Młoda krew - Wojciech Wójcik - ebook + audiobook + książka

Młoda krew audiobook

Wojciech Wójcik

4,2

Opis

Jakie tajemnice skrywa tajna baza wojskowa na Pomorzu? Co wydarzyło się w ostatnich dniach zimnej wojny?

Michael Wagner, amerykański policjant urodzony w Polsce, z wyróżnieniem kończy szkolenie w ośrodku agencji wywiadu wojskowego. Otrzymuje pierwsze zadanie – ustalić tożsamość „Josepha”, agenta, który w czasach zimnej wojny przekazywał Rosjanom tajemnice NATO. Ostatni ślad pochodzi sprzed dwudziestu pięciu lat. Już pierwsze pytania rozpętują burzę. Michael cudem uchodzi z życiem, a jego informator zostaje znaleziony martwy na dnie basenu. Jedynym śladem dawnej działalności „Josepha” jest tajemnicza fotografia.

Kto po tylu latach dla ukrycia prawdy wciąż gotów jest zabijać? Wszystkie odpowiedzi znajdują się w Polsce, którą Michael opuścił jako czteroletnie dziecko. Teraz wraca, by zdemaskować szpiega i poznać zaskakującą prawdę o sobie i swej rodzinie.

Bardzo aktualna powieść! Szpiegowskie intrygi, filmowe zwroty akcji i przeszłość, od której nie da się uciec.

Michał Larek, pisarz i wykładowca

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 11 min

Lektor: Jacek Dragun
Oceny
4,2 (113 oceny)
54
36
18
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Nieee

Dobrze spędzony czas

👍
00
Bogusia64

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny kryminał, kawał dobrej historii czytany przez równie świetnego lektora. Polecam
00
Recenzent

Z braku laku…

Taka sobie.
00

Popularność




Wojciech Wójcik Młoda krew ISBN Copyright © by Wojciech Wójcik, 2018All rights reserved Redakcja Karol Francuzik Projekt okładki i stron tytułowych Izabella Marcinowska Łamanie Grzegorz Kalisiak Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Ani, Beatce i Arturowi

Kiedy byłem w szkole średniej, kilkanaście razy śniłem o tym samym. To był dziwny sen. Dziwnie realny. Śnił mi się pokój z dużym oknem wychodzącym na zielony, słoneczny ogród. Obok okna stał konik na biegunach, a ja leżałem na łóżku i patrzyłem na niego z uwielbieniem.

W tym śnie byłem dzieckiem.

Do pokoju w pewnej chwili wchodził zawsze ten sam mężczyzna. Jego twarz była rozmazana. Stawał przy moim łóżeczku i przez moment się we mnie wpatrywał. Uśmiechałem się do niego i wyciągałem w górę dziecięce rączki.

— Tata — gruchałem, czując rozlewające się po całym ciele ciepło. — Pójdziemy się pobawić?

Mimo że jego twarz była rozmazana, wyraźnie widziałem, jak przebiegał przez nią cień.

— Dzisiaj nie, synku — odpowiadał, z trudem panując nad emocjami. — Dzisiaj się nie pobawimy.

Poczucie bezpieczeństwa znikało tak nagle, jakby nigdy go nie było. Płakałem. Najwyraźniej w swoim dotychczasowym życiu rzadko słyszałem słowo „nie”.

— Czemu?

Patrzył na mnie bezradnie. Jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że dzieje się coś bardzo dziwnego. Zawsze był silny i pewny siebie. Dlaczego teraz trząsł się jak staruszek?

Byłem przerażony, ale każdy wiek ma swoje prawa — lęk małego dziecka zazwyczaj nie trwa długo. Szybko przestawałem płakać, a moje wargi — dziecięce wargi — wykrzywiały się w nieśmiałym uśmiechu. Po chwili zamiast strachu czułem palącą ciekawość.

— Tato, a kiedy?

— Co kiedy? — pytał mężczyzna z zamazaną twarzą. Jego głos był zachrypnięty.

— Kiedy się pobawimy?

Na odpowiedź zawsze musiałem chwilę poczekać. Wyglądało to tak, jakby nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Jego szerokie ramiona trzęsły się od szlochu. Wtedy moja ciekawość wypierana była przez niepokój. Byłem dzieckiem. Nie wiedziałem, że dorośli też potrafią płakać.

— Obiecuję, że jeszcze kiedyś się pobawimy — mówił wreszcie mężczyzna z rozmazaną twarzą, a obraz słonecznego pokoju stawał się nieostry. Widziałem jeszcze, jak wybiega przez otwarte drzwi, nie mogąc znieść spojrzenia moich wielkich, niewinnych oczu. A potem się budziłem, zawsze z takim samym odczuciem.

To było pożegnanie.

Śniłem o tym dość regularnie, aż do matury. Później sen powtarzał się coraz rzadziej, ale jego wspomnienie trwale zapisało się w mojej pamięci. Po latach nie wiedziałem już, czy ta dziwna scena była tylko projekcją sennej wyobraźni, czy też wydarzyła się kiedyś naprawdę. Kiedyś… W odległym kraju, w czasach, o których już nie pamiętałem, a w których działo się tyle niezrozumiałych spraw.

Pielęgnowałem to wspomnienie. Czasem wbrew sobie. Zdarzały się chwile, w których chciałem wypalić je rozgrzanym do czerwoności żelazem.

Ale nie umiałem.

Aligator zmierzył mnie złym spojrzeniem i powoli — jakby niechętnie — spełznął z błotnistej ścieżki, ustępując miejsca. Popatrzyłem obojętnie, jak zanurza się w trzcinach, a następnie znika w czarnej, gęstej jak melasa wodzie. W innych okolicznościach być może westchnąłbym z ulgą, ale w tym momencie nie stać mnie było nawet na otarcie spoconego czoła. Każdy zbędny ruch łączył się z dodatkowym wysiłkiem, na który nie mogłem sobie pozwolić. Lekko się zataczając, biegłem więc przed siebie, a moje płuca rozpaczliwie domagały się coraz to nowych porcji tlenu.

Nigdy nie przepadałem za bieganiem, ale dopiero tu — na bagnach Florydy — ta lekka niechęć przerodziła się w nienawiść. Kiedy temperatura dochodzi do trzydziestu pięciu stopni w cieniu i towarzyszy jej wilgotność na poziomie osiemdziesięciu procent, normalny człowiek marzy jedynie o basenie z niebieską wodą, zacienionej ławeczce i szklance zimnej coli lub piwa. W takich warunkach niepotrzebnym wysiłkiem wydaje się nawet seks, a co dopiero ganianie po bezdrożach z piętnastokilogramowym plecakiem, ramię w ramię z ciemnookim psychopatą o sylwetce gladiatora i gębie świeżo upieczonego maturzysty.

— Dawaj chłopaku, nie jesteśmy tu na wycieczce — usta mojego prześladowcy rozciągnęły się w drwiącym uśmiechu. — Trzydzieści minut truchtu, a ty wyglądasz, jakbyś przybiegł tu co najmniej z Georgii.

Nie miałem siły się odgryzać. Chociaż drażniło mnie, że w jego głosie nie było śladu zmęczenia, poprzestałem na wystawieniu środkowego palca. Ale nawet ten drobny gest okazał się błędem. Na sekundę straciłem koncentrację i moja lewa stopa zamiast w utwardzoną ścieżkę trafiła w śliską, błotnistą breję. Przez chwilę bezskutecznie walczyłem o utrzymanie równowagi, po czym — ratując się przed upadkiem — stratowałem kilka kłujących krzewów i wpadłem po kolana w cuchnący muł.

— Cholera — wyrzęziłem, ale dalsze przekleństwa zagłuszył głośny śmiech mojego towarzysza.

Wróciłem na ścieżkę, nawet nie otrzepując się z błota. Doświadczenie podpowiadało mi, że i tak jeszcze się ubrudzę. Zwykle ostatni odcinek trasy pokonywałem w pozycji horyzontalnej, czołgając się przez bagno. Błoto miałem wszędzie, nawet w uszach.

Popędzany przez Johnny’ego — bo tak nazywał się mój towarzysz — pobiegłem dalej. Ogarniając spojrzeniem monotonny bagienny krajobraz, rozciągający się po odległą linię horyzontu, po raz setny w ciągu ostatnich tygodni wypowiedziałem w myślach to samo zdanie. Nie tak to sobie wyobrażałem.

Kiedy pewnego wiosennego poranka przed sześcioma tygodniami Larry — komendant posterunku policji w Boise w stanie Idaho — wezwał mnie do siebie i oznajmił, że dostałem się do FBI, miałem ochotę skakać z radości. Byłem przecież zwykłym krawężnikiem i przejście do tej elitarnej formacji było dla mnie spełnieniem marzeń, gwiazdką z nieba, nieoczekiwanym uśmiechem losu — sam nie wiem, jak to określić. Dość stwierdzić, że aplikacje o przyjęcie do FBI składali na którymś etapie zawodowej kariery chyba wszyscy moi kumple z policji, a pozytywną odpowiedź od federalnych dostałem tylko ja. I to bez żadnych pleców, znajomości czy poleceń. Tego wieczoru, siedząc z przyjaciółmi nad trzylitrowym Johnniem Walkerem, zwanym od uchwytu butelki po prostu „uchem”, uznałem się za najszczęśliwszego człowieka na ziemi.

Moje szczęście trwało równo trzy tygodnie, aż do początku szkolenia podstawowego. Zgodnie z otrzymaną dyspozycją konkretnego dnia o oznaczonej godzinie stawiłem się w siedzibie FBI w Waszyngtonie. Odczekałem swoje w wypełnionym kłębiącym się tłumem holu, po czym zostałem poproszony o wzięcie swojego skromnego bagażu i pójście za niewysokim czarnoskórym mężczyzną w zwykłej dżinsowej kurtce. Moje zdziwienie wywołane strojem przewodnika — wszyscy inni urzędnicy w gmachu nosili obowiązkowe garnitury — stało się jeszcze większe, gdy mężczyzna wyprowadził mnie na wewnętrzny parking i poprosił o zajęcie miejsca w samochodzie z przyciemnianymi szybami. Samochód ruszył z piskiem opon w tej samej chwili, w której usiadłem samotnie na tylnej kanapie. Przez chwilę czułem się jak ofiara porwania, ale inny mężczyzna — też w dżinsowej kurtce — rozwiał moje wątpliwości.

— Agent specjalny Johnson — przedstawił się, odwracając się w fotelu pasażera i błyskając legitymacją. — Nie denerwuj się, zaraz wszystko ci wytłumaczę.

Nie byłem zdenerwowany, tylko zaciekawiony, a słowa agenta jeszcze tę ciekawość podsyciły. Wynikało z nich, że w związku z moimi szczególnymi umiejętnościami zostałem wyselekcjonowany do elitarnej grupy kandydatów, którzy mieli odbyć szkolenie poza zlokalizowanym w Wirginii ośrodkiem szkoleniowym FBI. Zamiast kilkudziesięciu kilometrów, które dzieliły nas od tego ośrodka, mieliśmy pokonać niemal tysiąc pięćset, aż na Florydę. Według słów Johnsona tajny ośrodek, do którego jechaliśmy, specjalizował się w szkoleniu agentów undercover — czyli działających pod przykryciem. Z tego, co mówił agent, wynikało, że przyszli „przykrywkowcy” nie mogli być szkoleni razem z innymi kandydatami na federalnych, gdyż ich prawdziwa tożsamość powinna być chroniona nawet przed kolegami ze służby.

Od ponad trzech lat pracowałem w policji miejskiej i pojęcie agenta pod przykryciem nie było mi obce. Wiedziałem, że taka praca wymagała wtapiania się pod fikcyjną tożsamością w zorganizowane grupy przestępcze i wtedy rzeczywiście: im mniej osób wiedziało, czym się zajmujesz, tym lepiej. Natomiast nie miałem pojęcia, do czego nawiązywał Johnson, mówiąc o moich „szczególnych umiejętnościach”. W szkole średniej byłem co prawda w drużynie bejsbolowej i dzięki temu uzyskałem nawet stypendium na Uniwersytecie Oregońskim, ale od kilku lat nie bawiłem się już w rzucanie piłką. Innych wyjątkowych uzdolnień nigdy nie posiadałem.

Chociaż jechaliśmy niemal dwanaście godzin, nie udało mi się dowiedzieć, co tak się spodobało we mnie federalnym. Johnson odmawiał odpowiedzi na to pytanie i po pewnym czasie domyśliłem się, że po prostu nie wie. Gadał ze mną mniej więcej dwie godziny o sporcie, a potem zamilkł i przez dłuższy czas wpatrywał się w okno. Gdzieś w Południowej Karolinie zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i zjedliśmy po dwa hamburgery. Potem zasnąłem.

Obudziłem się w chwili, gdy podjeżdżaliśmy pod bramę. Zgadywałem, że był to wjazd do ośrodka, chociaż nie mogłem dostrzec żadnej tabliczki z nazwą FBI. Natomiast w promieniach zachodzącego słońca wyraźnie widziałem zasieki z drutu kolczastego wieńczące wysokie na ponad cztery metry ogrodzenie z drobnej siatki. Ogrodzenie ciągnęło się aż po horyzont i nigdzie — ani po jednej, ani po drugiej stronie — nie widziałem śladu ludzkiej obecności. Nic tylko bagna, chwiejąca się na wietrze trzcina i gdzieniegdzie kępy karłowatych drzew, a wszystko to w ponurych, matowych barwach zbliżającego się wieczoru.

Wyrosły jak spod ziemi strażnik w maskującym mundurze przez chwilę rozmawiał z Johnsonem i kierowcą, który przez całą drogę nie odezwał się ani słowem, a potem otworzył bramę. Przez pewien czas jechaliśmy błotnistą dróżką, mijając śmierdzące trzęsawiska. Przez uchylone okno samochodu oprócz gnilnego zapachu dostało się też kilkanaście komarów. Po chwili na zewnątrz zapadł mrok, oszczędzając mi dalszych przygnębiających widoków.

Po kilkunastu minutach powolnej jazdy i oganiania się od owadów zajechaliśmy pod skąpo oświetlony betonowy budynek. Przez chwilę czekaliśmy w milczeniu, aż nagle przy samochodzie jak duch pojawił się młody mężczyzna.

— Cześć, jestem Johnny — przedstawił się, wyciągając do mnie rękę i uśmiechając się szeroko. — Witamy w piekle.

Potraktowałem te słowa jak żart i parsknąłem śmiechem, ale następnego dnia nie było mi już tak wesoło. Okazało się, że Johnny wcale nie żartował. Rozpoczęły się dwa najgorsze tygodnie mojego dotychczasowego życia.

Ośrodek składał się z sześciu dwupiętrowych pawilonów oraz jednego większego budynku, w którym mieściła się stołówka i jakieś biura. Zamieszkałem w pierwszym z tych pawilonów, zajmując jeden z kilkunastu spartańsko urządzonych pokoi. Oprócz mnie w całym budynku nie było żywego ducha. I chociaż jestem osobą dość racjonalną, pierwszej nocy czułem się tak, jakbym znalazł się w miasteczku upiorów.

Oczywiście wiedziałem, że na terenie ośrodka znajdują się też inni kursanci. Spotykałem ich w przelocie podczas posiłków, widziałem z daleka jak biegają, palą papierosy, żartują. Widywałem też milczącą obsługę: kucharki, sprzątaczki, wartowników. Ale tak naprawdę czułem się strasznie samotny. Atmosfera tego miejsca mnie przytłaczała.

A potem przytłoczył mnie też wysiłek fizyczny.

Wydawało mi się, że w ramach takiego kursu będę pogłębiał wiedzę, którą nabyłem podczas dotychczasowej pracy w policji. Spodziewałem się zajęć z postępowania karnego, psychologii czy technik kryminalistycznych. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że czeka mnie trochę wysiłku fizycznego, ale w najczarniejszych snach nie spodziewałem się tego, co nastąpiło.

Przez pierwsze dwa tygodnie jedyną rzeczą, którą robiłem, było bieganie. Johnny, który najwyraźniej został mianowany moim „osobistym trenerem”, dzień w dzień budził mnie o szóstej rano i ganiał ze mną po bagnach do momentu, aż padałem. Wtedy dostawałem od niego śniadanie, które rzadko utrzymywałem w żołądku i — tak dla odmiany — rozpoczynaliśmy kolejną sesję biegu, tym razem do obiadu. Po obiedzie, który w przeciwieństwie do śniadania zjadałem w stołówce, miałem godzinę wolnego. Przykładałem głowę do poduszki, by po chwili z powrotem ganiać po bagnach. Johnny się ze mną nie patyczkował. Ach, jak ja go wtedy nienawidziłem!

Już drugiego dnia Johnny powiedział mi, że w każdej chwili mogę zrezygnować. Leżałem wtedy na bryle błota i miałem ogromną ochotę przerwać ten koszmar. Byłem kompletnie wypompowany i przez chwilę rzeczywiście chciałem powiedzieć „dość” i wrócić do Boise. Moja przekorna natura nie pozwoliła mi jednak odpuścić. Uznałem, że chcą mnie złamać i postanowiłem walczyć. Zadziałał ten sam mechanizm, co w setkach innych podobnych przypadków — im bardziej mnie gnębili i upokarzali, tym silniejsza była moja wola przetrwania.

Po pierwszych dwóch tygodniach do codziennej dawki biegania dołączyły także inne zajęcia. Cały czas nie były to jednak zajęcia w sali wykładowej. Pewnego dnia Johnny po prostu znienacka uderzył mnie w twarz, a potem jedną ręką zablokował moją żałosną próbę rewanżu. W ten sposób zaczęły się lekcje samoobrony. W nieco mniej spektakularny sposób rozpocząłem także pod kierunkiem Johnny’ego zajęcia z orientacji w terenie. Wszystko to było przyjemniejsze od biegania, ale — przynajmniej z mojej perspektywy — równie niepotrzebne.

Po miesiącu pierwszy raz pozwolono mi skorzystać z telefonu. Oczywiście najbliżsi myśleli, że przechodzę standardowe szkolenie FBI, a ja nie miałem sumienia się żalić i z ciężkim sercem tłumaczyć, że szkolenie bynajmniej nie jest standardowe. Pogadałem chwilę z matką i siostrą, ale zasięg był tak słaby, że ledwo je słyszałem. Miałem wrażenie, że mówią do mnie z innego świata.

Nigdy nie zaliczałem się do odludków, więc przymusowe odosobnienie nie służyło mi. Tęskniłem za obecnością innych ludzi, a długie samotne godziny doprowadzały mnie do szaleństwa. Wszędzie szukałem ukrytych kamer, a podczas marszobiegów uważnie rozglądałem się na boki w poszukiwaniu wyimaginowanych przeciwników. Na stan mojego umysłu — obok samotności — wpływał też stres związany z wysiłkiem fizycznym oraz tutejszy, wyjątkowo niezdrowy klimat, podejrzewam jednak, że głównym czynnikiem był brak kontaktu z drugim człowiekiem.

Stopniowo popadałem w paranoję, ale — jak miało się okazać — nie wszystkie moje spostrzeżenia były chybione. Pewnego dnia złapałem się na tym, że podejrzliwie przyglądam się umundurowaniu wartowników. Nosili zielono-żółte mundury, które kompletnie nie kojarzyły mi się z FBI. Zagadnąłem o to Johnny’ego, a ten zbył mnie śmiechem.

— Kto ci powiedział, że ośrodek należy do FBI? — spytał kpiącym tonem, ale w jego oczach dostrzegłem coś na kształt szacunku.

Starałem się mieć oczy i uszy otwarte i po pewnym czasie byłem niemal pewien, że ośrodek należy do armii. Wartownicy prężyli się na baczność w sposób zdecydowanie wojskowy.

Dzień w dzień przemierzałem wraz z Johnnym florydzkie bezdroża i pewnego dnia stwierdziłem, że nie jest mi już tak ciężko, jak na początku. Kiedy trafiłem do ośrodka, ważyłem ponad dziewięćdziesiąt kilogramów — podejrzewałem, że po dwóch miesiącach zaprawy moja waga spadła o ponad dziesięć kilogramów. Brzuch zniknął, a na nogach i ramionach zarysowały się mięśnie. Zacząłem odczuwać nawet coś na kształt zadowolenia, ale Johnny szybko przegnał ten stan, z dnia na dzień gwałtownie zwiększając obciążenia.

Z każdym kolejnym dniem coraz bardziej frustrował mnie zbyt wolno płynący czas. Nie orientowałem się, ile jeszcze tygodni — albo miesięcy — będę musiał spędzić w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu. Z tego, co wiedziałem, standardowe szkolenie FBI trwało szesnaście tygodni. Szesnaście tygodni ciężkiej pracy, ale z możliwością wyjścia na przepustkę, obejrzenia filmu, przeczytania książki czy pogrania z kumplami w piłkę. Decydując się na złożenie aplikacji do FBI, spodziewałem się właśnie czegoś takiego. W najgorszych koszmarach nie zakładałem, że dzień w dzień będę się ocierać o śmierć z wyczerpania, a potem zdejmować z siebie pijawki — za jedyne towarzystwo mając szalonego instruktora o sadystycznych skłonnościach. Miałem tego serdecznie dosyć i nie wyobrażałem sobie, że miałbym tu siedzieć jeszcze dwa czy trzy miesiące.

Kilkukrotnie usiłowałem wyciągnąć jakieś informacje od Johnny’ego, ale — chociaż z natury był rozmowny — w kwestii mojego szkolenia milczał jak głaz. Nie ustawałem w wysiłkach. W końcu był jedyną osobą, z którą mogłem porozmawiać. Obawiałem się jednak, że prędzej wyduszę coś z aligatora niż z niego.

Takie niewesołe myśli błąkały mi się po głowie niemal każdego dnia, ale nigdy tak intensywnie, jak dziś. Nie wiem, na ile miało to związek z ugrzęźnięciem w błocie, ale chciało mi się wyć z wściekłości. W przemoczonych butach podążałem za biegnącym przede mną mężczyzną, czując nieodpartą potrzebę kopnięcia go w tyłek. Ale chociaż wściekłość dodawała mi sił, nie byłem w stanie nawet go dogonić. Zacząłem zostawać w tyle, wówczas zwolnił także Johnny. Minąłem go i zahamowałem dopiero kilka metrów dalej, opierając się o uschnięty pień palmy kabaczkowej.

— Co… jest? — wydyszałem, czując, że kręci mi się w głowie, a potem osunąłem się na wilgotną ziemię.

Johnny przez chwilę nic nie mówił. Poruszyłem głową i jak przez mgłę dostrzegłem, że wpatruje się w ekran swojego smartfona. Potem uśmiechnął się szeroko.

— No, chłopaku — powiedział energicznie. — Zdaje się, że dobiegliśmy do mety.

W pierwszym momencie nie bardzo wiedziałem, czy cieszyć się, czy martwić. Byłem zupełnie wypompowany, leżałem plackiem na ziemi, dziękując opatrzności za chwilę ponadprogramowej przerwy. Wreszcie z trudem się podniosłem i zmusiłem swoje ciało do jeszcze jednego wysiłku. Skierowaliśmy się najkrótszą drogą w stronę zabudowań ośrodka, mijając rozciągający się na powierzchni kilkudziesięciu akrów małpi gaj — tor przeszkód ze ściankami, linami, rowami z wodą i innymi atrakcjami, na którym codziennie zostawiałem wiadro potu.

Pierwszy uśmiech rozjaśnił moje oblicze dopiero po długim chłodnym prysznicu, a pełne szczęście poczułem w trakcie zakładania śnieżnobiałej koszuli. Zaciągnąłem mocno pasek, przetarłem szmatką czarne buty i pierwszy raz od dawna poczułem się jak człowiek. Wybiegłem ze swojego pawilonu, pogwizdując pod nosem jakąś skoczną melodię.

— Co to, najnowszy kawałek Rihanny? — zażartował Johnny.

— A skąd mam go znać? — odburknąłem z wyrzutem.

Od sześciu tygodni nie miałem dostępu do mediów i chociaż współczesne trendy na listach przebojów nie bardzo mnie interesowały, to nie umiałem powstrzymać irytacji. Ogromnie doskwierał mi brak kanałów sportowych, które w Boise oglądałem niemal nałogowo.

Pokiwał głową, a jego twarz wyrażała coś, co można by odczytać jako skruchę. Podał mi swój telefon, a ja z wypiekami na twarzy sprawdzałem wyniki i tabele, głośno je komentując. Johnny przyglądał mi się z sympatią.

Kiedy oderwałem się od wieści ze świata sportu, zmierzyłem go wzrokiem od stóp do głów. Wyglądał zupełnie inaczej niż zwykle. Też miał na sobie garnitur, w dodatku zdecydowanie bardziej atrakcyjny niż mój, kupiony na wyprzedaży. Wystrojeni jak na wesele kompletnie nie pasowaliśmy do ponurego otoczenia.

— Idziemy do jakiegoś ważniaka? — Poprawiłem kręcące się za uszami włosy, stwierdzając, że przydałby mi się fryzjer.

— I to jakiego — przewrócił komicznie oczami. — Byle kto nie przylatuje tu odrzutowcem.

Pokiwałem głową, przyznając mu rację. Przebywałem w tej zapuszczonej bazie od sześciu tygodni, a odgłos lądującego samolotu usłyszałem dziś po raz pierwszy. Po kręgosłupie przeszły mi zimne ciarki. Czas tajemniczego gościa musiał być bardzo cenny. Dlaczego zatem chciał go trwonić na spotkanie ze mną?

Johnny poprowadził mnie do budynku, w którym mieściła się stołówka. Minęliśmy opustoszałą jak zwykle salę ze stolikami i weszliśmy schodami na piętro, do części biurowej. Tu jeszcze nie byłem. Długi korytarz poprowadził do obitych skórą drzwi, przy których czekał na nas potężny mężczyzna. Nigdy wcześniej go nie widziałem.

Mężczyzna zatrzymał nas, przedstawił się niewyraźnie i dokładnie obszukał. Jeżeli o mnie chodzi, nie miałem przy sobie nawet portfela.

— Pan generał czeka — powiedział wreszcie i otworzył przed nami drzwi.

Służba w policji nauczyła mnie szacunku dla szarż. Wszedłem do środka i ustawiłem się w pozycji na baczność. Po chwili w moje ślady poszedł Johnny. Po raz pierwszy dostrzegłem u niego jakieś emocje.

Z okien gabinetu rozciągał się widok na opustoszały plac manewrowy. Za ustawionym przy oknie biurkiem siedział, notując coś w notesie, szczupły mężczyzna z imponującą strzechą siwych włosów. Gdy weszliśmy, wyprostował się i obrzucił mnie zaciekawionym spojrzeniem. Szybko zerknąłem na pagony jego munduru. Rzeczywiście: generał.

— Pan Michael Wagner? — zapytał, wstając, a potem, nie czekając na odpowiedź, podał mi rękę. — A także pan Johnny Scott, jeśli dobrze pamiętam? — Przywitał się z moim kolegą, po czym wskazał na dwa fotele, ustawione symetrycznie naprzeciwko jego biurka. — Siadajcie panowie.

Podziękowałem, przycupnąłem na fotelu i nieśmiało mu się przyjrzałem. Nie był młody. Pod oczami miał obwisłe wory, a na policzkach głębokie bruzdy. Świdrował mnie wzrokiem, zupełnie nie zwracając uwagi na mojego towarzysza. Po chwili zacząłem się czuć niezręcznie i odruchowo splotłem ręce na piersiach.

— Wyglądasz trochę inaczej niż na zdjęciu — zagaił wreszcie, a pomiędzy jego palcami, jak za sprawą magicznej sztuczki, pojawiła się moja fotografia. Po nakryciu głowy poznałem, że została zrobiona w dniu, w którym odebrałem dyplom ukończenia studiów. Całe wieki temu.

Uśmiechnąłem się krzywo.

— To jego zasługa — powiedziałem, wskazując na Johnny’ego. — Zdjęcie, które pan trzyma, zostało zrobione w czasach, w których prowadziłem nieco inny tryb życia. Kiedy w ogóle miałem jakieś życie… — westchnąłem, bo zestawienie wspomnień z czasów studenckich z życiem w ośrodku szkoleniowym wpędziło mnie w stan chwilowej melancholii.

— Studiowałeś w Eugene? — zapytał, a gdy skinąłem głową, położył zdjęcie na biurku. — Piękne miejsce, ale jeszcze do tego wrócimy. Na razie jestem ci winny kilka wyjaśnień — zaczerpnął powietrza, jak przed skokiem na głęboką wodę. — Nie przebywasz na terenie ośrodka szkoleniowego FBI — zaczął i niespodziewanie urwał, czekając na moją reakcję.

Spodziewał się pewnie lawiny pytań, ale tego akurat już się domyśliłem. Kolejne jego słowa wprawiły mnie jednak w osłupienie.

— To miejsce — skinął dłonią w kierunku okna — należy do DIA, Agencji Wywiadu Obronnego. To jeden z naszych tajnych ośrodków. A ja nazywam się William Harkley i jestem zastępcą dyrektora tej formacji.

Zamilkł, a ja nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Nie wiedziałem, czy w ogóle się odzywać, ale po krótkiej wewnętrznej walce zdecydowałem powstrzymać cisnące mi się na usta obelgi i grać rolę uprzejmie zdziwionego, chociaż respekt, jaki odczuwałem wobec generała, ulotnił się jak kamfora. Zachowanie spokoju nie było łatwe — czułem się oszukany, a w dodatku obolałe mięśnie wciąż mi przypominały, że siedzący vis-à-vis mnie kłamca dopiero co zafundował mi kilka tygodni piekła.

— Wywiad obronny? — zapytałem niewinnym tonem. — Nie byłem zainteresowany pracą w wywiadzie. Nawet nie wiedziałem, jak się nazywacie. Widzi pan, ja jestem policjantem i aplikowałem o przyjęcie do FBI…

— Wiem — przerwał mi i podniósł rękę. — Wiem też, że na pewno jesteś wściekły i wcale ci się nie dziwię. Zastanawiasz się pewnie, co to za szopka. Ale pozwól, że zanim odniosę się do tego wszystkiego, zadam ci jedno pytanie. Zgoda? — Wbił we mnie spojrzenie swoich bladoniebieskich oczu.

Czułem, jak głowa pokrywa mi się gęsią skórką. Wiedziałem, że to zły znak. Moje pokłady cierpliwości nie były nieograniczone, ale wciąż nad sobą panowałem.

— Niech pan strzela — odparłem, bo co innego mogłem powiedzieć.

— Powiedz mi, jakie były twoje motywacje, gdy starałeś się o przyjęcie do federalnych?

Otworzyłem usta, ale natychmiast je zamknąłem. Pytanie było tak szerokie, że w odpowiedzi mogłem wygłosić cały referat. Ale nie miałem na to ochoty.

— Prestiż. Na pewno lepsze pieniądze. Ciekawsze sprawy. Służba społeczeństwu — wypunktowałem po chwili, chociaż ostatni powód nawet w moich uszach zabrzmiał fałszywie.

Harkley udał, że nie wychwycił tej fałszywej nuty, chociaż zauważyłem, że na jego twarzy na ułamek sekundy pojawił się grymas rozbawienia. Kiedy się odezwał, był już jednak śmiertelnie poważny.

— Wszystko to możesz mieć, pracując u nas — powiedział spokojnym tonem. — Co do płac, to są porównywalne, ale wszystko inne… prestiż, sprawy… przemawia na korzyść DIA.

— Czyżby? — zapytałem przekornie, chociaż rozsądek podpowiadał mi, że siwy generał ma rację. — A nie uważa pan, że wypadałoby zapytać, co ja o tym sądzę? — Mój głos był spokojny, ale wewnątrz wszystko się we mnie gotowało.

Zastępca dyrektora DIA tylko pokręcił głową. A potem podsunął w moją stronę stojącą na biurku butelkę wody.

— Golnij sobie, młody człowieku. Rozumiem, że masz prawo być wkurzony.

— Nie, dziękuję — odparłem. — Nie odpowiedział pan…

Podniósł rękę, nakazując mi ciszę. W tym geście było tyle władczości, że urwałem w pół słowa.

— Golnij sobie i daj mi się wytłumaczyć, dobrze? — poprosił zaskakująco miękkim głosem.

— Dobrze — zgodziłem się niechętnie i jednym haustem opróżniłem pół butelki.

Generał wstał i zaczął się przechadzać po pokoju.

— Na pewne stanowiska nie da się prowadzić tradycyjnej rekrutacji — zaczął. — Szukamy osób z konkretnymi umiejętnościami, ale chyba rozumiesz, że nie możemy ogłaszać wymagań w internecie. To by było dosyć śmieszne — niespodziewanie zachichotał. — Dlatego współpracujemy z FBI… I innymi instytucjami, które informują nas, gdy pojawi się osoba ze wskazanymi przez nas cechami. To może być jakaś szczególna, potrzebna nam akurat umiejętność… albo jakiś potencjał. Dogadujemy się z federalnymi… czy jakimś innym biurem… i przejmujemy od nich delikwenta, kierując go na szkolenie w takie miejsce, jak to. Dopiero po szkoleniu możemy ostatecznie stwierdzić, czy jesteśmy zainteresowani. Zresztą takie przejęcia to nie tylko nasza domena. Podobnie działa nasza większa siostra, CIA — wymówił tę nazwę z wyraźną niechęcią w głosie, po czym przerwał na chwilę, usiłując odnaleźć wątek. — Jak się pewnie domyślasz, właśnie tak było w twoim przypadku — podjął. — Przystąpiłeś do procedury rekrutacyjnej do Federalnego Biura Śledczego, my dostaliśmy wgląd w twoje dossier i postanowiliśmy dać ci szansę. To była kwestia jednego telefonu. No dalej, nie tłum tego, powiedz, co ci leży na sercu — dodał, widząc, że z trudem panuję nad złością.

Odetchnąłem głośno trzy razy i moje tętno spadło o dwadzieścia uderzeń na minutę. Tak gdzieś do stu. Wypiłem resztę wody.

— Wszystko rozumiem, tylko dlaczego pana ludzie nie powiedzieli mi tego wszystkiego w Waszyngtonie? Pan wybaczy, ale wywożenie kogoś do jakiegoś obozu na końcu świata bez choćby kilku zdań wyjaśnienia jest… słabe — umilkłem. — Nie mogliście mnie wtedy zapytać, czy jestem zainteresowany? — zacząłem po chwili, ale znów nie dokończyłem myśli.

— Nie mogliśmy — odpowiedział spokojnie generał — i ty też zdajesz sobie z tego sprawę. Jak to sobie wyobrażasz? Nie przyjmujemy ludzi tak z ulicy, nawet jeżeli mają to coś, czego szukamy. Najpierw musimy sprawdzić, co w danym człowieku siedzi…

— Zamęczając niemal na śmierć bieganiem?! — nie wytrzymałem i podniosłem głos.

— Spokojnie — głos Harkleya zabrzmiał prawie prosząco. — Wszystko w porządku, James — te słowa były skierowane do ochroniarza, który zaniepokojony zajrzał z korytarza do gabinetu. — Ludzie, którzy wieźli cię z Waszyngtonu, pracują dla nas — generał nachylił się nade mną i wbił we mnie spojrzenie. Z bliskiej odległości wydawał się jeszcze starszy. — Osobiście wydałem im rozkaz, by o niczym cię nie informowali. Przecież nie wiedzieliśmy, czy za dwa dni nie odwieziemy cię z powrotem. Robimy tak ze wszystkimi, którzy się nie nadają, a jest ich wbrew pozorom bardzo dużo. Zaryzykowałbym twierdzenie, że przynajmniej co druga z rekrutowanych przez nas osób nie przechodzi szkolenia i wraca do domu. Po co mielibyśmy się przed nimi odsłaniać? Przecież dla takiej agencji jak nasza anonimowość jest bardzo ważna. Im mniej osób wie, że jesteśmy i działamy, tym lepiej. Natomiast jeżeli chodzi o to całe bieganie… — zawiesił głos i spojrzał w kierunku drugiego z foteli. — Kapralu Scott, wyjaśnijcie.

Johnny obdarzył mnie uśmiechem, który tak dobrze znałem.

— Zaprawa fizyczna to najlepszy test charakteru — powiedział z pasją. — Przy ekstremalnym zmęczeniu człowiek nie jest w stanie ukrywać swych gorszych stron. Wszystkie słabostki widać jak na dłoni. Na podstawie reakcji na wysiłek oddzielamy, jak to się mówi u was w Idaho, ziarno od plew. Muszę powiedzieć — te słowa były skierowane już nie do mnie, lecz do generała — że Michael wypadł naprawdę świetnie. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek szkolił kogoś równie zdeterminowanego. Co nie oznacza, rzecz jasna, że umiesz biegać — odwrócił do mnie głowę, a jego twarz wykrzywił złośliwy grymas.

— I ja ciebie też — odpowiedziałem odruchowo, zły za jego protekcjonalną uwagę o moim rodzinnym Idaho. Potem wzruszyłem ramionami. — Dziwnie działacie. Rekrutacja każdego człowieka musi być bardzo droga. Osobisty trener, ośrodek zarezerwowany tylko dla kilku osób, pan przylatuje samolotem tylko po to, by ze mną pogadać…

— Cóż, jesteśmy elitarną agencją — mruknął Harkley, ale jego głos nie zabrzmiał z taką pewnością, jak wcześniej. — A poza tym bardzo nam na tobie zależy.

— To miłe — odparłem błyskawicznie. — Nie wiem tylko, czy mnie zależy na was.

Generał uśmiechnął się krzywo.

— Pewnie rozważasz możliwość posłania nas w diabły i przyjęcia oferty FBI, prawda?

Nie wyczułem pułapki i chociaż DIA intrygowała mnie coraz bardziej, pośpiesznie przytaknąłem.

— To ciekawa koncepcja — dodałem z uśmiechem, który spełzł z mojej twarzy po kilku sekundach. — Co to jest?

Trzymałem w ręku wręczony mi przez generała dokument, w którym dyrektor FBI uprzejmie informował, że nie zaliczyłem testu wstępnego i moja aplikacja została odrzucona. Dokument był datowany na początek marca. A mieliśmy już początek czerwca.

— Nie przejmuj się — mruknął Johnny. — Przeszedłem taką samą drogę jak ty. Mnie też nie chcieli u federalnych. Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że praca w DIA to najlepsze, co mogło mnie spotkać.

— A czym zwróciłeś na siebie ich uwagę? — spytałem odruchowo.

Johnny zaśmiał się cicho.

— Powiedzmy, że szybko biegałem — powiedział, a ja zrozumiałem, że wkraczam w inny świat. Świat, w którym każdy ma swoje sekrety. Z ponurą miną pokręciłem głową.

— Zanim pójdziemy dalej, muszę poznać twoją decyzję — przywołał mnie do rzeczywistości generał. — Zostajesz z nami czy wracasz do Boise? Pamiętaj, że twoja decyzja będzie nieodwracalna. Już nie będziesz się mógł wycofać.

W jego ostatnich słowach wyczułem ukrytą groźbę. Ramiona pokryły mi się gęsią skórką. Pomyślałem o tym wszystkim, co kochałem w swojej rodzinnej miejscowości: leniwych popołudniach, grillowanym kurczaku, sympatycznych dziewczynach z sąsiedztwa, wesołych i lekko gapowatych kolegach z pracy, zakupach w lokalnym supermarkecie, gdzie wszyscy się znali, wycieczkach na ryby, sobotnich imprezach w barze Klondike… Zestawiłem te sielskie obrazki z surowym pejzażem florydzkiego bagna i dwoma mężczyznami, którzy nie mówili mi całej prawdy, i podjąłem decyzję. A raczej podjęła ją za mnie moja przekorna natura.

— Chciałbym z wami pracować — powiedziałem po prostu.

— W takim razie witamy na pokładzie — generał uśmiechnął się i ścisnął energicznie moją dłoń, a potem podsunął mi do podpisu kilka papierów.

Przeczytałem wszystko dokładnie, ale nie znalazłem żadnych kruczków. Były to takie same papiery, jakie przed kilku laty podpisywałem w policji. Ostatni z dokumentów określał wysokość wynagrodzenia. Byłem więcej niż zadowolony.

Podczas gdy ja składałem podpisy na kolejnych formularzach, generał rozkładał na biurku jakieś inne dokumenty. Na kilku z nich dostrzegłem swoje zdjęcia. Zgadywałem, że czeka mnie coś w rodzaju podsumowania zawodowych dokonań. Nie mogłem się bardziej mylić — sukcesy i porażki, które stały się moim udziałem podczas ponadtrzyletniej służby w komendzie w Boise, zdawały się go kompletnie nie obchodzić.

— Chciałbym cię lepiej poznać — rzucił Harkley tonem towarzyskiej pogawędki. — Nie masz nic przeciwko temu, że nagramy tę rozmowę?

— Nie mam — pokręciłem głową. — Śmiało, proszę bardzo — zrobiłem zapraszający gest, a generał umieścił na blacie biurka miniaturowy dyktafon.

— Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę — ciągnął — że w aktach DIA, jako twojego obecnego pracodawcy, muszą się znaleźć precyzyjne informacje o wszystkim, co mogłoby być ważne z punktu widzenia bezpieczeństwa państwa. Czyli praktycznie o wszystkim, co w jakikolwiek sposób wiąże się z twoim dotychczasowym życiem. O przekonaniach, rodzinie, znajomych, kontaktach, a także praktycznie o wszystkim, co…

— Rozumiem — przerwałem, bo nie chciało mi się wysłuchiwać tej przydługiej litanii. — Tak się szczęśliwie składa, że nie mam nic do ukrycia. Mogę się wyspowiadać, tylko że to nie będzie ciekawe. Jestem zwyczajnym chłopakiem z Idaho. Tak, to właśnie tam, na końcu świata — dodałem na użytek Johnny’ego, który przedtem już wielokrotnie dworował sobie z miejsca, z którego pochodziłem.

— Nic ciekawego? — zapytał generał, a potem znacząco zawiesił głos. — Zgromadziliśmy sporo danych dotyczących twojego dotychczasowego życia — podjął po chwili. — Uważam, że nie jesteś aż tak nudny, jak ci się wydaje.

Nie miałem pojęcia, o co mu chodzi. Przykleiłem do twarzy uśmiech wyrażający powątpiewanie. Tymczasem generał sięgnął do kieszeni i wyjął papierosy.

— Zapalę, dobrze? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, wydmuchnął w stronę okna kłąb dymu, po czym wbił wzrok w rozrzucone przed nim papiery, dokumentujące całe trzydzieści dwa lata mojego życia. — Urodziłeś się w Pile. Jak tam jest?

— To miasto w środkowej Polsce, niecałe sto tysięcy mieszkańców — odpowiedziałem, czując się tak, jakbym cytował Wikipedię. — Kiedyś to było mundurowe miasteczko. Co drugi człowiek na ulicy był żołnierzem albo policjantem. Było tam wojskowe lotnisko i szkoła policyjna. A w zasadzie milicyjna, bo tak kiedyś nazywała się w Polsce policja. Biorąc pod uwagę, że czasy były wtedy dość siermiężne, nie było to miejsce, w którym chciałby pan spędzić urlop.

— A teraz?

— Nie mam pojęcia. Ostatni raz byłem tam jeszcze w latach osiemdziesiątych. Po tym, jak opuściliśmy Polskę, myślałem o tym mieście najwyżej dziesięć razy w życiu. Zresztą — zamyśliłem się — nie mam nawet strzępków wspomnień z tamtego okresu. Miałem wtedy dwa albo trzy… najwyżej cztery lata i wszystkie informacje o Pile pochodzą od mojej mamy i siostry.

— A twoje pierwsze wspomnienia?

Uśmiechnąłem się szeroko.

— Prędzej spodziewałbym się, że takie pytanie padnie w gabinecie psychoanalityka, a nie tu — powiedziałem. Chciałem dodać, że swobodniej rozmawiałoby mi się na kozetce, ale się nie odważyłem. Mina generała wcale nie wskazywała na jego rozbawienie. — Moje pierwsze wspomnienie? Chyba lot do Stanów. Wie pan, dla takiego dzieciaka, jakim wtedy byłem, lot samolotem to ogromna atrakcja. Pamiętam… Pamiętam, jak koła odrywały się od ziemi. Taki jeden slajd, nic więcej. A potem… potem było już Boise.

— Co w Boise?

— Czy ja wiem? Przedszkole? Zabawy na podwórku? Ciężko mi to teraz uszeregować.

— Aha — skwitował Harkley. Wyglądał na usatysfakcjonowanego. — To może przejdźmy do czasów trochę późniejszych. Edukacja?

Opowiedziałem o swojej przygodzie z amerykańskim systemem szkolnictwa. Szybko uporałem się z wyblakłymi wspomnieniami z podstawówki i przeszedłem do szkoły średniej. Lata spędzone w high school były jednym z najlepszych okresów mojego życia, więc opowiadałem o nich z wyraźnie wyczuwalną pasją w głosie. W oczach zaszkliły mi się łzy wzruszenia.

— A w trzeciej klasie awansowałem na pierwszego miotacza szkolnej drużyny… — snułem swą opowieść, ale zniecierpliwiony generał w pewnym momencie przerwał mi w pół słowa.

— Wiemy wszystko o twoich sukcesach sportowych — mówiąc to, wskazał na gruby plik kartek w rogu biurka. — Bardziej interesują nas zawarte przez ciebie w tym okresie znajomości.

Z żalem porzuciłem temat ulubionego bejsbola i zacząłem wymieniać z pamięci nazwiska kolegów, z którymi zadawałem się w młodości. Ze szkoły średniej płynnie przeszedłem na studia. Okres spędzony w Eugene, gdzie mieści się Uniwersytet Oregoński, też krył wiele wspaniałych wspomnień, ale nie kończył się sielankowo. Wszystko z powodu blondynki o imieniu Alice, która na ostatnim roku studiów została moją żoną.

— Była córką jednego z profesorów — wspominałem niechętnie, a generał coś notował. — Ładna dziewczyna, ale cholernie rozpieszczona. Po czterech latach małżeństwa postanowiliśmy się rozstać.

— W zgodzie? — Harkley podniósł wzrok znad papierów.

— Niezupełnie — przyznałem.

Nasze rozstanie było burzliwe. Oboje pracowaliśmy na uczelni i jednocześnie robiliśmy doktoraty — ja z historii literatury, a ona z biologii — więc siłą rzeczy kryzys w naszym związku stanowił w zamkniętym światku uniwersyteckiego kampusu niemałą sensację. Zaczęło się niewinnie, od małych kłótni, ale zanim się obejrzeliśmy, było już zbyt późno, by coś zmienić. Oboje byliśmy dzieciakami — ona rozpieszczoną królewną, a ja niedojrzałym ekssportowcem, który myślał tylko o śmiechu i zabawie. Do dziś nie wiem, które z nas zdradziło pierwsze. W każdym razie małżeństwo legło w gruzach, a razem z nim moja akademicka kariera. W wieku dwudziestu ośmiu lat musiałem zacząć wszystko zupełnie od nowa.

— W swojej cefałce napisałeś, że musiałeś dokonać przewartościowania życiowych celów — zauważył zastępca dyrektora DIA, zapalając drugiego papierosa.

Westchnąłem, bo nie lubiłem wracać myślami do tamtych dni.

— Prawda była taka, że psychicznie byłem wtedy wrakiem człowieka. Kompletnym wrakiem. I nie chodziło mi wcale o Alice, rozwód czy akademickie plotki. To w ogóle się dla mnie nie liczyło. Byłem załamany utratą pracy na uczelni. Przez całe dorosłe życie marzyła mi się kariera naukowa, a wówczas nie miałem na siebie pomysłu. Siedziałem w przyznanym mi tymczasowo pokoiku w kampusie, który zresztą musiałem zaraz zdać i… nie wiedziałem, co dalej.

— Depresja?

— Czy ja wiem? Nie próbowałem się leczyć. Na szczęście pomogła mi rodzina. Wkrótce stanąłem na nogi i udało mi się znaleźć pracę w rodzinnym mieście. W policji.

Harkley zdusił papierosa w kryształowej popielniczce.

— O pracy w policji nie będziemy teraz szczegółowo rozmawiać. Twoi szefowie przysłali nam pełne résumé twoich dokonań — mówiąc to, wskazał na opasłą niebieską teczkę ze znanym mi logotypem miejskiej policji w Boise. — Mam w zasadzie tylko jedno pytanie. Za co miałeś w zeszłym roku to postępowanie dyscyplinarne?

Zerknąłem na dokument, który trzymał w ręku. Była to kserokopia raportu, który dobrze znałem. Przecież sam byłem jego autorem.

— Tam wszystko jest — stwierdziłem, ale nie udało mi się wykpić od odpowiedzi.

— Opowiedz własnymi słowami, dobrze?

Czwartego sierpnia zeszłego roku, o godzinie drugiej po północy otrzymałem z centrali zgłoszenie przemocy domowej. Byłem akurat w pobliżu, więc pojawiłem się pod wskazanym adresem dosłownie dwie minuty później. To był domek jednorodzinny, jeden z setek w tej okolicy — ani ładniejszy, ani brzydszy od pozostałych. Nie zdążyłem wysiąść z radiowozu, gdy usłyszałem jakieś piskliwe wrzaski. Dochodziły z podjazdu przed garażem.

Boise jest spokojnym miastem, ale nawet w najspokojniejszych miejscach na ziemi dochodzi czasem do łamania prawa. Zgłoszenia przemocy domowej zdarzały się tu dość często, ale najczęściej przemoc ta nie sprowadzała się do fizycznej agresji. Zwykle chodziło o pospolite kłótnie między członkami rodziny, wywołane zazwyczaj nadmierną ilością spożytego podczas barbecue alkoholu. Policję wzywali praworządni sąsiedzi, a interwencja kończyła się mandatem za zakłócanie ciszy nocnej albo — jeżeli ukarany zachowywał się agresywnie — jedną nocą w miejskim areszcie.

Jednak wówczas było inaczej. W tym przypadku mężczyzna nie był niegroźnym pijaczkiem, tylko prawdziwym psychopatą. Podobno bił żonę już wcześniej, ale tego wieczoru postanowił pójść na całość. Kiedy do niego dobiegłem, okładał wijącą się na ziemi kobietę kijem od golfa, pozostawiając na jej białej skórze fioletowe plamy siniaków. Bez trudu powaliłem go na ziemię i skułem kajdankami. I wtedy to się stało.

— Widzisz, co narobiłaś, ty polska wywłoko! — krzyknął mężczyzna, a ja nagle poczułem się tak, jakby czerwona płachta zsunęła mi się na oczy.

— Wstawaj — powiedziałem, rozpinając mu kajdanki.

Koledzy z innego radiowozu odciągnęli mnie od niego po trzydziestu sekundach. Miał szczęście, że nadjechali tak szybko, bo w przeciwnym razie chyba bym go zabił. Ale i tak mu się oberwało. Lekarz na ostrym dyżurze musiał mu założyć dwanaście szwów, a chirurg plastyczny — zrekonstruować nos. Oczywiście facet tak tego nie zostawił. Dwa dni później, za pośrednictwem jego prawnika, wpłynęła na mnie oficjalna skarga.

Coś, co w myślach określiłem jako „zew patriotyzmu”, mogło mnie kosztować pracę, a nawet wolność. W duchu już przygotowałem się na kolejne zaczynanie wszystkiego od początku, ale tym razem miałem szczęście. Niestety, nie można tego samego powiedzieć o biednej Polce, która kilkanaście dni później — tym razem skatowana przez męża psychopatę do nieprzytomności — wylądowała na ostrym dyżurze. Byłem w tym czasie zawieszony, ale moi koledzy, którzy przyjechali go zatrzymać, w ramach solidarności zawodowej znów połamali mu nos. Tym razem nie składał skargi, tylko wylądował na kilka lat w więzieniu. A postępowanie przeciwko mnie zostało warunkowo umorzone.

— Kim ty tak naprawdę jesteś? Amerykaninem czy Polakiem? — zapytał mnie Harkley, gdy skończyłem swoją opowieść.

Odpowiedź akurat na to pytanie miałem przećwiczoną.

— Jestem Polonusem. Czyli Amerykaninem polskiego pochodzenia — odparłem zgodnie z własnym sumieniem.

Prawda była taka, że nie wiedziałem, czy czuję się bardziej Polakiem czy Amerykaninem. Kochałem oba te kraje i gdyby ktoś kazał mi między nimi wybierać, znalazłbym się w ślepym zaułku. Na szczęście generał, zamiast drążyć ten temat, wziął do ręki cienki plik papierów, w którym rozpoznałem wypełniony przez siebie na potrzeby FBI kwestionariusz osobowy.

— Wychowywała cię matka? — zapytał, zatrzymując wzrok na jednej ze stron.

— Tak — odpowiedziałem krótko, ale w jego wzroku było coś, co kazało mi rozwinąć tę lakoniczną wypowiedź. — Do Stanów wyemigrowaliśmy we trójkę: matka, siostra i ja. Do osiemnastego roku życia mieszkałem z nimi razem w Boise, potem wyprowadziłem się do akademika w Eugene. Z matką zamieszkałem znowu dopiero po rozwodzie, ale nie trwało to długo. Od trzech lat mieszkam sam.

— Proszę, jaki samodzielny! — zakpił Johnny. Chciał coś dodać, ale zrezygnował po tym, jak Harkley posłał mu miażdżące spojrzenie. — Przepraszam — bąknął i wbił wzrok w jakiś odległy punkt za oknem.

Generał tymczasem poklepał się po kieszeni i wyciągnął z niej kolejnego papierosa. Fakt, że w pomieszczeniu śmierdziało już jak w wędzarni, zdawał mu się w ogóle nie przeszkadzać. Zaciągnął się dymem z namiętnością nałogowego palacza i wydmuchnął w moim kierunku kolejną chmurę sinego dymu. Dostałem ataku kaszlu, ale w ogóle się tym nie przejął.

— A co z ojcem? — zapytał. — Nie ukrywam, że prześwietliliśmy cię dość dokładnie, ale w tych materiałach — wskazał dłonią na porozrzucane po biurku papiery — nie ma o nim w zasadzie żadnych informacji. Nic więcej, tylko samo imię.

— Adam — powiedziałem bardziej do siebie niż do niego, a w moim zachrypniętym głosie zabrzmiała nieukrywana niechęć.

Nie pamiętałem nawet rysów jego twarzy. Wiedziałem, że ożenił się z matką na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku i w przerwach między długimi wyjazdami służbowymi zdążył spłodzić dwoje dzieci — moją siostrę i mnie. Matka niechętnie o nim opowiadała, ale domyślałem się, że ich małżeństwo — zakończone naszą ucieczką na drugi koniec świata — nie było idealne. Daleko mu było do modelowego tatusia. Z tego, co wiedziałem, przez te wszystkie lata ani razu nie próbował się z nami skontaktować. Ale to nie dlatego czułem do niego niechęć. Prawdziwym powodem był wstyd.

— Mój ojciec pracował w komunistycznej milicji politycznej — powiedziałem szybko, bo chciałem to mieć za sobą, a potem zwiesiłem głowę. — Matka nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Kiedy tylko pojawiła się szansa, natychmiast od niego odeszła. To dlatego wylądowaliśmy w Stanach.

Chociaż życie już kilkakrotnie zmuszało mnie do wyjawienia profesji mojego ojca — na przykład podczas pierwszego obiadu u byłych teściów czy w trakcie rekrutacji do policji — to wciąż nie umiałem się do tego przyzwyczaić. Za każdym razem spiekałem raka i miałem ochotę zapaść się pod ziemię. Dobrze wiedziałem, jakim zbrodniczym systemem był komunizm.

Poczucie winy na mojej twarzy było tak wyraźne, że nie uszło uwagi generała.

— Nie przejmuj się — uniósł się w fotelu i klepnął mnie w ramię. — Czarna owca może się znaleźć nawet w najlepszej rodzinie.

Wiedziałem, że tym żartem próbuje rozładować atmosferę, ale ciągle byłem podminowany. Chociaż minęło już niemal trzydzieści lat, to zdrada mojego ojca wciąż mnie bolała. Dlatego z przyjemnością przystałem na zmianę tematu i opowiedziałem generałowi o swojej siostrze.

Katty — albo po prostu Kasia — była dumą rodziny. Ukończyła dwa fakultety, miała sympatycznego męża i dwójkę uroczych dzieci. Dwa lata temu przeprowadziła się do Seattle, ale byliśmy w stałym kontakcie telefonicznym.

— Moja siostra jest świetnym przykładem na to, że kobiety łatwiej odnajdują się w nowych warunkach. Jest bardziej amerykańska niż rdzenni Amerykanie. Nawet po polsku mówi z amerykańskim akcentem — zaśmiałem się, a Harkley mi zawtórował.

— No i tym sposobem doszliśmy do meritum — powiedział, odchylając się do tyłu w fotelu i splatając dłonie na brzuchu.

Przez chwilę nie miałem pojęcia, o co mu chodzi.

— Chcecie zwerbować moją siostrę? To się nie uda. Jest domatorką, a poza tym jest na urlopie macierzyńskim. Nie, naprawdę nie widzę jej w mundurze…

— Nie chodzimy na co dzień w mundurach — przerwał mi generał. — A poza tym co ci przyszło do głowy z tą siostrą?! Przecież to nie ona tu siedzi, tylko ty. Kapralu, badaliśmy mu inteligencję?

Żart był suchy, ale razem z Johnnym posłusznie parsknęliśmy udawanym śmiechem.

— Mówił pan o meritum… — przypomniałem delikatnie, gdy już się pośmialiśmy.

— No właśnie — Harkley popatrzył na mnie uważnie. — Pamiętasz, jak ci mówiłem, że poszukujemy ludzi ze szczególnymi umiejętnościami?

— Oczywiście — przytaknąłem. — Mówił o tym też człowiek, który mnie tu przywiózł z Waszyngtonu. Ale ja nie mam żadnej wyjątkowej umiejętności.

— Czyżby? — zapytał z zagadkowym uśmiechem.

— Tak, jestem pewny… — zacząłem z przekonaniem, ale nagle urwałem, a potem parsknąłem śmiechem. — A więc o to wam chodzi!

Pytanie zostało zadane po polsku, a ja odruchowo zacząłem odpowiadać w tym języku.

— Pozwolisz, że wrócimy do angielskiego — uśmiechnął się generał. — Po polsku nie znam ani słowa — to mówiąc, podsunął mi karteczkę, na której zapisano fonetycznie słowo „czyżby”. — Daruj mi ten mały teatr, nie mogłem się powstrzymać. Czekałem na moment, w którym stwierdzisz, że nic nie potrafisz…

— Dobre — wciąż trudno mi było zachować powagę. — Tylko że znajomość polskiego nie jest chyba niczym wyjątkowym…

Popatrzył na mnie jak na idiotę.

— Tak uważasz? Myślisz, że ściągalibyśmy tu ciebie, gdybyśmy dysponowali ludźmi z twoją znajomością języka? — urwał, by przypalić kolejnego papierosa. — Otóż okazało się, że w całej US Army nie ma człowieka, który mówiłby po polsku bez śladu akcentu i jednocześnie miał wystarczającą motywację, by dla nas pracować. Zgoda, można by może kogoś nauczyć… Zatrudniamy ludzi o szczególnych zdolnościach lingwistycznych, którzy są w stanie biegle opanować każdy język… Ale nawet w takim przypadku nie ma gwarancji, że znajomość języka będzie perfekcyjna. Tak więc młodzieńcze… chociaż pewnie nigdy się nad tym nie zastanawiałeś… dysponujesz czymś, co naprawdę może być dla nas przydatne.

Poczułem coś na kształt dumy.

— Mama w domu rozmawiała z nami po polsku. Nauczyłem się myśleć w tym języku i tak już zostało. Myślę, że mógłbym udawać człowieka, który od urodzenia mieszkał w Polsce. Tyle że praca pod przykryciem wymagałaby pewnie znajomości określeń slangowych…

Mówiłem dalej, a w tym czasie generał wstał i uchylił okno. Smród dymu z papierosów wymieszał się z unoszącymi się nad bazą bagiennymi wyziewami.

— O czym ty mówisz, chłopcze? — spytał uprzejmym tonem.

— Skoro mam pracować w Polsce pod przykryciem…

— A kto ci powiedział, że będziesz pracował w takim charakterze? — przerwał, a ja na moment zbaraniałem.

— Facet, z którym tu przyjechałem. Przedstawił się jako Johnson — wydukałem wreszcie.

— Ach, ten. Oni wszyscy przedstawiają się jako Johnson… Gadał, co mu ślina na język przyniesie. Nie miał pojęcia, do czego cię wykorzystamy.

Nie spodobało mi się określenie „wykorzystamy”, ale postanowiłem przejść nad nim do porządku dziennego. Moje myśli zaprzątało coś zupełnie innego.

— Skoro nie będę pracował pod przykryciem, to w takim razie co będę robił?

— Na razie, mój mały, będziesz tłumaczem — oznajmił mi z uśmiechem generał, a ja oklapłem jak przekłuty balon.

Gdy studiowałem literaturoznawstwo, szczytem moich marzeń było spędzenie zawodowej kariery w bibliotece, pomiędzy starymi manuskryptami. Ale od chwili, gdy — nieco przypadkowo — wylądowałem w policji, moja optyka znacząco się zmieniła. Spodobało mi się to inne, bardziej aktywne życie. Co prawda w Boise głównie wypisywałem mandaty i ramię w ramię z dzielnymi strażakami ściągałem z drzew wystraszone koty, ale to i tak było lepsze od siedzenia za biurkiem. Spodziewałem się, że teraz będzie jeszcze ciekawiej. Dlatego gdy generał oznajmił mi, czym będę się zajmował, nie umiałem ukryć rozczarowania. I złości.

— To po co mnie tak męczyliście? — zapytałem z wyrzutem. — Skoro mam tylko przerzucać papierki, to…

— Wybacz, chłopcze, ale nie mamy już wiele czasu — Harkley zerknął na zegarek i zaklął pod nosem. — Gwarantuję ci, że nie będziesz przerzucał żadnych papierków. Chcemy, byś na początek wspomógł nas w pewnym przesłuchaniu. Człowiek, z którym chcemy pogadać, przebywa w Stanach mniej więcej tyle lat co ty, ale wciąż kiepsko sobie radzi z angielskim.

— Po trzydziestu latach? — parsknąłem. — To chyba nie jest zbyt bystry?

— To staruszek. Nazywa się… — skrzywił się tak, jakby rozbolał go ząb. — Jak to się czyta… Czar… necki? Co za pokręcony język… — westchnął ciężko, po czym kontynuował już normalnym tonem: — Jesteśmy z nim umówieni już na jutro rano, więc niedługo musisz wyruszyć. To dwie strefy czasowe stąd, a poza tym na kompletnym odludziu.

Chciałem zażartować, że ostatnio przyzwyczaiłem się do takich miejsc, ale jedno spojrzenie na poważną twarz mojego nowego szefa przekonało mnie, że to nie czas na żarty.

— Kim jest ten Czarnecki? — zapytałem tylko, a generał wytrząsnął z paczki ostatniego papierosa.

— Obecnie emerytem — odpowiedział w zamyśleniu. — Ale kiedyś było o nim dosyć głośno. Naprawdę nie słyszałeś tego nazwiska? Pisały o tym gazety. Ściągnęliśmy go do Stanów w osiemdziesiątym dziewiątym roku, w ostatniej chwili ratując go przed śmiercią. To były szpieg. Jeden z naszych najważniejszych agentów w komunistycznej Polsce.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki