­to­wia. Pła­kał jak bóbr, któ­rych kie­dyś było tu­taj mnó­stwo.

– Gdzie Mró­wek? – za­py­tał Ajm­sorry, a syn soł­tysa wska­zał na wodę, w któ­rej ta­fli od­bi­jały się pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca.

– Uto­pił się? – Ube­kowi, który był oj­cem chrzest­nym Mrówka, z oczu try­snęły łzy. – Ni może to być! – Szy­ko­wał się do skoku w to­piel.

– Za bar­dzoś pi­jany! – po­wstrzy­my­wał go Ajmso-rry. – Som sie je­sce uto­pis! Trza za­dzwo­nić po straż! – za­rzą­dził.

– Prze­cie to my ze­śmy stra­żowi! – przy­po­mniał mu Ubek, roz­glą­da­jąc się po po­zo­sta­łych: wszy­scy na­le­żeli do lo­kal­nej ochot­ni­czej straży po­żar­nej.

– To­pie­lica wcion­gnyła Mrówka... – wy­szczę­kał zę­bami Su­chy, a wszyst­kich prze­szedł lo­do­waty dreszcz. Anioł za­czął wyć prze­raź­li­wie.

W nocy mia­łem sen. Wi­dzia­łem, jak z sa­dzawki wy­jeż­dża wspa­niały po­wóz za­przę­żony w parę rą­czych siw­ków. Ka­retą po­wo­ził Mró­wek ubrany w zło­coną li­be­rię. Strze­lił z bata i po­ma­chał ku mnie przy­jaź­nie ręką. Chyba był za­do­wo­lony, że udało mu się unik­nąć od­po­wie­dzial­no­ści za zde­frau­do­wane pie­nią­dze.

Cza­row­nica

Zostaw­cie ją! – krzyk­nął oj­ciec do Ba­zy­lów, któ­rzy okrą­żyli starą Jan­kow­ską po­środku drogi bie­gną­cej przez ich wieś.

Re­cho­cząc, za­brali jej wiel­kie na­rę­cze ziół, mimo że dziel­nie opę­dzała się ko­stu­rem.

– Cza­row­nica! – wrzesz­czeli Ba­zyle, wszy­scy pra­wie jed­na­kowi, jakby byli sklo­no­wani. Wy­socy, przy­gar­bieni, o od­sta­ją­cych uszach, dłu­gich, sku­dła­co­nych wło­sach i wy­bla­kłych oczach. Od wie­ków lu­dzie z ich wsi że­nili się głów­nie mię­dzy sobą. Po­dobno dawno temu ich przod­ko­wie przy­byli tu­taj jako osad­nicy ze szwaj­car­skiej Ba­zy­lei.

– Ba­zyle! – urą­gała im Jan­kow­ska.

Na­zwa­nie ko­goś Ba­zy­lem ucho­dziło w na­szej oko­licy za strasz­liwą obe­lgę. Słowo to było sy­no­ni­mem głu­poty i bez­myśl­nej zło­śli­wo­ści.

– To jest cza­row­nica! – upie­rał się je­den z wy­rost­ków. – Na­zbi­rała ziela w nocy, wczo­raj było świę­tego Jana... Uroki bę­dzie od­czy­niała... Trzeba jej gnoty po­ło­mać! – za­re­cho­tał, a wszy­scy inni mu za­wtó­ro­wali.

– Na moje cho­roby ziółka zbi­ra­łam! – bro­niła się Jan­kow­ska. – Swo­imi spra­wami się zaj­mijta! Nic nie ro­bita, a pola wom la­sem za­ro­stajo! Albo domy byśta se nowe po­sta­wiły. – Wska­zała wzro­kiem w kie­runku roz­wa­la­ją­cych się cha­łup. – A wom ino pi­jań­stwo i głu­poty w gło­wach!

– Od­daj­cie babce zioła, to moja są­siadka! – znie­cier­pli­wił się mój oj­ciec.

Ba­zyle zlę­kli się jego groź­nej miny i ucie­kli. Ziół jed­nak nie od­dali.

– I cym jo tero bende sie le­czyła, jak zima przy­dzie? – bia­do­liła sta­ruszka. – Chyba trza mi umrzyć ben­dzie... – Za­ła­mała ręce. Szybko jed­nak roz­pacz w jej oczach ustą­piła miej­sca wście­kło­ści. – Żeby wos pio­runy ubiły! – krzyk­nęła w ślad za ucie­ka­ją­cymi. – Nie da­ruje wom tego! – Wy­gra­żała ko­stu­rem szy­dzą­cym z niej Ba­zy­lom.

Po­drep­tała do domu, a ja po­mo­głem ojcu za­ło­żyć wo­rek z ma­kiem na plecy i ru­szy­li­śmy w drugą stronę – na Święty Krzyż.

– Stara Jan­kow­ska na­prawdę jest cza­row­nicą?

– Tak lu­dzie ga­dają. To się za­częło jesz­cze przed wojną. Jan­kow­ska pra­co­wała jako go­spo­dyni na fol­warku w na­szej wsi. W każdą so­botę wie­czo­rem przy­cho­dził do niej za­zdro­sny o nią pa­ro­bek, oj­ciec Ubeka. Uda­jąc, że śpi, za­uwa­żył, jak Jan­kow­ska sma­ruje się pod pa­chą ja­kąś ma­ścią, do­siada mio­tły i wy­la­tuje ko­mi­nem. Żeby się sa­memu prze­ko­nać o cza­ro­dziej­skich wła­ści­wo­ściach ma­ści, wy­sma­ro­wał się cały i wsiadł na mio­tłę. Z szyb­ko­ścią bły­ska­wicy zna­lazł się na Ły­sicy wśród bie­sia­du­ją­cych z dia­błami wiedźm. Go­spo­dyni, ro­ze­źlona cie­kaw­stwem Ube­ko­wego ojca, uśpiła go i za­nio­sła do piw­nicy bo­ga­tego kupca w Kiel­cach, gdzie wła­śnie tej nocy zło­dzieje skra­dli spory za­pas wina. Straż­nicy poj­mali nie­szczę­snego pa­robka. Wtedy przy­po­mniał so­bie, że ma jesz­cze tro­chę ma­ści cza­row­nicy, po­sma­ro­wał się nią i po chwili, po­rwany wia­trem, wró­cił do domu. Ni­gdy wię­cej nie zbli­żał się do Jan­kow­skiej.

Roz­ma­wia­jąc tak, do­szli­śmy do No­wej Słupi. Od­tąd droga wio­dła co­raz bar­dziej pod górę, a oj­ciec mu­siał co­raz czę­ściej od­po­czy­wać.

– Na­stępny przy­sta­nek pod po­są­giem Eme­ryka... – wy­sa­pał oj­ciec.

– Jak on się tu­taj zna­lazł? Ten Eme­ryk?

Wo­kół grubo cio­sa­nego po­sągu mni­cha, sto­ją­cego u pod­nóża Świę­tego Krzyża, krą­żyło wiele le­gend.

– Do Pol­ski za­pro­sił go Bo­le­sław Chro­bry, który przy­jaź­nił się z jego oj­cem, kró­lem Ste­fa­nem... – mó­wił po­woli oj­ciec, jakby pra­gnął, że­bym nie uro­nił ani jed­nego słowa z jego opo­wie­ści. A może po pro­stu był zmę­czony tym dźwi­ga­niem cięż­kiego worka. Za­kon­nicy po­trze­bo­wali maku do wy­pieku smacz­nych ko­ła­czy, które były ra­ry­ta­sem dla tu­ry­stów. – Przed po­dróżą – oj­ciec ode­tchnął, usiadł­szy na worku – król za­wie­sił na szyi Eme­ryka opra­wione w złoto re­li­kwie Świę­tego Krzyża. Po przy­by­ciu do Pol­ski mło­dzie­niec zo­stał za­pro­szony przez pol­skiego władcę na po­lo­wa­nie w bory ły­so­gór­skie. Dzie­siątki ry­ce­rzy, setki na­ga­nia­czy i sfory oga­rów ru­szyły w knieje. Eme­ryk, który po­dą­żał ku naj­wyż­szym gó­rom, wśród le­śnej gę­stwiny za­uwa­żył nie­zwy­kłej wiel­ko­ści je­le­nia. Go­niąc za zwie­rzę­ciem przez le­śne ostępy, znacz­nie się od­da­lił od swo­jej dru­żyny. W pew­nej chwili roz­ło­ży­ste rogi je­le­nia za­plą­tały się w gę­stych za­ro­ślach. Ura­do­wany kró­le­wicz wy­szarp­nął z koł­czana strzałę, na­piął cię­ciwę łuku i wy­ce­lo­wał. Na­gle ze zdzi­wie­niem do­strzegł mię­dzy wień­cami ro­gów świe­tli­sty krzyż – prze­rwał oj­ciec, a ja zro­zu­mia­łem, że Święty Krzyż bę­dzie się prze­wi­jał przez całe moje ży­cie.

– I co z tym je­le­niem?

– Po­móż mi za­rzu­cić wo­rek – po­pro­sił.

Ukląkł na jedno ko­lano, a ja ze wszyst­kich sił po­pchną­łem wo­rek do góry. Oj­ciec był niby Sy­zyf, który mu­siał przez wszyst­kie swoje dni tasz­czyć swój cię­żar na szczyt góry. Mimo że by­łem jesz­cze bar­dzo młody, pró­bo­wał mi już ten cię­żar prze­ka­zać.

– Je­leń znik­nął w za­ro­ślach – po­stę­ki­wał oj­ciec, cią­gnąc swoją opo­wieść. – Kró­le­wicz za­dął w róg, żeby przy­wo­łać in­nych my­śli­wych. Od­po­wie­działo mu tylko echo. Za­gu­biony, zmę­czony i głodny syn wę­gier­skiego króla zsiadł z wierz­chowca. Na­gle zro­biło się ja­sno od po­tęż­nego bla­sku i przed mło­dzień­cem zja­wił się anioł... Anioł, prze­stań – zru­gał na­szego kun­delka, który usły­szaw­szy swoje imię, za­czął ska­kać ojcu po no­dze. – Eme­ryk prze­że­gnał się. Wtedy anioł... Za­bierz ode mnie tego kun­dla! – zde­ner­wo­wał się oj­ciec.

Od­pę­dzi­łem pie­ska, który uciekł po­mię­dzy drzewa i ob­ra­żony szedł te­raz w pew­nej od­le­gło­ści od nas. Po­tra­fił się tak ob­ra­zić i przez cały dzień nie jeść.

– I co z tym anio­łem? – do­py­ty­wa­łem się.

– Po­wie­dział Eme­ry­kowi, że wskaże mu drogę do lu­dzi, któ­rzy udzielą mu po­mocy. W za­mian ka­zał mu zo­sta­wić tam to, co ma ze sobą naj­cen­niej­szego. Do­pro­wa­dził kró­le­wi­cza do drew­nia­nego klasz­toru na szczy­cie góry i znik­nął tak samo na­gle, jak się po­ja­wił. Mnisi za­opie­ko­wali się przy­by­szem. Mło­dzie­niec nie za­po­mniał o za­le­ce­niu anioła i po kilku dniach ru­szył na Łysą Górę, żeby po­zo­sta­wić w skrom­nym klasz­to­rze re­li­kwiarz Świę­tego Krzyża. Bo­le­sław Chro­bry, ura­do­wany po­da­run­kiem sio­strzeńca, wy­bu­do­wał wiele lat póź­niej godny ta­kiej re­li­kwii ko­ściół wraz z klasz­to­rem. Z cza­sem Łysą Górę, na któ­rej wzno­siły się klasz­torne za­bu­do­wa­nia, za­częto na­zy­wać Świę­tym Krzy­żem, a góry wo­kół Świę­to­krzy­skimi... Co ni­gdy mi się nie spodo­bało. Ależ to cięż­kie... – Oj­ciec zrzu­cił wo­rek na ka­mie­ni­stą ścieżkę. – Łysa Góra była kie­dyś miej­scem od­da­wa­nia czci sta­rym bo­gom... Lud z ca­łej oko­licy ścią­gał tu­taj tłum­nie, żeby się mo­dlić i skła­dać ofiary... Po­dobno pod ko­niec sie­dem­na­stego wieku w cza­sie ku­cia skały w po­bliżu ko­ścioła na Świę­tym Krzyżu zna­le­ziono osy­pany wę­glem po­sąg sta­rego bo­żysz­cza – mó­wił, ciężko dy­sząc.

By­li­śmy już bli­sko uło­żo­nej z ka­mie­nia dróżki, która wio­dła pro­sto na szczyt. Po­noć kie­dyś była zbu­do­wana z mo­drze­wio­wych pni – żeby mógł po niej wejść Wła­dy­sław Ja­giełło, uda­jący się na bi­twę z za­ko­nem krzy­żac­kim.

– Czyli to Bo­le­sław Chro­bry spro­wa­dził tu­taj tych za­kon­ni­ków, do któ­rych dzi­siaj idziemy? – za­py­ta­łem.

My­ślami by­łem przy Jan­kow­skiej. Żal mi było babki. Nie dość, że znę­cała się nad nią córka de­wotka, to jesz­cze na­pa­dli ją Ba­zyle. Może te zioła na­prawdę po­trzebne jej były w ce­lach lecz­ni­czych? Prze­cież kie­dyś, gdy mia­łem parę lat, to spe­cy­fiki Jan­kow­skiej ura­to­wały mi ży­cie, a nie me­dy­ka­menty le­ka­rzy z Opa­towa.

– Nie, tamci to byli be­ne­dyk­tyni, a ci to ob­laci. Chro­bry umoc­nił tu­taj chrze­ści­jań­stwo, ale to było zwień­cze­nie pracy Mieszka I. Gdy Mieszko wiózł z Czech Do­brawę, prze­jeż­dżał przez Góry Świę­to­krzy­skie. Ksią­żę­cej pa­rze to­wa­rzy­szyli ry­ce­rze, du­chowni i służba. Gdy za­padł zmierzch, po­dróżni po­sta­no­wili prze­no­co­wać w ką­ci­nie[1] na Ły­sej Gó­rze. Po­nie­waż był to czas mio­do­bra­nia, a w do­datku po­dróżni byli obcy, straż­nicy świą­tyni na­pa­dli na nich. Pod­czas walki jedna ze strzał ugo­dziła Do­brawę, druga utkwiła w krzyżu nie­sio­nym przez za­kon­nika. W tym mo­men­cie dał się sły­szeć strasz­liwy huk. To po­tężny wstrząs znisz­czył ką­cinę, grze­biąc jej ka­pła­nów. W tym miej­scu utwo­rzyło się go­ło­bo­rze, pój­dziemy tam dzi­siaj, jak sprze­damy mak bra­cisz­kom. Chodź, idziemy, po­móż mi... – po­pro­sił.

Znów po­mo­głem mu za­ło­żyć cię­żar na plecy i szli­śmy da­lej.

– Gdyby nie Mieszko, Wi­śla­nie zbu­do­wa­liby pań­stwo rów­nie silne jak ple­mię Po­lan... – cią­gnął z prze­ko­na­niem. Słu­cha­łem go uważ­nie, cho­ciaż woń al­ko­holu, która od niego biła, wy­wo­ły­wała moją nie­uf­ność. – Po­ga­nie ucie­kli, a po­tur­bo­wany or­szak ksią­żęcy za­trzy­mał się pod szczy­tem Ły­sej Góry. W nocy ze­rwała się bu­rza. Sły­chać w niej było ja­kieś krzyki, jęki, szlo­cha­nie. Na­za­jutrz Do­brawa zwró­ciła się do męża, żeby wzniósł ka­pliczkę, w któ­rej chciała po­dzię­ko­wać Panu za oca­le­nie i po­mo­dlić się o na­ro­dziny syna, władcy two­rzo­nego przez Mieszka pań­stwa. I tak się rze­czy­wi­ście stało... – dy­szał oj­ciec, wcho­dząc pod górę. Po­ma­ga­łem mu, jak mo­głem, żeby się nie prze­wró­cił. – Ty też bę­dziesz wiel­kim władcą, zo­ba­czysz... – ma­ja­czył w swym pi­jac­kim za­mro­cze­niu. – Bę­dziesz wła­dał księ­stwem, które stwo­rzysz, pod które ja wzniosę pod­wa­liny...

– A będę tak po­tężny jak Bo­le­sław Chro­bry? – do­py­ty­wa­łem. Co­raz bar­dziej po­do­bała mi się per­spek­tywa tej wi­ślań­skiej mo­nar­chii. Już wi­dzia­łem oczyma wy­obraźni pa­łac sto­jący na miej­scu na­szego sta­rego domu.

– Pew­nie, że tak. Bo­le­sław Chro­bry pod­bił osta­tecz­nie na­szych przod­ków, ale ci raz po raz wy­po­wia­dali mu po­słu­szeń­stwo. Pew­nego razu, na­gro­ma­dziw­szy żyw­no­ści i broni, za­ło­żyli obóz na szczy­cie góry. – Oj­ciec po­wiódł wzro­kiem po miej­scu, które obec­nie miało cha­rak­ter tu­ry­styczny. Ja­koś ła­two było mi so­bie wy­obra­zić, że trza­skały tu­taj ogni­ska, a lud śpie­wał po­gań­skie pie­śni. – Na tym wale – wska­zał przed sie­bie – usta­wili liczne straże. We wznie­sio­nej na nowo ką­ci­nie od­da­wali cześć sta­rym bo­gom. Nie po­skut­ko­wały we­zwa­nia do przy­ję­cia chrze­ści­jań­skiej wiary, więc Chro­bry ru­szył na Łysą Górę ze swą dru­żyną. – Oj­ciec po­ło­żył wo­rek maku na ka­mie­niu. Wy­glą­dał, jakby prze­niósł się du­chem w czasy, o któ­rych opo­wia­dał. Jakby chciał być jed­nym z tych zbun­to­wa­nych Wi­ślan. – Kiedy eks­pe­dy­cja przy­była na miej­sce, miało się ku zi­mie. Na po­kry­tych lo­dem zbo­czach śli­zgały się ko­nie i lu­dzie. Po­ga­nie drwili z wo­ja­ków Chro­brego, że Bóg nie chce im po­ma­gać. Szy­dzili, że je­śli cho­ciaż je­den z ry­ce­rzy wje­dzie na szczyt, sto­czy po­je­dy­nek i go wy­gra, to wszy­scy się pod­da­dzą. Ob­lę­że­nie się prze­dłu­żało. Wśród wo­jów Chro­brego za­częło się sze­rzyć nie­za­do­wo­le­nie. Bra­ko­wało żyw­no­ści i trzeba było wy­pra­wiać się po nią aż do Żmi­grodu, czyli obec­nego Opa­towa. Po­mię­dzy ry­ce­rzami był Eme­ryk – mó­wił, roz­glą­da­jąc się po oko­licy.

Z miej­sca, w któ­rym sta­li­śmy, roz­po­ście­rał się wi­dok na pod­nóże gór. Mia­łem go za­pa­mię­tać na za­wsze.

– Eme­ryk? – zdzi­wi­łem się. – Prze­cież on zo­stał za­pro­szony do Pol­ski znacz­nie póź­niej? – Pa­trzy­łem na ojca. Zbli­ża­li­śmy się do klasz­toru.

– Tak mó­wią na­sze le­gendy ro­dowe – od­rzekł bez za­wa­ha­nia i cią­gnął: – Eme­ryk snuł się po pusz­czy, za­sta­na­wia­jąc się, jak zdo­być szczyt. I wtedy usły­szał od­głos ko­wal­skiego młota. Do­tarł do kuźni sto­ją­cej obok dy­ma­rek, czyli pie­ców hut­ni­czych. Ko­wal, któ­remu zwie­rzył się ze swego zmar­twie­nia, zro­bił pod­kowy dla Eme­ry­ko­wego ru­maka. Ura­do­wany mło­dzie­niec na oczach wszyst­kich wje­chał na ob­lo­dzoną górę! Zwy­cię­żył swego prze­ciw­nika, ale nasi przod­ko­wie się nie pod­dali. Wtedy król ka­zał pod­kuć ko­nie ca­łej swo­jej dru­żyny. Jego woje wdarli się na szczyt, po­ko­nali po­gan i zbu­rzyli ką­cinę. Wiele lat póź­niej, kiedy Chro­bry był już władcą zna­nym w ca­łej Eu­ro­pie, przy­ja­cie­lem ce­sa­rza Ot­tona III, zbu­do­wał klasz­tor i ko­ściół na szczy­cie góry...

– A na­prawdę są w nim zło­żone re­li­kwie Krzyża Świę­tego? – do­py­ty­wa­łem, kiedy ru­szy­li­śmy w jego kie­runku. – Te, które przy­wiózł Eme­ryk?

– To prawda. Tam, gdzie nie­siemy mak... Z po­są­giem Eme­ryka wiąże się jesz­cze jedna le­genda. Po­dobno wę­druje on na szczyt góry. Po­suwa się o od­le­głość wiel­ko­ści ziarnka maku na rok. Kiedy wej­dzie na szczyt, na­stąpi ko­niec świata... Za­pa­mię­taj: gdy kie­dyś bę­dziesz miał dość tego świata, wy­star­czy że prze­wie­ziesz jego po­sąg na Święty Krzyż...

Roz­legł się tak straszny grzmot, aż oj­ciec upu­ścił wo­rek na ka­mie­nie. Wór pękł i mak roz­sy­pał się do­okoła. Anioł za­sko­wy­tał i uciekł z pi­skiem. Lu­nęło jak z ce­bra. Le­d­wie do­bie­gli­śmy do klasz­toru.

– Cza­row­nice się złosz­czą. Sły­szysz, jak wyją? – za­py­tał oj­ciec, gdy ochło­nął z ner­wów, że upu­ścił wo­rek tak bli­sko celu. Nie­sie­nie worka taki ka­wał drogi było swego ro­dzaju po­kutą, jaką ob­rał so­bie za pi­jań­stwo.

Pa­trzy­łem na pusz­czę, nad którą sza­lała na­wał­nica. Uci­chła tak nie­spo­dzie­wa­nie, jak się po­ja­wiła.

Do domu wra­cało się nam znacz­nie szyb­ciej, bo oj­ciec nie niósł już cię­żaru i szli­śmy z górki. Gdy do­tar­li­śmy do Ba­zy­lówki, nie wie­rzy­li­śmy wła­snym oczom. Nie oca­lał ani je­den dom! Cała osada znik­nęła z po­wierzchni ziemi, zo­stały tylko strzępy de­sek. Nad Ba­zy­lówką mu­siała przejść trąba po­wietrzna. Może za­nio­sła jej miesz­kań­ców tam, skąd przed wie­kami przy­byli ich przod­ko­wie – do Ba­zy­lei?

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Bu­dowla sa­kralna Sło­wian.