Garść popiołu - Wojciech Wójcik - ebook + książka

Garść popiołu ebook

Wojciech Wójcik

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jeden tajemniczy telefon rozpoczyna koszmarną wyprawę w przeszłość

Podczas zebrania rady pedagogicznej ktoś odkrywa zwłoki nauczyciela geografii. Policja podejrzewa samobójstwo, ale nie wszyscy w to wierzą. Zwłaszcza że przed śmiercią geograf odebrał tajemniczy telefon...

Tomek, młody nauczyciel i przyjaciel zmarłego, rozpoczyna prywatne śledztwo. Wkrótce przekonuje się, że szkoła skrywa swoje drugie oblicze – nie jest bowiem tak bezpiecznym i przyjaznym miejscem, jakby mogło się zdawać. Na światło dzienne wychodzi mnóstwo wstydliwych faktów: od zakazanych romansów, skrywanych nałogów, po zatuszowane wypadki i finansowe przekręty. Niemal każdy z nauczycieli obarczony jest mrocznym sekretem. Jeden z nich skrywa prawdę o zabójcy i jego motywie.

Dążąc do rozwikłania zagadki, Tomek nie przebiera w środkach. Z zaskakującą sprawnością odczytuje ślady i wskazówki. Dołącza do niego tajemnicza nieznajoma. Czy można jej zaufać? Tymczasem bezlitosny mściciel pozostaje nieuchwytny i uderza kolejny raz. Z czasem przerażony Tomek uświadamia sobie, że z mordercą łączy go więcej, niż mógłby przypuszczać..

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 648

Oceny
4,1 (143 oceny)
65
42
27
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
netatoo

Nie polecam

Nie da się tego słuchać....
00
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

super polecam
00
JoannaLadowska2023

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję autorowi za pomysł na powieść trzymająca w napięciu słuchacza. Fabuła rozbudowana, ktoś może sądzić, że zbyt dużo się dzieje,że za długo... Nic bardziej mylnego , atutem powieści jest spokój i niespiesznie opowiadana historia bohaterów. Kto polubi ten styl tak jak mnie przypadł do gustu, będzie słuchać kolejne kryminały.
00
Brzenczki

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, trzyma w napięciu do końca. Polecam .
00

Popularność




Wojciech Wójcik Garść popiołu ISBN: 978-83-65521-41-5 Copyright © by Wojciech Wójcik, 2016 All rights reserved Redakcja: Jolanta Kusiak Projekt okładki: Izabella Marcinowska Łamanie: Grzegorz Kalisiak Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26 Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer.

Prolog

Niebo płakało razem ze mną. Zimne krople deszczu atakowały każdy odsłonięty kawałek skóry, a potem z cichym pluśnięciem rozbryzgiwały się na marmurowych nagrobkach. Woda chlupotała pod nogami, przemaczając buty i skarpetki. Było szaro i wstrętnie — właśnie tak zawsze wyobrażałem sobie własny pogrzeb.

Ale to jeszcze nie była pora na mnie. W polakierowanej trumnie, dźwiganej przez sześciu elegancko ubranych mężczyzn z zakładu pogrzebowego, spoczywało ciało kogoś innego. Za każdym razem, gdy zerkałem w tamtą stronę, do oczu napływały mi łzy rozpaczy, schnące błyskawicznie na policzkach w podmuchach chłodnego wiatru.

Drżałem na całym ciele, ale nie z powodu zimna. Wciąż nie mogłem się pogodzić z tym, co zaszło. Śmierć ma w sobie coś nieodwracalnego, ale ja wciąż chciałem wierzyć, że tym razem będzie inaczej. Że nagle obudzę się w swoim łóżku i po chwili zdam sobie sprawę, że to był tylko koszmarny sen.

Niestety głos księdza, dobywający się z trzeszczącego, wysłużonego głośnika, brzmiał przerażająco realnie: „Dobry Jezu a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie”…

Podążający za trumną tłum był tak wielki, że idąc wąskimi alejkami cmentarza w Legionowie, rozciągał się na kilkadziesiąt metrów. Składał się w znacznej części z młodzieży, w tym szczególnym dniu wyjątkowo poważnej i jakby wycofanej. Gdzieś wśród tego tłumu znajdowali się też nauczyciele, ale żaden z nich — z dyrektorką na czele — nie musiał apelować o ciszę. Miejscowa młodzież dobrze pojmowała ogrom tragedii i zachowywała pełne szacunku i współczucia milczenie.

Oprócz uczniów w kondukcie żałobnym było wielu mężczyzn w mundurach. Większość z nich znała zmarłą osobiście. Chociaż z racji wykonywanego zawodu mieli już do czynienia z przedwczesną śmiercią, to ich twarze zastygły w wyrazie szczerego żalu. Widzieli już wiele ludzkich dramatów, więc widok łez w ich niepokornych oczach był tym bardziej przejmujący.

Ale dla nikogo ten dzień nie był tak bolesny, jak dla mnie. Rozchlapując płynącą alejkami wodę, podążałem za trumną, zadając sobie wciąż te same pytania. Czy dało się zrobić coś więcej? Czy mogłem temu zapobiec? W jakiś sposób oszukać lub przebłagać żądną krwi kostuchę? I chociaż nie umiałem jednoznacznie odpowiedzieć na żadne z tych pytań, to obok ściskającego serce żalu czułem też olbrzymie wyrzuty sumienia. I wiedziałem, że będą mi one towarzyszyć już do końca moich dni.

Gdy dotarliśmy na miejsce, oczy zaszły mi mgłą. Przymknąłem je, nie chcąc oglądać otwartego grobu, w którym miała spocząć trumna. To było zbyt bolesne. Wiedziałem, że chociaż martwe ciało powędruje zaraz do ziemi, to moja rozpacz nie zostanie pogrzebana razem z nim, tylko podąży wraz ze mną, skryta w moim sercu.

Wygłaszana przez księdza treść ostatniego pożegnania jakoś do mnie nie docierała. Rozpoznawałem jedynie pojedyncze wyrazy, ale nie byłem w stanie połączyć ich w spójną całość. Co prawda nie pozwoliłem nafaszerować się żadnymi pigułami, ale i bez tego byłem kompletnie otępiały. Może dlatego wypowiedziane przez kapłana słowa o końcu ziemskich cierpień i obietnicy życia wiecznego nie przyniosły mi ani krzty ukojenia.

W tle wzmocnionego mikrofonem głosu księdza usłyszałem ponure krakanie wron. Te odgłosy o wiele lepiej oddawały stan mojego ducha. To nie był pierwszy nagły zgon w ostatnim czasie i nie pierwszy pogrzeb, w którym uczestniczyłem. Ale ból, który odczuwałem, był nieporównywalny z niczym, czego doświadczyłem wcześniej. Nagła śmierć mojego przyjaciela wydała mi się teraz jedynie niewiele znaczącym epizodem. Ale to właśnie ona zapoczątkowała serię dramatycznych wydarzeń. I pogrzebów, w których uczestniczyłem.

W oczekiwaniu na moment, w którym trumna z tak drogą mi zawartością spocznie na dnie szarego grobu, zacisnąłem dłonie na trzymanym przed sobą wózku inwalidzkim i cofnąłem się myślami do tych czterech szalonych dni.

Dzień pierwszy — środa

Stałem jak słup soli i walczyłem o każdy oddech, a ściśnięte serce waliło mi tak mocno, że obawiałem się, iż zaraz wyskoczy przez gardło i zniknie za uchylonym oknem dachowym. Oczy o rozszerzonych źrenicach miałem utkwione w makabrycznym obrazku, który nie chciał zniknąć nawet wtedy, gdy bezwiednie uszczypnąłem się w udo. Wciąż widziałem zwisającą pionowo ludzką sylwetkę z odchyloną do tyłu głową i ściągniętymi stopami, zastygłymi w pozycji przywodzącej na myśl figurę z jakiegoś piekielnego baletu.

Wyciągnięta szyja zwisającej postaci opasana była grubym, biegnącym od sufitu sznurem. Przywiązany do metalowego haka sznur drgał w delikatnym podmuchu przeciągu, obracając się powoli wraz z bezwładnym ciałem czterdziestokilkuletniego mężczyzny o alabastrowej twarzy i wytrzeszczonych oczach. Te oczy, które jeszcze wczoraj patrzyły na świat ze względną sympatią i umiarkowaną ciekawością, teraz były nieruchome i zimne jak głaz. Wciąż nie mogłem w to uwierzyć.

I chyba nie tylko ja. Nastrój w niewielkim pomieszczeniu na poddaszu, które zanim stało się grobowcem, służyło jako rupieciarnia, oscylował między trwogą a niedowierzaniem. Na kilkunastu metrach kwadratowych, wciśniętych pod skośny dach i oświetlonych nagą żarówką, tłoczyło się wraz ze mną osiem osób, starających się trzymać jak najdalej od wisielca. Pełną napięcia ciszę zakłócał przez chwilę jedynie spazmatyczny oddech wiekowej woźnej, która — bliska omdlenia — oparła się swoim niemal stukilowym ciałem o wątłą postać równie wiekowego matematyka. Mężczyzna, który kilka chwil wcześniej, wykorzystując nie wiadomo kiedy i jak nabyte umiejętności włamywacza, otworzył kawałkiem wygiętego druta prymitywny zamek od rupieciarni, teraz westchnął żałośnie i zachwiał się na nogach.

— Proszę państwa, proszę stąd wyjść — autorytarny, choć lekko zachrypnięty głos należał do wicedyrektorki. Kobieta o indyczej szyi i przypominającej hełm trwałej ondulacji najwyraźniej próbowała zamaskować swą histeryczną reakcję sprzed dosłownie kilkunastu sekund, kiedy zobaczywszy kołyszącego się w przeciągu trupa, zakwiczała jak zarzynane prosię.

— Panie Leopoldzie, pan zaraz zemdleje. — Pociągnęła za ramię matematyka, który skwapliwie uwolnił się od ciężaru woźnej i pewnym krokiem wyszedł na korytarz, zgarniając przed sobą bladą jak ściana nauczycielkę niemieckiego.

— Niech ktoś pobiegnie po pana Marka — dodała i sama odruchowo zrobiła krok w stronę drzwi, chcąc podświadomie znaleźć się jak najdalej od wiszącego ciała.

Marek Walczewski, wuefista, prowadził kursy pierwszej pomocy. W przeciwieństwie do znacznej części grona pedagogicznego, która postanowiła zabawić się we włamywaczy, przebywał w tej chwili dwa piętra niżej, na szkolnym dziedzińcu, racząc się prawdopodobnie zakazanym papierosem. Najmłodszy z obecnych, Marcin Wysocki, posłusznie popędził schodami w dół — podejrzewałem, że wymoczkowaty nauczyciel angielskiego bardziej niż chęcią niesienia pomocy kierował się palącym pragnieniem znalezienia się jak najdalej od zwisającego denata.

Nie miałem wątpliwości, że mężczyzna nie żyje. Umiejętności medyczne naszego wuefisty nie były mu potrzebne — Marek z równie wiadomym skutkiem mógł podjąć się reanimowania tysiącletniej mumii. Dłoń wisielca, której dotknąłem zaraz po wejściu do pomieszczenia, była zimna jak marmur.

— Trzeba go ratować! Odetnijcie go, zróbcie coś. I zadzwońcie na pogotowie! — Kaśka Sulej, nasza polonistka, nawet w tej dramatycznej chwili irytująco przeciągała głoski. Posłałem jej miażdżące spojrzenie, co przyszło mi o tyle łatwiej, że szczerze jej nie znosiłem, ale chyba nawet tego nie zauważyła. Oczy miała wielkie jak spodki, a włosy wysunęły się jej spod opaski i sterczały na wszystkie strony. Wyglądała jak rażona piorunem. Nabrałem już w płuca powietrza, ale ubiegł mnie Karol.

— Nie dotykajcie niczego — powiedział nieco drewnianym, ale dość wyraźnym głosem, szarpiąc przy tym za ramię stojącą jak posąg Kaśkę. — On nie żyje już od przynajmniej kilku godzin. Trzeba zadzwonić, ale nie na pogotowie, tylko na policję.

Powiedział coś, co dla nas wszystkich powinno być oczywiste, ale nazwanie po imieniu tego, co zaszło, wywołało dość żywiołową reakcję. Na wieść o tym, że nasz kolega nie żyje, kilka osób wydało z siebie coś pomiędzy jękiem a krzykiem, wicedyrektorka chwyciła się za głowę i wybiegła na korytarz, matematyk o mały włos nie wyleciał przez uchylone okno, a jeszcze bledsza niż przed sekundą germanistka majestatycznie osunęła się na ziemię. W ostatniej chwili chwyciłem ją wpół, ratując przed rozbiciem głowy.

Zimną krew zachował jedynie Karol. Uczył informatyki i miał na tyle ścisły umysł, że darował sobie okrzyki, załamywanie rąk i omdlenia, tylko zaczął działać. Po chwili usłyszałem, jak połączył się z policją. Położyłem nieprzytomną pannę Miller na stojącej na korytarzu ławce i upewniwszy się, że w pomieszczeniu gospodarczym nie został nikt z żyjących, przymknąłem drzwi, zostawiając jedynie szparę. Widok zwisającego Mateusza za bardzo podnosił mi ciśnienie.

Jego okulary — w tej chwili częściowo zasłonięte przez chwiejącego się na nogach matematyka — wciąż leżały na kamiennym parapecie jedynego w korytarzyku okna. Kilkanaście minut temu znalazł je tu Marcin, wysłany na poddasze po dwa dodatkowe krzesła. Najmłodszy z nauczycieli nie mógł sforsować otwartych zwykle drzwi do gospodarczej kanciapy i udając się na poszukiwanie woźnej, dostrzegł błyskające w ostatnich promieniach słońca szkła. Natychmiast porzucił myśl o krzesłach, tylko o mało nie połamał nóg na schodach i jak wystrzelony z procy wpadł z powrotem do pokoju nauczycielskiego, potrącając przy tym w drzwiach korpulentną szkolną bibliotekarkę i burząc panujący w pomieszczeniu senny nastrój, charakterystyczny dla rozpoczynającej się właśnie rady pedagogicznej.

Jego pośpiech nie był niczym niezwykłym. W końcu tajemnicze zniknięcie Mateusza, który uczył geografii, było przez cały dzień głównym tematem korytarzowych plotek. Nie było w szkole nauczyciela, który nie zastanawiałby się, gdzie do cholery mógł się podziać geograf i zarazem szkolny księgowy. I to w dodatku w dzień rady pedagogicznej! Jego telefon nie odpowiadał, a delegacja, wysłana na długiej przerwie do jego mieszkania, na próżno się dobijała do zamkniętych drzwi i wróciła bez żadnej wiadomości.

Myśląc o tym wszystkim, nie zwróciłem uwagi, że u szczytu prowadzących na niższe piętra schodów pojawiła się jeszcze jedna postać.

— Co tu się dzieje? — zapytał dyrektor, wciąż ściskający w ręku łyżeczkę, którą przed minutą mieszał herbatę. Na jego wysokim czole perlił się pot.

— Panie Tomaszu, niech mnie pan przepuści. Nie wierzę… — chciał złapać za klamkę, ale go ubiegłem i przytrzymałem drzwi.

— Już za późno, panie dyrektorze — powiedziałem. — Już nikt mu nie pomoże. Zamknąłem, żebyśmy niechcący nie zatarli śladów — dodałem, gdy wciąż się przepychał.

Zamrugał oczami i przez chwilę zastanawiał się, czy mnie zganić, czy też pochwalić. W końcu nie zdecydował się ani na jedno, ani na drugie.

— A więc to prawda — wydyszał i zastygł bez ruchu.

Dyrektor nie należał do wielkoludów, ale odniosłem wrażenie, że gdy zrozumiał, co się stało, jakby jeszcze bardziej zmalał. Spojrzałem mu w oczy, znajdujące się teraz na tym samym poziomie, co moje, bo sam nie grzeszyłem wzrostem. Wręcz przeciwnie. Byłem niższy od znacznej części uczniów.

— Policja jest już w drodze — powiedziałem zdawkowo, bo nie miałem w tym momencie ochoty na pogawędki. Chciałem się odwrócić, ale chwycił mnie za ramię.

— Panie Tomku, ale dlaczego? — zapytał, wpatrując się we mnie jak w wyrocznię. — Przecież byliście przyjaciółmi… Dlaczego odebrał sobie życie?

Aż zamrugałem oczami.

— Jak to „odebrał sobie życie”? — w moim głosie zabrzmiały z pewnością nutki kiełkującego oburzenia, ale i tak dominowało w nim zdziwienie. — Mateusz nigdy by tego nie zrobił! — powiedziałem stanowczo, gdyż naprawdę tak czułem, a myśl o jego samobójstwie ani na chwilę nie przemknęła mi przez głowę.

— Przecież wisi — powiedział dyrektor, wskazując palcem na przymknięte drzwi i patrząc na mnie ze zdziwieniem. A potem, korzystając z mojego zaskoczenia, zapuścił żurawia przez szparę. — Wisi i na pewno nie żyje — dodał, oblizując wargi z emocji. Szok objawił się u niego uczuciem makabrycznej fascynacji. — Głowę ma odchyloną pod takim kątem, że na pewno ma złamany kark… — urwał na chwilę. — Pan myśli… Pan myśli, że ktoś mu… pomógł? — Popatrzył na mnie tak, jakby zobaczył ducha.

— Ja nic nie myślę — odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

Zapragnąłem znaleźć się jak najdalej od wścibskiego i męczącego dyrektora. Na szczęście na schodach zadudniły kroki i po chwili pojawił się na nich wuefista z przewieszoną przez ramię apteczką. Zobaczywszy tłum półprzytomnych z emocji osób, wykrzywił twarz w grymasie gniewu.

— Proszę natychmiast opuścić pomieszczenie! — ryknął i potoczył wokół groźnym spojrzeniem. — Jak mam pomóc, skoro tutaj nie da się oddychać?! Zaraz wszyscy tu pomdlejecie!

Jego bas w połączeniu z atletyczną sylwetką zrobiły swoje. Pracownicy szkoły drżącą falą ruszyli ku schodom i zaczęli spływać na drugie piętro. W awangardzie ruszył dyrektor. Odczekałem, aż oddali się ode mnie na bezpieczną odległość, i ruszyłem w jego ślady, ale zanim dotarłem na półpiętro, na moje ramię opadła ciężka łapa.

— Ty zostań — rozkazał mi wuefista, zatrzymując równocześnie Karola. — Gdzie jest…

— Już za późno, Marek — przerwałem mu, otwierając na oścież drzwi do kanciapy. — Nie jestem lekarzem, ale umiem rozpoznać trupa. Jest zimny i sztywny — dodałem niepotrzebnie, bo wuefista już dotykał lewej dłoni denata w beznadziejnej próbie odszukania pulsu.

Zamilkłem i wpatrywałem się w niego z napięciem, oczekując oczywistego werdyktu. Zanim jednak Marek zdążył się odezwać, powietrzem wstrząsnęły dwa zaskakujące dźwięki: odgłos rozbijanej butelki i stek głośnych przekleństw.

— Przepraszam, panowie — powiedział Karol, gdy już skończył przeklinać. — Skąd tu tyle tego szkła? — Powiódł wzrokiem po podłodze pomieszczenia, a ja poszedłem w jego ślady. Rzeczywiście, na podłodze, w trupim świetle pojedynczej żarówki skrzyło się szkło pochodzące z rozbitej butelki. A raczej z kilku butelek. — Ja kopnąłem tylko tę. — Sprawca zamieszania wskazał na kilka okruchów w rogu pomieszczenia. — Te były stłuczone już wcześniej.

— Nie dotykajmy niczego. — Marek zdjął swoją dłoń z ręki wisielca i pokręcił ponuro głową, bez słów dając nam znać, że mieliśmy rację co do stanu naszego kolegi. — Teraz niech wykaże się policja. Chyba jadą — stwierdził, a ja pokiwałem głową. Gdzieś w tle zaczęły pobrzmiewać dźwięki policyjnej syreny.

Gdy wychodziliśmy, zwróciłem uwagę na dwie butelki, które nie zostały rozbite. Na obu naklejone były etykiety jakiegoś regionalnego piwa.

Pod szkołę przyjechały dwa radiowozy na sygnale, zatrzymując się z piskiem opon pod samymi wejściowymi drzwiami. Tak brawurowe przybycie stróżów prawa w każdym innym punkcie miasteczka ściągnęłoby z pewnością tłumy gapiów, ale na szczęście nasze liceum położone było nieco na uboczu, wśród parków, nieużytków i z rzadka rozsianej zabudowy jednorodzinnej. W przeciwieństwie do policji karetka pogotowia przyjechała po cichu i przycupnęła nieśmiało przy płocie oddzielającym teren szkoły od ogródków działkowych. Ratownicy medyczni spędzili na poddaszu niecałą minutę, a potem wrócili do karetki i zaczęli bawić się telefonami komórkowymi. Zanosiło się na długie czekanie.

Policjantów było łącznie pięcioro. Jeden z nich został przy radiowozach i przez większość czasu mówił coś przez radio, drugi zagnał wszystkich do pokoju nauczycielskiego i pilnował jak cerber, a pozostała trójka — dwóch wąsaczy i jedna dość młoda kobieta — poszła do denata. Na polecenie cerbera po kilkunastu minutach dołączyłem do nich wraz z Karolem.

— Kto go znalazł? — zapytał jeden z wąsatych policjantów, ten z większym brzuchem, gdy znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym wciąż wisiał Mateusz.

— Nie zdejmujecie go? — wzdrygnął się Karol, wskazując na bezwładne ciało pod sufitem.

— Dopiero gdy przybędą technicy — odparł krótko drugi z gliniarzy i wpatrzył się w nas pytającym wzrokiem, czekając na odpowiedź. Zerknąłem na Karola, a on skinął głową.

— Było nas kilkoro — powiedział po chwili, licząc coś na palcach. — Łącznie siedem… Nie, nie siedem. Osiem osób.

— Nazwiska — warknął policjant z brzuchem. Wyglądał na zmęczonego i chciał zmierzać prosto do celu.

Wspólnie z Karolem wymieniliśmy nazwiska ośmiu osób, które brały udział we włamaniu do kanciapy. Oprócz nas, czyli nauczycieli historii i informatyki, byli jeszcze matematyk, germanistka, polonistka, anglista, woźna i wicedyrektorka. Szczuplejszy policjant nagrał tę wyliczankę na dyktafon i zainteresował się nietypowymi umiejętnościami matematyka.

— Podobno dorastał w kiepskiej dzielnicy — tłumaczył Karol, zaniepokojony kierunkiem, w jakim zmierzała rozmowa. Nie chciał zaszkodzić panu Leopoldowi, z którym łączyły go więzy jeśli nie przyjaźni, to przynajmniej bliskiego koleżeństwa. — Wychowywał się na warszawskiej Pradze, a w latach powojennych pewnie każdy chłopak stamtąd umiał posługiwać się wytrychem.

Policjanci pokiwali sceptycznie głowami i kazali nam wrócić do pokoju nauczycielskiego. Na moje pytanie, ile czasu będziemy musieli tam czekać, tylko wzruszyli ramionami. Marzyłem o tym, by wrócić do domu i odprężyć się pod ciepłym prysznicem, ale zdawałem sobie sprawę, że na razie jest to marzenie ściętej głowy. W ponurym nastroju powlokłem się na swoje miejsce przy oknie, usiadłem na krześle i wpatrzyłem się w politurowany blat stolika. Przez moją głowę galopowały tysiące myśli.

Mateusza poznałem mniej więcej sześć lat temu, gdy ściskając w ręku jeszcze ciepły dyplom magistra historii, przyszedłem do szkoły na pierwszą w życiu rozmowę o pracę. Przepytywał mnie na równi z dyrektorem, robiąc przy tym wrażenie złośliwca, ale gdy po ponad godzinie lekko spocony opuściłem gmach liceum, dogonił mnie i miło ze mną pogawędził, w prostych, żołnierskich słowach informując o plusach i minusach pracy w zawodzie nauczyciela.

W opinii naszej sekretarki to dzięki niemu dostałem pracę w szkole. Według tego, co powiedziała mi podczas imprezy z okazji zakończenia ostatniego roku szkolnego, wypiwszy wcześniej blisko pół litra smakowej wódki, dyrektor bezpośrednio po rozmowie kwalifikacyjnej nie był do mnie ponoć do końca przekonany. Miał wątpić, czy tak młody chłopak, pochodzący w dodatku z niewielkiej miejscowości, zaadaptuje się do życia w warszawskiej aglomeracji i poradzi sobie z wyzwaniami, które niosła ze sobą praca z rozpieszczonymi nastolatkami. Decyzja o moim zatrudnieniu została podjęta dopiero wtedy, gdy Mateusz obiecał, że zostanie moim mentorem. Chociaż zżymałem się w duchu na odsłonięte przez nią kulisy mojego zatrudnienia, musiałem obiektywnie przyznać, że bez niego byłoby mi ciężko.

Pochodziłem z niewielkiej miejscowości na Podlasiu i mój pierwszy kontakt z niektórymi reprezentantami podwarszawskiej młodzieży przyprawił mnie o szok niemal porównywalny z tym, co czułem teraz. Nie chciało pomieścić mi się w głowie, że można być aż tak niegrzecznym i chamskim: w wieku osiemnastu lat pluć na sufit, rzucać w nauczyciela kredą i podczas rozmowy z nim kląć jak szewc, nie wspominając już o nagminnym stosowaniu wszelkich dostępnych używek. I kto wie, czy gdyby nie Mateusz, to po kilku tygodniach nie rzuciłbym tego wszystkiego w diabły albo — co gorsza — nie wdał się z jakimś bezczelnym nastolatkiem w pojedynek na pięści. I posłał go do szpitala, bo mimo nikczemnego wzrostu jestem silny i wysportowany. Na szczęście we wszystkich tych chwilach, w których trafiał mnie szlag i chciałem zrobić coś głupiego, był zawsze u mojego boku. Zabierał mnie na duże piwo, opowiadał kilkanaście starych dowcipów i — jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki — odnajdywałem w sobie energię, by następnego dnia znów zająć swoje miejsce przy tablicy. Tak było przez przynajmniej pierwsze kilka miesięcy.

Mówią, że człowiek jest w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego — i chyba rzeczywiście coś w tym jest. Wraz z upływem czasu czułem się w szkole coraz pewniej i nie potrzebowałem już pomocy, ale bliska znajomość z Mateuszem przetrwała. Nigdy mi nie przeszkadzało, że jest ode mnie o dobre dziesięć lat starszy i żyje zupełnie innym życiem, z rodziną, z małymi dziećmi. Chociaż z biegiem lat zacząłem spędzać więcej czasu ze swoimi rówieśnikami, Karolem i Markiem, to z geografem zawsze miałem dość bliski kontakt. Wszystko rozluźniło się dopiero w ostatnich miesiącach…

Z zamyślenia wyrwało mnie delikatne chrząknięcie. Podniosłem głowę i popatrzyłem na pochylającego się nade mną matematyka. Specjalista od wytrycha minę miał dość niewyraźną, ale wbrew moim przewidywaniom jego kiepski nastrój nie wynikał z zainteresowania policji jego złodziejskimi umiejętnościami.

— Straszna tragedia, panie Tomku — zaczął, siadając obok mnie na wolnym krześle. — Koszmarna. Jeszcze wczoraj z nim rozmawiałem, tak jak teraz z panem. Po prostu nie mogę w to uwierzyć…

Pokiwałem ze smutkiem głową. Też trudno mi było wyjść z szoku, ale nie odczuwałem potrzeby gadania o swoich uczuciach. Najchętniej odwróciłbym się od niego plecami, ale nie wypadało — pan Leopold był naszym szkolnym nestorem i Bogiem a prawdą raczej go lubiłem. Nie miałem jednak ochoty roztrząsać czegoś, co jest oczywiste, przelewać z pustego w próżne. Rzuciłem coś zdawkowo, co zabrzmiało jak chrząknięcie, mając nadzieję, że matematyk znajdzie sobie kogoś, dla kogo wysłuchanie jego przemyśleń będzie mniejszą katorgą niż dla mnie. Z nadzieją rozejrzałem się dookoła, ale w sąsiedztwie mojego stolika przebywała jedynie korpulentna woźna. Staruszek wolał rozmawiać ze mną.

— Uczył w tej szkole od dwudziestu lat — ciągnął, wpatrując się to we mnie, to w swoje drżące, rozpostarte na blacie stolika dłonie. — A znaliśmy się jeszcze dłużej. Prawdziwy pasjonat. Dziś już nie ma takich nauczycieli. — Zabrzmiało to jak truizm, ale chyba rzeczywiście tak było. Sam także uważałem się za pasjonata, chociaż upływający czas trochę stępił ostrze mego zapału. — Pamiętam, jak kiedyś… — rozpoczął długą i zagmatwaną opowieść o jakimś szkoleniu organizowanym w latach dziewięćdziesiątych przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Jej głównym bohaterem był oczywiście Mateusz. Słuchałem jednym uchem, rozglądając się ukradkiem po pokoju nauczycielskim i zastanawiając się, jak możliwie najuprzejmiej spławić natręta.

Większość grona pedagogicznego stłoczyła się wokół policjanta i zasypywała go pytaniami. Moi koledzy i koleżanki wydawali się niezrażeni tym, że odpowiadał im zdawkowo i od czasu do czasu głośno ziewał. Zadziałał typowy schemat psychologii tłumu — przestraszeni i wytrąceni z równowagi nauczyciele usiłowali otrząsnąć się z szoku poprzez aktywną interakcję z innymi. Kakofonia dźwięków boleśnie raziła uszy — mówili niemal wszyscy, przekrzykując się wzajemnie lekko rozhisteryzowanymi głosami. Atmosfera przywodziła na myśl średniowieczny jarmark.

— …co pan myśli? — dobiegło mnie wśród wszechobecnego harmidru. Mój rozmówca zamilkł, z czego się domyśliłem, że oczekuje odpowiedzi.

— Tak, tak, panie Leopoldzie — odpowiedziałem machinalnie, przypatrując się dyrektorowi, który usiłował zaprowadzić wśród swoich podwładnych nieco porządku, zupełnie zresztą bezskutecznie.

— Ale dlaczego? — drążył staruszek, a ja popatrzyłem na niego z udawanym skupieniem. Nie miałem pojęcia, czego może ode mnie chcieć. — Dlaczego postanowił odebrać sobie życie? Czy dostrzegał pan, że dzieje się coś złego? A może coś panu mówił? Zwierzał się? Wiem, że byliście ze sobą blisko.

— Jak to „odebrać sobie życie”? — spytałem po raz drugi w przeciągu tej samej godziny. Tym razem nawet się nie zezłościłem. Zacząłem przyzwyczajać się do tego, że wszyscy traktują śmierć Mateusza jako samobójstwo. W zasadzie mojemu przyjacielowi nie powinno to już sprawiać żadnej różnicy.

— No, tak się zastanawiam tylko… — przeciągał litery matematyk i zdałem sobie sprawę, że nasza rozmowa przestała być dla niego zwykłą, kurtuazyjną pogawędką, pozwalającą zabić czas i nieco się rozluźnić. Był teraz w pełni skoncentrowany, a nawet, co dostrzegłem ze zdumieniem, nieco przestraszony. Jego dłonie wciąż drżały i nie było to drżenie charakterystyczne dla starczego wieku. Wyglądał jak matuzalem, ale kiedy grzebał wytrychem w zamku, ręce nie drgnęły mu nawet o milimetr. — Czy coś panu mówił… o zdarzeniach, do których doszło przed laty… na pewnych koloniach? — Jego głos przeszedł w szept.

— Nie, pierwsze słyszę. O jakich zdarzeniach?

Niespodziewanie przyłożył mi rękę do ust.

— Nie tak głośno — wyszeptał spięty. — Jeżeli nie słyszał pan tej historii, to nie ma o czym mówić. Stara sprawa… — Niespodziewanie uśmiechnął się, pokazując wyraźne braki w uzębieniu. A potem wstał, zamierzając najwyraźniej się oddalić.

Nie zdążyłem jednak nawet podziękować losowi za chwilę spokoju, gdy w stronę mojego stolika żwawym krokiem skierowała się nasza wicedyrektorka. Najwyraźniej doszła już do siebie po widoku wiszących pod sufitem zwłok, bo na jej twarz wróciły zwykłe, purpurowe rumieńce, a wraz z nimi — niezdrowa ekscytacja. Klaudyna Marciniak była istnym wampirem energetycznym.

— Pan zaczeka, panie Leopoldzie — chwyciła matematyka za łokieć i pociągnęła go ku miejscu, na którym siedziałem. — Panowie — obrzuciła nas nieco jadowitym spojrzeniem i odchrząknęła groźnie — musimy pogadać.

Czasy, w których jej arsenał marsowych min robił na mnie jakiekolwiek wrażenie, minęły bezpowrotnie. Już kilka lat temu zrozumiałem, że agresją kompensuje brak pewności siebie. Stanowiła modelowy przykład kompleksów dotykających niezamężne kobiety, które właśnie przekroczyły pięćdziesiątkę. Stary nauczyciel spojrzał na nią wzrokiem, w którym ledwie tląca się ciekawość mieszała się ze znudzeniem. Po jego chwilowym zdenerwowaniu (a może nawet strachu?) nie pozostało nawet wspomnienie. Miał wyraźną ochotę odejść, ale wciąż trzymała go za łokieć.

— W czym możemy pomóc? — zapytał wreszcie nieco zrezygnowanym tonem.

Wicedyrektorka nie bawiła się w kwieciste wstępy, tylko od razu przeszła do rzeczy.

— Uzgodniliśmy z panem dyrektorem, że dzisiejsze wydarzenia nie mogą się wydostać na zewnątrz — stwierdziła stanowczo. — Okoliczności śmierci pana Mateusza są… powiedzmy… tajemnicze… i ich upublicznienie nie przyniosłoby szkole nic dobrego. Zresztą zgodzicie się, panowie, że tak naprawdę nie wiemy jeszcze, co tam się stało. Informowanie uczniów o okolicznościach śmierci ich nauczyciela uważamy za przynajmniej przedwczesne. Wyobrażacie sobie, panowie, jaki byłby to wstrząs dla ich delikatnej psychiki?

Pierwszy raz od momentu, w którym ujrzałem ciało Mateusza, zachciało mi się śmiać. Z dużym trudem powstrzymałem rodzący mi się w gardle chichot, który — przyznajmy — byłby w tych okolicznościach zupełnie nie na miejscu. Moje rozbawienie wywołało odwołanie się wicedyrektorki do delikatności naszych podopiecznych. Owszem, zdarzały się w uczniowskich ławkach wrażliwe jednostki, ale jednak w przeważającej większości osiemnastolatkowie mieli dużo silniejszą psychikę od dorosłych.

— To niemożliwe — odezwał się tymczasem matematyk. — Nie będziemy w stanie tego ukryć przed uczniami. Przecież będzie pogrzeb… Pół miasta będzie mówiło tylko o tym.

— Gazety — dodałem, kręcąc głową. I nie miałem na myśli ogólnopolskich dzienników, których nie zainteresowałaby pewnie tragedia zwykłego nauczyciela geografii. W naszym mieście dobrze rozwinięta była lokalna prasa — o uwagę kilkudziesięciu tysięcy mieszkańców rywalizowały dwa tytuły. Można było mieć pewność, że zatrudnieni w nich reporterzy na pewno potraktują temat zagadkowej śmierci w szkole jako lokalną sensację godną pierwszej strony.

— Dziennikarze zawsze znajdą sposób, by wszystkiego się dowiedzieć. Jutro nasze liceum będzie na ustach całego Legionowa.

Nasz zgodny dwugłos sprawił, że czoło wicedyrektorki przecięła pojedyncza bruzda.

— Jasiek mówił to samo — westchnęła, a zdrobnienie imienia naszego wspólnego przełożonego świadczyło o tym, że jest poruszona. Zwykle tytułowała go „panem dyrektorem” albo przynajmniej „dyrektorem Hołownią”. Do Jana Hołowni określenie „Jasiek” pasowało jak „misiaczek” do krokodyla.

Trwaliśmy przez chwilę w milczeniu, każde z nas pogrążone w swoich niewesołych myślach. W pewnym momencie drzwi do pokoju nauczycielskiego otworzyły się i do środka weszła policjantka, którą przez moment widziałem na poddaszu. Wcześniej chyba musiała zdjąć czapkę, bo wyglądała teraz zupełnie inaczej. Aż zamrugałem oczami, bo nigdy wcześniej nie widziałem tak intensywnie rudych włosów. „Ale marchewka” — określiłem ją w myślach.

„Marchewka” zamieniła kilka słów ze znudzonym policjantem i odwróciła się twarzą w kierunku nauczycieli. Spodziewałem się miliona piegów, ale dostrzegłem jedynie kilka, ulokowanych w okolicy niewielkiego, lekko zadartego nosa. Już w momencie, gdy pojawiła się w drzwiach, rozmowy przycichły, a teraz, gdy uniosła dłoń, wokół zaległa cisza, jakiej nasz pokój nauczycielski pewnie jeszcze nie doświadczył.

— Proszę państwa — odezwała się miłym głosem. — Prosimy o jeszcze odrobinę cierpliwości. Ciało zmarłego zostało już zabrane do kostnicy, ale musimy państwa jeszcze trochę potrzymać. Chcemy od razu spisać państwa zeznania — przerwała, by zaczerpnąć tchu. — Będziemy zapraszać kolejne osoby do sąsiedniej klasy — kontynuowała. — Po spisaniu protokołu będziecie państwo wolni. Zgoda? — zapytała retorycznie i skierowała się w stronę naszego pryncypała. — Panie dyrektorze — usłyszałem. — Proszę przygotować nam listę obecnych w tej chwili pracowników szkoły.

Dyrektor pobiegł do swojego gabinetu i wrócił po chwili z kilkoma egzemplarzami listy zatrudnionych. Pochylił się nad najbliższym stolikiem, a w ręce zmaterializowało mu się eleganckie pióro.

— To wykaz wszystkich pracowników — poinformował policjantkę, nie podnosząc wzroku. — Wykreślę tylko nieobecnych…

— Niech pan ich nie wykreśla, tylko podkreśli — przerwała mu w pół zdania. — Ci, których tu dziś nie ma, też nas interesują — dodała zagadkowo i wyszła, zabierając ze sobą troje pierwszych na liście.

Lista sporządzona była w porządku alfabetycznym, a jako że moje nazwisko zaczyna się na literę „Z”, miałem jeszcze sporo czasu. Rozejrzałem się wokół siebie, zastanawiając się, kto nie pojawił się dzisiaj na radzie. Pobieżna obserwacja członków szacownego grona pedagogicznego, znajdujących się obecnie w różnych stadiach przygnębienia, doprowadziła mnie do konkluzji, że oprócz Mateusza, którego nieobecność była ze wszech miar usprawiedliwiona, w szkole nie pojawiła się jeszcze dwójka nauczycieli: druga z naszych polonistek, Marta Sobierajska, oraz Andrzej Masternak — fizyk, wiecznie zaaferowany mężczyzna w średnim wieku.

Nie znałem powodów ich nieobecności. Przez chwilę zastanawiałem się, czy do nich nie zadzwonić, ale porzuciłem tę myśl, gdy zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie nie mam w komórce ich numerów. Polonistka była co prawda pewnie gdzieś w moim wieku, ale nie zamieniłem z nią dotąd więcej niż kilka kurtuazyjnych zdań. Z fizykiem też nie utrzymywałem bliższych kontaktów. Nie byłem zresztą wyjątkiem — zarówno ona, jak i on byli raczej wyobcowani i nie uczestniczyli w towarzyskim życiu szkoły.

Zerknąłem na wiszący nad drzwiami zegar i westchnąłem ponuro. Była już prawie dwudziesta, a na swoją kolej przesłuchania czekało jeszcze kilkanaście osób. Co prawda spisywanie protokołów nie trwało długo, ale oceniałem, że nie uda mi się stąd wydostać przed dwudziestą drugą. Przytłoczony bezczynnością nie mogłem się dłużej powstrzymywać. Moje myśli pobiegły w stronę zmarłego Mateusza i po chwili z trudem powstrzymywałem napływające mi do oczu łzy.

Ludzie różnie reagują na śmierć bliskiej osoby. Jedni dostają ataków paniki, inni zamykają się w sobie, a jeszcze inni od razu godzą się z losem, przyjmując spadający cios z fatalistycznym spokojem. Ja nie zaliczałem się do żadnej z tych grup. Śmierć Mateusza wyzwoliła we mnie mnóstwo energii, ale — co istotne — energii, którą byłem w stanie kontrolować i która nie miała nic wspólnego z napadami złości czy histerii. Chciałem coś zrobić, tylko że sam nie wiedziałem, co…

Z braku innych pomysłów zacząłem się zastanawiać, dlaczego stało się to, co się stało. Wytężyłem umysł i próbowałem sobie przypomnieć swoje ostatnie rozmowy z Mateuszem. Materiału do przemyśleń miałem sporo, bo po pierwsze, rozmawialiśmy często i długo, a po drugie, życie geografa miało w ostatnim czasie kilka ostrych zakrętów. Jednego byłem pewien: to nie mogło być samobójstwo. Mateusz, jakiego znałem, nigdy nie zdecydowałby się na odebranie sobie życia. Ale skoro nie samobójstwo, to co? Przecież ludzie nie wieszają się na zwisającym z sufitu sznurze ot tak, przez przypadek. Skoro nie samobójstwo, to…

W innych okolicznościach doszedłbym do tej przerażającej konkluzji dużo wcześniej, ale wciąż byłem w szoku. To, że Mateusz został zamordowany, dotarło do mnie dopiero teraz. Gdy oswajałem się z tą myślą, po kręgosłupie tańczyły mi zimne ciarki.

W pewnym momencie bezwiednie wstałem i zacząłem krążyć po pokoju. Gdy przechodziłem obok okna, usłyszałem miękki kobiecy głos:

— Dobrze się czujesz, Tomku? — spytała mnie Wiesława Matusiak, wiekowa nauczycielka matematyki. — Wyglądasz na bardzo zdenerwowanego.

Nie wiem, jak wyglądałem, ale nie czułem zdenerwowania, chociaż fakt, że nie mogłem usiedzieć na miejscu, zdawał się na to wskazywać. Fizycznie miałem się świetnie, czego nikt nigdy nie powiedziałby o pani Wiesławie. Według niewybrednego uczniowskiego żartu szkolni matematycy — ona i pan Leopold — mieli razem ponad sto pięćdziesiąt lat. A może to wcale nie był żart? Przygięta sylwetka i wyblakłe oczy kobiety wskazywały, że czas, kiedy powinna przejść na emeryturę, mógł upłynąć jeszcze w Peerelu.

— Wszystko w porządku, pani Wiesławo — odpowiedziałem i posłałem jej usprawiedliwiony okolicznościami, smutny uśmiech. Chciałem ją wyminąć, ale zastąpiła mi drogę. Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć tego fenomenu: starsze panie po prostu mnie uwielbiały. Niestety, nie miało to na ogół przełożenia na uczucia ich córek i wnuczek… — Naprawdę nic mi nie jest. Jakoś sobie radzę — dodałem, ale najwyraźniej nie uwierzyła.

— Taka tragedia — westchnęła i nieco teatralnie otarła oko. — A z ciebie taki wrażliwy chłopak. Trudno ci w to wszystko uwierzyć, prawda?

— Tak, trudno — kiwnąłem głową, błądząc myślami daleko stąd. — Czterdzieści kilka lat to nie jest przecież wiek na umieranie, prawda?

Pokiwała energicznie głową. Kiedy ona miała czterdzieści kilka lat, ja byłem pewnie dopiero niemowlęciem.

— Pamiętam, jak zaczynał pracę. Podobnie jak ty przyszedł tutaj od razu po studiach. Na początku był kompletnie zagubiony. Wiesz, że przyjaźnił się wtedy z Leopoldem?

— Tak? — udałem zainteresowanie. — Pan Leopold nawet coś wspominał. Coś ich łączyło, jakieś wydarzenie, o którym nie chciał mówić… — rzuciłem na odczepnego, przypominając sobie słowa matematyka sprzed kilku minut.

Miałem nadzieję, że pani Wiesława nie będzie miała bladego pojęcia, o co chodzi, i w konsekwencji da mi spokój. Ale w oczach starej nauczycielki zamigotał cień jakiegoś wspomnienia.

— To smutna historia — zamyśliła się na moment. — Przez pewien czas jeździli razem jako wychowawcy na kolonie. Podczas jednego z wyjazdów zmarł uczeń. To była wtedy głośna sprawa, a ich kolega trafił nawet na pewien czas do więzienia. Wiem, że Leopold długo się tym gryzł i od tamtego czasu przestał sobie dorabiać jako wychowawca kolonijny. Zresztą — jej i tak już pomarszczone czoło przecięła głęboka bruzda — Mateusz też już więcej nie wyjeżdżał. Nigdy nie chcieli rozmawiać, co się tam wydarzyło, ale myślę, że o to chodziło Leopoldowi. Ta tragedia w pewien sposób ich połączyła, chociaż paradoksalnie bardzo się wtedy od siebie oddalili. Czy widziałeś, by kiedykolwiek ze sobą rozmawiali? — Jej blade oczy popatrzyły na mnie pytająco.

— Chyba nie — odparłem po dłuższym zastanowieniu. Nie mogłem sobie też przypomnieć, byśmy kiedykolwiek rozmawiali o starym matematyku albo o wypadku na koloniach. A wydawało mi się, że wiedziałem o nim wszystko.

— Ta szkoła jest pełna tajemnic — powiedziała z zagadkowym uśmiechem staruszka, jakby czytając w moich myślach. — Czy wiesz na przykład, że przed Mateuszem geografii uczył tu brat naszego dyrektora?

— Coś słyszałem — przypomniałem sobie z trudem.

Wpatrywała się we mnie tak intensywnie, że znów przeszły mnie ciarki. Zawsze kojarzyła mi się ze starą Cyganką, która jest w stanie dostrzec to, co umyka uwadze zwykłych śmiertelników. Gdyby reżyser chciał ją obsadzić w roli czarownicy, jego film musiałby być wyświetlany po dwudziestej trzeciej.

— Kiedy został dyrektorem, zrezygnował z nauczania i zatrudnił na swoje miejsce Mateusza. Ale niedługo później źle skończył. To była smutna historia. Wiesz, gdzie przebywa teraz brat dyrektora? — spytała cichym głosem.

— W więzieniu? — zapytałem z głupia frant.

Pokręciła powoli głową.

— Na cmentarzu — wyszeptała i wywróciła oczami, pokazując na moment przekrwione białka.

Odruchowo cofnąłem się o krok. Zupełnie mnie zaskoczyła.

— Pani Wiesławo — powiedziałem z wyrzutem, gdy moje tętno spadło poniżej stu dwudziestu uderzeń na minutę. — Ja rozumiem, że uwielbia pani horrory, ale żeby tak straszyć naiwnego chłopaka… — Usiłowałem zażartować, ale w obliczu śmierci Mateusza moje poczucie humoru było ograniczone. Pani Wiesława słynęła z makabrycznej fantazji, a ja byłem zwykle ulubioną ofiarą jej dowcipów. Podobno łatwo było mnie nastraszyć.

Ale tym razem nie roześmiała się tym swoim żabim rechotem.

— Tomku, ja nie chciałam… — powiedziała powoli i urwała, wpatrując się w punkt położony gdzieś za moimi plecami.

Odwróciłem się na pięcie, ale za mną nie było nic oprócz pomalowanej lamperią ściany. Matematyczka milczała jak zaklęta.

— Pani Wiesławo, czy dobrze się pani czuje?

Staruszka nie odpowiedziała. Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że zbladła jak kreda i lekko się chwiała. Zacząłem szukać wzrokiem wuefisty-ratownika, ale jak na złość nigdzie go nie było. Już chciałem zaalarmować pozostałych nauczycieli, gdy powstrzymała mnie uniesieniem ręki.

— Wszystko w porządku — odezwała się słabym głosem i odetchnęła ciężko niczym miech kowalski. Uchyliłem okno. Przez chwilę zaciągała się niczym nałogowy palacz ciepłym, majowym powietrzem i na jej policzki stopniowo zaczęły wracać naturalne kolory. — Po prostu za dużo emocji — wydyszała. — Patrz, a ja niepokoiłam się o ciebie. Jednak starość nie radość… — westchnęła, a ja nieco się odprężyłem, gdyż nie zanosiło się już na to, że zaraz padnie bez życia.

— A młodość nie wieczność — uśmiechnąłem się i podsunąłem jej krzesło, sam siadając na sąsiednim.

Siedzieliśmy tak obok siebie aż do momentu, w którym dyrektor wyczytał jej nazwisko. Gdy wolno drobiąc nogami, udała się na przesłuchanie, ja z powrotem oddałem się myślom o Mateuszu. Tym razem jednak nie zastanawiałem się nad przyczynami jego śmierci. Chwilowe osłabnięcie matematyczki sprawiło, że pogrążyłem się w głębokiej zadumie nad ulotnością ludzkiego życia. To istny temat rzeka — minuty i kwadranse mijały niepostrzeżenie i nagle się zorientowałem, że pozostałem w pokoju nauczycielskim zupełnie sam.

Lubiłem samotność, ale nie dane mi było cieszyć się nią zbyt długo. Wieczorną ciszę przeciął nagle dzwonek telefonu, a potem głos mojego kolegi Karola.

— Jeszcze cię nie poprosili? — dziwił się informatyk. — Nie przejmuj się, to wszystko nie trwało więcej niż pięć minut. Wzięli ode mnie dowód, spytali, kiedy ostatnio go widziałem i czy domyślam się, co mogło się stać. A potem kazali pójść do domu. Halo! Jesteś tam?

Nie odpowiedziałem, tylko nacisnąłem czerwoną słuchawkę. Przerwałem połączenie, bo w drzwiach do pokoju nauczycielskiego pojawiła się rudowłosa policjantka.

— Panie Tomku, zapraszam — powiedziała nieco zmęczonym głosem. Podszedłem do niej i stwierdziłem, że z bliska wygląda bardziej na trzydziestolatkę, a nie na dziewczynę świeżo po szkole policyjnej.

— Podkomisarz Kamila Dębska — przedstawiła się, dygając wdzięcznie. Wbrew swojemu ponuremu nastrojowi uśmiechnąłem się nieznacznie, bo nigdy wcześniej nie widziałem dygającej policjantki.

— Dobry wieczór — podałem jej rękę i lekko się skłoniłem. Była naprawdę ładna.

Podążyliśmy ciemnym korytarzem, na którego tle rysował się rozświetlony prostokąt drzwi do jednej z klas. Na ostatnie dwie godziny zmieniła się ona w pokój przesłuchań. To był chyba pierwszy przypadek w historii tej szkoły, że „przesłuchiwani” byli nie uczniowie, lecz nauczyciele.

Szedłem w milczeniu, usiłując zamaskować coraz silniejsze rozdygotanie. Do rozchwiania emocjonalnego związanego ze śmiercią przyjaciela dołączyło teraz zdenerwowanie — chyba nikt nie lubi kontaktów z policją. Dziewczyna, którą w myślach nazwałem „Marchewką”, chyba wyczuła mój nastrój i próbowała mnie trochę uspokoić.

— Fajnie znowu znaleźć się w szkole — zagadnęła w połowie korytarza. — Szkoda tylko, że w takich okolicznościach.

Byłem nieco zaskoczony.

— Chodziła pani do tego liceum?

— Tak. — Domyśliłem się, że kiwnęła głową. — Przeprowadziliśmy się tutaj z rodziną, jak miałam trzynaście lat. Mieszkałam dosłownie o dwie ulice stąd. Uwielbiałam ten okres.

— To jak podróż sentymentalna. Wokół pewnie same znajome twarze, prawda?

— Pana tu nie było, ale tak w ogóle to ciągle mam wrażenie, że czas stanął w miejscu. Większość osób, które przesłuchiwałam, kilka lat temu mnie uczyła. Strasznie głupie uczucie. No i pan Mateusz… Taki fajny facet. — Ze zdumieniem usłyszałem, że mówi przez ściśnięte gardło, jakby powstrzymując płacz. Gdy zbliżyliśmy się do źródła światła, dostrzegłem w jej oczach ślady łez.

— Proszę bardzo — sięgnąłem do kieszeni i podałem jej opakowanie jednorazowych chusteczek. Zdałem sobie sprawę, że już się nie denerwuję.

— Dziękuję — powiedziała i natychmiast je otworzyła. — Niech pan wejdzie do klasy, kolega pana przesłucha. Ja tutaj jeszcze chwilę zostanę.

Próbowała trzymać fason, ale nie bardzo jej to wychodziło. Podobało mi się, że mimo wymagającej pracy nie zamieniła się w zimnego robota.

— Niech się pani nie przejmuje. Też mam ochotę się rozpłakać — rzuciłem na pożegnanie i posłałem jej ostatnie, współczujące spojrzenie. A potem wszedłem do klasy, mrużąc oczy w intensywnym świetle i rozglądając się z zaciekawieniem.

Przy czterech ławkach siedzieli policjanci. Każdy z nich miał niewielki przenośny komputer. Oprócz nich w pomieszczeniu nie było nikogo innego — prawdopodobnie niemal jednocześnie skończyli przesłuchiwać poprzednie osoby i teraz zostałem im tylko ja. Nie wiedziałem, do którego z nich podejść, więc stanąłem na środku klasy i dwukrotnie chrząknąłem.

— Tutaj — odezwał się po chwili jeden z policjantów, wskazując gestem pojedyncze krzesło ustawione vis-à-vis jego stanowiska. — Niech pan siada i przygotuje dowód osobisty — dodał i zaczął coś szybko notować. Prawdopodobnie przygotowywał schemat mojego przesłuchania.

Położyłem dokument na ławce, usiadłem i cierpliwie czekałem na pierwsze pytanie. Pozostali policjanci wkrótce opuścili pomieszczenie i zostaliśmy tylko we dwójkę. Kompletną ciszę zakłócały tylko monotonne dźwięki palców uderzających w klawiaturę laptopa i tykanie ściennego zegara.

— Proszę opisać dokładnie okoliczności, w których zobaczył pan zwłoki — poprosił policjant, gdy spisał już z dowodu moje dane i dowiedział się, że od pięciu lat nauczam w tej szkole historii i wiedzy o społeczeństwie.

Starałem się mówić powoli, ale policjant i tak niczego nie zapisywał. W połowie opowieści zrozumiałem, że kulisy odnalezienia zwłok Mateusza poznał już wcześniej, przesłuchując kilkoro innych nauczycieli, a teraz tylko kontrolował, czy nie dodam czegoś nowego. Najwyraźniej nie byłem bardziej spostrzegawczy od innych. Jego zainteresowanie wzbudził dopiero fragment, w którym wspomniałem o obecności na miejscu zdarzenia szkolnej woźnej, pani Leokadii.

— Cholera, chyba jej nie przesłuchaliśmy — przerwał mi ze złością. — Czy pan wie, gdzie ona mieszka?

Zastanawiałem się przez chwilę.

— Chyba gdzieś niedaleko, na skraju miasta — powiedziałem wreszcie z umiarkowaną pewnością. — Po lekcjach nie idzie w stronę przystanku, tylko wzdłuż ogródków działkowych, o tam — wskazałem palcem przez okno na ciemną przestrzeń, której nie oświetlała ani jedna latarnia. Oprócz ogródków działkowych było tam kilka starych chałup, potem las pełen dzików, a za nim jedna z podmiejskich wiosek.

Policjant popatrzył na mnie ze znużeniem.

— Chodzi nam o dokładny adres. Przecież nie będziemy w nocy chodzić od chałupy do chałupy, bo ludzie zaczną dzwonić ze skargami.

— Niestety nie znam — przyznałem i podjąłem swoją opowieść. Nie zostało dużo do dodania. — Mogę już iść? — spytałem po chwili, gdy dojechałem do kropki.

Policjant podrapał się po głowie.

— Nie tak prędko, panie Tomaszu — powiedział i wyciągnął z kieszeni zmiętą paczkę papierosów. — Nie ma pan nic przeciwko? — zapytał, a gdy pokręciłem przecząco głową, pstryknął zapalniczką i zaciągnął się głęboko. — Pana koledzy zeznali, że był pan najbliższym przyjacielem zmarłego. Czy to prawda?

— Chyba tak — przyznałem. — W każdym razie znaliśmy się dosyć dobrze.

— No właśnie tak mówili — potwierdził machinalnie i położył ręce na klawiaturze. — W takim razie niech mi pan powie, czy w ostatnim czasie zauważył pan coś niepokojącego.

Przez chwilę nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Nie miałem dotąd powodu, żeby jakoś szczególnie analizować zachowanie geografa. Nie przyglądałem mu się uważniej niż zwykle, bo przecież skąd mogłem wiedzieć…

— Tak w pierwszej chwili nie przychodzi mi na myśl nic konkretnego — stwierdziłem w zamyśleniu. — Czy ja wiem?

— Coś w jego zachowaniu, jakieś odstępstwa od normy? — podpowiedział policjant.

— Chyba nie, chociaż… — próbowałem wprowadzić swój mózg na zwiększone obroty, ale czy to z powodu późnej pory, czy też z uwagi na stres, który mi towarzyszył podczas przesłuchania, nie byłem w stanie odnaleźć w sobie ani odrobiny kreatywności. — Może ubierał się jakoś inaczej… Chyba trochę bardziej… elegancko — wydukałem wreszcie, ale nawet w momencie, gdy te słowa już padły, nie miałem ostatecznej pewności. — Mateusz zawsze był raczej niechlujny, a ostatnio… Tak! — wykrzyknąłem niespodziewanie, a policjant aż się poderwał. — Przepraszam, ale sobie przypomniałem. Kupił sobie ostatnio dwa garnitury i nosił je na zmianę. Przedtem, przez wszystkie te lata, nigdy nie widziałem go ubranego w coś innego niż dżinsy. Nawet na maturach…

— Czyli… zaczął… inwestować… w… wygląd — wymamrotał pod nosem policjant, zapisując to w laptopie. — Coś jeszcze?

— Perfumy! — znów podniosłem głos, ale tym razem był na to przygotowany i pozostał na miejscu. — Zaczął używać perfum. Pachniało od niego jak z drogerii. A wcześniej… — Zamilkłem nagle, bo nie chciałem, by zapisał w protokole, że Mateusz śmierdział jak mokry pies. Uznałem, że nie powinienem w taki sposób mówić o zmarłym. — A wcześniej różnie z tym bywało — zakończyłem niezręcznie.

— Perfumy — policjant mruczał pod nosem, a jego palce śmigały po klawiaturze. Pisał tak szybko jak doświadczona maszynistka. — A nie myślał pan, że ten jego zapach… — urwał i popatrzył na mnie ostrożnie. — Że tym zapachem maskował inną woń…

— Jaką woń? — spytałem trochę agresywnie. To, że Mateusz czasem nie zmienił skarpetek, wydawało mi się zupełnie nieistotne.

— Na przykład alkoholu — powiedział lekkim tonem, ale zauważyłem, że ta lekkość była pozorna. W przeciwnym wypadku aż tak nie nadstawiałby uszu.

Granica między używaniem a nadużywaniem alkoholu jest raczej płynna i — przynajmniej w moim środowisku — stanowi temat tabu. Mateusz lubił napić się piwa, ale dałbym sobie rękę uciąć, że nigdy nie przyszedłby do szkoły pod wpływem procentów. Dlatego teoria policjanta wydała mi się całkowicie niewiarygodna.

— Pan nie zna szkolnych realiów — powiedziałem. — Perfumy nic by tutaj nie dały. Nie ma bardziej spostrzegawczej grupy społecznej niż uczniowie. Wciąż nas obserwują. Jeżeli któryś z nauczycieli pojawiłby się w klasie pijany, to po dwóch lekcjach nie byłoby w szkole osoby, która by o tym nie wiedziała. Nawet jakby to był tylko lekki rausz. A zaraz potem dowiedzielibyście się wy. Kojarzę, że do takiej sytuacji doszło niedawno w gimnazjum numer sześć. Zna pan tę historię?

— Nie, to nie mój rewir.

— Jeden z tamtejszych nauczycieli przyszedł do szkoły z dość dużą gorączką i na lekcji nieco bełkotał. Uczniowie żartowali sobie, że na pewno jest „wlany”, i pech chciał, że te żarty — bo nie było to nic innego niż żarty — dotarły do uszu jednego z rodziców. Policja była na miejscu już po pięciu minutach, szybciej niż wy dzisiaj. Nauczyciel musiał dmuchać w alkomat. Oczywiście wydmuchał trzy zera, ale może pan sobie wyobrazić, ile zostało z jego autorytetu… Nie, łączenie pracy w szkole z nadużywaniem alkoholu to „zabawa” na krótką metę.

— A te butelki? — Policjant nie wydawał się przekonany. — Przecież w pomieszczeniu, w którym przebywał denat, było rozbitych kilka butelek.

— I dwie całe — przypomniałem sobie. — Nie wiem, skąd tam się wzięły. Ale nie wierzę, by Mateusz zamykał się w kanciapie i samotnie pił piwo aż do utraty przytomności. Ja wiem, że taka teoria byłaby dla was wygodna, ale to jest zupełnie nierealne. To nie było samobójstwo w wyniku pijackiej depresji. Jestem tego pewien!

Ostatnie słowa wypowiedziałem dość głośno, ale śledczemu nawet nie drgnęła powieka.

— Skoro nie samobójstwo, to w takim razie co? Zabójstwo? — Zmierzył mnie zimnym spojrzeniem. — Bo chyba wykluczymy nieszczęśliwy wypadek, prawda?

— Chyba tak — odparłem jadowicie, bo policjant zaczął mnie irytować. W jego głosie było tyle powątpiewania, jakby nawet przez moment nie wierzył w inną przyczynę śmierci Mateusza niż samobójstwo.

Przez chwilę trwaliśmy w pełnym napięcia milczeniu.

— No dobrze — przerwał je wreszcie mundurowy, drapiąc się po uchu i posyłając mi nieprzychylne spojrzenie. Chciał, żebym poczuł się tak, jakbym marnował jego cenny czas. — Skoro zabójstwo, to musiał być jakiś motyw. Czy pana kolega miał jakichś wrogów?

— Nie — odparłem bez zastanowienia. — Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo — dodałem po chwili już z mniejszą pewnością, bo przed oczami ujrzałem projekcję gniewnych postaci — uczniów, którzy zostali przez niego zostawieni na drugi rok. Mateusz nie był przesadnie wymagający, ale przez ponad dwadzieścia lat pracy na pewno się komuś naraził. Powiedziałem o tym policjantowi, a on przez chwilę coś notował.

— Nie można tego wykluczyć — przyznał wreszcie, odsuwając od siebie laptopa. — A jakieś problemy z dorosłymi? Z rodzicami uczniów? Z innymi nauczycielami? Problemy finansowe?

Rodzice uczniów to bardzo specyficzne środowisko, ale nie sądziłem, by Mateusz aż tak podpadł jakiemuś nadgorliwemu ojcu, by ten go zabił. Taka reakcja mogłaby nastąpić w przypadku pedofilii, ale bądźmy poważni — we współczesnych czasach, po kilku słusznie nagłośnionych w mediach aferach pedofilskich, nauczyciele bardzo uważali, żeby ich zachowanie nie zostało niewłaściwie odczytane. Jakikolwiek, nawet najbardziej niewinny kontakt fizyczny po prostu nie wchodził w grę; skończyły się też jakiekolwiek próby flirtu czy przekomarzania. My, nauczyciele szkół średnich, musieliśmy uważać szczególnie, gdyż nasze uczennice, chociaż formalnie były jeszcze dziećmi, potrafiły zachowywać się jak osoby zupełnie dorosłe — i to często w tym negatywnym, wulgarnym znaczeniu…

Środowisko nauczycieli też raczej nie wchodziło w grę. Co prawda Mateusz nie walczył nigdy o tytuł najpopularniejszego kolegi z pracy, ale nie przypuszczałem, by ktoś z naszych kolegów nie lubił go tak bardzo, by pozbawić go życia. Zresztą nie sądziłem, by któryś z nauczycieli naszej szkoły w ogóle był zdolny do morderstwa. Różnie się o nas mówi i przypisuje się nam wiele najdziwniejszych patologii, ale chyba trudno sobie wyobrazić na przykład panią od polskiego mordującą pana od fizyki… Tak jak inne miejsca pracy, szkoła nie była wolna od wewnętrznych konfliktów, ale nie wydawały się one aż tak nabrzmiałe, by do ich rozwiązywania używać… sznura.

Jeżeli chodzi o finanse Mateusza… Cóż, nie znam nauczyciela, który byłby krezusem, ale zawsze odnosiłem wrażenie, że jakoś dawał sobie radę. Jego żona pracowała w sklepie odzieżowym, a starsza córka od dwóch lat żyła na własny rachunek. W każdym razie geograf nigdy nie prosił mnie o pożyczkę.

— Trudno jest mi tak ad hoc podać jakiś wiarygodny motyw — podsumowałem nieco bezradnie. — Może jakbym miał trochę więcej czasu…

— A kiedy się ostatnio widzieliście? — przerwał mi śledczy, zerkając na wyświetlacz telefonu. Byłem pewien, że nie sprawdza ewentualnych połączeń, tylko kontroluje czas.

— Jak to kiedy? Wczoraj, tu w szkole, tak jak codziennie — odpowiedziałem, jakby to było oczywiste. Cóż, dla mnie było.

Policjant popatrzył na mnie spod ciężkich powiek.

— O której i gdzie? — burknął.

— Gdzie się widzieliśmy? W pokoju nauczycielskim, podczas przerw. Kończyłem pracę po czwartej lekcji, więc wyszedłem ze szkoły gdzieś koło dwunastej w południe…

— Szczęściarz…

— Słucham? — Udałem, że nie dosłyszałem.

— Nie, nic… Czy pan Mateusz też wyszedł… o dwunastej?

— Nie wiem. — Zastanowiłem się. — Chyba jeszcze został. Wczoraj były imieniny Joanny, naszej anglistki. Kiedy wychodziłem, siedzieli w pokoju nauczycielskim i jedli wuzetki.

— Kto?

— No Mateusz, Joanna… — zawahałem się. — Być może jeszcze wuefista Marek Walczewski, polonistka Marta Sobierajska, matematyk, czyli pan Leopold… Możliwe, że było jeszcze kilka osób, ale nie pamiętam. Spieszyłem się i nie zwracałem uwagi, komu mówię „cześć” czy „do widzenia”. Ale to można łatwo ustalić. Zapytajcie Marka, on ma pamięć do twarzy.

— Zapytamy — westchnął policjant. Dopiero teraz dokładnie mu się przyjrzałem i zauważyłem wory pod oczami i z trudem tłumione ziewnięcia. Wyglądał, jakby nie pamiętał, co to sen. — Jestem na nogach od trzydziestu sześciu godzin — poinformował mnie, składając laptopa. — Synek ma zapalenie ucha, w nocy jeździłem z nim na ostry dyżur — urwał na chwilę, tłumiąc ziewnięcie, a potem wstał i klepnął mnie w ramię. — Wiem, że trudno w to panu uwierzyć, ale wszystko wskazuje na to, że pana przyjaciel popełnił samobójstwo. Oczywiście weźmiemy pod uwagę także inne hipotezy, technicy dokładnie zbadają, czy ktoś mu nie pomógł, ale… Wie pan, że samobójstwa są statystycznie o dziesięć razy częstsze niż zabójstwa?

— Być może — kiwnąłem głową, również wstając. Przez chwilę w milczeniu ustawialiśmy ławki, odsunięte wcześniej pod ściany na potrzeby przesłuchania.

— To nie jest tak, jak pan myśli — powiedział wreszcie, gdy upewniwszy się, że wszystko było już na swoim miejscu, wychodziliśmy na korytarz. — Jeżeli to faktycznie było morderstwo, to zrobimy wszystko, żeby znaleźć sprawcę. W takich sprawach nie stosujemy półśrodków i nie boimy się zabrudzić sobie rąk. Ale niech pan zaufa mojemu doświadczeniu. Wszystko wskazuje niestety na samobójstwo.

Podałem mu rękę. Nie przekonał mnie do swoich przypuszczeń, ale nie czułem już irytacji.

— Pracujcie, a jeżeli czegoś się dowiem, to dam wam znać — pożegnałem go i opuściłem cichy i ciemny budynek szkoły.

Przez zgrzytającą furtkę wydostałem się na ulicę i skierowałem się w stronę przystanku autobusowego. Nie zdążyłem zrobić kilkunastu kroków, gdy zza pleców dobiegł mnie kobiecy głos.

— Panie Tomku! Niech pan zaczeka!

W tym głosie pobrzmiewały zarówno determinacja, jak i nuty nieco histeryczne. Zatrzymałem się w pół kroku i odwróciłem się w kierunku, z którego dochodził.

Biegła do mnie od szkolnej furtki wzdłuż ogrodzenia szkoły, nie zważając na kałuże pozostałe po popołudniowym deszczu. Kiedy wreszcie dopadła do miejsca, w którym stałem, dyszała tak ciężko, że nie mogła wydobyć z siebie głosu.

— Co się stało, pani Kamilo? — wygrzebałem z pamięci imię policjantki. Jej zadyszka wydała mi się podejrzana. W końcu odcinek, który pokonała biegiem, nie był długi.

— Niech mi pan pomoże — wydyszała, łapczywie połykając powietrze. Zrozumiałem, że jej kłopoty z oddychaniem nie wynikały z wysiłku, tylko ze stresu. — Dostałam polecenie, żeby powiadomić o zgonie rodzinę. Nie chcę tam iść sama.

Wyglądała żałośnie. W świetle latarni wydawała się blada i wiotka jak trzcina, a jej duże oczy błyszczały pełne łez. Poszedłbym z nią niemal wszędzie, ale na wizytę u żony Mateusza — czy może raczej wdowy po Mateuszu — wyjątkowo nie miałem ochoty. Tylko jak to powiedzieć, żeby nie wyjść na gbura?

— Dobrze — zgodziłem się po dość długiej chwili milczenia, podczas której na próżno szukałem wykrętów. Byłem bliski zaproponowania, by ze względu na późną porę odłożyć to na rano, ale w porę zdałem sobie sprawę, że zabrzmiałoby to niepoważnie. — Mateusz mieszka w tych starych blokach, przy Królowej Jadwigi. To na drugim końcu miasta. Ma pani samochód czy jedziemy autobusem? — Paplaniem pokrywałem irytację, która mnie ogarnęła w związku z jej nietypową prośbą.

Pokonując w policyjnym radiowozie ciemne i wyludnione już uliczki, dziękowałem losowi, że w mieszkaniu Mateusza przebywała aktualnie tylko jego żona. Z tego, co wiedziałem, obie córki były poza domem — starsza większość czasu spędzała u narzeczonego w Poznaniu, a młodsza studiowała w Warszawie i w tygodniu pomieszkiwała u koleżanki. „Marchewka” pogrążona była w myślach i prawie się nie odzywała. Prawdopodobnie układała sobie w głowie to, co ma powiedzieć.

— Zawsze wysyłają z taką misją najmłodszego — przerwała milczenie w momencie, gdy zaparkowaliśmy na miejscu dla śmieciarek, pod samym blokiem Mateusza. — Takie wizyty to najgorsza strona tej pracy.

Pokiwałem głową z nieudawanym współczuciem. Byłem na nią trochę zły za wkopanie mnie w tę policyjną robotę, ale po części ją rozumiałem. Na jej miejscu też bardzo bym się denerwował i robiłbym wszystko, żeby obarczyć tym przykrym obowiązkiem kogoś innego. Bo nie miałem wątpliwości co do tego, że to ja — jako znajomy — będę musiał wziąć na siebie ciężar rozmowy z żoną Mateusza i finalnie wyjawić wstrząsającą prawdę.

Drzwi do klatki były uchylone, więc nie zapowiadając się domofonem, weszliśmy do środka i niemal truchtem pokonaliśmy cztery piętra.

— Zaczekaj chwilkę, muszę się trochę uspokoić — poprosiła dziewczyna, w stresie przechodząc ze mną na ty.

Chwyciłem ją za ramiona. Była prawie mojego wzrostu, musiała mieć nie więcej niż metr siedemdziesiąt — a mimo to czułem, jakbym patrzył na bezbronne dziecko. Chociaż myślałem, że ze zdenerwowania serce zaraz wyskoczy mi z piersi, nadrabiałem miną.

— Nie musisz nic mówić — powiedziałem, nieco drżącą ręką naciskając guzik dzwonka. Jedyne, czego pragnąłem, to mieć to za sobą. — Ja się wszystkim zajmę, a ty tylko za mną stój — dodałem nieco drewnianym głosem i wsłuchałem się w dobiegający z mieszkania odgłos damskich kroków.

— Tomek? — usłyszałem przez zamknięte drzwi. — Zaczekaj chwilę, muszę się ubrać.

Stałem oparty o ścianę, a moje serce waliło w tempie prestissimo. Na karku czułem gorący oddech Kamili. Po chwili zamek szczęknął dwukrotnie i drzwi otworzyły się na oścież.

— Wejdź — usłyszałem, po czym nieśmiało przekroczyłem próg. — Ktoś z tobą jest? Co się stało?! — Zaciekawienie żony Mateusza stopniowo przechodziło w napięcie, gdy rozpoznawała w mojej towarzyszce policjantkę. Cóż, policjanci nie składają zwykle towarzyskich wizyt przed północą. — Mateusz? Znów coś nabroił?

Nie zwróciłem nawet uwagi, że pierwsze skojarzenie Janki na widok policji było dość dziwne — wydawało mi się, że znam jej męża na wylot, i w życiu nie pomyślałbym, że mógł coś „nabroić”. Byłem jednak w takim stanie, że szczerze mówiąc, nie zauważyłbym nawet, gdyby ogoliła się na łyso. Strzelając wzrokiem gdzieś w bok, usiłowałem ubrać w słowa to, co chciałem (a raczej musiałem) jej przekazać. Kuląca się za mną Kamila opierała się o mnie całym ciężarem i obawiałem się, że jeżeli zaraz nie wyjdziemy, to padnie jak długa. Uznałem, że nie ma co owijać w bawełnę.

— Bardzo mi przykro, Janka — słowa same popłynęły z moich ust. Miałem wrażenie, że opuściłem swoje ciało i stoję gdzieś obok. — Mateusz nie żyje. W szkole znaleziono dziś jego ciało.

Nim skończyłem mówić, zrobiłem krok naprzód, gotów złapać padającą kobietę. Ale Janka nie zemdlała, tylko zastygła w niedowierzaniu, zupełnie jak ja kilka godzin wcześniej.

— To niemożliwe — westchnęła i sięgnęła do kieszeni kurtki wiszącej w przedpokoju. Wyciągnęła z niej papierosy. — Co się stało? Zawał?

Westchnąłem ciężko. Najtrudniejsze miałem już za sobą, ale to nie oznaczało, że teraz pójdzie jak z płatka. Nieważne, czy było to samobójstwo, czy też morderstwo. Oba sposoby rozstania się ze światem mogły zostawić u bliskich trwałe, niegojące się rany.

— Znaleziono go powieszonego — zacząłem i jak najdelikatniej opowiedziałem jej o śmierci Mateusza. Gdy mówiłem, łapczywie zaciągała się papierosem i nie spuszczała ze mnie wzroku. Widywaliśmy się rzadko i być może nigdy jej się dokładnie nie przyjrzałem, ale teraz uderzyło mnie to, jak bardzo jest zaniedbana. Wiedziałem, że ma czterdzieści trzy lata, ale wyglądała bardziej na pięćdziesiątkę niż na czterdziestkę.

Gdy skończyłem, przez chwilę paliła w milczeniu. Sprawiała wrażenie, jakby przebywała myślami daleko stąd. W końcu się jednak otrząsnęła i wróciła do rzeczywistości. W jej oczach nie pojawiły się co prawda łzy, ale twarz wykrzywiła się w grymasie smutku.

— Wejdźcie do pokoju. — Gestem dłoni zaprosiła nas w głąb mieszkania, gasząc papierosa w dużej kryształowej popielnicy i wskazując kanapę i dwa skórzane fotele. — Siadajcie. Napijecie się kawy? I tak będę sobie robić — uprzedziła moją odmowę. Kiwnąłem głową, a policjantka wydała z siebie coś na kształt chrząknięcia. Dostrzegłem, że na policzki wracają jej kolory.

— Może pani pomogę? — zaproponowała, uśmiechając się smutno.

— Siadaj, dziecko. Chcę przez chwilę pobyć sama. Ale spokojnie… Nie zamierzam sobie nic zrobić. — Mrugnęła okiem, co samo w sobie było dosyć zaskakujące. Kochająca żona inaczej reaguje na śmierć małżonka, prawda?

Czekaliśmy na nią nie dłużej niż dwie minuty. Mateusz był kawoszem i wiedziałem, że miał w domu ekspres. Ja sam też należałem do amatorów czarnego jak smoła napoju, więc z przyjemnością przyjąłem z rąk Janki parującą filiżankę.

— Nie wiadomo, o czym w takiej chwili rozmawiać — powiedziałem ostrożnie, nie wiedząc, czy gospodyni znajduje się w ogóle w nastroju do wymieniania myśli.

Przez chwilę sączyła kawę, jakby się nad czymś zastanawiając.

— Całe szczęście, że nie ma dziewczynek — powiedziała wreszcie. — Z nimi będzie największy problem. Nie mam pojęcia, jak im to powiem…

— A ty?

— A ja… — Zamyśliła się i odruchowo sięgnęła po kolejnego papierosa. Nie wiem, jak ze sobą wytrzymywali, bo z tego, co wiedziałem, to Mateusz nigdy nie palił i był zaprzysięgłym wrogiem tytoniowego nałogu. — Znaliście się dobrze, prawda?

— Bardzo dobrze — potwierdziłem nieco zaskoczony.

— A mimo to widzę, że nic ci nie powiedział — westchnęła. — Zresztą to do niego podobne, zawsze był skryty. Byliśmy w trakcie rozwodu. W zasadzie nasze małżeństwo było martwe od dwóch czy trzech lat.

Byłem w szoku. Wypiłem pół swojej kawy jednym haustem i oparzyłem się w język.

— Ale dlaczego? — spytałem niedelikatnie, zanim zdążyłem sobie uzmysłowić, że to nie moja sprawa. — To znaczy… — Zakręciłem się do tego stopnia, że nie wiedziałem, co powiedzieć.

Janka uśmiechnęła się melancholijnie i popatrzyła na mnie z sympatią.

— Niby swoje już przeżyłeś, ale wciąż jeszcze jesteś bardzo młody — powiedziała ciepło i zrobiła ręką taki ruch, jakby chciała zmierzwić mi włosy. Powstrzymała się w ostatniej chwili. — Ludzie w tych czasach często się rozstają. U nas to było wypalenie. — Zamyśliła się. — Póki dziewczynki były małe, to jakoś to ciągnęliśmy. Ale jak wkroczyły w dorosłość, to nie było sensu odgrzewać tego, co już dawno wystygło. Rozstaliśmy się w zgodzie, a nawet w przyjaźni…

— Ale… — Wciąż czułem się oszukany. — Przecież Mateusz ciągle tu mieszkał. O, są tu nawet jego rzeczy. — Wstałem, podszedłem do stojącej w rogu pokoju suszarki i zdjąłem wiszącą na niej bluzę z kapturem. — Miał ją na sobie w zeszłym tygodniu, pamiętam, jak się z niego śmialiśmy…

— Mateusz cały czas tu pomieszkiwał, ale wiem, że korzystał też z innego mieszkania. Gdzieś bliżej centrum. — Janka wstała, delikatnie wyjęła mi z dłoni ubranie męża i popatrzyła najpierw na nie, a potem na półki z książkami. — Będę musiała coś z tym zrobić. — Zamyśliła się na chwilę, jakby zastanawiając się, ile dostanie za te kilkadziesiąt książek i stare ubrania. — Nie myślcie o mnie źle — usprawiedliwiła się. — Naprawdę jest mi przykro. Jestem rozbita i zdołowana, ale życie toczy się naprzód, a nas od dawna łączyło tylko to mieszkanie i dziewczynki. Szczerze mówiąc, ostatnio trochę się kłóciliśmy.

— A kiedy ostatni raz widziała pani męża? — wtrąciła się Kamila.

Niespodziewanie Janka roześmiała się głośno. Był to dziwny, trochę histeryczny śmiech.

— To, że się kłóciliśmy, nie znaczy, że go zabiłam — odezwała się w końcu między kolejnymi parsknięciami.

Zaalarmowało mnie to, że w jej głosie obok śmiechu wibrowały też nutki urazy. Wiedziałem, że potrafi być wybuchowa, więc przerwałem jej w pół słowa, chcąc odciągnąć jej uwagę.

— Oni — wskazałem na Kamilę — chcą tylko ustalić, kiedy doszło do zabójstwa. Albo samobójstwa. Rozumiem, że Mateusz nie spał w domu ostatniej nocy? — spytałem pojednawczym tonem, a Janka odwróciła niezadowolony wzrok od policjantki i znów wpatrywała się we mnie.

— Mateusz nie nocował w domu od weekendu. Czyli od czasu, kiedy odwiedziła nas młodsza córka. Ale, zaraz… Wydaje mi się, że dzwonił do mnie jakoś ostatnio. Tak z wieczora. Wczoraj albo przedwczoraj.

Była noc ze środy na czwartek, co oznaczało, że Mateusz telefonował w poniedziałek lub we wtorek. Według wstępnych ustaleń do zgonu doszło nocą z wtorku na środę. Nadstawiłem ciekawie uszu, ale na próżno. Janka nie umiała sobie przypomnieć, co dokładnie chciał od niej mąż.

— Byłam akurat w Biedronce — tłumaczyła. — W zasadzie chodzę tam codziennie w drodze z pracy. Nie bardzo mogłam rozmawiać, bo właśnie zbliżałam się do kasy. Rzucił tylko, że ma mi coś ważnego do powiedzenia i że zadzwoni później. Ale już nie zadzwonił.

— Czy był wtedy pod wpływem alkoholu? — zapytała niespodziewanie Kamila. Uznałem, że ma prawdziwy talent do zadawania niewłaściwych pytań w niewłaściwym czasie.

Janka spojrzała na nią niechętnie i tylko pokręciła przecząco głową. Nie mówiłem jej o butelkach po piwie znalezionych w pomieszczeniu, w którym wisiał jej mąż, więc musiała potraktować pytanie policjantki jako zupełnie od czapy. Stwierdziłem, że jak tak dalej pójdzie, to moje wysiłki budowania pozytywnej atmosfery spełzną na niczym i spotkanie skończy się awanturą. Dopiłem kawę i teatralnie zerknąłem na zegarek.

— Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić? — zadałem Jance pytanie, które zwykle zadaje się w takich sytuacjach. Gdy mi podziękowała, wstałem i posłałem ponaglające spojrzenie Kamili.

Przy pożegnaniu Janka przytrzymała dłużej moją dłoń.

— Wpadnij do mnie jutro po szkole, tak około szesnastej — poprosiła cichym głosem. Odniosłem wrażenie, że nie chce, by usłyszała ją policjantka. — Powinnam być już w domu po tych cyrkach — dodała, odnosząc się do zapowiedzi Kamili, że „jutro ktoś z policji zaprosi ją na formalne przesłuchanie”.

— Dobra, będę — zgodziłem się i spontanicznie przycisnąłem ją do piersi. Z moich oczu popłynęły pierwsze tego dnia łzy. Otarłem je gwałtownie, wyszedłem na klatkę schodową i zbiegłem po schodach, jakby mnie ktoś gonił.

Kamila dopędziła mnie dopiero na ulicy.

— Zaczekaj, Tomek! — krzyknęła, a gdy nie chciałem się zatrzymać, chwyciła mnie za ramię. — Nigdy ci tego nie zapomnę. Dziękuję! — Złożyła na moim policzku wilgotny pocałunek. Wziąłem się w garść. — Podwieźć cię?

Przez chwilę się wahałem, ale była północ, a do domu miałem kilka kilometrów. Przystałem więc na jej propozycję i usadowiłem się na przednim fotelu opla insigni. Gdy tłumaczyłem jej, gdzie mieszkam, uśmiechnęła się szeroko.

— To na końcu świata — stwierdziła, kręcąc żartobliwie głową. — Nie wiedziałam, że tam są jakieś budynki. — Zeszło z niej całe napięcie i zachowywała się teraz trochę jak studentka. Ruszyła z piskiem opon i zatrzymała się dwie ulice dalej, przy miejskim parku. — Masz ochotę na mały spacer? Chcę ochłonąć. No, nie bój się — dodała, widząc moje wahanie. — O tej porze nie ma tam żywego ducha, a zresztą nic ci przy mnie nie grozi. W razie czego mam broń.

W głębi parku panowały iście egipskie ciemności i nic nie zakłócało blasku wielkiego, żółtego jak miód księżyca. W wiosennej trawie baraszkowały świerszcze — ich cykanie zagłuszało odgłos naszych kroków, przez co się zdawało, że płyniemy w powietrzu jak zjawy. Powietrze było aż ciężkie od zapachu wiosny.

— Pewnie się zastanawiasz, co babka tak wrażliwa jak ja robi w mundurze? — zapytała, gdy przechodziliśmy po miniaturowym mostku przedzielającym skryte przed naszymi oczami we mgle oczko wodne. — To śmieszne, że nie boję się uzbrojonych bandytów, a wymiękam przy spotkaniach ze zwykłymi ludźmi, których dotknęła tragedia.

— Chyba nie ma takich twardzieli, którzy lubiliby tego typu spotkania — rzuciłem machinalnie. Byłem pogrążony we własnych ponurych myślach i nie potrafiłem docenić nawet tego, że spaceruję nocą po parku z piękną dziewczyną. Cała moja uwaga skupiona była na Mateuszu i kulisach jego niespodziewanej śmierci.

Łaziliśmy około trzydziestu minut — dziewczyna paplała coś przez cały czas, a ja w milczeniu analizowałem wydarzenia kończącego się dnia. Wreszcie uznałem, że najwyższy czas trochę się przespać. Ziewnąłem głośno i wziąłem Kamilę pod ramię.

— Już wracamy? — spytała zdziwiona.

— Muszę wstać o świcie — powiedziałem i pociągnąłem ją w kierunku radiowozu.

Było to z mojej strony kłamstwo, gdyż w czwartki zaczynałem zajęcia dopiero o wpół do jedenastej, więc wcale nie musiałem zrywać się o świcie. Czułem jednak, że jeżeli zaraz nie znajdę się w łóżku, to zacznę lunatykować. Byłem raczej typem skowronka i nie lubiłem zarywać nocy. Był też inny powód tego, że chciałem już zakończyć ten wieczór — nie miałem kompletnie nastroju do rozmowy i obawiałem się, że rudowłosa policjantka uzna mnie za nieuprzejmego mruka. Nie chciałem jej do siebie zrazić. Kto wie, może w innych okolicznościach potrafiłbym się nawet w niej zakochać?

Jeżeli była rozczarowana, to udało jej się to ukryć. Jej paplanie — będące zapewne reakcją na przebyty stres — nie ucichło, a wręcz stało się głośniejsze. W pewnym momencie nawet się zawstydziła.

— Nie gadam za dużo? Przepraszam, taka już jestem. Poza tym w ten sposób łatwiej jest mi nie myśleć o śmierci twojego kolegi. Inaczej chyba bym zwariowała, nie umiem dusić w sobie negatywnych emocji.

— Pewnie tak jest łatwiej — zgodziłem się. — Ale ja niestety tak nie potrafię.

Pewnie powiedziałbym jej coś więcej, a być może nawet się przed nią otworzył — w końcu magia majowych nocy wyjątkowo sprzyja zwierzeniom — ale zauważyłem na ścieżce przed sobą jakiś ruch. Instynktownie zamarłem i wsłuchałem się w ciemność, ściskając nieco mocniej ramię dziewczyny. Odniosłem wrażenie, że moich uszu dobiegł odgłos szlochu. Chciałem wyśledzić jego źródło i wtedy przyszedł mi z pomocą przejeżdżający obok parku samochód, którego światła wydobyły z mroku znajomą sylwetkę. Tym bardziej chciałem podejść i zaoferować swoją pomoc, ale coś mnie od tego powstrzymało.

Moja zmarła przed kilkunastu laty babcia była szeptuchą, czyli podlaską czarownicą. Ci, którzy o tym wiedzieli, utrzymywali, że odziedziczyłem po niej dar określany mianem szóstego zmysłu. Do tej pory zawsze zżymałem się na takie pomysły, ale chyba tym razem coś było na rzeczy. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, co zrobiłem?

Zamiast skierować się ku chwiejącej się lekko postaci, pociągnąłem Kamilę w tył i — skulony w pół — wszedłem w gęstą kępę krzaków. Z tej kryjówki miałem niezły widok na najbliższe otoczenie, sam pozostając zupełnie niewidoczny.

— Co robisz? — spytała cicho policjantka, ale gdy przyłożyłem jej palec do ust, posłusznie zamilkła.

— Patrz — szepnąłem i zastygłem w bezruchu, bo obraz przed moimi oczami zdawał się surrealistyczny.

Na ścieżce widziałem teraz wyraźnie dwie postaci. Obie były mi znajome. Wiekowy matematyk, pan Leopold, opierał się sękatymi dłońmi o parkową ławkę i cicho płakał, Jan Hołownia zaś, dyrektor naszego liceum, potrząsał nim jak workiem kartofli, wyrzucając z siebie stek przekleństw zupełnie nielicujących z piastowanym przezeń stanowiskiem.

Przetarłem oczy, ale nic to nie dało. Wciąż ich widziałem.

— Mówię ci, niczego się nie domyślą. — Jeżeli można krzyczeć szeptem, to dyrektor właśnie to robił. — Chyba że sam im wszystko wyśpiewasz, ale pamiętaj, że siedzisz w tym bagnie po uszy. Tak, bez wątpienia mnie załatwisz, ale sam pójdziesz na dno. Naprawdę ci to potrzebne?! — potrząsnął staruszkiem tak mocno, że ten stracił równowagę i opadł na prawe kolano.

Wyczułem, że Kamila sprężyła się w sobie i położyła dłoń na kaburze, w której spoczywał pistolet. Nie chciałem, żeby interweniowała — nie chciała tego chyba także moja babcia. Spodziewałem się, że zaraz usłyszę coś jeszcze ciekawszego, a moja babcia nie oponowała. Nie mogłem się odezwać, więc ścisnąłem policjantkę za ramię. Bezwiednie zrobiłem to z taką siłą, że aż syknęła, ale chyba zrozumiała mój sygnał, bo obrzuciła mnie szybkim spojrzeniem i znieruchomiała. Gdyby było nieco jaśniej, z pewnością zobaczyłbym w jej oczach niemy wyrzut.

— Zresztą co to ma być?! — Dyrektor wciąż nie podnosił głosu, ale o sile jego wzburzenia świadczyły uniesione pięści, odcinające się od jaśniejszego o ton nieba. — Minęło już tyle lat. Nie sądzisz chyba…

— Takie rzeczy zostają w człowieku na zawsze. — Gdybym mógł widzieć twarz starego matematyka, z pewnością zobaczyłbym na niej wyraz bezgranicznego cierpienia. — On na pewno o tym pamięta…

— Nie przerywaj mi, stary głupcze! — Tym razem to, co miało być szeptem, zabrzmiało jak ryk. — Nigdy mi nie przerywaj! Idź się wyspać, a jutro spróbuj tylko pisnąć słówko. Ty wiesz, że dużo mogę, prawda?!

Po tych słowach Hołownia złapał pana Leopolda za guzik od płaszcza i pociągnął go za sobą. Nie minęło dziesięć sekund, gdy mężczyźni zniknęli nam z oczu. Przez kolejne dziesięć sekund trwałem w bezruchu i dochodziłem do siebie. Z letargu wyrwała mnie dopiero Kamila.

— To był dyrektor Hołownia, prawda? A ten drugi to chyba pan Leopold. O co im chodziło?

— Opowiem ci wszystko w radiowozie. — Delikatnie pchnąłem dziewczynę przed sobą i podążyłem za nią, patrząc pod nogi.

Nigdy nie przepadałem za dyrektorem naszego liceum. Od pierwszych dni sprawiał na mnie wrażenie taniego cwaniaczka i osoby, która za gładką fasadą okrągłych zdań była w zasadzie dość prosta, by nie powiedzieć prostacka. Ale nawet w najśmielszych snach nie spodziewałem się po nim takiego zachowania, jakiego byłem świadkiem przed chwilą. Nasz dyrektor wyzywający i szarpiący jednego z nauczycieli? To nie mieściło się w głowie. Ale nie nad tym się zastanawiałem.

Mój umysł niczym stary, szwankujący komputer usiłował przetworzyć te strzępy informacji, które zawarte zostały w kilku podsłuchanych przez nas zdaniach. Zdawałem sobie sprawę, że zdania te wyrwane były z kontekstu, ale nie mogłem się pozbyć wrażenia, że byłem świadkiem fragmentu rozmowy nie pedagogów, lecz jakichś kryminalistów. Stwierdzenie dyrektora, że dużo może, przywodziło na myśl frazę z Ojca chrzestnego, a fragment, w którym upewniał matematyka, że nikt na pewno niczego się nie domyśli — o ile tamten nie zacznie śpiewać — zdawał się żywcem wyjęty z rozmowy na więziennym spacerniaku. O czym rozmawiali? Nie miałem pojęcia, a mętlik w mojej głowie pogłębiały słowa o jakimś tajemniczym „kimś” z dalekiej przeszłości, o którym wspomniał między kolejnymi napadami szlochu matematyk. Głowa, która ćmiła mnie od dobrych kilku godzin, teraz rozbolała na dobre.

— Co tam się działo? — ponowiła pytanie Kamila, gdy znaleźliśmy się w radiowozie.

Wzruszyłem ramionami.

— Nie jestem już dziś w stanie logicznie myśleć — powiedziałem i potarłem dłońmi skórę na skroniach, po czym wzdychając ponuro, przedstawiłem jej swoje przemyślenia. Dosyć chaotycznie. — W każdym razie to wszystko jest bardzo dziwne — skwitowałem i przymknąłem oczy. Czułem, że nie brakuje mi wiele, żeby zasnąć.

— Zastanawiam się, jaki związek ma ta rozmowa z panem Mateuszem. Bo chyba jakiś ma, prawda? — zapytała retorycznie, po czym uruchomiła silnik.

— Pewnie tak — wybełkotałem niewyraźnie i zapadłem w coś na kształt letargu.

Wyrwał mnie z niego pisk hamulców. Półprzytomny stwierdziłem, że musieliśmy przejechać zaledwie kilkaset metrów. Kamila klęła i kręciła szybko kierownicą, usiłując zawrócić w wąskiej uliczce. Jej prawa ręka zniknęła na chwilę pod podłokietnikiem i uruchomiła sygnał dźwiękowy. Odgłos policyjnej syreny popłynął w noc, spędzając jednocześnie z moich powiek resztki snu.

Zawróciliśmy i przejechaliśmy kilkadziesiąt metrów, podczas których policjantka gorączkowo rozglądała się na wszystkie strony. W okolicy parku i na sąsiedniej uliczce nie było żywego ducha, a okna wszystkich mijanych domków jednorodzinnych były ciemne.

— Cholera jasna! Zwiał! — krzyknęła po chwili dziewczyna i ze złością uderzyła pięścią w deskę rozdzielczą.

— Ale kto? — zapytałem nieco roztrzęsionym głosem. Czułem się tak, jakby ktoś wrzucił mnie do basenu z lodowatą wodą.

— Jakiś chłopak. A może mężczyzna. Gdy zauważył radiowóz, zaczął uciekać. Chyba w tamtą stronę — urywanym głosem udzieliła mi informacji, jednocześnie wciskając guzik łączący ją z centralą. — Młody facet w bluzie z kapturem, skrzyżowanie Kilińskiego i Ostrobramskiej. Ja będę od strony Kantego — podała suchy komunikat i nie czekając na odpowiedź, ruszyła przed siebie. — Spróbujemy zaczaić się na niego obok kościoła, ale to i tak jak szukanie igły w stogu siana — rzuciła do mnie i zajęła się rozmową z oficerem dyżurnym, który poinformował ją, że w tej chwili nie ma w okolicy żadnego radiowozu.

Zatrzymaliśmy się w bocznej uliczce i w kompletnej ciszy wypatrywaliśmy jakiegokolwiek ruchu, ale w zasięgu naszego wzroku nie pojawił się ani przechodzień, ani nawet samochód. Nie minął nawet kwadrans, gdy dziewczyna się poddała.

— Może uda się coś ustalić z miejskiego monitoringu — westchnęła bez większej nadziei. — Chociaż dam sobie uciąć palec, że to był po prostu jakiś młodociany, który za dużo wypił i bał się, że zawieziemy go na izbę wytrzeźwień, a jego obecność obok parku była kompletnie przypadkowa.

Pokiwałem głową, ale instynkt mówił mi co innego. Nie odezwałem się jednak. Nie chciałem, by Kamila dołączyła do pokaźnego grona osób nabijających się z moich odziedziczonych po babci paranormalnych zdolności. Zamiast tego wybrałem bezpieczną rozmowę o wadach i zaletach nowoczesnego osiedla Generała Roi, na którym mieszkała.

Miejsce, w którym mieszkałem, bynajmniej go nie przypominało. Było w pewnym sensie wyjątkowe, gdyż z jednej strony przylegało do miejskiego cmentarza, z drugiej zaś do gęstego lasu. Pojedyncza piętrowa chałupka z rozwalającym się dachem i częścią okien zabitych dechami przywodziła na myśl chatkę czarownicy.

— Na pewno chcesz tu wysiąść? — spytała półżartem Kamila, gdy jej oznajmiłem, że tu właśnie mieszkam. — Tu jest jak z horroru.

— Budynek należy do szkoły — odpowiedziałem po prostu, gdyż nie miałem już weny na żadną ciętą ripostę. — Parter jest wyłączony, ale na piętrze znajduje się kilka pokoi. Warunki są kiepskie, ale cóż… Trzeba jakoś żyć.

— Ano trzeba… Słuchaj, tu jest mój numer telefonu. — Wydarła z notesu pojedynczą kartkę i w ulotnym świetle wewnętrznej lampki zapisała kilka cyfr. — Będziemy prowadzić dochodzenie i jeżeli miałbyś jakieś pomysły, to śmiało dzwoń. I wiesz… jakbyś nie miał pomysłów, to też możesz zadzwonić, to jest mój prywatny telefon — dodała cichym głosem.

— Dzięki, na pewno zadzwonię. Fajnie, że się poznaliśmy — powiedziałem, bo cóż innego miałem powiedzieć. Na pewno nie to, że to był fajny dzień lub że miło spędziłem z nią czas.

Schowałem kartkę z telefonem do kieszeni spodni, trzasnąłem drzwiami i poczekałem kilka sekund, aż światła radiowozu zniknęły za zakrętem. Potem powlokłem się do domu. Stare schody skrzypiały, ale miałem już praktykę w późnych powrotach i myślę, że udało mi się nikogo nie obudzić. Otworzyłem drzwi do swojego pokoju i wsłuchałem się w dwa oddechy. Podszedłem na palcach do łóżeczka swojego syna i delikatnie musnąłem wargami jego wystający spod kołderki ciepły policzek. A potem — omijając po omacku łóżko pochrapującej cicho kobiety — dotarłem do swojego tapczanu i zwaliłem się na niego w ubraniu.