Trzecia szansa - Wojciech Wójcik - ebook + audiobook + książka

Trzecia szansa audiobook

Wojciech Wójcik

4,3

Opis

Są takie krzywdy, których zapomnieć się nie da

Koniec października, kiedy zbliża się święto zmarłych, to zwykle zwiększony ruch przy grobach bliskich. Tymczasem po warszawskich cmentarzach zaczyna grasować zabójca, zręczny i nieuchwytny. Dwoje obcych sobie ludzi ginie od strzałów z broni snajperskiej, w pobliżu rodzinnych grobów. Młodsza aspirant Karolina Nowak, przeniesiona do komendy stołecznej z niewielkiego mazurskiego posterunku, wpada na ślad zaskakującego powiązania z przeszłości.

Na wniosek Karoliny do zespołu śledczego włączony zostaje Krzysztof Rozmus, do niedawna znakomicie zapowiadający się historyk z uniwersytetu, obecnie na życiowym zakręcie. Wspólna wędrówka tropem tajemnic zza grobu zaprowadzi ich w miejsce, gdzie zapomniane tragedie przeplatają się z przerażającą teraźniejszością, a jedynym ponadczasowym uczuciem jest nienawiść.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 21 godz. 45 min

Lektor: Wojciech Wojcik
Oceny
4,3 (192 oceny)
104
62
17
6
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewolda

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa pozycja, rzucą trochę światła na pracę policji w wydziale dochodzeniowym, może.
10
Zaulek

Nie oderwiesz się od lektury

Wojciech Wójcik nie zawodzi.Polecam
10
agulas1234

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam na więcej. Dawno nie czytałam tak ciekawie napisanej książki, w której wszystko się "spina".
10
Ewaor

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczna historia, świetny wątek kryminalny. Polecam P.S lektor bardzo dobry.
00
AdaMajkut

Całkiem niezła

zbyt rozwleczona, końcówką mnie wymęczyła
00

Popularność




Wojciech Wójcik Trzecia szansa ISBN Copyright © by Wojciech Wójcik, 2022All rights reserved Redaktor Hanna Kossak-Nowocień Projekt okładki i stron tytułowych Joanna Wasilewska Projekt typograficzny i łamanie Grzegorz Kalisiak | Pracownia Liternictwa i Grafiki Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Ani, Beatce, Arturowi i Madzi

23 października, Warszawa, Cmentarz Bródnowski

Karolina Nowak wyciągnęła spod brzucha uwierający ją wkład do znicza i ponownie rozpłaszczyła się na stercie odpadów. Zapach parafiny i gnijących liści wciąż był przykry, ale po kilkunastu minutach leżenia nie wywoływał już mdłości. Uniosła dłoń i przyłożyła do nosa rękawiczkę. Nie musiała tkwić tu bez ruchu. Ponad krawędź poobtłukiwanego kontenera wystawał jedynie czubek jej głowy, a dokładniej — górna część czapki z pomponem. Dla osób przechodzących cmentarną alejką — tak blisko, że mogłaby napluć im na głowy — była niewidoczna, a wszelkie dźwięki i tak zagłuszał warkot przejeżdżających za murem samochodów.

Jej kontener przylegał do ogrodzenia cmentarza od strony ulicy Odrowąża. Główna brama wraz z oblegającymi ją sprzedawcami zniczów i kwiatów była kilkadziesiąt kroków stąd. W niedzielę nie było pogrzebów, ale ruch i tak był znacznie większy niż zwykle. Na cmentarzu, mimo wczesnej pory, trwało gigantyczne sprzątanie przed świętem zmarłych.

— Jesteś gotowa? — Męski głos, który usłyszała w słuchawkach, wyrwał ją z zadumy.

Potwierdziła, a potem uniosła ostrożnie głowę i skoncentrowała wzrok na przestrzeni na wprost swoich oczu. Kamienne bryły nagrobków wypełniały całe pole widzenia — pierwsza linia była tak blisko, że z łatwością mogła odczytać poszczególne inskrypcje.

Śp. Jan Kamiński. Literat. Żył lat 74. Zmarł 15 IV 1998 r.

Śp. Łucja Rynkowska. Zmarła 30 stycznia 1999 r. Prosi o Zdrowaś Maria.

Popatrzyła na doskonale widoczne zdjęcie pani Łucji, a potem lekko się wzdrygnęła. Cmentarz to dla zabójcy miejsce dość specyficzne. Śmierć była tu zbyt realna. Zbyt namacalna. Trudno było zachować spokój. Uśmiechnęła się ponuro i dotknęła kolby karabinu. Chłód metalu wyczuwała nawet przez materiał rękawiczki.

— Co widzisz?

Wiedziała, że pytającemu nie chodzi o nagrobki, tylko o osoby. Zaczęła od lewej strony.

— Pani we fioletowym płaszczu w mojej alejce. Mężczyzna i kobieta przed grobem z kolumnami. Dziewczyna z wózkiem dziecięcym. — Urwała i wyciągnęła szyję, usiłując zajrzeć do środka. Wózek był pusty. — Pani w kapeluszu i osiłek w skórzanej kurtce…

Mówiła dalej, aż wreszcie doszła do postaci w czarnej kurtce. Była zbyt daleko, by dało się określić jej płeć.

— Dobrze. A cel?

Było jej zimno i niewygodnie. Chciała odpowiedzieć, że nie widzi żadnego cholernego celu, ale w tym momencie zza wysokich krzewów, okalających jeden z nagrobków w siódmym… nie, ósmym rzędzie, wyłonił się mężczyzna. Wyraźnie utykał, ale w sposobie, w jaki to robił, widać było pewną teatralność. Pozował na zniedołężniałego pana w sile wieku, ale w rzeczywistości był silny i sprawny.

— Jest — stwierdziła, powstrzymując się od komentarza. To, że facet był kiepskim aktorem, nie miało w tej chwili żadnego znaczenia. — Wyszedł zza tego zielska w ósmym rzędzie.

— Zza tych jałowców, tak? — upewnił się głos w słuchawkach. Gdy przytaknęła, w jego lekkim dotychczas tonie pojawiło się napięcie. — Czy jesteś w stanie rozpoznać twarz?

Miała świetny wzrok. To między innymi dlatego wybrano ją do tego zadania. Ale nawet ona nie była w stanie dojrzeć twarzy z tak dużej odległości.

— Może gdy odwróci się bezpośrednio do mnie?

Mężczyzna kuśtykał między grobami. Po chwili, jakby w odpowiedzi na jej prośbę, przystanął i rozejrzał się dookoła. Odruchowo opuściła głowę, ale przedtem zdążyła go rozpoznać.

— Okej.

— Co okej?

— Rozpoznałam go — mruknęła, starając się ukryć niechęć. Była profesjonalistką. Uczucia, które żywiła do obiektu, nie mog­ły wpływać na pracę, którą miała wykonać. — Tylko dlatego, że się zatrzymał. Gdyby tego nie zrobił…

Nie musiała kończyć. Obiekt podjął swój powolny marsz. Gdy zbliżył się do potężnej kobiety w chustce, blokującej większą część alejki, coś najwyraźniej powiedział, bo przerwała polerkę grobu i wyprostowała się, pozwalając mu przejść. Grzecznie się ukłonił i kuśtykał dalej, mijając po drodze jeszcze jedną panią — tym razem bez słowa.

— Przechodzi między grobami. Mam go jak na dłoni.

— Widzisz twarz?

— Nie. Tylko jasną plamę. Jest bokiem.

— Mogłabyś teraz go zdjąć?

Karolina przyłożyła policzek do zimnej kolby. Lufa karabinu opierała się o krawędź kontenera. Przez moment patrzyła w zainstalowaną na lufie lunetę — tę samą, której użyła przed chwilą do rozpoznania obiektu.

— Bez problemu. Jego plecy wyglądają jak tarcza na strzelnicy… No, teraz byłoby trudniej.

Obiekt skręcił w kolejną alejkę i zaczął się oddalać. Z jakichś dwustu metrów szybko zrobiło się dwieście pięćdziesiąt. Minął mężczyznę, którego Karolina określiła jako osiłka w skórze, a potem — wreszcie — zatrzymał się przed grobem.

Z perspektywy Karoliny grób stanowił tylko ledwie widoczny odprysk lastryko, nieróżniący się od dziesiątków podobnych, ale w ostatnich dniach była przy nim na tyle często, by zapamiętać każdy, nawet najmniejszy szczegół. Pod omszałą już płytą leżały dwie osoby — Henryk Kądzielski, zmarły w siedemdziesiątym ósmym roku, oraz jego żona Helena, która opuściła ten padół łez dwadzieścia jeden lat później. Na grobie nie było kwiatów — stał tam tylko pojedynczy znicz o ściankach poczerniałych od sadzy, a także gipsowa figurka anioła ze strzaskanym skrzydłem. Strzaskana była też podstawa krzyża — rysy na imitującym czarny marmur tworzywie przywodziły na myśl rozbite lustro.

Czując przyspieszone bicie serca, Karolina znów przyłożyła policzek do chłodnego metalu. Przez lunetę widziała, jak mężczyzna niezgrabnie przyklęknął, a potem — nie wstając z kolan — wyciągnął z reklamówki przedmiot, w którym intuicyjnie rozpoznała szczotkę.

— Jak sytuacja?

Napiętym głosem wyliczyła osoby, które znajdowały się w tej części cmentarza. Łącznie dziewięć.

— Najbliżej mnie znajduje się pani z wózkiem. Z pustym wózkiem.

Głos w słuchawkach stał się opryskliwy. Niektórzy pod wpływem napięcia stawali się nieprzyjemni, ale ten mężczyzna był nieprzyjemny w każdych okolicznościach. Cóż, w tym biznesie nie mogło to dziwić.

— Takie uwagi zachowaj dla siebie. Jesteś gotowa?

— Jestem — burknęła, a potem wycelowała i dotknęła spustu.

Facet, jakby wyczuwając, że po kręgosłupie spaceruje mu śmierć, nagle zastygł w bezruchu. Karolina podniosła lufę o kilka milimetrów do góry, tak by przez przyrządy celownicze widać było podstawę czaszki, a potem wstrzymała oddech i zaczęła wybierać luz na języku spustowym.

— O cholera.

Ten moment kompletnie ją zaskoczył. Obiekt padł bezwładnie na płytę grobu, a ułamek sekundy później powietrzem wstrząsnął huk wystrzału. Trzęsącymi się z wrażenia palcami zdemontowała kolbę i wsadziła niegroźną chwilowo broń do studwudziestolitrowego worka na odpady. Chociaż ćwiczyła, emocje zrobiły swoje. Czynność, która zajmowała jej maksymalnie dziesięć sekund, tym razem przeciągnęła się do dwudziestu.

— Rusz się, dziewczyno! — usłyszała w słuchawkach.

Ciągnąc za sobą torbę, podczołgała się do przeciwległej krawędzi kontenera, a potem, zasłonięta jego metalowym cielskiem, zgrabnie zeskoczyła na rozmiękczoną ziemię. Między murem a kontenerem było niewiele przestrzeni — brodząc po kostki w śmieciach, ruszyła wzdłuż muru, starając się nie patrzeć w dół na martwego, rozkładającego się gołębia.

— A fe — wymamrotała, potykając się o kolejne truchełko. Za kontenerem mieściło się cmentarzysko ptaków. — No dobra.

Wyjrzała zza kontenera i ptaki natychmiast wywietrzały jej z głowy. Wystrzał sprawił, że ludzie zastygli w miejscu, ale teraz — po trzydziestu sekundach — wybuchła panika. Od strony niewidocznego stąd grobu małżonków Kądzielskich dobiegały przeraźliwe krzyki. Pani we fioletowym płaszczu gnała w tamtą stronę niczym nastolatka, a matka z wózkiem wyciągała szyję na podobieństwo żyrafy. Podniesione głosy było również słychać od strony bramy.

— Na co czekasz?! Uciekaj!

Jedyna droga, jaka jej pozostała, prowadziła wzdłuż muru, w kierunku przeciwnym do bramy. Taki był plan. Rozważali jeszcze przesadzenie muru, ale w tym miejscu było to niemożliwe. Nie chodziło nawet o rozlokowany po jego przeciwnej stronie tłum handlarzy, lecz o kamerę monitoringu ulicznego, która obejmowała swoim zasięgiem długi fragment betonowego ogrodzenia.

— Tylko nie biegnij!

Zwolniła, starając się wyglądać możliwie swobodnie. Włożyła na siebie wygodne, ciepłe ciuchy — w połączeniu z dużym workiem na śmieci miały sprawiać wrażenie, że podobnie jak wielu innych wybrała się na cmentarz, by uporządkować grób rodzinny przed zbliżającym się świętem zmarłych. Przeszła kilkanaście kroków i odważyła się zerknąć w stronę, skąd wciąż dobiegały krzyki. A potem westchnęła.

Wyglądało na to, że nikt jej nie zobaczył.

Ruszyła dalej przed siebie, oczekując na kolejne polecenia głosu w słuchawkach. Zdała sobie sprawę z tego, że jest spocona. Nic dziwnego. W jej życiu było ostatnio zbyt wiele stresu.

— Już po wszystkim? — wymamrotała do nadajnika.

— Rób swoje — usłyszała. — Idź dalej, do ciężkiej cholery!

Użyła całej swej silnej woli, by nie odwarknąć. Minęła kolejne dwa rzędy grobów i drgnęła, bo z trzeciego wyłoniła się niespodziewanie kobieta z wózkiem. Karolina zerknęła do środka i upewniła się, że jest pusty.

— To pani, prawda? — Głos kobiety wibrował z trudem hamowaną histerią. — To pani.

Zastąpiła jej drogę i uniosła parasolkę. Takim gestem, jakby chciała nią dźgnąć.

— Spokojnie. — Karolina uśmiechnęła się od ucha do ucha. — To niepotrzebne. I niech pani nigdy tego nie robi.

— Czego?

— Niech pani nie próbuje zatrzymywać parasolką uzbrojonego zabójcy. To nierozsądne. Zwłaszcza kiedy ma się dziecko.

Wyminęła zaskoczoną kobietę i ruszyła w kierunku głównej alei. W oddali widać było miejsce zbrodni. Obiekt leżał na płycie, przy której zgromadziło się już kilkanaście osób. Wśród nich dostrzegła dwóch policjantów w mundurach. Zwycięski uśmiech spełzł jej z warg.

— Nie za wcześnie? — burknęła i w tym momencie wpadła na truchtającego mężczyznę.

Oboje stracili równowagę. Karolina usiadła na nagrobku, a facet przyklęknął, podpierając się ręką.

— Co tam się dzieje? — spytał między dwoma głębokimi oddechami. — Jestem lekarzem — dodał, a potem podniósł się i ruszył w kierunku grupki zebranych nad grobem osób.

Tak szybko, że dogoniła go dopiero po chwili.

— Stać! — warknęła, przeklinając w duchu zawartość ściskanego w lewej dłoni worka na śmieci. Gdy biegła za mężczyzną, lufa karabinu obijała jej żebra. — Co pan tu robi?

Popatrzył na nią wojowniczo.

— Usłyszałem odgłos wystrzału i zamierzam udzielić pierwszej pomocy człowiekowi, który tam leży…

— To nie będzie potrzebne — przerwała. — Naprawdę nie widział pan taśmy?

Wskazała na widoczną między grobami niebiesko-białą wstęgę, którą ogrodzono niewielką część cmentarza. W miejscu, z którego biegł, była przerwana.

— Myślałem, że…

Nie dała mu skończyć. Nagle poczuła się zmęczona.

— To źle pan myślał — stwierdziła, a potem spróbowała się uśmiechnąć. — To nie był prawdziwy wystrzał. Ale dziękuję za dobre chęci.

Facet oklapł jak przekłuty balon.

— Czyli wszystko jest pod kontrolą? — upewnił się, a ona pokiwała głową. — Ten człowiek, który leży…

— To policjant. Zdrowy jak koń. To, co pan tu widział, to tylko inscenizacja.

— Inscenizacja?

— Tak zwany eksperyment śledczy.

Podinspektor Andrzej Chmaj, właściciel głosu, który towarzyszył Karolinie podczas pozorowanego zabójstwa i ucieczki, stał w towarzystwie prokuratora na skraju głównej alei i ponuro marszczył czoło. Na widok podwładnej mars na jego twarzy jeszcze się pogłębił.

— Nie spieszyłaś się.

— To bez znaczenia. Nawet jeśli byłabym tam pięć sekund wcześniej, to ta matka i tak by mnie zobaczyła. Mówiłam ci, że to nie odbyło się w ten sposób. Nie ma fizycznej możliwości, by ten gość uciekł od razu po wystrzale.

Mimo wczesnej pory przy taśmie policyjnej gromadziło się coraz więcej ludzi. Jeden z gapiów głośno domagał się otwarcia zamkniętej części cmentarza. Podinspektor Chmaj spiorunował go wzrokiem.

— Nie widzi pan, że trwają czynności?

Zza zbesztanego mężczyzny wyłoniła się starsza kobieta.

— O Jezu! Znowu kogoś zabili?!

— Nikogo nie zabili — burknął Chmaj, a potem spojrzał na prokuratora.

Ten energicznie pokiwał głową.

— Wpuść ich, Andrzej. Już skończyliśmy. A w tej sprawie… Im ciszej, tym lepiej.

Odwrócił się, ale nie dość szybko, by Karolina nie zobaczyła wyrazu jego twarzy. Prokurator Cielemęcki był wściekły. Podobnie jak Chmaj. I jego przełożeni z Komendy Stołecznej Policji. Od zabójstwa, które przed chwilą usiłowali odtworzyć, minęło już jedenaście dni. Jedenaście dni wypełnionych intensywną pracą, która jak na razie nie przyniosła żadnych efektów. Zabójca wciąż pozostawał na wolności, a media żądały krwi. I głów.

W przeciwieństwie do Cielemęckiego i Chmaja Janek Gajda sprawiał wrażenie wyluzowanego. Już nie kuśtykał. Szedł ku nim z jednym z policjantów z prewencji, zaciągając się z lubością papierosem.

— I jak wypadłem? — spytał z uśmiechem, a potem zarechotał. — Oscara za rolę niedołężnego staruszka zdobył…

— Zamknij się — warknął Chmaj. — Nie masz co robić?! — Posłał Jankowi wściekłe spojrzenie, po czym wziął w obroty jego towarzysza. — Sto razy mówiłem: inscenizujemy do końca. Ale nie! Musiałeś tam poleźć! Jak stara przekupa!

Janek Gajda złapał Karolinę za ramię.

— Lepiej chodźmy.

Rzadko się z nim zgadzała, ale tym razem przyznała mu rację. Chmaj kiepsko znosił nawet najmniejsze porażki, a to śledztwo jak dotąd było kompletną klęską. Eksperyment przewidywał przesłuchanie uczestniczących w nim świadków zabójstwa. Zamierzała zacząć od kobiety z wózkiem.

— Przestań — mruknęła, gdy zaczął ponownie naśladować ofiarę. — Ludzie patrzą. Co sobie o nas pomyślą?

Janek stęknął teatralnie, a potem udał, że rozciera kolano.

— Te cholerne zwyrodnienia.

— Kądzielski nie miał zwyrodnień, tylko ucisk na nerw kulszowy.

— A co to za różnica?

Wzruszyła ramionami i zatrzymała się przed grobem. Marian Kądzielski, czyli ofiara zabójstwa, był jedynym synem pochowanego tu małżeństwa. W chwili śmierci miał sześćdziesiąt cztery lata i od pięciu przebywał na rencie inwalidzkiej związanej z chorobą kręgosłupa. W ostatnich dniach śledczy prześwietlili go tak dokładnie, jak tylko było można. Udało im się zdobyć nawet nagranie sposobu, w jaki się poruszał, a także kompletną dokumentację medyczną. I sto innych rzeczy. Żadna z nich nie przyniosła im jednak odpowiedzi na pytanie: dlaczego pewnego październikowego poranka ktoś postanowił strzelić mu w potylicę?

Janek stał obok i paplał trzy po trzy, ale go nie słuchała. Patrzyła na płytę nagrobną, mimowolnie szukając plam zaschniętej krwi. Jedenaście dni temu, gdy przyjechała tu z prokuratorem dyżurnym z rejonówki, krwi było tyle, że utworzyła rdzawą kałużę. Teraz nie było po niej śladu. Podobnie jak po młodym prokuratorze — śledztwo, ze względu na kaliber sprawy, prowadziła prokuratura regionalna.

— Szukasz śladów krwi? — Gajda jakimś cudem odkrył, o czym myślała, a potem bezceremonialnie wszedł na nagrobek i kucnął przy tablicy z epitafium. — Tutaj trochę zostało. Między literami. Widzisz?

Odruchowo popatrzyła na miejsce, które wskazał. Pod imieniem i nazwiskiem matki denata, Heleny Kądzielskiej, widniał krótki, choć wiele mówiący napis: więzień polityczny. Niemy dowód na to, że w tym kraju nie zawsze wszystko przebiegało tak, jak trzeba. I rzeczywiście, między mosiężnymi literami widać było kilka poczerniałych kropel.

— Czemu nie pochowali go tutaj?

Pogrzeb odbył się przedwczoraj. Okaleczone ciało Kądzielskiego zostało skremowane, a następnie złożone w zupełnie nowym grobie na Cmentarzu Południowym w podwarszawskim Antoninowie. Nie uczestniczyła w ceremonii. Na miejscu byli Gajda i Chmaj.

— Decyzja żony — odparł krótko Janek, pstrykając petem między groby.

— Podjęta z powodów…?

— Logistycznych. Z Ursynowa będzie miała bliżej. Poza tym odniosłem wrażenie, że nie przepadała za teściami. Podczas pierwszego przesłuchania powtarzała to jak mantrę: po co on tam pojechał?

Odpowiedź na to pytanie była prosta. Marian Kądzielski miał powód, by tego dnia być na cmentarzu. Dwunastego października, czyli w dniu, w którym zginął, przypadała rocznica śmierci jego matki.

— Ładne, co?

Na samym dole tablicy nagrobnej, pod informacją, że Helena Kądzielska była więźniem politycznym, umieszczono oryginalną inskrypcję: Ten grób nie jest na martwym, ten martwy nie w grobie, ale samże jest martwym, samże grobem sobie. Karolina nie była przesadnie wrażliwa. Zdążyła się uodpornić — w życiu usłyszała wystarczająco dużo wzniosłych słów, za którymi nie szły czyny. Niemniej głębia zawarta w tym epitafium sprawiła, że na moment się zadumała. Janek szybko przywołał ją do rzeczywistości.

— Jak ci się tak podoba, to zawieś sobie nad łóżkiem — zaproponował, po czym zostawił ją przy grobie i ruszył w kierunku Adama Trzaskowskiego, który od strony głównej alei taszczył kilka zestawów komputerowych.

Karolina chciała pójść w jego ślady, ale obok niej zatrzymał się Chmaj.

— Jesteś zadowolona, co?

Oderwała wzrok od nagrobka i popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

— Czemu tak twierdzisz? — spytała, czując się wyjątkowo niezręcznie.

Kilka dni temu, w czasie jednej z wielogodzinnych nasiadówek poprosił, by mówiła do niego na ty. Nie miała wyboru, musiała się zgodzić, chociaż gdyby zależało to od niej, wolałaby wciąż tytułować go panem naczelnikiem.

— Wyszło na to, że miałaś rację. Snajper nie uciekł od razu, tylko siedział w tym kontenerze. Cholera wie, jak długo.

Nazywał zabójcę snajperem i nie był w tym odosobniony. Robił to od chwili, w której poznał wyniki badania balistycznego. Strzał był precyzyjny — tak precyzyjny, że biegli postawili hipotezę, w myśl której zabójca był wyszkolonym strzelcem wyborowym.

— Mógł tam przesiedzieć nawet cały dzień — mruknęła. — Aż do zamknięcia bramy. A potem przejść przez mur w dowolnym miejscu. Albo… wyjść w ciągu dnia i wmieszać się w tłum.

Nad dwoma głównymi wejściami na teren cmentarza — od Świętego Wincentego i Odrowąża — a także w okolicy kościoła i głównej alei znajdowały się kamery monitoringu. Wszystkie nagrania z dwunastego października zostały przeanalizowane kilka razy, ale bez efektu. Być może należało przyjrzeć się też nagraniom z dnia następnego. Decyzja w tej sprawie należała jednak do Chmaja i Cielemęckiego.

— Pójdę już — powiedziała, ale nie dał jej się oddalić.

Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w odległy o ponad dwieście pięćdziesiąt metrów kontener, a potem z rezygnacją pokręcił głową.

— To jakiś cholerny świr — stwierdził wreszcie. — Ale trzeba mu oddać, że całkiem sprawny. I sprytny.

Podczas przesłuchań Karolina lubiła ciszę i spokój, ale eksperyment procesowy rządził się swoimi prawami. Przesłuchania mogły odbywać się na miejscu zbrodni, co w wielu przypadkach bywało pomocne. Wyrecytowała kobiecie z pustym wózkiem pouczenie i oddała jej dowód, a potem odwróciła laptop w taki sposób, by nie pokazywać ekranu. Nie było to łatwe, bo siedziały na ławce przed jednym z grobowców. Od nagrobka Kądzielskich dzieliło je kilkanaście metrów w linii prostej.

— Co pani robiła tego dnia na cmentarzu?

Z protokołu wcześniejszego przesłuchania wiedziała, że kobieta odwiedzała grób niedawno zmarłej matki, ale — chociaż rozmowa na ten temat nie była przyjemna — chciała to usłyszeć jeszcze raz. Notowała, nie patrząc na klawiaturę — tak szybko, że przesłuchanie przypominało płynną rozmowę.

— Czyli od lipca, gdy umarła pani mama, bywa tu pani przynajmniej dwa razy w tygodniu, z reguły rano, tak?

— Nawet trzy razy w tygodniu — poprawiła kobieta, machinalnie bujając wózkiem. — Mieszkam niedaleko. Staram się wpadać jak najwcześniej, gdy jeszcze nie ma tłumów. Trzy razy na tydzień. Czasem cztery. Biorę dzieciaka i idziemy. Jeśli mam wolne w grafiku, Aldonka może iść do przedszkola trochę później.

Karolina wiedziała, że przesłuchiwana pracuje jako motornicza tramwaju. Na podstawie jej grafiku członkowie zespołu śledczego byli w stanie odtworzyć, w których dniach poprzedzających zabójstwo przebywała na cmentarzu. Niestety ich praca poszła na marne. Kobieta nie zaobserwowała w tych dniach niczego, co odbiegałoby od normy. Jeśli zabójca przygotowywał się do swego czynu, to robił to dyskretnie. Albo w innych godzinach.

— Gdzie w stosunku do grobu państwa Kądzielskich znajduje się grób, w którym pochowano pani mamę?

Kobieta wskazała na nagrobek dwa rzędy dalej. Spod kwiatów i zniczy wystawał zaledwie fragment płyty.

— Ale kiedy to się stało, byłam trochę dalej. Wyrzucałam zwiędłe kwiaty.

Ruchem podbródka pokazała kontener — bardzo podobny do tego, z którego padł strzał. Gdyby jej kontener był przepełniony, prawdopodobnie podeszłaby do zabójcy i rzuciła mu zwiędłe kwiaty prosto na głowę.

— Niech pani opowie, jak ta sytuacja wyglądała z pani perspektywy.

Kobieta nabrała powietrza.

— Ten pan miał kłopoty z poruszaniem. Zwróciłam na niego uwagę, bo pociągał nogą w taki sam sposób, jak kiedyś mój dziadek.

— Widziała go pani pierwszy raz?

— Tak. W tej części cmentarza jest wiele starych, zapomnianych grobów. Nawet jeśli przy bramie jest tłoczno, to tutaj zwykle spotyka się pojedynczych ludzi.

— Ten pan szedł od głównej bramy?

Kobieta rozłożyła bezradnie ręce, ale Karolina nie potrzebowała odpowiedzi. Samochód denata pozostał na parkingu naprzeciwko bramy. W swoim stanie Marian Kądzielski nie mógł sobie pozwolić na dłuższe spacery.

— Zobaczyłam go tam, obok tych jałowców.

— Tui?

— Słucham? Tak, ma pani rację, to tuje. Potem wyrzuciłam kwiaty, odwróciłam się… i wtedy rozległ się ten potworny huk.

Świadkowie nie byli zgodni co do kierunku, z którego dobiegł odgłos wystrzału. Wskazywali wszystkie strony świata. Kontener został wytypowany dopiero w wyniku analizy balistycznej, a pewności, że to z niego padł śmiertelny strzał, nabrano po badaniach cząstek powystrzałowych. Nie znaleziono innych śladów: zabójca zabrał nie tylko broń, z której strzelano, ale także łuskę. W kontenerze znajdowały się oczywiście ­odciski palców — na wyrzuconych zniczach i innych śmieciach — ale dotychczasowa analiza i podjęte w jej efekcie czynności nie wskazywały na to, by wśród nich znajdowały się odciski zabójcy.

— Nie widziałam momentu, w którym ten starszy pan upadł — mówiła dalej kobieta — ale od razu wiedziałam, że stało się coś złego. Po prostu wiedziałam, a zaraz potem jakieś panie zaczęły krzyczeć. Ruszyłam w stronę tych krzyków. Gdy byłam gdzieś tam — wskazała na drewniany krzyż przy bocznej alejce — to go zobaczyłam. W pierwszej chwili myślałam, że to zawał… sama po tym huku poczułam się słabo. Ale jak podeszłam bliżej, zdałam sobie sprawę, że wszędzie jest krew. Facet nie miał połowy głowy!

Nerwowym gestem poprawiła włosy. Znajdowały się wśród nich siwe pasma, choć nie miała jeszcze czterdziestki. Potem dotknęła ust, wreszcie podrapała się po ramieniu. Spotkanie oko w oko z gwałtowną śmiercią wywołuje neurotyczne reakcje nawet wśród stoików.

— Jak blisko pani podeszła?

Kobieta wstała i przeszła kilka kroków w kierunku grobu Kądzielskich. Chyba potrzebowała tego ruchu.

— Tutaj się zatrzymałam — oznajmiła, patrząc przed siebie na miejsce, w którym jedenaście dni temu zobaczyła przestrzeloną czaszkę. — Chciałam zadzwonić pod sto dwanaście, ale zobaczyłam, że dzwoni już ten młody pan.

Mówiła o osiłku w skórze. Pozory myliły — mężczyzna nie był ochroniarzem z przygranicznego kantoru wymiany walut, tylko wiolonczelistą w filharmonii. Po tym, jak wezwał pogotowie, usiadł na przypadkowym grobie i zemdlał. Teraz, w trakcie przesłuchania, które kilka nagrobków dalej prowadził Janek Gajda, też wyglądał nie najlepiej. Emocje związane z wydarzeniami tamtego poranka najwyraźniej mu nie służyły. A może tak działał na niego Gajda? Lubił grać twardziela. A jeszcze bardziej lubił, gdy się go bano.

Karolina zmusiła się, by nie myśleć o irytującym koledze z pracy. Skoncentrowała się na przesłuchiwanej.

— Długo pani stała w tym miejscu?

— Kilka sekund. Na szczęście w porę przypomniałam sobie, że nie jestem sama. — Spojrzała na pusty wózek. Jej wzrok wyraźnie złagodniał. — Aldonka nic nie widziała. Na jej poziomie ciało zasłaniały nagrobki. To takie wrażliwe dziecko… To dlatego dzisiaj, zamiast ciągnąć ją tu ze sobą, załatwiłam opiekę.

— Słusznie, ale… wróćmy do tamtego dnia. Oddaliła się pani w kierunku muru, tak?

— Prawie biegłam. Chciałam jak najszybciej wydostać się z cmentarza. Wiem, że pani koledzy po przyjeździe spisywali świadków, ale mnie już tu nie było. Zgłosiłam się sama, po komunikacie w telewizji.

— Dziękuję — zareagowała odruchowo Karolina, a potem prześlizgnęła się wzrokiem po ostatnich linijkach tekstu. — Mam nadzieję, że nie ma pani po tym wszystkim traumy? Policja zapewnia w takich przypadkach konsultacje z psychologiem. Jeżeli czuje pani potrzebę…

— Nie, dziękuję. Przełamałam się. Wróciłam tu jeszcze tego samego dnia. Po tym, jak zdjęliście taśmy.

— Tak? — Karolina udała zainteresowanie, odtwarzając w pamięci przebieg tamtych czynności. Zanim zabrano ciało, a technicy zabezpieczyli ślady, minęło wiele godzin. — To musiało być dość późno.

— Wieczorem. Po osiemnastej. Zatrzymałam się nawet przy tym grobie. Wciąż były na nim ślady krwi.

Widocznie grób umyto dopiero następnego dnia. Karolina uznała, że ktoś się nie spisał. Przecież to nie była czerwona farba, tylko ludzka krew.

— Muszę powiedzieć, że kiedy tam stałam, poczułam się nieswojo.

— To zrozumiałe — stwierdziła Karolina. — Coś takiego nie powinno było się zdarzyć.

— Ale mi nie chodzi o krew, tylko o znicz. Zapalił go ten pan. Można powiedzieć, że dla siebie.

Policjantka o mało nie zrzuciła laptopa. Kobieta się myliła. Znicz, który Marian Kądzielski zapalił kilka sekund przed śmiercią, został zabrany do analizy. Na grobie pozostał drugi znicz, stary i czarny od sadzy. Stał tam do dziś. Gdy Karolina przybyła na miejsce, z pewnością nie płonął. A więc…

Ktoś zapalił go już po tym, jak odjechali. A jednocześnie przed wieczorem, gdy widziała go przesłuchiwana. Od kilku do kilkunastu godzin po zabójstwie.

— Czy może pani zostać tu przez chwilę?

Nie czekając na odpowiedź, ruszyła w kierunku głównej alei. Chmaj i Cielemęcki stali w tym samym miejscu, co godzinę temu.

— Szefie…

Urwała, widząc wyraz jego twarzy. Chmaj był czerwony, tak czerwony, jakby właśnie trafił go atak apopleksji.

— Zbieraj się — wychrypiał, luzując kołnierzyk koszuli. — Jedziemy.

— Dokąd?

Odpowiedział jej Cielemęcki. On dla odmiany był kredowobiały. Na wydatnym podbródku zbierały się kropelki potu.

— Wygląda na to, że mamy kolejne zabójstwo. Tym razem na Powązkach.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki