Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na tropie mrocznych tajemnic
Lipiec 2000 roku. Z przedwojennego dworku nad Śniardwami znika bez śladu dwudziestoletnia dziewczyna. W okolicy krąży legenda, że odpłynęła starym jachtem von Schindlerów, który ostatni raz widziano latem 1939 roku. Wtedy również ktoś zaginął…
Mija dwadzieścia lat. W okolicy Mikołajek były policjant Jacek Ligęza odkrywa ciało wybitnego twórcy kryminałów, Zygmunta Grodzickiego. Do grona uznanych pisarzy, którzy na zlecenie ekscentrycznego milionera Johanna von Schindlera, spisują zbeletryzowane dzieje jego rodowej posiadłości, dołącza debiutantka, Monika Łasicka. W spadku po Grodzickim otrzymuje do opracowania historię dziewczyny z jachtu. Odkrywa, że zmarły pisarz dobrze ją znał – przed laty stracił dla niej głowę, ale ona wybrała innego. Chłopaka z Mazur, który również zapadł się pod ziemię.
Policja uznaje, że Grodzicki zginął w wyniku nieszczęśliwego wypadku. Innego zdania jest Jacek Ligęza, ale słowa byłego policjanta, zwolnionego ze służby za pijaństwo, znaczą tyle co nic. Poszukując prawdy, poznaje kolejne sekrety von Schindlerów. W tym ten najmroczniejszy…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 727
Jacek Ligęza nie był przesądny, ale ten kot był jakiś dziwny. Zamiast zniknąć w zaroślach, zatrzymał się na środku brukowanej drogi i zastygł nieruchomo, świdrując go opalizująco zielonymi oczami.
— Spływaj, czarny diable! — Mężczyzna odruchowo splunął przez ramię, a potem głośno chrząknął.
Kot ani drgnął.
— Co ty masz w pysku? A fuj…
Kot systematycznie przeżuwał kawałek padliny. Ligęza aż się wzdrygnął, a potem oparł rower o drzewo i wydobył z kieszeni polaru flaszkę z przezroczystym płynem. Była w połowie opróżniona. Krzywiąc się, wlał w siebie potężny łyk.
— Co za wstrętne bydlę…
Zwykle nie mówił do siebie, ale dziś zaprawił się bardziej niż zwykle. Tak bardzo, że większość drogi odbył na własnych nogach, używając roweru w charakterze podpórki. Noce, które spędzał jako stróż w Wodniku — podupadającym ośrodku wypoczynkowym — wciąż mu się dłużyły. Nie znosił się nudzić i chociaż pracował tam już od dwóch miesięcy, nadal nie mógł się przyzwyczaić do monotonii. Monotonii, która stała się częścią składową jego nowego życia. Tak jak alkohol.
Podniósł rower, który zdążył się przewrócić, a potem na chwiejnych nogach ruszył w kierunku pożywiającego się kota. Zwierzę miauknęło, jakby z wyrzutem, a potem leniwie opuściło drogę, wciąż pracując żuchwą. Ligęzie zrobiło się niedobrze. Zwisający z pyszczka kawałek mięsa przypominał ludzki palec.
Odwrócił głowę, skupiając wzrok na kolorowym afiszu, który na tej wiejskiej drodze wydawał się nie na miejscu. Litery trochę mu skakały, ale dość szybko połączył je w wyrazy. Mijał ten afisz codziennie od chwili, gdy życie zmusiło go, by zatrudnił się w Wodniku.
— Najlepsi polscy pisarze wypoczywają w Wierutkach — odczytał, a potem parsknął śmiechem.
Reklama nowego pensjonatu wydała mu się absurdalna. Jakoś trudno było wyobrazić sobie te tłumy turystów, które odwiedzają Wierutki tylko dlatego, że właściciel zaprosił pisarzy. Zresztą idiotyczny był już sam pomysł, by ładować setki tysięcy złotych — a może nawet miliony — w remont zrujnowanego dworku. Położony tuż obok Wodnik ledwo wiązał koniec z końcem. Dlaczego w Gościńcu von Schindlerów — bo tak miał nazywać się nowy pensjonat — miałoby być inaczej?
Gdy kot zniknął w krzakach, Ligęza poczuł się pewniej. Uczynił gest, jakby chciał zerknąć na zegarek, ale zanim podciągnął rękaw, zmienił zdanie. Przecież nigdzie mu się nie spieszyło. Oparł rower o pobliskie drzewo i znów wyciągnął butelkę.
W centralnej części afisza znajdowała się przedwojenna fotografia w kolorze sepii. Uwieczniono na niej dawny dworek von Schindlerów, w którym spadkobiercy chcieli teraz otworzyć pensjonat. Niestety osiemdziesiąt lat zrobiło swoje. Dworek wyglądał obecnie zupełnie inaczej, i to mimo nieustających wysiłków remontujących go budowlańców. Po dawnej świetności zostało tylko wspomnienie.
— Po cholerę ładować kasę w taką ruinę? — spytał sam siebie Ligęza, a potem przechylił butelkę. — Taniej byłoby zbudować coś nowego…
Z treści afisza wynikało, że właściciel chce skusić klientów wschodniopruską, tajemniczą atmosferą. U Niemców, którzy wciąż traktowali te tereny jak utracone dziedzictwo, rozbudzić nostalgię. A u Polaków — zamiłowanie do odkrywania Mazur na nowo, od innej, historycznej strony. Ligęza nie wierzył w ten biznesplan, a już udział pisarzy uważał za umysłową aberrację. Jeszcze gdyby właściciel udostępnił dworek na potrzeby jakiegoś serialu albo umieścił jego nazwę w jednej z tych historycznych strzelanek na konsolę… „Behind Enemy Lines” czy czymś w tym stylu. Ale książka? Co to za reklama? Kto dzisiaj czyta książki?!
Tymczasem według afisza reklamą pensjonatu miał być… zbiór opowiadań. Antologia, której tłem miał stać się właśnie dworek von Schindlerów. To dlatego mieli tu przyjechać pisarze. Zakładano, że wypoczynek w Wierutkach połączą z intensywną pracą.
— Niezła będzie impreza. — Zaśmiał się pod nosem Ligęza i wziął zamach pustą butelką, ale ostatecznie nie wypuścił jej z dłoni. W końcu był teraz poniekąd pracownikiem branży turystycznej. Nie powinien śmiecić. — Bal gryzipiórków.
Usta otworzyły mu się bezwiednie w potężnym ziewnięciu. Do swojej kawalerki w Mikołajkach — a tym samym do swojego łóżka czy raczej barłogu — miał jeszcze ponad trzy kilometry. Schował butelkę z powrotem do kieszeni i wtedy znów zobaczył czarnego kota. Nagle odechciało mu się spać.
— Co ty tam masz?
Z kociego pyska wciąż wystawał kawałek mięsa, ale tym razem oprócz mięsa było coś jeszcze. Skrawek niebieskiej wstążki albo tkaniny. Ligęza przełknął ślinę. Wzrok, jeszcze przed chwilą mętny, nagle mu się wyostrzył. Znów poczuł się tak jak kiedyś… W poprzednim życiu.
Usiłował przywołać kota, ale zwierzak — przed chwilą tak namolny — jak na złość postanowił prysnąć. Jeszcze przez moment Jacek widział końcówkę kociego ogona, a potem wszystko zakryła bujna roślinność. Teren i tak był podmokły, a teraz — w połowie maja — przypominał bagno. Po kilku krokach stare adidasy Ligęzy zapadły się w kleistą maź.
Gdzieniegdzie między gałęziami karłowatych drzew było widać błękitną powierzchnię jeziora. Przez ostatnie kilka lat Ligęza dobrze poznał północny brzeg Śniardw. Wiedział, że przyjdzie mu się ubrudzić, ale szczególnie się tym nie przejął. Robocze ciuchy, które miał na sobie, i tak przypominały łachmany. Chwilę brnął przez błoto, uważnie się rozglądając. Alkohol, który jeszcze przed chwilą krążył mu w żyłach z prędkością pendolino, nagle gdzieś się ulotnił.
— Kici, kici…
Kot, który jak gdyby nigdy nic przysiadł na kępie trawy, znów zerwał się do biegu. Tym razem nie skierował się jednak w stronę jeziora, tylko obrał za cel wieżę widokową. Ligęza zaczął truchtać, ale po chwili czarne futro znów zniknęło mu z oczu. W błocie zostało jedynie coś niebieskiego…
Ligęza przykląkł i — przełamując obrzydzenie — ostrożnie uniósł strzęp materiału. Mógł się mylić, ale znalezisko skojarzyło mu się z mankietem koszuli. Mankietem, który wciąż umazany był brązową mazią, śmierdzącą jak zepsute mięso. Mężczyzna dobrze znał ten zapach. Sięgnął do kieszeni i wyjął telefon.
Bateria była prawie rozładowana. Przez chwilę wpatrywał się w ekran, a potem schował komórkę i głęboko odetchnął. Raz i drugi. Z przyjemnością odnotował, że tętno zwolniło. Znów był spokojny i pewny siebie. Wyglądało na to, że nie zardzewiał.
Oczy zamieniły mu się w dwa skanery. Szedł powoli, wpatrując się w błoto i rozgarniając stopami co większe kępy trawy. Rosnące nad brzegiem Śniardw olszyny szumiały monotonnie, a nad głową bzyczała mu mucha. Machnął ręką i pochwycił ją w locie, nie odrywając wzroku od podłoża.
Teren zaczął się podnosić. Błoto ustąpiło, a pod stopami zaczęły mu szeleścić zeszłoroczne liście. Drzewa były dziwnie powykręcane. Za jednym z nich czaił się kot. Gdy Ligęza zbliżył się na odległość kilku kroków, zwierzak wyskoczył zza pnia niczym tygrys. W jego pyszczku wciąż tkwiło coś obrzydliwego.
— Gdzie to jest? — Mężczyzna pociągnął nosem, usiłując wychwycić słodkawą woń rozkładu. Zachowanie kota podpowiadało, że to, czego szukał, znajdowało się niedaleko. Ale powietrze pachniało tak jak zwykle. Koktajlem butwiejących liści, zielonych pędów i mazurskiego wiatru.
Kot prychnął gniewnie, a gdy to nie przyniosło rezultatu, znów zniknął w trawie. Ligęza ruszył w kierunku wieży widokowej, z której — o ile nie zawodziła go pamięć — można było podziwiać nie tylko ogromne Śniardwy, ale też połączone z nimi przesmykiem jezioro Łuknajno. Wciąż obserwował podłoże i węszył niczym pies myśliwski. Do szumu drzew dołączyło gęganie wystraszonego ptaka.
Wieża widokowa była zrujnowana. Przed wstępem na spróchniałe schody przestrzegała czerwona tablica, a drogę przegradzała szarfa — podobna do tej, którą policjanci odgradzali miejsce zbrodni. Ligęza przełożył nad nią nogę, a potem ostrożnie sprawdził pierwszy stopień. Drewno zaskrzypiało, a potem pękło z głośnym trzaskiem.
Mężczyzna poklepał się po brzuchu, który w ostatnich miesiącach nieco się powiększył. A potem spróbował raz jeszcze. Na szczęście kolejne stopnie były bardziej wytrzymałe. Opierając stopy o krawędzie desek, wszedł na pierwszą z trzech platform i z wysokości siedmiu–ośmiu metrów zaczął przeczesywać najbliższą okolicę. Wypatrzył dwa baraszkujące w błocie dziki, zdechłego łabędzia, a nawet przyczajonego pod krzakiem kocura, ale nie dostrzegł tego, czego szukał. Wzruszył ramionami, a potem zapalił papierosa. Chmurę dymu natychmiast porwał wiejący znad jeziora wiatr.
Przez dłuższą chwilę palił, lustrując wzrokiem wzburzoną powierzchnię Śniardw i kontrastującą z nią gładką jak lustro taflę Łuknajna. Z platformy widać było nawet kolorowy afisz i stojący nieopodal rower. Starego grata, na którego nie skusiłby się nawet największy menel z dawnego PGR-u w Wierutkach. Osady, w której pozostało jedynie kilkunastu stałych mieszkańców.
Śniardwy były o tej porze niemal puste. Weekend majowy dobiegł już końca i na jeziorach zostało niewielu turystów, a ci, którzy nie wyjechali, nie zdążyli jeszcze wypłynąć z portów. W zasięgu wzroku znajdowały się tylko dwie łódki ze zrefowanymi żaglami. Na Śniardwach wiatr miał się gdzie rozpędzić. Ligęza zapiął polar pod samą szyję, zgasił papierosa, pocierając go o filar wieży, a potem — zanim zdążył przypomnieć sobie o swoim postanowieniu nieśmiecenia — pstryknął petem przed siebie. Pomarańczowy filtr pofrunął w dół i zniknął wśród połamanych gałęzi starej wierzby.
Ligęza zszedł ostrożnie po zdezelowanych schodkach i odruchowo rozejrzał się za kocurem, ale ten znów gdzieś się oddalił. Jeszcze przez chwilę skanował oczami teren i wciągał powietrze, a potem wzruszył ramionami i zawrócił w kierunku porzuconego roweru. W końcu makabryczny posiłek kota nie był jego sprawą. Już nie. Poza tym to wcale nie musiał być fragment zwłok…
Fetor zaatakował go po kilkunastu krokach. Był niczym uderzenie w żołądek — Ligęza odruchowo splunął, a potem ukrył twarz za kołnierzem polaru. Tętno znów mu przyspieszyło, a oczy zaczęły przeczesywać teren jeszcze intensywniej niż przed chwilą. Obszedł wieżę widokową i zatrzymał się po jej przeciwnej stronie. Tym razem wiejący znad Śniardw wiatr nie był orzeźwiający.
Podniósł ułamaną gałąź i ostrożnie rozgarnął gałęzie rosochatej wierzby. Pierwszą rzeczą, którą zobaczył, był świeży niedopałek papierosa. Ten, który wyrzucił na platformie. Smród był tak intensywny, że oczy wypełniły mu się łzami. Utkwił wzrok w rosnącym tuż obok krzaku malin i dostrzegł, że krzak lekko się porusza. Przez chwilę zbierał się w sobie, a potem dotknął go gałęzią.
— O, kurwa!
Wylądował na tyłku, a jego łokieć — po uderzeniu w pień wiekowej wierzby — eksplodował bólem. Kot podskoczył na wysokość metra, wydając z siebie odgłos przypominający płacz głodnego niemowlęcia, a potem przemknął tuż obok, trącając go wyprężonym ogonem. Ligęza przez chwilę uspokajał oddech, a potem — powoli, bardzo powoli — podniósł się na nogi. Wiedział, czego się spodziewać. Rozchylił kolczaste gałęzie i poczuł ponurą satysfakcję.
Zwłoki leżały w dziwacznej pozycji, na wpół zagrzebane w starych liściach. Tam, gdzie dobrał się do nich kot, czyli w okolicach pośladków, ział nieregularny otwór. Niebieski materiał nie pochodził z koszuli, tylko z płóciennych spodni. Po wygryzionej dziurze przechadzały się wielkie, opalizujące muchy. Jedna z rąk była złamana — z przedarcia w rękawie sterczała ostro zakończona kość.
Wzrok Ligęzy powędrował wzdłuż tułowia, odzianego w kraciastą marynarkę, która przywoływała skojarzenia z salą wykładową na uczelni. Zwłoki należały do mężczyzny. Czyżby zmarły był naukowcem z położonej nieopodal stacji badawczej Uniwersytetu Warszawskiego? Głowę miał odwróconą. Widać było jedynie dość długie, szpakowate włosy oraz równie szpakowaty zarost, pokrywający fragment policzka przy uchu. Pozostała część twarzy była wtulona w wilgotną glebę, po której spacerowały mrówki.
Ligęza widział w swoim życiu kilkunastu denatów. Byli tacy, którzy twierdzili, że do obcowania ze zwłokami nie sposób się przyzwyczaić, ale na niego makabryczny widok nie podziałał mocniej niż łyk espresso. Całą uwagę poświęcał temu, by nie utrudnić roboty technikom. Ostrożnie cofnął rękę, pozwalając, by zwłoki znów zniknęły w plątaninie gałązek.
Obserwowany przez łakomego kota, wrócił do podstawy wieży widokowej. Chociaż od denata dzieliło go tylko kilka metrów, smród zniknął, przewiany silnym wiatrem od Śniardw. Wyciągnął telefon i ze złością stwierdził, że nie ma zasięgu. Pojedyncza kreska pojawiła się dopiero wtedy, gdy ponownie wspiął się na pierwszą platformę. Wybrał numer alarmowy. Czekając na połączenie, jeszcze raz popatrzył w dół na połamane gałęzie wierzby, pod którymi — w objęciach krzaku malin — spoczywały zmasakrowane zwłoki. A potem zerknął w górę i pokiwał domyślnie głową. Trzecia platforma była na tyle wysoko, że wypadnięcie musiało zakończyć się tragicznie. Czy to była przyczyna śmierci? Czy facet zwyczajnie spadł?
Telefon nie wykazywał oznak aktywności. Ligęza odniósł wrażenie, że z równym powodzeniem mógłby próbować połączyć się z dyżurnym telepatycznie. Kreska zasięgu pojawiała się i znikała, a migający symbol baterii ostrzegał przed rychłym rozładowaniem. Mężczyzna popatrzył w górę na zrujnowane schody i przez chwilę bił się z myślami. Nie chodziło mu o bezpieczeństwo, tylko o ewentualne zatarcie śladów. Z doświadczenia wiedział jednak, że kluczowe będą ślady na zwłokach. A te na wieży? Cóż, przecież będzie uważał…
Im wyżej, tym drewniana konstrukcja schodów wydawała się kruchsza. Przeklinając swoje gabaryty, piął się w górę. Denatowi było łatwiej. Wrażenie mogło być mylące, ale facet wyglądał na chudzielca. W końcu, igrając z siłami grawitacji, stanął na najwyższej platformie i od razu dostrzegł wyłamany fragment barierki. Nie musiał tam podchodzić. I bez tego wiedział, że uszkodzenie znajduje się dokładnie nad miejscem, w którym leżały zwłoki.
— Zachciało ci się widoków, ty biedny sukinsynu — mruknął ze szczerym współczuciem, a potem, zerkając nerwowo na uginające się pod nim deski, wybrał ponownie numer alarmowy. — No, odbierajcie — warknął, starając się poruszać niczym baletmistrz.
Niestety nagrany na taśmę głos był nieczuły na błagania. Poinformował go, że musi zaczekać, a kilkanaście sekund później powtórzył to samo. Trzeciego razu nie było. Telefon znów zamilkł, tym razem na dobre. Na ekranie pojawił się symbol rozładowanej baterii.
— Szlag by to…
U stóp wieży po raz ostatni spotkał się z agresywnym kotem. Tym razem w odpowiedzi na gniewne prychnięcie miał ochotę poczęstować go kopniakiem, ale jakoś się powstrzymał. Zwierzak był obleśny, to fakt, ale taka była widocznie jego natura. Większość kotów nie żywiła się padliną, ale Ligęza słyszał o takich, które zżerały zmarłych właścicieli. Skoro tak zachowywały się nawet koty domowe, to czego wymagać od takiego gagatka?
W pierwszej chwili chciał pojechać na komisariat, ale zanim doszedł do porzuconego roweru, zmienił zdanie. Z dwojga złego wolał już wizytę u Brunona. Wskoczył na siodełko i zawrócił w stronę Wierutek. Kilka minut później minął swoje obecne miejsce pracy — ośrodek Wodnik — a potem remontowany intensywnie pensjonat, w którym mieli wkrótce zamieszkać pisarze. Wieś znajdowała się nieco dalej od jeziora, na niewielkim wzniesieniu wśród łąk. Ligęza nadepnął mocniej na pedały i po chwili — walcząc z zadyszką — zahamował przed bramą, za którą wznosił się w miarę nowy budynek mieszkalny i kontrastujące z nim zabudowania z czerwonej cegły, pochodzące jeszcze z czasów wschodniopruskich.
Bruno Landau kosił trawnik. Ligęza pchnął furtkę, pogłaskał łaszącego się kundelka i ruszył powoli w głąb podwórka. Landau zobaczył go w ostatniej chwili i chyba dlatego zareagował tak nerwowo. Odepchnął od siebie kosiarkę, która natychmiast zgasła, a potem cofnął się o dwa kroki i zacisnął pięści.
— Czego chcesz?!
Wrogość, z jaką go powitał, była zrozumiała. Ich ostatnia rozmowa skończyła się mordobiciem, po którym — co Ligęza zauważył nie bez satysfakcji — dawny kolega wciąż miał obtarty nos.
Teraz ich prywatne relacje nie były istotne.
— Spokojnie, Bruno. Przyszedłem ci tylko powiedzieć, że masz robotę.
— Jaką robotę? — Mężczyzna podrapał się po wstrętnej bliźnie, biegnącej od kącika ust aż po szyję. Zwykle blizna była biała, ale teraz poróżowiała. — Co ty chrzanisz?…
Urwał i wysłuchał tego, co chciał powiedzieć mu Ligęza. A potem zadzwonił na komisariat w Mikołajkach.
— Przy starej wieży nad Łuknajnem, tak? — upewnił się i wydał przez telefon kilka zwięzłych poleceń. — Jeśli będziecie przede mną, to zaczekajcie, dobrze? — zakończył i ruszył w kierunku swojego SUV-a.
Ligęza poszedł w jego ślady, uśmiechając się kpiąco. Bruno już taki był. Mógł wysłać na miejsce zdarzenia swoich podwładnych, a samemu cieszyć się wolnym dniem. Ale nie umiał. Praca w policji nie była dla niego zwyczajnym zajęciem zarobkowym, tylko powołaniem. Misją.
— Szpakowaty? Z brodą?
— Tak — odparł Ligęza. — Mocno śmierdzi, więc leży tam już pewnie przynajmniej kilka dni.
Wskoczył na miejsce pasażera, a potem — gdy wyjechali za bramę — wrzucił rower do przepastnego bagażnika i znów wsiadł do środka. Landau ruszył, jeszcze zanim zamknęły się drzwi.
Rozumieli się bez słów. W końcu to nie był ich pierwszy raz. Pracowali razem w komisariacie w Mikołajkach przez okrągłe pięć lat. Do zeszłego października. Czyli do chwili, w której Ligęza wyleciał ze służby.
Monika Łasicka wstrzymała oddech i dodała gazu. Stary opel zanurzył się w kałuży do połowy felg i przez chwilę zdawał się dryfować, ale wreszcie złapał przyczepność. Po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach kałuża została z tyłu. Jednocześnie ostatnie promienie zachodzącego słońca padły na kolorowy afisz. Najlepsi polscy pisarze wypoczywają w Wierutkach.
Sapnęła z niedowierzaniem, chyba już setny raz. Nie była znaną pisarką. Jak dotąd opublikowała dwie powieści, które sprzedały się łącznie w niecałych trzech tysiącach egzemplarzy. Gdy odebrała telefon z prestiżowego wydawnictwa, nie spodziewała się niczego dobrego. Tymczasem sekretarka redakcji o miłym głosie miała dla niej wiadomość tak zaskakującą, że w pierwszej chwili Monika pomyślała, że to żart. Miesiąc w mazurskim pensjonacie z największymi gwiazdami rynku? I możliwość napisania opowiadania do antologii, o której w branżowym światku twórców kryminałów mówiło się na okrągło od kilku miesięcy? To wprost nie mieściło się w głowie.
Dlaczego zaproponowano to akurat jej?
Jak się okazało, odpowiedź na to pytanie była prozaiczna. Ten niespodziewany dar od losu zawdzięczała swojej dyspozycyjności. Sekretarz redakcji z rozbrajającą szczerością wyznała, że dzwoniła już wcześniej do kilku innych pisarzy z wydawnictwa, ale żaden nie zdecydował się na wyjazd w ostatniej chwili. Ktoś miał wykupione wczasy, ktoś inny chore dziecko… Tymczasem na miejsce — do dworku w mazurskiej głuszy — należało dotrzeć już następnego dnia. Organizatorowi zależało, by pisarski projekt został zainaugurowany w obecności wszystkich autorów antologii. Trzeciego lipca, podczas uroczystego śniadania.
Na szczęście Monice nieobca była umiejętność szybkiego pakowania. Nie miała też żadnych sztywnych planów. Rok szkolny skończył się kilka dni wcześniej, a na te wakacje nie zaplanowała dodatkowych fuch — kolonii, obozów ani opieki w ramach programu „Lato w mieście”. W te wakacje chciała pisać, a los zesłał jej niespodziewany prezent.
Za wydanie antologii miało odpowiadać największe wydawnictwo w Polsce. Sekretarz redakcji nie ukrywała entuzjazmu. Powtarzała to kilka razy — zestawienie nazwiska Moniki z nazwiskami takich tuzów jak Mariusz Żak czy Edyta Gruszka stanowiło doskonałą reklamę. I to nie tylko dla niej, ale także dla jej wydawcy — znacznie mniejszego i od kilku lat ledwie wiążącego koniec z końcem. Podczas rozmowy Monika dowiedziała się o telewizji, która miała nakręcić z pisarskiego eventu coś w rodzaju reality show w wersji mini.
— Będziesz sławna, dziewczyno. — Monika powtórzyła pod nosem słowa, które padły na koniec rozmowy. — Taka szansa zdarza się raz w życiu.
Wyjechała z Lublina sześć godzin temu i była już porządnie zmęczona. Owszem, zdarzyło się jej wcześniej pokonywać nawet dłuższe dystanse, ale nigdy podróży nie towarzyszyła aż taka ekscytacja. Nawet wtedy, gdy jechała do Olsztyna na pierwsze — i jak dotąd jedyne — spotkanie autorskie. Spotkanie, w którym oprócz niej i osoby prowadzącej wzięło udział jeszcze pięcioro ludzi…
Droga z Mikołajek była w fatalnym stanie, ale widoki w pełni rekompensowały te niedogodności. Chowające się za horyzontem słońce barwiło wodę Śniardw na ciepły, pomarańczowy kolor, a niebo na wschodzie zrobiło się już granatowe. Na jego tle widać było pojedynczy żagiel zapóźnionej łódki. Monika jechała na tyle wolno, że zdecydowała się uchylić okno. Powietrze było upajające.
Tabliczka z nazwą miejscowości pordzewiała ze starości. Przejechała obok brzydkiego pawilonu, a potem minęła kilka domków kempingowych. Gdy dostrzegła bramę z nazwą ośrodka, głęboko odetchnęła. Była prawie na miejscu. Według wyjaśnień sekretarki redakcji pensjonat wznosił się zaraz obok Wodnika.
Ośrodek sprawiał wrażenie zapuszczonego. Zatrzymała się przy bramie i wyłowiła z półmroku nieoświetloną budkę strażnika. W jej wnętrzu palił papierosa rosły mężczyzna.
— Przepraszam! — krzyknęła przez opuszczoną szybę. — Chciałabym dojechać do Gościńca von Schindlerów.
Strażnik opuścił swoją budkę. Odniosła wrażenie, że lekko chwieje się na nogach.
— To tam. — Pokazał ręką w kierunku przeciwnym do tego, z którego przyjechała. — Po sąsiedzku. Ale nie wiem, czy pani tam zaparkuje… — Podrapał się po głowie. — Jak pani chce, to może pani zostawić samochód u nas.
— Dziękuję, ale jednak spróbuję — powiedziała pospiesznie, bo facet, chociaż usiłował być miły, miał nieźle w czubie.
Ruszyła powoli, a on odsunął się i obojętnie wzruszył ramionami. Chyba nie miał złych zamiarów, ale nie chciała tego sprawdzać.
Potoczyła się drogą i po chwili westchnęła z zachwytem. Stary dworek prezentował się przepięknie. Był piętrowy, a podświetlające go reflektory wydobywały z półmroku szlachetną czerwień ceglanych ścian. Wszystko to na tle potężnego rozlewiska Śniardw. Wodnik wyglądał przy dworku jak duża, brzydka siostra. Taka jak z bajki o Kopciuszku.
Wjechała przez wąską bramę i kierując się drogowskazem, skręciła w lewo w kierunku parkingu. Docelowo miał być dość duży, ale teraz przypominał plac budowy, a jego większa część była zagrodzona taśmą. Wcisnęła się na jedyne wolne miejsce, zastawiając niemiłosiernie brudnego jaguara.
Inne zaparkowane tu samochody też były z górnej półki, ale to wcale nie popsuło jej humoru. Jak każdy pisarz i każda pisarka, ona też wierzyła, że już wkrótce napisze bestseller. Pogłaskała maskę swojego starego gruchota, zadowolona, że podróż przebiegła bez przygód, a potem sięgnęła do bagażnika po piekielnie ciężką walizę.
— Czy mogę ci pomóc?
Słowa dobiegły zza pleców. Wyprostowała się tak gwałtownie, że uderzyła głową o klapę bagażnika.
— Czy my się znamy? — spytała, odwracając się na pięcie.
Twarz mężczyzny była tylko szarą plamą w niemal już całkowitym mroku.
— Nie wiem, czy ty znasz mnie. Ale ja znam ciebie. Monika, prawda?
Nie czekając na odpowiedź, wyciągnął z jej bagażnika walizkę. Musiał być silny, bo nawet się nie skrzywił.
— A pan jest…
— Ja tu tylko sprzątam. — W jego głosie pojawiło się rozbawienie. — I proszę, nie „pan”. Na „pana” to trzeba mieć wygląd i maniery. Jestem Mariusz.
Nieco skołowana, podała mu dłoń, a potem — zupełnie niepotrzebnie — wymieniła swoje imię. Facet był ekscentryczny, bez dwóch zdań. Ale wzbudzał zaufanie.
— Pracuje pan… Pracujesz w pensjonacie?
Oparł walizkę na kółkach i zaczął ją ciągnąć w kierunku dworku. Wolną ręką uczynił zapraszający gest.
— W pewnym sensie tak — odparł, błyskając w ciemności zębami. — W pewnym sensie wszyscy tu pracujemy.
Roześmiała się. Zrozumiała, że nowy znajomy tak jak ona jest pisarzem. Poprawiła okulary, usiłując dojrzeć jego twarz. Nie musiała się wysilać, bo właśnie wchodzili w krąg światła rzucanego przez staromodną latarnię. Gdy światło stało się wystarczająco silne nawet dla jej kiepskiego wzroku, stanęła jak wryta.
— Pan Mariusz… Żak?!
Był najpopularniejszym polskim pisarzem kryminałów. I — obok Remigiusza Mroza — najpłodniejszym. Widywała tę twarz na plakatach, a teraz… Teraz, jak gdyby nigdy nic, ciągnął za sobą jej ciężką walizkę.
— Po prostu Mariusz. Wnosząc po twoim przerażeniu, nie jestem ci obcy…
— Pewnie, że nie. Dopiero co skończyłam twoją ostatnią książkę.
Jak na złość, nie pamiętała tytułu. Główną bohaterką była dziewczyna zmagająca się ze stanami lękowymi.
— Aż boję się spytać…
— Świetna — odparła szczerze. — Najlepsza rzecz, jaką przeczytałam w tym roku.
Nie dodała, że od stycznia przeczytała jedynie kilka szkolnych lektur. I to tylko dlatego, że ich znajomość była jej potrzebna w pracy. Odkąd zaczęła sama pisać, na czytanie nie miała zwyczajnie czasu.
— A ja niedawno przeczytałem twoje Olśnienie — oznajmił, podnosząc walizkę, by wnieść ją po schodkach. — Genialna książka. A Co tobie niemiłe czeka na półce. Zabiorę się do niej po powrocie.
— Masz moje książki?
— No pewnie. Lubię być na bieżąco z tym, co produkuje konkurencja.
Powiedział to poważnym tonem, ale Monika parsknęła śmiechem. Mariusz Żak miał na koncie ponad trzydzieści powieści, z których każda była bestsellerem. Wydawał po kilka książek rocznie. Byli ludzie, którzy nie czytali nic innego.
— Jestem dla ciebie taką konkurencją jak smart dla tira z naczepą. Jak San Marino dla Stanów. Jak Motor Lublin dla Barcelony…
— Czy ty porównałaś mnie właśnie do tira z naczepą?
Roześmiała się. Mariusz Żak był bardzo sympatyczny. I zdecydowanie nie gwiazdorzył.
— Dokąd idziemy? — spytała, bo rozmawiając, minęli główne wejście i szli dalej wyłożoną płytkami alejką, równolegle do frontowej ściany dworku.
— Niestety nie proszą nas na razie na salony — odparł, wskazując na pojedyncze, rozświetlone okno. Pozostałe były ciemne. — Miejsce robotników jest w czworakach.
Alejka skręciła, oddalając się od dworku. Po lewej stronie mieli czarną toń jeziora, a wokół nich rosły stare drzewa dworskiego parku. Przed nimi jarzyło się kilka odległych światełek. Domyśliła się, że to zabudowania ośrodka wczasowego, który wcześniej mijała.
— Kwaterują nas w Wodniku?
Zaprzeczył, a potem skręcił jeszcze raz, w stronę jeziora.
— Część zabudowań Wodnika powstała jeszcze przed wojną. Główny pawilon był stajnią. Von Schindlerowie trzymali kilkadziesiąt koni. — Urwał i podniósł walizkę, by znieść ją po kilku stopniach. Byli coraz bliżej brzegu. — W przeciwieństwie do dworku, który został częściowo zniszczony, stajnie przetrwały wojnę. Przerobiono je najpierw na magazyn, a potem na coś w rodzaju internatu.
Postawił walizkę na ziemi i ciężko odetchnął. Alejka prowadziła do budynku usytuowanego tuż nad wodą.
— Internatu? Na takim odludziu?
— Też się zdziwiłem, ale wyjaśnienie jest prozaiczne. Ktoś wpadł na pomysł, by wykorzystać tutejszą infrastrukturę… te wszystkie budynki pofolwarczne… do celów edukacyjnych. A raczej edukacyjno-resocjalizacyjnych.
Popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Przez chwilę rozcierał bicepsy, a potem znów podniósł walizkę. Alejka przeszła w ścieżkę. Kółeczka zapadały się w wilgotnym piachu.
— Otworzyli tu szkołę dla trudnej młodzieży? — spytała ze zdziwieniem.
— Tak jest — potwierdził. — Nazwali to młodzieżowym ośrodkiem socjoterapii. Dworek był niewykorzystany, ale zaanektowali dawną stajnię, obory, pomieszczenia dla służby… A także domek letni. Voilà.
Z ulgą postawił walizkę w piachu i wskazał na budynek nad wodą. W kilku niewielkich oknach świeciło się światło. Zaraz za budynkiem przebiegała metalowa siatka, oddzielająca obecny teren dworku od Wodnika.
— To tutaj będziemy mieszkać?
— Dokładnie. Niektórzy przyjechali już wcześniej. Kilka dni temu. Ja jestem od wczoraj. Warunki są nie najgorsze. Zresztą… zaraz sama zobaczysz.
Obeszli budynek i po drewnianych schodkach weszli na dużą werandę. Przylegał do niej długi, dyskretnie oświetlony pomost, na którego końcu przycumowano żaglówkę. Monika stanęła przy barierce i przez chwilę wsłuchiwała się w ciszę, zakłócaną tylko nieśmiałym rechotem żab. To miejsce spodobało się jej jeszcze bardziej niż wschodniopruski dwór.
— Jeśli trafiłabym do takiego ośrodka, to nie dałabym się tak od razu zresocjalizować — powiedziała po cichu, patrząc tam, gdzie przed godziną zniknęło słońce. Na ciemnoróżowe wspomnienie po mijającym dniu. — Ten widok jest…
Nie dokończyła, ale zrozumiał, co miała na myśli. Pokiwał głową.
— Uczniowie mieszkali na terenie Wodnika. Za ogrodzeniem. — Wskazał ręką na powykrzywianą ze starości siatkę. Zobaczyła, że jej szczytem poprowadzono dwie warstwy drutu kolczastego, którego nikt nie zdemontował. — Tutaj mieszkali nauczyciele. Wyprowadzili się ponad dwadzieścia lat temu, kiedy szkoła została zlikwidowana.
Zadrżała w podmuchu chłodnego, wilgotnego wiatru.
— Dużo wiesz — powiedziała, a on popatrzył na nią z uśmiechem.
— To właśnie jest research. Niektórzy zarzucają mi, że pisząc w takim tempie, nie jestem w stanie go robić. Jak widać, są w błędzie.
Zanim zdążyła zapytać, co ma na myśli, podszedł do drzwi, otworzył je i gestem dłoni zaprosił ją do środka.
Letni domek był na tyle duży, że obok kilku sypialni wydzielono w nim obszerny salon. Przy długim stole siedziało parę osób. Na widok wchodzących rozmowa umilkła. Mariusz skłonił się zabawnie, a potem przedstawił Monikę. Ściskając dłonie, była mu wdzięczna. Uważała się za introwertyczkę. Samotne wejście do salonu pełnego ludzi, których znała dotąd tylko z fotografii w internecie, wiązałoby się z o wiele większym stresem.
Nie kojarzyła z wyglądu jedynie dwóch osób. Trzydziestoletniego na oko brodacza o nieco szalonym spojrzeniu i młodziutkiej dziewczyny, która wyglądała tak, jakby dopiero co teleportowano ją z wybiegu dla modelek. Nazwisko brodacza od razu jej umknęło, ale dziewczyna była zdecydowanie bardziej wyrazista.
— Gośka Minge. — Uścisk jej szczupłej dłoni był nadspodziewanie silny. Sięgnęła do kieszeni obcisłych dżinsów i wyjęła z niej mikroskopijny klucz. — Wreszcie jesteśmy w komplecie. Jak podróż?
Monika odparła, że nieźle, bezskutecznie przeszukując pamięć. Małgorzata Minge? To nazwisko nic jej nie mówiło, ale nie odważyła się spytać, czy dziewczyna też jest pisarką. Tym bardziej że z jej słów wynikało, iż doskonale wie, kim jest Monika. Wiedziała na przykład, że mieszka w Lublinie.
— Od dawna tu jesteś? — spytała Monika, uśmiechając się grzecznie.
— Mam wrażenie, że od zawsze — westchnęła, a potem zaczęła liczyć, wspomagając się palcami. Miała długie paznokcie pociągnięte lakierem z brokatem. — Dokładnie od trzydziestu dwóch dni. I siedmiu godzin — dodała, unosząc oczy ku górze, co miało chyba oznaczać, że pobyt w tym miejscu trochę jej się dłuży.
— Od tak dawna? Myślałam, że pisarze są tu co najwyżej od kilku dni…
— Pisarze tak — odparła. — Niestety ja nie jestem pisarką. — Wyjęła z kieszeni wizytówkę z symbolem graficznym wydawnictwa Karolak i Spółka. Największego wydawnictwa w kraju. — Jestem redaktorką prowadzącą tej antologii. A przy okazji człowiekiem od czarnej roboty. Jeśli będziesz miała z czymś problem, to koniecznie do mnie zadzwoń.
Monika uśmiechnęła się uprzejmie. Nie miała pojęcia, czy dziewczyna żartuje, czy mówi poważnie.
— Ale dlaczego jesteś tu już od ponad miesiąca?
— Trzeba było wszystko dograć. I dopilnować. Zresztą to temat na poemat. Dziś na przykład odbierałam z Giżycka rezerwowe poszewki na pościel.
Rozmawiały w kącie salonu. Pozostała część towarzystwa wróciła na swoje miejsca przy stole. Mariusz Żak pochylał się nad Leną Kurczuk i coś z ożywieniem jej tłumaczył. Słuchała go jednym uchem, drapiąc się po nagim, wytatuowanym ramieniu.
— Czy inni pisarze już zaczęli? — Monika usiłowała zadać to pytanie lekkim tonem, ale jej nie wyszło. Od chwili, gdy dowiedziała się, że dołączy do ekipy, nie umiała myśleć o niczym innym. Bała się, że nawali. Że jej opowiadanie będzie odstawało poziomem albo że nie zdąży go ukończyć. — Dostałaś już jakiś tekst do redakcji?
Gośka pokręciła głową.
— Nie mogli zacząć, bo jeszcze nie wiedzą, o czym mają pisać. To zostanie ogłoszone dopiero jutro, podczas uroczystego śniadania. Na razie znana jest tylko ogólna tematyka.
— Opowiadanie kryminalne, którego tłem ma być historia tego dworku. — Monika zacytowała to, co usłyszała przez telefon od swojego wydawcy, a następnie przeczytała na stronie Karolaka i Spółki. — Czy temat zostanie uściślony?
— Tak. Dworek ma bogatą historię. Każdy z pisarzy otrzyma tło w postaci konkretnego okresu. Albo konkretnych wydarzeń. Na przykład lata wojny. Albo historię pewnego tajemniczego pojedynku z lat trzydziestych. Albo… — Zawiesiła głos, a potem uśmiechnęła się tajemniczo i przyłożyła palec do ust. — Wszystkiego dowiecie się jutro. Historii jest osiem — tyle, ilu zaproszonych pisarzy. Dostaniecie tło, ale to, jak je wykorzystacie, zależy od was. Nie ma też sztywnych ram, jeżeli chodzi o gatunek.
— Gatunek, czyli…
— Może to być opowiadanie kryminalne. Może być thriller. Albo horror. Albo nawet romans, byle nie zbyt ckliwy. Zasada jest tylko jedna. Opowiadania muszą być z jajem.
Monika przełknęła ślinę. Czuła się jak przed startem w wyścigu. Na szczęście rywale startowali z tego samego poziomu. Zerknęła w kierunku stołu, usiłując wyłowić oznaki nerwowości, ale niczego takiego nie zauważyła. Chyba że oznaką zdenerwowania było ziewanie. Jeśli tak, to z nerwami walczyła co najmniej połowa towarzystwa, ale ziewanie wynikało przypuszczalnie z dość późnej pory i — przede wszystkim — z rozwlekłego monologu, którym raczył wszystkich rudzielec siedzący u szczytu stołu. Leszek Wełniak, kreujący się od kilku lat na sumienie branży.
— Terry Hayes pisał Pielgrzyma przez cztery lata. Zwróćcie uwagę na to, jak przemyślany jest każdy najmniejszy szczegół. Ten ciąg przyczynowo-skutkowy… Tego nie zapewni nawet najlepsza redakcja. Nie należy się spieszyć, nawet z opowiadaniem. Inaczej wychodzi nam literacka pulpa.
Wytatuowana Lena Kurczuk uśmiechnęła się pod nosem i zerknęła na Mariusza Żaka. W jej ślady poszedł także brodacz o nieprzytomnym spojrzeniu. Dla wszystkich w pomieszczeniu aluzja do ekspresowego tempa, w jakim Żak tworzył swoje kolejne powieści, była aż nadto czytelna. Monika odruchowo pokręciła głową. Wiedziała, że Wełniak atakował Żaka przy każdej okazji, ale nie sądziła, że będzie to robił także, siedząc z nim twarzą w twarz. Takie zachowanie wydało jej się chamskie, mimo że teraz — poniewczasie — Wełniak mrugnął okiem, sugerując, że tylko żartował.
Żak tylko się uśmiechnął. Sprawiał wrażenie zakłopotanego. Krępującą ciszę przerwała Gośka Minge:
— Panie Leszku, jeśli liczy pan na gościnę dłuższą niż przez miesiąc, to muszę pana rozczarować — stwierdziła obojętnym tonem. — Jesteśmy tu tylko do końca lipca i najpóźniej do tego momentu muszę dostać tekst. Choćby i pulpę.
W salonie rozbrzmiały śmiechy. Wełniak też się uśmiechnął, a jego karnacja — na co dzień jasna — zrobiła się na moment jakby ciemniejsza. Monika popatrzyła na dziewczynę z sympatią. Czuła, że ją polubi. Mimo młodego wieku Gośka sprawiała wrażenie przebojowej i pewnej siebie.
— Pokażesz mi, gdzie będę mieszkać?
Redaktorka ruszyła przodem, a Monika — mocując się z walizą — starała się za nią nadążyć. Wąski korytarz, którym szły, skręcił o dziewięćdziesiąt stopni. Po obu stronach znajdowały się drzwi do pokojów.
— Został ostatni. Najmniejszy, ale za to z widokiem na jezioro. — Otworzyła drzwi i wręczyła jej kluczyk. — Jeszcze dwa tygodnie temu był tu plac budowy, ale na szczęście zdążyli. Jest ciasno, za to masz łazienkę. Panowie muszą korzystać ze wspólnej, na końcu korytarza. Mam nadzieję, że Żak nie wpadnie na pomysł, by zatrzasnąć Wełniaka w toalecie.
Pokój wyglądał tak, jakby dopiero go wybudowano. Wszystko było nowe, łącznie z tynkiem na ścianach. Łóżko, zawieszony na ścianie telewizor i oczywiście solidne biurko z wygodnym krzesłem — tak nieodzowne w pracy pisarza.
— Jest super, dziękuję. — Monika ziewnęła i schowała okulary do etui, a potem położyła się na łóżku. — Ale wygodne…
Młoda redaktorka wykazała się empatią. Po sekundzie była już przy drzwiach.
— Odpocznij. Śniadanie zaczyna się o dziewiątej. Jakbyś czegoś potrzebowała, to jesteśmy sąsiadkami. — Wskazała na ścianę z telewizorem. — Możesz pukać o każdej porze. Mam bardzo lekki sen.
Wyszła, ale po kilku sekundach wróciła. Monika, która właśnie podłączała do prądu laptopa, spojrzała na nią z irracjonalnym poczuciem winy.
— Sprawdzałam tylko, czy działa. Zaraz się kładę…
— Zanim się położysz, mała prośba. Czy mogłabyś rzucić na to okiem? Do jutrzejszego śniadania chciałabym mieć komplet. Z podpisami.
Wręczyła Monice kilka spiętych kartek formatu A4. Zaintrygowana Monika założyła okulary.
— To umowa wydawnicza — wyjaśniła Gośka, cofając się do drzwi. — Standardowy tekst, ale przeczytaj. Jeśli z czymś się nie zgadzasz, to daj mi znać. Od razu wprowadzimy poprawki.
Tekst rzeczywiście był standardowy. Różnica była tylko jedna. Dotychczas Monika zawierała umowy na teksty, które były już gotowe. Tym razem licencja miała być udzielona na coś, co dopiero miało powstać. A więc po raz pierwszy płacono jej z góry. Uśmiechnęła się i zaczęła szukać miejsca, w którym określono wysokość wynagrodzenia. Jak dotąd zarobiła na pisaniu łącznie trochę ponad trzy tysiące złotych.
W pierwszej chwili była pewna, że to pomyłka. Że w umowie podano kwotę, którą mieli dostać wszyscy — do podziału. Oczywiście proporcjonalnego do pozycji na rynku. Ale gdy przeczytała właściwy paragraf po raz trzeci, przestała cokolwiek rozumieć. Jak byk stało w nim, że wynagrodzenie przysługuje Monice Łasickiej. Za napisanie opowiadania o objętości do trzech arkuszy autorskich.
Po sekundzie pukała do sąsiedniego pokoju. Dwie sekundy później gnała do salonu.
— Czy widział pan… czy widziałeś gdzieś Gośkę Minge?
Leszek Wełniak, który popijał samotnie z wielkiego ceramicznego kubka, uśmiechnął się do niej przyjaźnie.
— Wychodziła. Usiądź, zaraz powinna…
Drzwi skrzypnęły. Monika złapała Gośkę za rękę i zaciągnęła ją na werandę.
— Czy to… jakiś błąd?
Drżącym palcem wskazała na paragraf dotyczący wynagrodzenia. Zanim redaktorka zrozumiała, o co jej chodzi, obok pojawił się Leszek.
— Chodzi o kwotę, tak? Chyba to nie błąd, bo w swojej umowie mam taką samą.
Gośka wzięła Monikę pod rękę i ruszyła powoli wzdłuż brzegu jeziora.
— Umowa objęta jest klauzulą poufności — powiedziała pospiesznie, a potem uśmiechnęła się od ucha do ucha. — Ale wynagrodzenia są niemal takie same. Więcej dostają tylko gwiazdy… — Ściszyła głos, wskazując oczami na obserwującego ich uważnie Wełniaka. — Lepiej o tych różnicach nie wspominać, bo tu prawie każdy uważa się za gwiazdę. Jeszcze rzuciliby się sobie do gardeł… Tak, moja droga, z pisarzami nie ma żartów.
Monika podziękowała, a potem poszła do siebie i wzięła długi prysznic. Ale chociaż na koniec puściła zimną wodę, to wciąż było jej gorąco. Gorąco z wrażenia.
Wydawnictwo Karolak i Spółka miało jej zapłacić za miesiąc pracy okrągłe sto tysięcy złotych.
Obudziła się na długo przed śniadaniem. Rozpakowała do końca walizę, a potem narzuciła na piżamę ciepły polar. Na werandzie nie było nikogo, ale dalej — na pomoście — dostrzegła szczupłą sylwetkę Leny Kurczuk. Popularna autorka krwawych kryminałów karmiła łabędzie. Scena byłaby sielankowa, gdyby nie wytatuowana na nodze karmicielki trupia czaszka.
— Też nie lubisz długo spać? — zagadnęła Monika, starając się nie zostawić klapek między deskami pomostu. — Ale widok. Żywego ducha…
Rzeczywiście, o siódmej rano powierzchnia akwenu była zupełnie pusta. I gładka jak stół. W zielonkawej wodzie odbijały się korony rosnących przy brzegu drzew.
— Wstaję przed piątą. Gdybym nie pobiegała, byłabym chora.
Lena miała na sobie legginsy do kolan i luźny podkoszulek. Monice na sam widok zrobiło się chłodno. Była strasznym zmarzluchem. Przez moment błądziła oczami po trupim tatuażu, a potem przeniosła wzrok na drugą nogę. Ze zdziwieniem znalazła tam wytatuowanego żubra, jelenia i dzika.
— Kocham dzikie zwierzęta. — Lena Kurczuk podciągnęła nogawkę legginsów, odsłaniając jeszcze uśmiechniętego zająca. — Marzę o tym, by zamieszkać kiedyś w leśniczówce. Odciąć się od cywilizacji, wyrzucić telefon…
— To chyba powinno ci się tutaj podobać. — Monika rozejrzała się na wszystkie strony. — Za dużo cywilizacji to tu nie ma.
Po raz kolejny zerknęła na tatuaże, ale szybko przywołała się do porządku. Oglądanie ich wydało jej się infantylne, a poza tym uznała je za brzydkie. Przeniosła wzrok na twarz pisarki, ale tatuaże były nawet tu. Dwie mrówki na lewym policzku. Przypomniała sobie, że najbardziej znana książka Leny Kurczuk nosiła tytuł Mrowisko. A bohaterką była żona leśniczego.
— Gdzie biegałaś?
— Drogą, w stronę Mikołajek. Chciałam zobaczyć tę wieżę widokową… Przepraszam.
Odebrała telefon i po chwili jej niski głos poniósł się po wodzie. Język, którego używała, nie był zbyt literacki. Po kilku zdaniach Monika domyśliła się, że rozmawia z mężem. Nie chcąc być mimowolnym świadkiem rodzinnej kłótni, ruszyła w kierunku brzegu.
W świetle dnia dworek wydał się jej większy niż po przyjeździe. Ruszyła w jego stronę, licząc okna. Zatrzymała się na dziesięciu, ale to nie był koniec. Dworek wybudowano na planie litery L. Na jej krótszym ramieniu było sześć kolejnych okien. Budowla sprawiała wrażenie solidnej i masywnej. Być może na to wrażenie wpływał zupełny brak zdobień.
Między drzewami mignął pomarańczowy dres. Mariusz Żak poruszał się tak lekko, jakby dopiero zaczął poranną przebieżkę. Pomachała mu, a on natychmiast skręcił w jej stronę. Zobaczyła, że manipuluje przy pulsometrze.
— Osiem kilometrów — powiedział rześkim tonem. — Chyba wystarczy. Podoba ci się?
Dopiero po chwili zrozumiała, że pyta ją o wrażenia z obserwacji dworku.
— Tak. Jest taki… bezpretensjonalny. Mogłabym taki mieć.
— Ja też. — Mrugnął okiem, a potem popatrzył na dworek tak, jakby widział go po raz pierwszy. — To prosta konstrukcja. Idealny przykład klasycyzmu schinklowskiego, który w Prusach Wschodnich…
Urwał, bo w dworku — dość niespodziewanie — otworzyło się jedno z okien, a zza firanki wychyliła się przystojna męska twarz. Mężczyzna poprawił długie włosy, a potem pozdrowił ich uniesioną ręką.
— Dzień dobry — przywitał się z chropowatym akcentem. — Jak się macie?
Żak odezwał się po niemiecku. Monika, która znała w tym języku zaledwie kilka słów, mogła się tylko uśmiechnąć i odmachać.
— Właściciel? — spytała, gdy Niemiec zniknął za firanką.
— Tak jest. Johann von Schindler. Miły facet. Kupił ten dworek z sentymentu, wiele lat temu. Teraz wreszcie postanowił go wskrzesić.
— To potomek dawnych właścicieli?
— Wnuk ostatniego dziedzica. Tamten von Schindler też miał na imię Johann. Zginął na froncie wschodnim. Wysłali go tam po zamachu na Hitlera w Wilczym Szańcu. Masz chwilę? Pokażę ci coś. Tylko… w klapkach nie będzie ci łatwo.
Zerknęła na telefon. Do uroczystego śniadania wciąż pozostawało ponad półtorej godziny. Wystarczająco dużo czasu, by zrobić się na bóstwo.
— Prowadź — rozkazała, a potem ruszyła za nim na przełaj przez park, czując na stopach krople rosy. Ominęli dworek, a potem wkroczyli do lasu karłowatych drzew. Gdzieś nad ich głowami wydzierał się jakiś wesoły ptak, a pod stopami szeleściły im zeschłe liście. Żak prowadził jak po sznurku. Nie zawahał się ani przez moment. W końcu znaleźli się nieopodal starego ogrodzenia, biegnącego wzdłuż granic posiadłości. Rosnący za nim las przypominał dżunglę.
— To tutaj. — Żak niespodziewanie przykląkł i się przeżegnał. Popatrzyła na niego z konsternacją, a potem jej uwagę przykuła niewielka nierówność, w którą się wpatrywał. Poprawiła okulary i wtedy na tle pnia potężnego dębu dostrzegła inny kształt. Zdecydowanie smuklejszy. Gdy zrozumiała, co oznacza, zachłysnęła się powietrzem.
Nierówność była grobem, z którego wyrastał krzyż. A obok było jeszcze kilka innych, podobnych krzyży. Znajdowali się na terenie prywatnej nekropolii.
Na cmentarzu rodu von Schindlerów.
Kobieta, którą Monika spotkała na prowadzących do dworku schodkach, miała na sobie suknię w stylu wiktoriańskim, a jej uśmiech był tak biały, że mogłaby reklamować pastę do zębów.
— Dzień dobry — powiedziała na wydechu Monika, dygając jak pensjonarka.
— Cześć. — Dłoń Edyty Gruszki była drobna, ale uścisk zaskakująco silny. — Śliczne kolczyki.
Monika podziękowała, po czym — nieco speszona — ruszyła za najsłynniejszą polską pisarką, a przy okazji gwiazdą telewizji śniadaniowych. Gruszka określana była mianem „królowej polskiego kryminału”, chociaż jej książki trudno było nazwać kryminałami. Były mieszanką kryminału, romansu, powieści obyczajowej i psychologicznej. Zdaniem Moniki, która zaczytywała się Gruszką jeszcze na studiach — mieszanką fascynującą.
Wnętrze dworku — a przynajmniej sień i rozległy hol — wciąż pachniało świeżą farbą. Remont był w toku, o czym świadczyła oparta o ścianę drabina i podłoga wysłana gazetami. Ale w sali, którą wskazała im uśmiechająca się w holu kobieta, już się skończył. Gruszka pokiwała z aprobatą głową, a potem odgarnęła z twarzy kosmyk blond włosów.
— Robi wrażenie, co?
Sala była zaskakująco duża, nawet jak na rozmiary dworku. Ściany zdobiły płaskorzeźby, a sklepienie wspierało się na rozmieszczonych regularnie kolumnach. W centralnej części pomieszczenia znajdował się stół, udekorowany jak na wesele. W powietrzu unosił się zapach świeżych kwiatów.
Szpilki obu kobiet zastukały po wypolerowanym parkiecie. Zbliżając się do stołu, Gruszka zrobiła taneczny półobrót.
— Nie patrz tak na mnie. — Uśmiechnęła się z zawstydzeniem. — Uwielbiam bale, a tu jest właśnie tak… balowo.
Nie były pierwsze. Przy stole — na jego przeciwległych końcach — siedzieli już Mariusz Żak i Leszek Wełniak. Jak można się było domyślić, panowała niezręczna cisza. Na widok kobiet obaj poderwali się szarmancko.
— Zapraszamy! — powiedzieli zgodnym chórem, a potem łypnęli na siebie z niechęcią.
Na obrusie, tak jak na porządnym weselu, położono winietki z nazwiskami. Monice przypadło miejsce obok Wełniaka. Maskując niezadowolenie, pozwoliła podsunąć sobie krzesło. Po przeciwnej stronie stołu to samo dla Gruszki uczynił Żak.
— No proszę… Jak miło to zobaczyć! Król i królowa wreszcie razem! Mam nadzieję, że na dłużej…
Mężczyzna, który wypowiedział te słowa, był zadbanym sześćdziesięciolatkiem. Miał na sobie smoking z obowiązkową muchą, a w mankietach złote spinki. Pachniał dobrymi perfumami, odpowiednio dobranymi do jego wieku. Wrażenie psuł jedynie krzywy, bokserski nos.
— To Bernard Karolak — szepnął Wełniak, podnosząc się i zapinając guzik marynarki. — Chodź, wypada się przywitać.
Monika domyśliła się, że ma przed sobą właściciela wydawnictwa, które miało uczynić ją bogatą. Zerwała się tak szybko, że trąciła kolanem stół. Poustawiane na nim naczynia zadzwoniły, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Wełniak już truchtał w stronę Karolaka, a ten całą swoją uwagę skupiał na nieco zażenowanym Żaku.
— Panie prezesie, rozumiem aluzję… Obiecuję, że to przemyślę. Naprawdę.
— Będzie ci u nas jak w niebie, chłopcze. — Karolak poklepał go po ramieniu, kompletnie ignorując przestępującego z nogi na nogę Wełniaka. — Ale oczywiście nie naciskam, nie naciskam. Wszystko w swoim czasie, he, he…
Gruszka wzięła Monikę pod ramię.
— Pan prezes już od dawna ostrzy sobie zęby na Mariusza — wyjaśniła. — Jego ambicją jest mieć w swojej stajni wszystkich najlepszych, a przecież Mario nie ma sobie równych.
Powiedziała to tonem, w którym nie było ani ironii, ani zazdrości. Królowa była ponad to. Żak zaprotestował nieśmiało, a Wełniak — obrzuciwszy go niechętnym spojrzeniem — wyciągnął rękę do prezesa.
— Chwileczkę, panie Leszku. Pierwszeństwo mają piękne panie. — Karolak ruszył w stronę Moniki i cmoknął ją w rękę. — Pozwól, moje dziecko, że się przedstawię…
Monika wymieniła w odpowiedzi swoje nazwisko. Karolak zachowywał się trochę protekcjonalnie, ale specjalnie jej to nie raziło. W końcu był od niej dwukrotnie starszy. A poza tym dopiero co zawarł z nią umowę na sto tysięcy złotych.
— Czyli Leszek i Edyta… są już w tej pańskiej stajni, tak? — spytała, uśmiechając się uprzejmie.
— Tak. Edytka od samego początku, a Leszek… — Wreszcie uścisnął mu dłoń, ale wciąż patrzył na Monikę. — Leszka podkupiliśmy konkurencji. A oto nasz najnowszy nabytek!
Rozpromienił się, machając zbliżającej się ku nim Lenie Kurczuk, ubranej w skórzane spodnie i taką samą kurtkę. Pisarka odpowiedziała mu bladym półuśmiechem, a potem wyjęła z ucha słuchawkę.
— Czołem, szefie. — Wyszczerzyła zęby, błyskając na moment kolczykiem w języku. — Jak podróż?
Przez chwilę stali w kółeczku, prowadząc rozmowę o niczym. Wreszcie drzwi do sali otworzyły się na oścież i ukazał się w nich właściciel dworku. Johannowi von Schindlerowi towarzyszyła elegancka kobieta. Karolak przerwał Wełniakowi w połowie zdania.
— Siadajcie, kochani. Podano do stołu.
Zanim jednak na stół rzeczywiście wjechały potrawy, von Schindler uścisnął każdemu dłoń, a po nim to samo zrobiła jego żona. Monika nie wyłapała w jej polszczyźnie obcego akcentu. Wyglądało na to, że pani Aldona von Schindler była Polką.
— Miło mi, że jesteście państwo w komplecie — powiedziała, a jej mąż pokiwał głową. — Chociaż oczywiście nie ma z nami wszystkich, których zaprosiliśmy.
Zapadła cisza. Monika spojrzała pytająco na siedzącą po jej lewej stronie Lenę Kurczuk, ale ta niespodziewanie wstała, odsuwając głośno krzesło. Inni pisarze poszli w jej ślady, a spóźniona Małgorzata Minge zamiast usiąść, stanęła w pozycji na baczność. Monika również wstała, a potem popatrzyła ze zdziwieniem na von Schindlera, który postawił na obrusie duży, czarno-biały portret. Zdjęcie zmarłego niedawno pisarza Zygmunta Grodzickiego.
— Niestety Zygmunt nie może z nami być — powiedział swą chropowatą polszczyzną. — Ale pozostanie w naszej pamięci.
— A dziś ci z państwa, którzy mają ochotę, mogą go pożegnać osobiście — dodała smutnym tonem pani Aldona. — Uroczystości pogrzebowe rozpoczną się o czternastej w kościele w Mikołajkach.
Monika była skonfundowana. Oczywiście słyszała o przedwczesnej śmierci Zygmunta Grodzickiego, ale przecież doszło do niej ze dwa miesiące temu! Sącząc kawę, ze zdziwieniem wysłuchała szeptanej relacji, wyjaśniającej taką zwłokę w pogrzebie.
— Grodzicki umarł tutaj? — powtórzyła ze zdziwieniem.
— Tak. — Lena Kurczuk spojrzała z odrazą na półmisek z parówkami i nałożyła sobie dużą porcję sałaty. — Rano pobiegłam do miejsca, w którym to się stało. Spadł z wieży widokowej. Nie wiedziałaś?
Szczegóły śmierci Grodzickiego nie zostały podane do wiadomości publicznej. W nekrologach i komunikacie jego wydawnictwa podano jedynie, że śmierć była nagła i niespodziewana.
— Jak to: spadł?
— Jakbyś widziała tę wieżę, tobyś się nie dziwiła. To ruina. Nie wiadomo, po co tam się pchał. Oparł się o barierkę i… — Nabiła na widelec pomidora koktajlowego. — Trup na miejscu. Znaleźli go dopiero po kilku dniach.
Monika straciła apetyt. Z dalszych słów Leny wynikało, że ciało poddane zostało sekcji i różnorakim badaniom, a potem przeleżało w chłodni aż do teraz. Policja nie stwierdziła udziału osób trzecich.
— Był osobą samotną. Gdyby nie Książę, to chyba nikt by się o niego nie upomniał. Zapomniało o nim nawet jego własne wydawnictwo…
Monika nie była szczególnie zdziwiona. Jej wydawnictwo często o czymś zapominało. A to o przelewie honorarium, a to o odpisaniu na wiadomość, a to o przesłaniu egzemplarzy autorskich… Zastanawiało ją coś innego. Jak można być tak samotnym, by nikt nie chciał cię pochować?
— Książę to…
— Von Schindler — odparła natychmiast Lena, a Wełniak, który przysłuchiwał się ich rozmowie, energicznie pokiwał głową. — Tak go nazywamy. Von Schindlerowie to stara pruska arystokracja. Kiedyś należało do nich pół Mazur.
— Aż do czasu, gdy głowa rodu zaczęła spiskować przeciw Hitlerowi — wtrącił Wełniak. — Po zamachu w Wilczym Szańcu rodzina popadła w niełaskę…
Monika powróciła myślami do tych kilku ziemnych grobów. Członków arystokracji nie chowano w ziemi. Chyba że zostali skazani na infamię. Tyle że akurat ta infamia nie była powodem do wstydu. Wręcz przeciwnie…
— Hitlerowcy odebrali im majątek?
— Nie zdążyli. Zrobiła to za nich radziecka ofensywa. Matka von Schindlera uciekła do Niemiec w jednej parze bielizny.
— Raczej w jednej pieluszce — poprawiła Wełniaka Lena. — Przyszła na świat pod sam koniec wojny…
Umilkła, bo na gładkiej ścianie pojawił się gigantyczny slajd przedstawiający dworek. Monika dopiero po dłuższej chwili zlokalizowała projektor. Był ukryty w antresoli pod sufitem. Bernard Karolak poprawił muchę, a potem uniósł dłoń.
— Można prosić o odrobinę uwagi? — Popatrzył z ojcowskim uśmiechem na rozmawiającego z Gruszką Mariusza Żaka i poczekał, aż ten umilknie. — Pewnie nie mogliście się doczekać tego momentu, co? Pisarze nie lubią czekać. Oczywiście zdarzają się wyjątki. — Pogroził palcem, patrząc na Wełniaka. — Zanim jednak przekażę wam wycinki, którymi każde z was będzie się zajmować, pozwólcie że przedstawię w skrócie założenia naszego wspólnego projektu…
Pozostali pisarze sprawiali wrażenie znudzonych, ale Monika chłonęła słowa wydawcy niczym prawdę objawioną. Do tej pory dotarły do niej tylko strzępy tego, co dla innych było oczywistością. Wiedziała, że ośmioro pisarzy ma w ciągu miesiąca napisać osiem opowiadań o treści powiązanej z dziejami dworku, a opowiadania te mają być następnie wydane w formie antologii. Nie miała natomiast pojęcia, że antologia, a także sam proces jej powstawania, ma być reklamą dla otwierającego się tu pensjonatu. Idea już w pierwszej chwili wydała się jej ciekawa, a gdy — wraz ze słowami Karolaka — docierał do niej rozmach przedsięwzięcia, uznała ją za genialną.
— W niedzielę przyjedzie dwójka. — Karolak pstryknął ściskanym w dłoni przyciskiem, wyświetlając tabelkę z ramowym harmonogramem pobytu TVP. — Jednocześnie zorganizujemy piknik dla czytelników. Z kolei w przyszłym tygodniu będziemy mieć spotkanie autorskie w Mikołajkach, a później kolejny piknik. Z tego pikniku też powstanie reportaż, tym razem na potrzeby Polsatu. Zaplanowane są jeszcze pisarskie regaty i spływ kajakowy z jeziora Roś na Śniardwy. One z kolei będą relacjonowane dla „Dzień Dobry TVN”. W drugiej części naszego pobytu zorganizujemy także imprezę z udziałem dziennikarzy prasowych… Jej termin będzie uzależniony od postępu prac remontowych.
Z dalszych słów wynikało, że remont w dworku prowadzony jest od marca. Biorąc pod uwagę stan zabudowań, niewykorzystywanych od ponad dwudziestu lat, tempo prac było imponujące. Pensjonat miał ruszyć od sierpnia. Na stronie internetowej można już było dokonywać rezerwacji.
— Trudno sobie wyobrazić lepsze miejsce na rodzinne wczasy — dodał Karolak, wchodząc w buty marketingowca.
W tym samym momencie Monika usłyszała ciche syknięcie Wełniaka. Zerknęła mu przez ramię i zobaczyła, że sprawdza w telefonie ceny pobytu. Cóż, może i pensjonat był wymarzonym miejscem odpoczynku, ale na pewno nie na jej nauczycielską kieszeń.
Dalsza część wywodu Karolaka poświęcona była antologii. Mówiąc o terminie wydania, dwukrotnie wspomniał o Gośce Minge. Wyglądało na to, że redaktorka — mimo młodego wieku i niemal dziecięcej urody — była w branży kimś wybitnym. Antologia — dzięki jej wykonywanej na bieżąco pracy — miała trafić do księgarń już wczesną jesienią. Tempo było rekordowe. Każda z dwóch książek Moniki czekała na publikację grubo ponad rok.
Pisarze ożywili się dopiero pod koniec, gdy prezes wydawnictwa przeszedł do — jak to określił — rozdziału ról. Miał przy tym taką minę, jakby dzielił tort.
— Jest państwa ośmioro — wypalił, a Monika jeszcze raz policzyła osoby zgromadzone przy stole. Wyłączając ludzi z wydawnictwa i właścicieli, było ich nie ośmioro, tylko siedmioro. — Dowiedzą się państwo teraz, wokół jakiego wydarzenia skupiać się będzie fabuła każdego z opowiadań. Pan, panie Mariuszu — zwrócił się do Żaka — lubi, zdaje się, drugą wojnę, prawda? Zajmie się pan właśnie nią, a konkretnie udziałem von Schindlerów w zamachu na Hitlera. Może być?
— Naturalnie. — Mariusz Żak uśmiechnął się z zadowoleniem, ale Monika odniosła wrażenie, że podobnie ucieszyłby się z każdego innego zadania. Był wszechstronny. Obserwując malujący się na jego twarzy wewnętrzny spokój, sama zaczęła się denerwować. Czuła się jak na egzaminie przed wyciągnięciem koperty z pytaniami.
Karolak nie zawracał sobie głowy chronologią. Siedząca obok Żaka Edyta Gruszka dostała temat znacznie bliższy współczesności. Miała się zająć likwidacją mieszczącej się również na terenie dworku szkoły specjalnej. Chociaż według tego, co mówił wydawca, likwidację szkoły poprzedzała dramatyczna ucieczka wychowanków, potencjał tej historii wydawał się zdecydowanie mniejszy. Ale Gruszka nie narzekała. Uśmiechnęła się, błyskając białymi zębami, a potem wyjęła notatnik i zaczęła coś zapisywać, przygryzając dolną wargę.
Swoje tematy dostali też Wełniak, Lena Kurczuk, a także brodaty chłopak, którego Monika określała w myślach przydomkiem Szalonooki, i Jerzy Bagiński, łysiejący mężczyzna, specjalizujący się w kryminałach retro. Ten ostatni, zgodnie ze swoim profilem, miał zajmować się historią najstarszą, jeszcze sprzed pierwszej wojny światowej, gdy w dworku powiesił się kamerdyner. Monika, coraz bardziej zdenerwowana, próbowała przypomnieć sobie jego nazwisko, ale zanim jej się to udało, Karolak popatrzył prosto na nią.
— Pani Monika… — Pokręcił głową z udawanym współczuciem. — Pani Monika będzie miała okazję się wykazać, bo w losowaniu przypadł jej temat szczególny… A raczej szczególnie skomplikowany. W historii dworku doszło do wydarzenia, które do dzisiaj budzi emocje. A raczej budziłoby, gdyby ktoś jeszcze o nim pamiętał. Otóż przed samą wojną von Schindlerowie postanowili przenieść się do posiadłości w Widminnen… obecnie Wydminy… a w dworku otworzyli pensjonat. Ostatecznie przenosiny nie doszły do skutku, bo wybuchła wojna, ale pensjonat zdążył ruszyć. I od razu, w trakcie pierwszego sezonu, doszło do tajemniczego zaginięcia kelnerki.
Monika wsłuchiwała się w każde słowo, a jej zdenerwowanie powoli ustępowało. Do tej pory tworzyła teksty współczesne, ale w końcu wojna nie była tak dawno, a historia z zaginięciem kelnerki miała w sobie niewątpliwy potencjał. Uśmiechnęła się, ale okazało się, że to jeszcze nie koniec.
— Sześćdziesiąt lat później, czyli w roku dwutysięcznym, postanowiono reaktywować pensjonat. Właśnie wyprowadziła się stąd szkoła specjalna, zaczęto przygotowania do remontu… i historia się powtórzyła.
— Jak to: powtórzyła? — Okazało się, że Edyta Gruszka ma podzielną uwagę. Wydawała się pochłonięta zapisywaniem czegoś w notatniku, ale jednocześnie nie umknęło jej żadne słowo. — Chce pan powiedzieć, że ktoś też zaginął?
— W pewnym sensie tak. Może nie tyle zaginął, ile uciekł. To też była kelnerka. Młoda dziewczyna, zupełnie jak ta przed wojną. Miejscowa legenda… mało wiarygodna, ale dość atrakcyjna literacko, głosi, że widziano ją, jak odpływa o świcie żaglówką. Żaglówką o krótkiej nazwie „Bö”.
— „Bö”? To jakieś egipskie bóstwo?
W pomieszczeniu rozległ się gardłowy śmiech. Gruszka popatrzyła pytająco na von Schindlera, a on z trudem się opanował.
— Przepraszam — powiedział. — „Bö” to po niemiecku silny wiatr… Kochanie, pomożesz?
— Szkwał — uzupełniła jego żona. — „Bö” to po prostu szkwał.
— Tak nazywał się jacht von Schindlerów — wtrącił Karolak. — Przed wojną. Oczywiście nie zostało po nim nawet wspomnienie. A w polskich rejestrach nie ma śladu po jachcie o tej nazwie.
— Czyli zaginęły dwie kelnerki, tak? Jedna przed wojną… I druga, w czasach współczesnych. I ta druga kelnerka odpłynęła na jachcie widmo? — Gruszka sprawiała wrażenie zdziwionej. — Dobrze zrozumiałam?
Karolak posłał jej pełen uznania uśmiech.
— To legenda, ale przyznacie państwo, dość malownicza. Współczesna kelnerka odpływająca na przedwojennym jachcie.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Z wyjątkiem Moniki, która zastygła w wyrazie niedowierzania.
— To znaczy, że mam napisać dwa opowiadania?
— Jedno — sprostował wydawca. — Musi pani połączyć te dwie perspektywy czasowe. Możliwości jest wiele. Tak przynajmniej twierdzi Gosia… pani Minge. Jeśli będzie pani miała z tym problem, to proszę zwrócić się do niej. Razem na pewno wymyślicie coś fajnego.
Monika ukryła twarz za filiżanką z kawą. Poczuła się głupio. W końcu była pisarką. Nie narzekała na brak wyobraźni.
— Poradzę sobie — powiedziała pod nosem, ale oprócz Leny i Wełniaka nikt jej nie słyszał.
Karolak zatarł ręce, życząc wszystkim miłego wypoczynku i owocnej pracy. Najwyraźniej nie dostrzegał, że te pojęcia przynajmniej częściowo się wykluczają. Wspomniał coś o łódce i kajakach, które były do ich dyspozycji, a także o całodobowym wyżywieniu, tu, w tej sali. A potem popatrzył pytająco na Mariusza Żaka, który niczym dobrze wychowany uczeń trwał nieruchomo z palcem z górze.
— Tak, mój chłopcze? — spytał głosem ociekającym życzliwością. — W czym mogę ci pomóc?
Okazało się, że nie tylko Monika umiała liczyć.
— Jest nas tu siedmioro. Kto będzie pisał ósme opowiadanie? — Odwrócił głowę w stronę przeciwległej krawędzi stołu. — Ty, Gosiu?
Małgorzata Minge odruchowo odsunęła się od stołu, szurając krzesłem. W sali gruchnął śmiech.
— Broń mnie Panie Boże — powiedziała z komicznym przestrachem. — Jestem szczęśliwa, poprawiając przecinki.
Rozbawiona Monika dostrzegła, że von Schindler, zwany Księciem, podniósł się z krzesła. Trąciła chichoczącego Wełniaka, który natychmiast spoważniał.
— Ósme opowiadanie napiszę ja — oznajmił łamaną polszczyzną Książę. — Pani redaktor pomoże mi przełożyć je na polski. To dla mnie cholernie ważne. Ten temat…
Zabrakło mu właściwych słów. Popatrzył na żonę, ale zamiast niej odezwał się Karolak.
— Pan von Schindler chce napisać opowiadanie, którego motywem przewodnim będzie to, co stało się zaraz po wojnie. Z rąk szabrowników zginęło wówczas kilkoro członków jego rodziny.
Powszechne rozbawienie skończyło się jak nożem uciął. Chociaż było to irracjonalne, Monika poczuła się winna. Winna za rodaków, którzy dopuścili się zbrodni. Zbrodni, której niemym świadectwem były zapewne niektóre z ziemnych grobów.
W milczeniu dopiła kawę, a potem — nie biorąc aktywnego udziału w rozmowach przy stole — włożyła na swój talerz odrobinę jajecznicy z podgrzewacza. Wełniak rozmawiał z Gośką Minge o poprawnym użyciu niemieckich idiomów.
— To pani będzie tłumaczyć nasze teksty na niemiecki? — spytała w pewnym momencie Lena Kurczuk, pocierając dłonią miejsce, w którym wytatuowana była mrówka.
Redaktorka, która właśnie włożyła do ust solidny kawał parówki, tylko pokiwała głową. Monika popatrzyła pytająco najpierw na nią, a potem na Lenę. Zlitował się nad nią dopiero Wełniak.
— Nasza antologia będzie przetłumaczona na niemiecki i wydana na tamtejszym rynku. Przypuszczam, że ma to coś wspólnego z profilem przyszłej klienteli pensjonatu. Pewnie Książę chce tu ściągnąć bogatych Niemców. Ale dla nas jest to interesujące z innego powodu. — Potarł palcami. — Zapłacą nam dodatkowo procent od każdego sprzedanego egzemplarza. Jeśli książka się tam spodoba, to dostaniemy przynajmniej drugie tyle co od Karolaka.
Monika poczuła się tak, jakby w jej żołądku fruwały motyle. Czytając umowę, tylko prześlizgnęła się po paragrafie dotyczącym wydań zagranicznych. W przypadku jej książek ekspansja na rynki zagraniczne wydawała się czymś bardziej odległym niż koniec świata. Ale antologia napisana przez pisarskie gwiazdy… Ta miała szanse się sprzedać.
— Karolakowi udało się znaleźć niemieckiego wydawcę?
— Nie musiał szukać — mruknęła półgłosem Lena Kurczuk. — Książę jest rekinem niemieckiego rynku książki. To jego rodzina stworzyła Karolaka. Bez wsparcia z Niemiec byłby tylko jednym z poślednich wydawców…
Umilkła, bo Książę i Karolak, tak jakby mieli wmontowane jakieś czujniki, podnieśli się z miejsc i ruszyli w ich stronę. Zatrzymali się nad Moniką.
— Jesteśmy pani winni wyjaśnienie — zaczął Karolak, ale von Schindler szybko mu przerwał:
— Ten pani temat o kelnerkach… on jest trudniejszy, ale to nie ja go wymyśliłem. To temat Zygiego Grodzickiego.
— Pana Grodzickiego? — spytała ze zdziwieniem Monika, podnosząc się z krzesła. — Ale…
— To był mój przyjaciel. Razem pomyśleliśmy o tej antologii. Ja postanowiłem napisać o śmierci rodziny, a on… On chciał właśnie to. Chciał pisać o tych dwóch kelnerkach…
Zwiesił głowę w wyrazie autentycznego smutku. Monika poszła w jego ślady, bo nie chciała, by dostrzegł jej rozczarowanie. Nagle przygoda, w której miała wziąć udział, przestała ją cieszyć.
Zrozumiała, że zaprosili ją tu tylko dlatego, że komuś innemu przydarzyło się nieszczęście.
Autokar z pisarzami zablokował całą uliczkę. Jacek Ligęza zahamował i z rosnącą irytacją obserwował te kilkanaście osób, które opuściły wnętrze pojazdu. Od chwili, gdy przypadkowo odkrył ciało ich kolegi po fachu — Zygmunta Grodzickiego — cała ta impreza w Wierutkach kojarzyła mu się z tym, co nastąpiło później. Z nieudolnie poprowadzonym śledztwem i kolejnym upokorzeniem, które zafundował mu wtedy cholerny Bruno Landau.
Przyjechał na pogrzeb tylko dlatego, by wreszcie rozmówić się z tym gryzipiórkiem, któremu wydawało się, że skoro został komendantem, to może już z nikim się nie liczyć. Mając świeżo w pamięci ich ostatnie spotkanie na komisariacie, tym razem nie wypił od rana ani kropli. Nie chciał, by Landau znów kazał mu dmuchać w alkomat. Nie zależało mu na kolejnej awanturze — chciał tylko odpowiedzi na kilka merytorycznych pytań.
W tym jedno najważniejsze: na jakiej podstawie policja uznała, że do śmierci tego biednego pisarza doszło w wyniku wypadku?
Ligęza miał powody, by nie lubić swojego byłego szefa, ale tu wcale nie chodziło o niechęć. W tym, że tak interesował się śledztwem w sprawie śmierci Grodzickiego, naprawdę nie było nic osobistego. Co prawda nie nosił już munduru, ale mentalnie wciąż był policjantem. Odnalazł zwłoki, więc chciał doprowadzić sprawę do końca. Dowiedzieć się, co zaszło na zrujnowanej wieży.
Kierowała nim wyłącznie ciekawość zawodowa. Przynajmniej do momentu, w którym poskładał do kupy te strzępy informacji, przekazane mu przez dawnych kolegów. Bo wtedy odniósł wrażenie, że coś było nie tak. Śledztwo poprowadzono nieudolnie. Do tego stopnia, że nabrał podejrzeń. A Bruno… Jego reakcja sprzed kilku dni była osobliwa. W odpowiedzi na zadane przez Jacka pytania zaciągnął go do alkomatu, a potem kazał iść do diabła.
Wśród pisarzy mignęły mu dwie znajome twarze. Nie, nie kojarzył ich z portretowych fotografii na okładkach książek. Nie był czytelnikiem. Miał po prostu dobrą pamięć, której — jak dotąd — nie zepsuła aplikowana regularnie wódka. Pierwszą z kobiet — drobną, na oko trzydziestopięcioletnią blondynkę o śnieżnobiałym uśmiechu — widział kilka dni temu w Mikołajkach, w okolicach komisariatu, a drugą, kilka lat młodszą, zagadnął wczoraj przed bramą Wodnika. Na jego widok natychmiast odjechała.
Oparł rower o pordzewiały stojak i zabezpieczył go kłódką. Cmentarz położony był na uboczu, daleko od turystycznej części Mikołajek. O pełni letniego sezonu świadczył tu tylko wzmożony ruch na biegnącej wzdłuż przeciwnego ogrodzenia cmentarza trasie na Orzysz. Wyłączywszy trasę, okolica sprawiała wrażenie wyludnionej, a za cmentarnym płotem nie było — he, he — żywego ducha.
Ligęza wiedział, że zmarły pisarz mieszkał w Szczecinie, dlatego decyzję o pochowaniu go w Mikołajkach przyjął w pierwszej chwili z niedowierzaniem. Przypuszczał, że Landau zwyczajnie sobie zakpił, ale okazało się, że jednak tym razem potraktował go poważnie. Podobno Grodzicki był samotny — nie miał bliskiej rodziny, a ta dalsza była na tyle daleka, że nie upomniała się o ciało. Pochówek zorganizował von Schindler. Niemiec, który odpowiadał za cały ten cyrk ze zjazdem pisarzy, bo tak nazywała ten jubel znaczna część lokalnej społeczności.
Udając, że wiąże but, przyglądał się wchodzącym na teren cmentarza żałobnikom. Dotąd widział von Schindlera tylko z daleka, ale nie miał problemu, by go rozpoznać. Niemiec był charakterystyczny: miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu i długie włosy, które opadały mu na ramiona. Wyglądał jak nieco zaśniedziała gwiazda rocka, a towarzysząca mu kobieta — jak jego podstarzała fanka. Uwieszona jego ramienia, pachniała dobrymi perfumami, a misternie ułożona fryzura świadczyła o niedawnej wizycie u fryzjera. Wyglądała na czterdziestkę, ale zakładał, że była starsza i odejmowała sobie lat drogimi kosmetykami.
Sam w tym roku kończył czterdziestkę. Pocierając się po zarośniętym policzku, pożałował, że przynajmniej się nie ogolił. Nie zależało mu na wyglądzie, ale nie chciał wypaść źle w oczach Brunona. W grze, którą starał się prowadzić, chodziło o to, by nie dawać temu skurczybykowi satysfakcji. Nie okazywać, że decyzja o usunięciu ze służby kompletnie go rozbiła.
Zajął miejsce w ostatniej ławce cmentarnej kaplicy i przeczekał nudną uroczystość. Ku jego rozczarowaniu dawny przełożony był nieobecny. Zamiast niego na pogrzebie zjawił się zastępca — irytujący bubek, który za czasów, kiedy to Ligęza był zastępcą, szlifował bruki w prewencji. Stary ksiądz zrobił to, za co mu zapłacono, a potem powiódł orszak na zewnątrz, między nagrobki. Jeden z nich był już otwarty.
Ligęza nie zamierzał czekać do końca uroczystości. Obrzucił obojętnym spojrzeniem wyraźnie wzruszonego von Schindlera i jego zapłakaną małżonkę, a potem ruszył powoli w kierunku wyjścia. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że kobieta zwraca się do kogoś innego.
— Panie nadkomisarzu… Można na sekundę?
Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy zastąpiła mu drogę. Uśmiechnęła się przymilnie, ale ten uśmiech był jakby niepewny. Pewnie dlatego, że popatrzył na nią wilkiem.
— Nie jestem nadkomisarzem — warknął, usiłując ją wyminąć. — Już nie.
— Wiem! — Złapała go za rękę. — Przepraszam, nie chciałam pana urazić. Pan pozwoli, że się przedstawię. Edyta Gruszka.
Wyciągnęła do niego delikatną dłoń. Przez moment się wahał, ale w końcu nią potrzasnął.
— Ligęza. Pani wybaczy, ale nie lubię… — Zamilkł, bo przecież nie musiał się jej tłumaczyć. To ona go nagabywała. — O co chodzi? — burknął.
— O chwilę rozmowy. Wie pan, kontaktowałam się z tutejszymi funkcjonariuszami, ale oni są jacyś tacy… nie bardzo.
Zawiesiła głos, badając jego reakcję. Przez moment ze sobą walczył, bo wyczuwał manipulację, ale w końcu poddał się i pokiwał głową.
— Pani jest pisarką, prawda?
— To nie ma w tej chwili znaczenia. Jestem… A raczej byłam przyjaciółką Zygmunta. — Wskazała dłonią w stronę trumny, którą pracownicy zakładu pogrzebowego opuszczali właśnie do wnętrza grobu. — Słyszałam, że to pan go znalazł… Interesuje mnie tylko jeden szczegół. Czy Zygmunt zmarł w okularach?
Popatrzył na nią z namysłem.
— A po co to pani?
— Miał doskonały wzrok, ale tylko w dzień. W nocy bał się nawet prowadzić samochód. Potocznie nazywają to kurzą ślepotą…
Ligęza przygryzł wargę.
— Była tam pani? Przy tej wieży?
Edyta Gruszka spojrzała na niego błagalnie.
— Byłam, oczywiście, że byłam… Ale jeśli byłby pan tak miły, to chętnie pójdę tam jeszcze raz. Z panem.
Stanowili niecodzienny widok. Facet w wystrzępionych dżinsach i znoszonym podkoszulku oraz elegancka kobieta w ciemnym kostiumie — razem na rozklekotanym rowerze. Ligęza zaproponował, że mogą umówić się na później, ale Gruszka nie chciała o tym słyszeć. Sama zaoferowała, że pojedzie na ramie, z czym — co musiał przyznać — poradziła sobie całkiem nieźle. Przez całą drogę zsunęła się tylko dwukrotnie.
— Ubrudziła się pani — stwierdził ze współczuciem, a ona odruchowo otrzepała spodnie. Obserwując te zabiegi, zawiesił spojrzenie na jej tyłku. Świadomość, że od blisko roku nie był z kobietą, uderzyła go jak obuchem. — Jeszcze tutaj.
— Mniejsza o to. I tak się wyświnię…
Ligęza zostawił rower w tym samym miejscu, co kilka tygodni temu, a potem zaczął torować drogę przez zarośla. Do wieży prowadziła ścieżka, ale pisarka chciała, by odtworzył tamten dzień ze wszystkimi szczegółami. Nie zmieniła zdania nawet wtedy, gdy zaczął opowiadać o kocie ludożercy.
— Wtedy było trochę mniej liści na drzewach. I nie było tylu komarów.
Gruszka plasnęła dłonią, rozgniatając mu komara na plecach. Po raz pierwszy się do niej uśmiechnął.
— Ma pani krzepę. — Udał, że rozciera łopatkę, a potem zdjął jej z włosów pajęczynę. Mazurskie chaszcze nie były wymarzonym miejscem na popołudniowy spacer. — Wtedy też było gorąco, ale od jeziora wiał dość silny wiatr. Dziś wszystko stoi.
Zza zasłony liści niespodziewanie wyłoniła się wieża widokowa. Ligęza nie mógł zrozumieć, dlaczego ktoś, nie będąc do tego przymuszony, miałby się na nią wdrapywać. Po wypadku gmina zainwestowała w tabliczki informujące o zakazie wstępu.
— Powinni ją rozebrać. Co pani robi?
Gruszka prześlizgnęła się pod taśmą i postawiła stopę na pierwszym stopniu.
— Pan tam wtedy nie wchodził?
— Wchodziłem, ale…
Nie zdążył dokończyć. Gruszka, stąpając lekko niczym baletnica, wspięła się na pierwszą platformę, a potem popatrzyła na niego wyczekująco. Jakby rzucała mu wyzwanie. Zrozumiał, że pierwsze wrażenie było mylące. Nie była niewinną blondyneczką, spędzającą większość życia na stukaniu w klawiaturę laptopa. Westchnął i ruszył za nią, starając się nie myśleć o konsekwencjach upadku.
— Szybciej!
Gdy znalazł się na górze, pierś unosiła mu się w rytm przyspieszonego oddechu, i to wcale nie z powodu zmęczenia. Bał się — o wiele bardziej niż w maju. Wtedy myślał o leżących gdzieś zwłokach, ale teraz… Teraz wyobraźnia podsuwała mu obrazy pękających desek.
— To ta barierka, prawda?
Pokiwał głową, nie ufając swojemu głosowi. Złamane kawałki drewna sterczały, celując w niebo. Część barierki technicy zabrali ze sobą do Olsztyna. Teraz pewnie leżała na tamtejszym wysypisku śmieci.
— Wysoko. — Nachyliła się nad miejscem, z którego spadł Grodzicki. Ligęza nabrał do płuc powietrza i wypuścił je z cichym syknięciem. Była zbyt odważna. — Leżał tam, prawda? Pod tą wierzbą?
— Zejdźmy — zaproponował, a potem, nie czekając na odpowiedź, pokonał upiorne schody, przywodzące na myśl drabinę, w której brakowało połowy szczebli. Gdy dotknął ziemi poczuł, że drżą mu nogi. — Hej!