Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Odpowiedzi szukaj tam, gdzie nie dociera blask śródmiejskich latarni
Na oddział chirurgii w wyniku pobicia trafia Arek Maj, ochroniarz w modnym warszawskim klubie Trzynastka. Wkrótce inny pacjent znajduje jego ciało z poderżniętym gardłem. Dyżurująca lekarka postanawia powiadomić bliskich ofiary. Okazuje się jednak, że osoba, którą Maj wskazał do kontaktu, dwa lata temu zaginęła.
Właściciel klubu, znany jako Mecenas, zleca wyjaśnienie zagadki zabójstwa byłemu policjantowi Mateuszowi Krysiakowi. Na jaw wychodzą nowe fakty. Czego tak naprawdę boi się Mecenas?
Do bliskich zamordowanego usiłuje dotrzeć też Edyta, kelnerka z Trzynastki. Arek przed śmiercią zostawił jej na przechowanie sporą sumę pieniędzy. Jej poszukiwania przynoszą jednak więcej pytań niż odpowiedzi. Czego nie mówił jej Arek? I dlaczego musiał umrzeć?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 671
Noc była parna i wyjątkowo ciepła, nawet jak na maj, ale w pewnym momencie nagie przedramiona Edyty pokryły się gęsią skórką. Nie odrywając wzroku od zadrukowanej strony, sięgnęła po pled i zarzuciła go na plecy, a potem znów umościła się wygodnie w rattanowym fotelu, podciągnąwszy kolana pod brodę. Tam, gdzie w tej chwili przebywała myślami, nie było maja, tylko luty. Pomnik Mikołaja Kopernika okrywał całun świeżego śniegu, a w tle szczekały psy. Owczarki, rzecz jasna niemieckie. A w każdym razie… powinny szczekać. To podpowiadała jej wyobraźnia. Zawsze miała bujną wyobraźnię. Dlatego nawet teraz bez trudu wczuła się w klimat i z zaciśniętymi z przejęcia ustami towarzyszyła Alkowi Dawidowskiemu w misji unicestwienia tej podłej, niemieckiej tablicy, tak mocno przytwierdzonej do pomnika astronoma…
— Czy mogę u ciebie zamówić dwa piwa?
Alek zniknął, pozostał tylko Kopernik. Edyta oderwała wzrok od książki, zatrzymując go na moment na widocznym zza ogrodzenia zarysie pomnika, a potem podniosła się ze swojego stanowiska w centralnej części opustoszałego już ogródka Trzynastki.
— Lager czy ciemne? — spytała odruchowo, chociaż o trzeciej w nocy klienci rzadko zamawiali coś wyszukanego.
Chłopak, prawdopodobnie jeszcze student, wymienił najtańszą markę. Najtańszą, ale to nie znaczy, że tanią. O tej porze w Trzynastce ceny piwa zaczynały się od piętnastu złotych za kufel.
— To Kamienie na szaniec? — prześlizgnął się spojrzeniem po ofoliowanej okładce. — Chodzisz jeszcze do szkoły, co?
Nakryła książkę kocem. Powinna być dyskretniejsza — była tu w pracy, chociaż o tej porze nie miała już jej za wiele.
— Niech pan usiądzie, zaraz podam.
Ruszyła, lawirując między stolikami, ale chłopak zastąpił jej drogę. Wyczuła delikatny zapach perfum i znacznie intensywniejszy — trawionego alkoholu.
— Jasiu, nie uwierzysz — zwrócił się do swojego kompana.
Rozczochrany młodzieniec rozwalił się w fotelu w taki sposób, jakby nie zamierzał się już z niego podnosić. Szymon, główny barman, zwykł w takich przypadkach mówić, że klientowi odcięło nogi.
— Co?
Bełkot, który wydobył się z gardła młodzieńca, sugerował, że alkohol podziałał nie tylko na narząd ruchu, ale także na głowę. Kolega nie zwracał na to uwagi.
— Pani czyta lekturę. O drugiej… nie, o trzeciej nad ranem. — Przestąpił z nogi na nogę i uśmiechnął się, pozując na łobuziaka. — Ja nigdy nie umiałem zmusić się do szkolnych lektur. Nie wiem, kto je wybiera…
Edyta zerknęła na boki. Nie chciała, by pracodawca dowiedział się o książce. Dostała już dwie połajanki, a trzecia mogła być tą ostatnią. Lubiła tę pracę. Zwłaszcza w takie dni jak dziś, kiedy miała czas, by poczytać.
— Skończyłam już szkołę — powiedziała, starając się go wyminąć. — Wiem, że nie widać, musi mi pan uwierzyć na słowo.
— To co studiujesz?
Chłopak chyba starał się być przyjacielski, ale wolała, by dał jej już spokój. Chciała przynieść mu to piwo, a potem znów wrócić do harcerzy z Szarych Szeregów.
— Nie studiuję — odparła tonem, który miał go zniechęcić do zadawania dalszych pytań.
Nie zniechęcił.
— Powiedz, czemu akurat coś takiego. — Podniósł sfatygowany biblioteczny egzemplarz Kamieni na szaniec i zważył go w dłoni. — Interesujesz się historią? Ja ją studiuję, ale do głowy by mi nie przyszło…
— Dopiero niedawno przyjechałam do Warszawy — przerwała mu, odbierając książkę.
Na szczęście w zasięgu wzroku nie było nikogo, kto mógł ją podkablować. Ogródek był niemal pusty, więc reszta załogi już dawno przeniosła się do środka. Nie było nawet ochroniarza, który zwykle kręcił się przy wejściu.
— Przeniosłaś się do Warszawy. I co? Nie widzę związku.
— Chcę ją lepiej poznać. Także z książek.
— Czytasz Kamienie na szaniec, żeby poznać Warszawę?
Zdziwienie było komiczne, ale się nie roześmiała. Ominęła natrętnego studenta, ale ochłonął wystarczająco szybko, by ją dogonić, zanim zniknęła we wnętrzu. Westchnęła, zerkając mu przez ramię na schodki wiodące na poziom minus jeden.
— Jeśli chce pan dostać to piwo…
— A skąd przyjechałaś? Bo ja jestem chłopak z Częstochowy.
Nazwa miejscowości, w której dorastała, nic by mu nie powiedziała, dlatego poprzestała na regionie.
— A ja dziewczyna z Mazur. A teraz…
Chciała dać mu do zrozumienia, że nie jest tu na wczasach, tylko w pracy, ale zanim sformułowała myśl, chłopak obrócił się na pięcie i wrócił do stolika. Zza drzwi dobiegło pokasływanie, a potem pojawił się w nich Arek. Na jego widok ludzie często nabierali ochoty, by szybko się oddalić, tak jak i ten namolny student.
— Popieprzona ta pogoda, co? — Oparł się wytatuowanym ramieniem o mur kamienicy i zapalił papierosa. Luźna koszulka uwypuklała atletyczną budowę, a wygolona skóra głowy lśniła w blasku latarni tak intensywnie, jakby ją naoliwił. — W środku jest jak w tej, no…
Oderwała wzrok od wyjątkowo sugestywnego tatuażu na jego lewym ramieniu, przedstawiającego odwrócony krzyż.
— Tureckiej łaźni?
— No właśnie. A tu niewiele lepiej. Chyba będzie padać. Czego chciał ten gówniarz?
Edyta położyła dłoń na umięśnionej piersi kolegi. Arek potrafił być nadopiekuńczy.
— Chciał pogadać o książce.
— Intelektualista, tak? — W ustach ochroniarza określenie to zabrzmiało jak obelga. — Znów czytałaś? Dziewczyno, w końcu zepsujesz sobie oczy.
Popatrzył na nią surowo. U innych takie spojrzenie wzbudzało panikę, ale Edyta tylko się uśmiechnęła. Facet może i wyglądał jak zabójca na zlecenie, ale w stosunku do niej zachowywał się niczym starszy brat. Albo ojciec.
— Masz córkę?
— Czy ja ci wyglądam na kogoś, kto ma córkę?
— Pozory mylą — zażartowała, po czym zanurkowała mu pod ramieniem, chcąc wreszcie zrealizować zamówienie.
Chwycił ją niczym kurczaka i znów postawił przed sobą — tak ostrożnie, jakby była ze szkła.
— Zaczekaj. Ja już uciekam i przez jakiś czas mnie nie będzie…
— Zwolnienie lekarskie? — zakpiła, bo facet, chociaż stuknęła mu już pięćdziesiątka, wyglądał jak okaz zdrowia.
— Wyjeżdżam… Powiedzmy, że do sanatorium.
Ton sugerował, by nie dociekać, ale Edyta i bez tego wiedziała, że pewnych tematów lepiej unikać. Mężczyźni tacy jak Arek mieli swoje tajemnice.
— To miłego odpoczynku.
— Zaczekaj. Ktoś nasypał ci soli do majtek? Mam jeszcze jedną sprawę. — Sięgnął do tylnej kieszeni spodni i wydobył z niej niewielkie zawiniątko. Chciał je wręczyć Edycie, ale się uchyliła.
— Co to? Używane skarpetki?
— Bardzo śmieszne. To gotówka. Czy mogłabyś ją dla mnie przechować?
Prosił ją już wcześniej o różne przysługi. Odbierała dla niego paczki, robiła drobne zakupy, a raz nawet przechowywała telefon, który — jak zakładała — był trefny. Ale gotówka to co innego. Nie chciała brać na siebie aż takiej odpowiedzialności.
— Za rogiem masz wpłatomat.
— Proszę, weź. To tylko parę groszy. Nie mogę wszystkiego trzymać w banku.
Zanim zdążyła zaprotestować, włożył jej zawiniątko do kieszeni fartucha. Westchnęła, a potem chciała przeliczyć pieniądze w świetle latarni, ale pociągnął ją do wnętrza.
— Nie na widoku.
— Te pieniądze… — Chciała zapytać, czy nie są brudne, ale gdy zobaczyła gruby plik, straciła głos. Nigdy nie widziała tylu banknotów. Same dwusetki. — Ile tego jest?
— Jakieś dwadzieścia.
— Tysięcy? — Trzęsącymi się palcami przeliczyła banknoty. W zawiniątku były dokładnie dwadzieścia trzy tysiące. — Co ja mam z nimi zrobić? Ja nie chcę.
— Daj spokój, to tylko pieniądze. Po prostu je przechowaj, dobrze?
— Dlaczego ja?
Facet odchrząknął. Był chyba zakłopotany, co nie zdarzało się często. A właściwie nie zdarzało się wcale.
— Bo tylko tobie ufam, mała. Pomożesz?
Po takiej deklaracji nie pozostało jej nic innego, tylko się zgodzić. Wtedy po raz kolejny zrobił coś, czego nigdy nie robił. Cmoknął ją w policzek. To była noc pierwszych razów.
— Kiedy się zobaczymy?
— Niebawem.
Zanim się odwrócił, usłyszała, jak pociąga nosem. A przecież utrzymywał, że od dwudziestu lat nie był chory. Nie miewał nawet kataru.
— Wszystko w porządku?
— Tak, mała. Idź, zanieś im to piwo.
Nabrał powietrza, ale zanim zdążył powiedzieć coś jeszcze, przed wejściem do knajpy zatrzymał się elegancki młodzieniec. Arek posłał mu mało zachęcające spojrzenie, lecz elegant wcale się tym nie przejął.
— Czy pan wie, że zamknięte są wszystkie piekarnie? — poskarżył się ochroniarzowi, a potem odwrócił się w kierunku ogródka i wydarł na całe gardło: — Ludzie, słyszycie? Nie ma chleba!
— Spierdalaj stąd. — Katar zniknął. Arek znów był tym bezdusznym twardzielem, który niemal co wieczór pacyfikował intruzów zakłócających spokój klientów Trzynastki. — Słyszałeś, ćpunie? Już cię tu nie ma.
Edyta, przyzwyczajona do takich obrazków, obserwowała w milczeniu, jak ochroniarz odciąga eleganta w kierunku Krakowskiego Przedmieścia, by na koniec — na tle pomnika Kopernika — wypłacić mu symbolicznego kopniaka w siedzenie. Elegant pospiesznie się oddalił, a Arek skręcił w kierunku bramy. Zanim zniknął Edycie z oczu, uniósł rękę i pomachał. Odmachała, a potem uświadomiła sobie, że w drugiej ręce wciąż ściska te nieszczęsne dwadzieścia trzy tysiące. Zawiniątko paliło jej palce. Niczym zawodowa kurtyzana wcisnęła je pod stanik, po czym — z kolejnym ciężkim westchnieniem — skierowała się w dół, do baru.
Niedziela dobiegała końca. Był właściwie początek poniedziałku. W sali, która w weekendy pękała w szwach, teraz bawiło się najwyżej dwadzieścia osób. Kilku mężczyzn po trzydziestce, których Edyta nazywała japiszonami, kilku studentów i garstka dziewczyn w wieku od osiemnastu do dwudziestu pięciu lat. Za barem, pod nieobecność Szymona, stał Longer. Piegowaty dwudziestoparolatek o zaraźliwym uśmiechu i wzroście młodej żyrafy.
— Nalejesz dwa?
Longer kiwnął głową, po czym wyjął z lodówki dwie butelki i — trzymając je w rozcapierzonej dłoni — napełnił jednocześnie dwa kufle, nie przerywając rozmowy z zapatrzoną w niego jak w obrazek śliczną dziewczyną. Pochylała się nad barem w taki sposób, że stojąc z tyłu, można było zobaczyć rowek między pośladkami, który Szymon nazywał zawsze przedziałkiem hydraulika.
— Jesteś sam?
— Z Olką. — Longer machnął ręką w kierunku sali. Olka musiała być gdzieś tam, między tańczącymi parami. Chyba nie chciała oglądać go w akcji. Skrycie się w nim kochała, co Edyta uznawała za skrajną głupotę. Jak można było zakochać się w kimś tak niestałym jak Longer?
— Kiedy zamykamy?
Barman, który pod nieobecność Szymona zarządzał interesem, oderwał na moment wzrok od dekoltu swej adoratorki, zerkając na zegarek.
— Za pół godziny — zdecydował. Teoretycznie działali do ostatniego klienta, ale w tygodniu starali się nie pracować dłużej niż do czwartej. Dwie godziny później do akcji wkraczały sprzątaczki. — Nie przyjmuj nowych zamówień. Będzie padać?
Nie czekając, aż odpowie, wrócił do dziewczyny z przedziałkiem hydraulika. Edyta pokonała schody i wyszła przed kamienicę. W ogródku ostali się jedynie dwaj studenci. Przeszła między stolikami, znajdując na jednym z nich pięćdziesiąt złotych. Napiwek był hojny, tym bardziej że znaczną część wieczoru spędziła z nosem w książce.
— Czy może pan zapłacić? — spytała grzecznie, ustawiając szklanki z piwem i sięgając na biodro po terminal.
I wtedy się zaczęło. Bardziej pijany ze studentów, ten, który nie podnosił się z fotela, nagle przechylił głowę, a potem — razem z siedziskiem — poleciał w tył. Odgłosowi, z którym uderzył o ziemię, towarzyszył brzęk tłuczonego szkła.
— Zbierajcie się — nakazała jego towarzyszowi, ale ten, zamiast zastosować się do polecenia, tylko powachlował się książką.
Kamieniami na szaniec, które podwędził z jej stanowiska.
— Nic mu nie będzie — oznajmił pogodnie i jak gdyby nigdy nic upił łyk piwa. — Posiedzisz ze mną?
Edyta pochyliła się nad leżącym studentem. Rzeczywiście, nic mu nie było. Spał z przylepionym do ust uśmiechem, tuląc policzek do podstawy sąsiedniego stolika. Zaklęła, a potem rozejrzała się za pomocą. To nie była mordownia, tylko ekskluzywna knajpa. Tu nie spało się pod stołem, tylko co najwyżej wylatywało na kopach.
— Zabierz go — poprosiła, ale student pokręcił głową. Próbował ją objąć, ale strąciła jego rękę i z przerażeniem spostrzegła, że przed kamienicę podjechało białe maserati. Właściciel Trzynastki, a także całej kamienicy, nie grzeszył wyrozumiałością. Taka wtopa na oczach szefa… — Wynoście się — warknęła, a do oczu napłynęły jej łzy.
Maserati zatrzymało się z piskiem opon. Edyta odsunęła się od kłopotliwych klientów i odruchowo poprawiła bluzkę, ale Mecenas — bo tak nazywano jej szefa — nawet nie spojrzał w stronę ogródka. Rzucił się biegiem i zniknął w bramie. Jeszcze przez chwilę słyszała, jak podeszwy jego pantofli uderzają w ceramiczną kostkę, a potem zapadła cisza.
— Co jest? — zapytała na głos.
Nie powinna opuszczać swojego stanowiska, lecz ciekawość okazała się silniejsza. Poza tym potrzebowała pomocy. Miała nadzieję, że Arek nie pojechał jeszcze do tego swojego sanatorium. Chciała go poprosić, by pozbył się studentów, i przy okazji zapytać, czemu ich szef o trzeciej nad ranem urządza sobie interwały. Arek przecież wiedział wszystko. Starając się nie robić hałasu, wślizgnęła się do ciemnej bramy. Ostrożnie wyjrzała na podwórko typu studnia — tu też było ciemno, ale nie aż tak. Z jednego z okien na drugim piętrze sączyło się światło. Po drugiej stronie szyby zastygła kobieca postać.
— Otylia?!
Damska sylwetka mogła równie dobrze należeć do Olki, lecz ona przecież znajdowała się trzy poziomy niżej, w Trzynastce. Edyta przebiegła przez podwórko i wklepała kod, by dostać się do klatki, a potem wymacała włącznik światła, ale oczywiście nie działało. Przedwojenne kamienice bywają piękne i klimatyczne. Niestety nie wszystko funkcjonuje w nich tak, jak należy.
Gdzieś z góry dobiegło do niej przekleństwo, następnie energiczny odgłos kroków, aż wreszcie — trzaśnięcie drzwiami. Wyglądało na to, że szef postanowił odwiedzić córkę. Nalot, niezapowiedziana wizyta… Istniały pewnie inne określenia, ale te wydały się Edycie najwłaściwsze. Otylia znów miała przechlapane. Nie miała łatwego życia. Tatuś mecenas był zdecydowanie zbyt opiekuńczy. Po Trzynastce krążyły plotki, że najchętniej zamknąłby ją w wieży.
W przeciwieństwie do tych prowadzących na piętra schody do sutereny były wąskie i drewniane. Po ciemku można tu było skręcić kark, ale Edyta pokonywała je tyle razy, że znała każdą wypaczoną deskę. Gdy znalazła się na dole, wymacała klamkę, ale metalowe drzwi były zamknięte. Wyjęła z kieszeni klucz, wystarczająco duży, by można go używać jako broni, po czym przez chwilę po omacku szukała dziurki. Wreszcie znalazła i z wysiłkiem przekręciła klucz, a potem — minąwszy drzwi do swojej nory — skierowała się do bliźniaczej nory, w której pomieszkiwał Arek.
— Spokojnie, to tylko włamanie.
Pchnęła drzwi i weszła do środka, spodziewając się usłyszeć znajome pochrapywanie. Ale w pokoiku było cicho jak makiem zasiał. Sięgnęła do włącznika światła, lecz ich suterena musiała czerpać prąd z tego samego źródła, co instalacja elektryczna klatki. Ekran jej przedpotopowej nokii niewiele oświetlał. Wspomagając się dotykiem, upewniła się, że nikogo tu nie ma. Nie trwało to długo — pomieszczenie miało tylko kilka metrów kwadratowych.
— Cholera — mruknęła, gdy przewróciła stopą szklankę.
Niezidentyfikowana kleista ciecz przywarła do podeszew jej trampek i teraz każdemu krokowi towarzyszył charakterystyczny odgłos. Wyszła na korytarz, a potem pokonała skrzypiące schody. I wtedy do odgłosu jej klejących się trampek dołączył kolejny. Dźwięk pojazdu na sygnale. Syreny — policyjne lub pogotowia.
Wyszła z klatki akurat w momencie, gdy na podwórko dotarli ratownicy. Pierwszy z nich musiał widzieć w ciemności niczym kot, bo podbiegł do niej jak po sznurku.
— To tutaj?
— Ale co? — wyjąkała.
— Mieliśmy zgłoszenie od pana Mikołaja Szulca.
— Od Mecenasa — poprawiła go odruchowo, po czym ponownie wklepała kod i otworzyła drzwi do klatki. — Pod szóstką mieszka jego córka, Otylia…
— Chodzi o mężczyznę — przerwał jej ratownik, do którego dołączyła dwójka pozostałych członków zespołu. — Tędy?
Uznała, że będzie najlepiej, jak zaprowadzi ich do Mecenasa. Pomknęła po schodach tak szybko, że odsadziła zespół na dobre kilka metrów. Na pierwszym piętrze zaliczyła spotkanie pierwszego stopnia ze ścianą, na którą wpadła, omijając jazgotliwego pieska. Za pieskiem, z drzwi mieszkania numer cztery, wyłonił się jego właściciel. Zignorowała chrapliwy, napastliwy głos i popędziła dalej, na drugie piętro. Właściciel pieska nie dał jednak za wygraną.
— Czy w tym domu będzie kiedyś normalnie? — spytał retorycznie, nie milknąc nawet na widok pracowników pogotowia. — Wiedziałem, że w końcu coś się stanie…
Wizjer przywodził na myśl robaczka świętojańskiego, ale zanim Edyta dopadła do drzwi, te otworzyły się na oścież, zalewając korytarz smugą jasnego światła. Zmrużyła oczy.
— Co się stało… szefie? — wymamrotała, walcząc z krótkim oddechem.
Siwe włosy Mecenasa budziły skojarzenie z aureolą, ale on sam nie był święty. Zwykle nie szczędził Edycie złośliwych uwag. Tym razem też na nią naskoczył:
— Po cholerę tu przylazłaś? Przecież dzwoniłem. Mówiłem Longerowi, żeby trzymał cię z daleka…
Chciała przeprosić, chociaż nie wiedziała za co, ale nagle zupełnie o tym zapomniała. Na końcu korytarza coś leżało. Kłąb szmat, wyjątkowo duży. Tak duży, że…
— Nie! — Znalazła się tam jeszcze przed ratownikami. To, co wzięła za kłąb szmat, okazało się człowiekiem. Przerażająco nieruchomym. W świetle padającym z otwartych drzwi mieszkania wyraźnie widziała tatuaż. Wykrzywione oblicze diabła. — Arek, Słyszysz mnie?! Arek!
— Proszę się odsunąć.
Opadła na kolana. Ratownicy przystąpili do pracy, a ona śledziła każdy ruch, raz po raz zerkając z przerażeniem na twarz przyjaciela. W świetle latarek wydawała się bardzo blada, ale tylko w tych miejscach, gdzie nie było krwi. A krwi było dużo, cholernie dużo. Gdy myślała, że jest już po wszystkim, Arek nieoczekiwanie otworzył oczy i spojrzał prosto na nią. Zaskakująco przytomnie. A potem nazwał ją tak, jak nigdy wcześniej:
— Żegnaj, kochana.
Chciało jej się płakać, ale połknęła łzy. Umiała być twarda. Jej życie nie było usłane różami.
— Nie wygłupiaj się. Jakie „żegnaj”? Do wesela się zagoi.
— Będzie dobrze — zawtórował jej ratownik, lecz Arek powoli pokręcił głową.
Sprawiał wrażenie pogodzonego z losem.
— Jestem już martwy — oświadczył i zamknął oczy.
Mateusz Krysiak był zdania, że biegłość w danej dziedzinie osiąga się wraz z doświadczeniem. Nie wierzył w młodych geniuszy, a lekarka, która objęła przed chwilą nocny dyżur, była właśnie taka. Młoda, irytująco młoda. Patrząc na jej buzię, miał wrażenie, że przygląda się modelce — a przecież karierę w modelingu robiły głównie nastolatki. Czarne włosy, czarne oczy, wysmukła sylwetka, idealna cera… Wyglądała tak, jakby trafiła tu wprost z wybiegu.
— Ile ma pani lat? — spytał, wyciągając się w swoim szpitalnym wyrku, które okazało się nadspodziewanie wygodne.
— Trzydzieści — odparła odruchowo kobieta, w nieco neurotyczny sposób poprawiając fartuch. Krysiak wciąż zwracał uwagę na takie gesty. To było zboczenie zawodowe. Pamiątka po kilkunastu latach w policji. — Czy to ma znaczenie, ile mam lat?
— Nie… O ile nie chce mi pani nastawiać ręki.
Lekarka przewróciła oczami, ale gdy znów na niego spojrzała, zrobiła to w sposób profesjonalny, idealnie maskując niechęć. Krysiak poczuł, że jego pierwotna ocena była chybiona. Dziewczyna może i była młoda, ale nie neurotyczna. Umiała panować nad emocjami, co w zawodzie chirurga nie powinno szczególnie dziwić.
— Co się panu stało w tę rękę?
— Wypadek na rowerze.
Lekarka popatrzyła w kartę pacjenta, a potem wzruszyła ramionami.
— Podejrzenie złamania kości haczykowatej… I wskazanie do ewentualnej operacji. Czyli nic groźnego. Czemu leży pan w szpitalu? I to na chirurgii?
— O to niech pani zapyta lekarza. Tego czerniawego, z wyskubanymi brwiami.
— Doktora Wielowieyskiego? — spytała, a towarzysząca jej pielęgniarka nerwowo rozejrzała się na boki.
— Tak. To jakiś ważniak, co? Pewnie pan ordynator… Zachowuje się tak, jakby cały ten szpital należał do niego.
— Proszę być już cicho — warknęła pielęgniarka.
Doktor Wielowieyski rzeczywiście musiał być kimś ważnym, bo patrzyła na Krysiaka niczym na bluźniercę.
— Boli pana? — spytała lekarka, w przeciwieństwie do pielęgniarki wcale niezrażona lekceważeniem, jakie okazał jej koledze po fachu.
— Da się wytrzymać. To znaczy — zreflektował się — byłoby lepiej, gdyby ten obok tak nie jęczał. Delikatny jak chińska porcelana.
Wskazał na sąsiada. Lekarka nie zdołała powstrzymać uśmiechu, bo pacjent był wielki jak niedźwiedź i wytatuowany niczym więzień recydywista. Nie chodziło o ilość tatuaży, tylko o to, co symbolizowały. Na obnażonym ramieniu widniał odwrócony krzyż, a wyżej — diabeł dosiadający motocykla. Z lewej piersi łypał z kolei ponury szkielet z kosą.
— Chińska porcelana? — Lekarka miała plakietkę, z której wynikało, że nazywa się Andżelika Majewska i jest rezydentką chirurgii. — Nie ma pan ochoty mu przyłożyć?
Wielkolud nawet nie podniósł głowy. Porównanie z chińską porcelaną nie było nietrafione. Tyle że w tym wypadku porcelana była potłuczona. Zbita. Facet wyglądał jak kupka nieszczęścia.
— Gdyby był w lepszej formie, trzymałbym się na dystans — zauważył pogodnie Krysiak.
Tym razem lekarka kompletnie go zignorowała. Usiadła przy łóżku wielkoluda i wyjęła z przybornika miniaturową latarkę.
— Halo, proszę pana. Jak pan się nazywa?
— Arkadiusz Maj — odparł, a właściwie wychrypiał mężczyzna, strzelając oczami na boki. — Co pani robi?
— Nic ciekawego. — Doktor Majewska zaświeciła mu najpierw w prawe, a potem w lewe oko. Krysiak wiedział, co teraz usłyszy, i oczywiście się nie pomylił. — Ma pan zawroty głowy? Nudności?
Wielkolud pokręcił głową.
— Ten wasz bonzo też diagnozował go w kierunku wstrząśnienia mózgu. Ale ostatecznie stwierdził, że koleś jest tylko poharatany.
Lekarka spojrzała na Krysiaka w taki sposób, że ktoś wrażliwszy od niego schowałby się do mysiej dziury.
— Umiem czytać — poinformowała beznamiętnie.
— Z jego mózgiem jest wszystko w porządku. Nie da się zniszczyć organu, który zanika.
— Bardzo zabawne. Czy mógłby już pan… — Nie dokończyła. Na powrót skupiła uwagę na pacjencie. — Panie Arkadiuszu, czy pamięta pan, co się stało?
— Zostałem pobity.
— Gdzie?
Arkadiusz Maj wskazał na głowę. Krysiak nie zdołał powstrzymać śmiechu, który jednak — pod wpływem spojrzenia lekarki — przeszedł w kaszel.
— Dostał pan w głowę, to wiem. Ale gdzie do tego doszło? W domu, w sklepie, na ulicy?
— W kamienicy przy Oboźnej trzynaście. Pod mieszkaniem numer sześć.
— Co go pani tak wypytuje? Pani jest z policji?
Krysiak pomyślał, że przeszarżował, ale lekarka raz jeszcze udowodniła, że zalicza się do stworzeń zdecydowanie zimnokrwistych.
— Sprawdzam ewentualne deficyty w przetwarzaniu danych — wyjaśniła, a potem uśmiechnęła się uspokajająco. — Proszę się nie martwić, panie Arkadiuszu. Jeśli pamięta pan nawet numer mieszkania, to z pana mózgiem wszystko jest w porządku.
W sali był jeszcze trzeci pacjent, nieruchomy człowiek szczelnie owinięty bandażami. Przypominał egipską mumię, a leki, które przyjmował, były tak silne, że ledwo kontaktował. Doktor Andżelika zadała mu kilka pytań, na które odpowiedział monosylabami. Krysiak przysłuchiwał się tej rozmowie z umiarkowanym zainteresowaniem, ale tylko do momentu, w którym jego spojrzenie prześlizgnęło się po pielęgniarce. Kobieta ewidentnie miała ze sobą jakiś problem. Przez sekundę lub dwie bombardowała go wzrokiem, a potem — gdy uniósł brwi — przeniosła spojrzenie na okno i widoczny z niego zaniedbany trawnik.
Zajęty pielęgniarką zapomniał na chwilę o swoim sąsiedzie. A ten nie lubił, gdy o nim zapominano.
— Proszę pani. — Arkadiusz Maj wypowiadał każde słowo powoli, jakby z wysiłkiem. Doktor Andżelika natychmiast znalazła się przy jego łóżku. W swym białym szpitalnym stroju wyglądała niczym anioł miłosierdzia. — Czy mógłbym zadzwonić?
Facet zadał to pytanie już wcześniej, ale doktor Wielowieyski słusznie zauważył, że szpital to nie centrala. Andżelika Majewska była bardziej empatyczna.
— Z kim chciałby pan się skontaktować?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki