Moc nadziei - abp Grzegorz Ryś  - ebook

Moc nadziei ebook

ABP GRZEGORZ RYŚ

5,0

Opis

Słowo rozpala wiarę, z wiary rodzi się nadzieja

Teksty abp Grzegorza Rysia to Ewangelia głoszona z niezwykłą mocą i wiarą. Autor, jak mało kto przekazuje Słowo, które nie jest przysłonięte efektowną retoryką, ale żywym doświadczeniem bliskości i miłości Boga.

Abp Grzegorz Ryś – arcybiskup metropolita łódzki, w latach 2011-2017 biskup pomocniczy archidiecezji krakowskiej. Znany z nieustannego głoszenia Ewangelii w każdym miejscu i czasie. Przewodniczący Zespołu ds. Nowej Ewangelizacji KEP. Zaangażowany w dialog ekumeniczny i międzyreligijny. Doktor habilitowany nauk humanistycznych w zakresie historii. Autor wielu bestsellerów.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 231

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ADRESACI MIŁOŚCI

1/100 SPOTKANIE, KTÓRE URUCHAMIA

Podwyższenie Krzyża. Ewangelia przywołuje „klasyczny” tekst nowej (i każdej) ewangelizacji: „Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16).

Uderzyło mnie przy kolejnej lekturze tego tekstu napięcie, którego do tej chwili w nim nie zauważałem – ukryta w nim dynamika misyjna. Kryje się ona w pytaniu: kto jest adresatem owej szalonej miłości Boga, która nie cofa się przed ofiarą własnego Syna? Przytoczone zdanie Jezusa wymienia dwóch jej adresatów.

Jednym z nich jest „każdy” (człowiek): ja i ty, on… każdy osobiście. Ewangelia zwrócona jest bowiem do osoby. Konsekwentnie: ewangelizacja jest wydarzeniem spotkania Osoby (Jezusa Chrystusa) z osobą (ze mną, z tobą). Spotkania najgłębiej osobistego, angażującego, przemieniającego – spotkania, które niesie w sobie przebaczenie moich grzechów i moc Ducha Świętego. Spotkania, które sprawia, że żyję na nowo – zostaję na nowo stworzony. Spotkania, które nie jest wyłącznie doznaniem intelektualnym. Jest komunią Osób – dokonuje się w miłości. Wszystko się zmienia: byłem ślepy, a widzę. Byłem trędowaty, jestem oczyszczony. Byłem sparaliżowany, właśnie odzyskałem siłę w mięśniach. Byłem niemy i głuchy, a oto znów umiem słuchać i odnajduję w sobie słowa, które budują drugiego. Byłem trupem, a oto żyję.

Wszystko, co poprzedza to spotkanie, nie jest jeszcze sensu stricto ewangelizacją – jest preewangelizacją. Jest potrzebne. Nawet bardzo potrzebne. Ale ciągle jest wyłącznie przedpolem.

Natomiast gdy się wydarzy, szybko odkrywamy, że nie jest nigdy spotkaniem jednorazowym – raz na zawsze. Powraca do nas wciąż i wciąż. Świeże, z nową siłą i stałością fundamentu kładzionego pod nową budowlę.

Jezus mówi jednak do Nikodema (i do każdego, kto słucha tego słowa) nie tylko o nim samym i o jego indywidualnym zbawieniu. Jezus mówi także o miłości Boga do „świata” (mamy tu greckie słowo kosmos) – to do świata (eis ton kosmon) został posłany Syn Boga; to „kosmos” ma być przez Niego zbawiony, a nie sądzony (por. J 3,17).

Najwyraźniej nie wolno Jezusowego zdania (i dzieła) czytać wyłącznie indywidualistycznie: umarł za „moje” grzechy, otwarł „mi” drogę do życia wiecznego – jest „moim” Zbawicielem. To prawda. Ale co z doświadczanego przeze mnie osobiście zbawczego spotkania z Jezusem ma „kosmos”?

Czy rozumiem, że łaska, miłość, moc Ducha Świętego są mi dane nie tylko dla mnie? Że jest w nich potencjał przemiany „świata”? Czy wiem, że Bóg chce kochać i zbawiać świat także przeze mnie? Skoro tylko pozwoliłem Mu się dotknąć w najgłębiej osobistym spotkaniu wiary?

I właśnie: „kosmos”. Nie tylko Kościół. Nie tylko moja wspólnota, w której podejmuję się takich czy innych zadań. Czy Kościół jest celem dla siebie? Czy nie jest raczej posłany do „świata”?

O, jakże pięknie poszerza nasze serca Jezusowe zdanie o miłującym Bogu!

2/100 WZORCOWA EWANGELIZACJA

W Ewangelii św. Łukasza czytamy: „Jezus wędrował przez miasta i wsie, nauczając i głosząc Ewangelię o królestwie Bożym.A było z Nim Dwunastu oraz kilka kobiet, które zostały uwolnione od złych duchów i od chorób, Maria zwana Magdaleną, którą opuściło siedem złych duchów; Joanna, żona Chuzy, rządcy Heroda; Zuzanna i wiele innych, które im usługiwały, udzielając ze swego mienia” (Łk ٨,١٣).

To nie jest prosta narracja. To objawienie. Choć w tekście nie pada ani jedno słowo Jezusowe. Pan przecież objawia się nie tylko przez słowa, ale również przez czyny (całkiem nierzadko najpierw przez czyny – następnie dopiero objaśniane słowem). Łukasz – świadomy tego – mobilizuje na wstępie naszą uwagę, rozpoczynając perykopę słowem (pomijanym najczęściej w tłumaczeniach) egéneto – „stało się” (w Wulgacie: factum est): „I stało się, że Jezus wędrował…”.

Stało się.

Co takiego?

Ewangelizacja.

Pierwsza. Jezusowa. Więc wzorcowa – wyznaczająca zasady każdej następnej (po dzisiejszą) i postawy obowiązujące każdego, kto chce w niej uczestniczyć.

Jakie to zasady i postawy? Spróbujmy wyczytać choć kilka z nich. Po pierwsze: „wędrował przez miasta i wsie” – to zasada ciągle przypominana przez papieża Franciszka – konieczność wyjścia do ludzi. Jezus nie oczekuje, że ludzie przyjdą do Niego. Sam do nich wychodzi. Jest nieustannie w drodze. Nie dlatego, że tak „lubi”; że ma taki temperament i że jest „towarzyski”. Jest w drodze, gdyż taka jest odczytana przezeń wola Boga: „Potrzeba, abym także innym miastom głosił Dobrą Nowinę o królestwie Bożym, bo na to zostałem posłany” (Łk ٤,٤٣). To Bóg jest tym, który nie pozwala Mu zatrzymać się w miejscu (w Kafarnaum), kontemplując dotychczasowe sukcesy i popularność (wszyscy chcą Go zatrzymać). Obowiązuje nas wyjście.

Po wtóre: Jezus nie „wędruje” sam. Towarzyszą Mu pierwociny Kościoła: Dwunastu i kilka kobiet. Bo ewangelizuje zawsze Kościół. Nie ma ewangelizacji w pojedynkę. Ewangelizacja nie jest prywatnym i indywidualnym dziełem. Zawsze Kościół. Nawet Jezus potrzebuje Kościoła, kiedy wychodzi do misji.

Ta obecność Kościoła przy Nim ma z całą pewnością wiele wymiarów. Na przykład wymiar świadectwa: towarzyszą Jezusowi kobiety, które „zostały uwolnione od złych duchów” – szczególnie Maria Magdalena, uwolniona od „siedmiu złych duchów”. Przy Jezusie doznały nie tylko uwolnienia od zła; zostały też uzdolnione do ofiarnej posługi (diakonia) i praktycznej miłości. Właśnie w tym widać najlepiej ich pełne uzdrowienie. Ostatecznie jednak chodzi o coś więcej: Jezus potrzebuje przy sobie Kościoła, gdyż jako Dobrą Nowinę ogłasza nadejście królestwa Bożego. Mówi: „ono jest wśród was” (Łk ١٧,٢١).

Królestwo Boga staje się obecne w Kościele – a już szczególnie wtedy, gdy otwiera się on na Jezusową radę ubóstwa („udzielały im ze swego mienia”): „Błogosławieni jesteście, ubodzy, bo wasze jest królestwo Boże” (Łk ٦,٢٠).

Jezus nie „opowiada” o królestwie Bożym; nie „wykłada” teoretycznie jego zasad. Jezus ogłasza jego obecność wśród ludzi. Przecież dopiero wtedy jest ono Dobrą Nowiną. Właśnie dlatego Jezus ogłasza ją z wnętrza towarzyszącej Mu wspólnoty.

Taka jest dyscyplina i logika ewangelizacji także dzisiaj. Właśnie dlatego ewangelizacja jest w dużej mierze kwestią eklezjologiczną. Nie chodzi o to, by opowiadać o królestwie Bożym; chodzi o to, by do niego zaprosić. Znacie adres?

3/100 MOC SŁOWA

W Ewangelii św. Łukasza znajdziemy następującą perykopę: „Nikt wszakże, zapalając lampę, nie przykrywa jej garnkiem, lecz umieszcza na świeczniku, aby wchodzący widzieli światło… Uważajcie więc, jak słuchacie: każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane; każdemu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co się mu wydaje, że ma” (por. Łk ٨,١٦–١٨).

To bardzo ważny tekst: pyta nas, czy mamy w sobie Słowo Boga? A może tylko nam się wydaje, że je mamy? A wtedy… będzie nam zabrane. A więc: czy mamy w sobie Słowo? Perykopa jest bowiem ciągiem dalszym poprzedniej – co sugeruje wprowadzające ją „wszakże” (grec. dè; łac. autem); a poprzednia perykopa to Łukaszowa wersja przypowieści o Siewcy. Jezus kończy ją pochwałą tych, którzy usłyszawszy Słowo, zatrzymują je w sercu cnotliwym i dobrym, i przynoszą owoc w wytrwałości (por. Łk ٨,١٥).

Tak więc „mieć Słowo w sobie” oznacza najpierw mieć je „w sercu”, czyli zatrzymać je w sobie jako rzeczywistość poko-chaną, uznaną za swoją – a nie tylko poznaną czy nawet zrozumianą. Przy czym chodzi tu o „Słowo”, a nie o „Pismo”. Pismo staje się „Słowem” wtedy, gdy zostaje nie tyle przeczytane, ile raczej aktualnie wypowiedziane do mnie przez Pana. Chodzi więc o taką lekturę Pisma, by stawała się ona spotkaniem z Żyjącym Bogiem, który z miłością teraz do mnie mówi. Słyszę Słowo na modlitwie; zatrzymuję je w sercu przez medytację, która jest odpowiedzią miłości na Miłość.

Nasza perykopa pyta więc każdego z nas: masz w sobie Słowo? Kiedy ostatnio miałeś to doświadczenie, że Pan mówi bezpośrednio do ciebie tekstem Pisma? Zatrzymałeś je w sobie? Ustrzegłeś? Jakie to Słowo? Konkretnie które? To są pytania kluczowe w wierze – wszak wiara rodzi się z tego, co się słyszy.

To jednak nie koniec pytań zadawanych przez Jezusa w rozważanym tekście. Pan uświadamia nam bowiem również to, że Słowo jest nam dawane, byśmy się nim dzielili – jest światłem, którego nie wolno przykryć garnkiem; jest dla innych – dla każdego, kto wchodzi do domu. Jeśli nie mam ochoty się Nim dzielić – będzie mi zabrane.

Co więcej, chęć zatrzymania Słowa wyłącznie dla siebie jest wyraźnie dowodem na to, iż tylko mnie „się wydaje”, że je „mam”. Może je sobie „w kółko” powtarzam, może mnie intelektualnie wciąga czy zadziwia. Ale najwyraźniej nie urosło we mnie – nie pomnożyło się. Nie stało się takim odkryciem, takim przewrotem, który wreszcie ogarnia i porządkuje wszystko – takim, że po prostu muszę się nim podzielić z innymi – jak apostołowie przed Sanhedrynem: „my nie możemy nie mówić o tym, cośmy widzieli i słyszeli…” (Dz 4,20).

Jeśli chcę zatrzymać Słowo wyłącznie dla siebie; jeśli nie znam ukrytego w nim przynaglenia, by się nim dzielić – to znaczy, że ciągle jeszcze go nie poznałem. Może znam jego treść, ale nie znam jego… mocy. A ta jest z Ducha Świętego, który jest Tchnieniem Pisma.

Przyjąłem – przekazuję. Jak mówi papież Franciszek: „dwa profile jednej twarzy Ucznia/Misjonarza”. To dyscyplina wiary, która ostatecznie nie bierze się jedynie stąd, że dzielenie się odkrytą prawdą wydaje się wręcz naturalne. Ona jest również wezwaniem Ducha. I wyposażeniem. Uzdolnieniem. Jest Bożym planem działania. Owszem, jest „dziełem Boga”, w które mogę się wpisać swoją decyzją i działaniem.

4/100 NIE MA LEPSZYCH I GORSZYCH

„Do innego rzekł: »Pójdź za Mną!«. Ten odpowiedział: »Panie, pozwól mi najpierw pójść i pogrzebać mojego ojca!«. Odparł mu: »Zostaw umarłym grzebanie ich umarłych, a ty idź i głoś królestwo Boże!«” (Łk ٩,٥9–60).

W pierwszej chwili stajemy raczej porażeni niż zbudowani tym Słowem. Jezusowe polecenie wydaje się nieludzkie! Jak można odciągnąć kogoś od pogrzebu własnego ojca? Czy jest coś, co może być ważniejsze od wypełnienia tego obowiązku? Jak można – nie szanując ludzkiego prawa do czasu żałoby – nakładać na tego, kto płacze, nowe ciężary i obowiązki? Czy to nie jest słowo wbrew miłosierdziu?

I wbrew przykazaniu? Czy to nie Pan nakazał nam praktykę uczynków miłosierdzia? A wśród nich: „umarłych grzebać”? Czy nie o tym właśnie mówią z naciskiem pierwsze rozdziały Księgi Tobiasza (por. Tb 1-4)? Czy to Słowo można przyjąć dosłownie? Czy można je w ogóle interpretować sensownie?

Tymczasem – jak się wydaje – ówcześni słuchacze Jezusa byli zapewne również zaskoczeni, ale jednak nie zgorszeni. Znali bowiem z Tory (a tę znali nieporównywalnie lepiej od nas) dwa teksty, które dostarczyły kluczy do zrozumienia Jezusowego wezwania. Otóż Tora zabrania grzebania swoich najbliższych dwóm rodzajom wiernych. Księga Kapłańska wymaga tego od Arcykapłana: „W ogóle nie zbliży się do żadnego zmarłego, nie narazi się na nieczystość rytualną ani z powodu ojca, ani z powodu matki. Nie będzie wychodził z przybytku świętego, nie będzie bezcześcił świętego przybytku swego Boga” (Kpł 21,11n). Chodzi ściśle o Arcykapłana – kapłanom Prawo pozwala pogrzebać swoich najbliższych (rodziców, dzieci i samotną siostrę – por. Kpł 21,1–3). Księga Liczb natomiast nakłada to samo zobowiązanie na tych, którzy w szczególny sposób należą do Boga na mocy złożonego ślubu nazireatu: „w okresie, kiedy jest poświęcony dla Pana, nie może się zbliżyć do żadnego trupa. Nawet przy swoim zmarłym ojcu, matce, bracie czy siostrze nie może zaciągnąć nieczystości, gdyż nosi na swej głowie [znamię] poświęcenia dla Pana. Podczas całego okresu nazireatu jest poświęcony dla Pana” (Lb 6,6–8).

Oto mamy światło, które co nieco rozjaśnia dotychczasową ciemność. Słowo Jezusa jest radykalne, ale nie nieludzkie. Każdemu, kto chce się nań w posłuszeństwie otworzyć, objawia ono najpierw jego godność. Otóż każdy z Jezusowych uczniów jest Arcykapłanem! Każdy z nas od chwili chrztu ma bowiem udział w kapłańskiej godności Chrystusa – Jedynego i Najwyższego Kapłana. Każdy z nas – Jezusowych uczniów – jest również „Bożym nazirejczykiem”. Chrześcijaństwo nie zna uczniów „pierwszej” i „drugiej” kategorii – lepszych i gorszych, bardziej i mniej należących do Boga. Należymy do Niego od chrztu – a potem, mocą kolejnych swoich decyzji, potwierdzamy tę przynależność: stajemy się tym, kim jesteśmy. Każda jednak świętość chrześcijańska zbudowana jest na chrzcie. To w nim – a wcześniej jeszcze w samym akcie stwórczym – otrzymujemy od Pana podstawową i nieusuwalną godność.

Jezus mówi każdemu z nas: „Jesteś Arcykapłanem” oraz „Jesteś mój”. Otwiera w ten sposób przed nami perspektywę komunii ze sobą – miłości, która przemienia i upodabnia. Obdarza godnością. Choć – to oczywiste – wzywa także do ofiary: istotą Jezusowego kapłaństwa jest to, że kapłan jest tożsamy z ofiarą – nie składamy bowiem Bogu w ofierze martwych zwierząt, ale siebie żyjących.

Owa kapłańska i uczniowska godność aktualizuje się w nas w momencie misji: „Idź i głoś królestwo Boże”. Nie jest dla „kanapowej” kontemplacji i błogiego zachwytu sobą; jest i ma być uruchamiająca.

5/100 INNI

W święto św. Łukasza Ewangelisty liturgia przynosi nam zawsze ewangelię o posłaniu siedemdziesięciu dwóch uczniów. „Następnie wyznaczył Pan jeszcze innych siedemdziesięciu dwóch, i wysłał ich po dwóch przed sobą do każdego miasta i miejscowości, dokąd sam przyjść zamierzał” (Łk ١٠,١).

To pozornie proste, informacyjne zdanie jest tak naprawdę zdaniem normatywnym – regułą porządkującą myślenie i działanie każdego człowieka, który odczytuje przed Bogiem wezwanie, by zaangażować się w dzieło ewangelizacji. Jako jedną z pierwszych, dyscyplinujących go prawd musi odkryć fakt, że Pan powołuje „jeszcze innych” do tego samego dzieła.

To prawda/zasada – powtórzę – ważna dla każdego. A najbardziej – ośmielę się powiedzieć – dla apostołów. Dziś dla tych, którzy wchodzą w ich posługę i miejsce w Kościele: dla biskupów i prezbiterów.

To oni jako pierwsi powinni odkryć, że Pan powołuje nie tylko ich. Ale również „jeszcze innych”. I że otwiera przed nimi („jeszcze innymi”) tę samą przestrzeń działania. „Żniwo wprawdzie wielkie, ale robotników mało” – w Ewangelii według św. Mateusza Jezus wypowiada to zdanie na moment przed pierwszym posłaniem Dwunastu (por. Mt 9,37); u Łukasza pada ono na progu misji siedemdziesięciu dwóch (por. Łk ١٠,٢). A więc „żniwo” nie jest zlecone samym tylko apostołom; jest zawierzone „jeszcze innym”. Uczniom. Jedni i drudzy mają pójść do żniwa razem – we wspólnocie. Taka jest konstytutywna decyzja Jezusa: apostołowie nie mają wyłączności na „apostolstwo”. Pan uruchamia do niego „jeszcze innych”.

Jaka jest podstawa zaangażowania „jeszcze innych”? Skąd bierze się ich posłanie? Ich mandat do działania?

Szukając odpowiedzi, nie potrafimy wskazać na nic innego niż po prostu na ich „uczniostwo”. Są uczniami Jezusa i to jest jedyny i wystarczający tytuł oraz powód do tego, by zostali posłani. Są – używając frazeologii papieża Franciszka – „uczniami-misjonarzami”. Mają misję wpisaną w swoją tożsamość.

Przy czym niewątpliwie ważne jest tu jeszcze i to, że to Pan, a nie apostołowie, powołuje (tzn. wybiera i uzdalnia) owych siedemdziesięciu dwóch. Mają działać w jedności z Dwunastoma – więcej: w jednym ciele, którego głowę stanowi kolegium apostolskie – ale to nie apostołowie ich wzywają, i nie oni też ich wyposażają do misji. „Jeszcze inni” od Ducha Świętego otrzymują swoje „charyzmaty”, „posługi” i „działania” (por. 1 Kor 12,4–6); misją apostołów jest je rozeznać – z otwartością, nie z ociąganiem czy przerażeniem – potwierdzić i ucieszyć się nimi. Wierni („nie-apostołowie”) mają prawo do takiego rozeznania. Prawo, które nie zależy od żadnego widzimisię apostołów – jest dla nich zobowiązaniem płynącym z wolnego i suwerennego działania Pana.

Oto wyszedłeś do ewangelizacji. Naraz widzisz obok siebie – na tym samym polu, które dojrzało do żniwa – „jeszcze innych”. To nie konkurenci. To nie pastoralny „problem”. To uczniowie, z którymi jesteś „w jednym Duchu ochrzczony w jedno Ciało”. Jak dobrze, że są. Bez nich nie byłbyś ciałem, ale tylko jednym członkiem – martwym, skoro wyizolowanym z Ciała.

A przecież na co dzień ciągle się nam wydaje, że najlepiej, jeśli wszystko w Kościele zrobię „sobie” sam: wiem, jak to zrobić. I umiem to zrobić. Nie potrzebuję innych: będę musiał im wszystko tłumaczyć, a i tak zrobią po swojemu. A skoro po swojemu, to znaczy gorzej… Nie są wykształceni. I jakoś nieobliczalni…

Ewangelizuje zawsze Kościół – blisko pół wieku temu napisał św. Paweł VI. To dla mnie Dobra czy zła Nowina?

6/100 PRZEPASANI

Jezus zalecał uczniom: „Niech będą przepasane wasze biodra” (Łk ١٢,٣٥).

Pierwsze i natychmiastowe skojarzenie przenosi nas w noc paschalną w Egipcie: na progu wyjścia „z kraju niewoli” Izraelici zostali wezwani przez Pana, by spożyli Paschę „przepasani”, czyli gotowi do drogi (por. Wj 12,11).

Jezus jednak nie mówi do swoich uczniów o jednorazowym wydarzeniu; nie zaprasza ich też do przeżycia liturgicznego wspomnienia tamtego Wyjścia. Nie chodzi o „święto Paschy” – o obrzęd liturgiczny. Chodzi o paradygmat życia – o ciągły sposób myślenia i działania. Chodzi o paschalną mentalność. I paschalne „bycie” na co dzień. Codzienne wychodzenie z niewoli ku wolności.

Zaraz jednak – jeszcze w tym samym zdaniu – Jezus precyzuje, w jaki sposób owa Pascha się dokonuje: „a wy podobni ludziom wyczekującym swojego pana, kiedy tylko powróci z uczty weselnej, aby – gdy przyjdzie i zakołacze – natychmiast mu otworzyć” (Łk ١٢,٣٦). Pascha nie dokonuje się więc przez fizyczne wyjście – opuszczenie miejsca, w którym się aktualnie znajduję („dom niewoli”) – i przejście do innego, lepszego miejsca. Pascha może się dokonać przez wpuszczenie Pana do domu – do miejsca, w którym przebywam – do domu, którym… sam jestem.

Nie muszę nigdzie odchodzić. Tu, gdzie jestem – we własnym domu, którym jestem – mogę doznać paschalnej przemiany. Pan chce mnie przeprowadzić z niewoli do wolności – ze śmierci do życia – tu, gdzie jestem: wewnątrz. Bo też przyczyna mojego zniewolenia ostatecznie tkwi wewnątrz, a nie na zewnątrz – w zewnętrznych uwarunkowaniach i kontekstach (jak nam się zazwyczaj wydaje).

W moim „przejściu” z niewoli do wolności rozstrzygająca jest nie zmiana miejsca, lecz rzeczywistość spotkania z Panem. Zmiana miejsca może być przecież rodzajem ucieczki. Nie radzę sobie z samym sobą (i z innymi) tutaj – może więc „tam” (w innym miejscu, warunkach, wśród innych ludzi) będzie inaczej/lepiej: sprawy się poukładają…

A może jednak nie? Może zmiana miejsca niczego ostatecznie „załatwia”? Zwłaszcza jeśli do nowego miejsca przeniosę się ze swoim starym sposobem myślenia i postępowania. Może się okazać, że zasiadając nawet na królewskim tronie – wewnątrz dalej jestem niewolnikiem.

Ostatecznie to nie żadne miejsce i żadne zajmowane krzesło, lecz Jezus – to, w jaki sposób On mnie traktuje – pozwala mi odnaleźć w sobie na nowo królewską godność: „Amen, mówię Wam: przepasze się, i każe im zająć miejsce za stołem, i obchodząc, będzie im usługiwał” (Łk ١٢,٣٧).

Oto Ewangelia o Bogu objawionym w Jezusie Chrystusie – Dobra Nowina o Panu, któremu „nie da się” służyć. Gdyż ostatecznie to On jest zawsze Tym, który służy. Nie da się prześcignąć w posługiwaniu. W spotkaniu z Nim człowiek zawsze nieskończenie więcej otrzymuje, niż daje. Jest „obsłużony” – uszanowany; aż po zawstydzenie i skrępowanie: „Panie, Ty chcesz mi umyć nogi?!” (por. J 13,6.8).

Pascha – przejście: od zniewolenia do wolności króla. Bez wychodzenia na zewnątrz. Lecz we własnym wnętrzu – nie w pysznej samoocenie, tylko w pokornym poddaniu się Jezusowemu rozeznaniu i Jego porządkującemu działaniu. Jego przyjście, i wpuszczenie Go do swojego wnętrza, wszystko zmienia. Czyni wolnym.

7/100 ZIARNKO GORCZYCY

W Ewangelii św. Łukasza czytamy: „Jezus powiedział: »Kto z was, mając sługę, który orze lub pasie, powie mu, gdy on wróci z pola: 'Pójdź zaraz i siądź do stołu'? Czy nie powie mu raczej: 'Przygotuj mi wieczerzę, przepasz się i usługuj mi, aż zjem i napiję się, a potem ty będziesz jadł i pił'? Czy okazuje wdzięczność słudze za to, że wykonał to, co mu polecono? Tak i wy, gdy uczynicie wszystko, co wam polecono, mówcie: 'Słudzy nieużyteczni jesteśmy; wykonaliśmy to, co powinniśmy wykonać'«” (Łk ١٧,٧–١٠).

Myślę, że klucz interpretacyjny do tego tekstu kryje się w pominiętym w lekcjonarzu (zapewne ze względów stylistycznych), otwierającym niemal naszą perykopę słówku „jednak”: „Kto z was jednak (grec. dè; łac. autem), mając sługę…”. Owo „jednak” łączy odczytany fragment Ewangelii z bezpośrednio go poprzedzającym; a tam Jezus mówi do apostołów: „gdybyście mieli wiarę jak ziarnko gorczycy, powiedzielibyście tej morwie: »Wyrwij się z korzeniami i przesadź się w morze«; i byłaby wam posłuszna” (Łk ١٧,٦).

W jednym zdaniu Jezus zawarł dwa obrazy niemożliwości: morwa bowiem ma bardzo szeroko rozbudowany system korzenny – tak więc jej wykopanie z ziemi graniczy niemal z cudem. Gdyby jednak nawet się powiodło, jej zasadzenie pośrodku morza jest z całą pewnością niewykonalne.

Dwa obrazy niemożliwości zawarte są również w przytoczonej perykopie: oto kończysz całodzienną ciężką pracę – wracasz do domu z nadzieją na odpoczynek, który ci się słusznie należy. Ale nic z tego, teraz w domu musisz natychmiast podjąć jeszcze kolejną pracę – odpoczywał będziesz jako ostatni. Już samo to wydaje się postępowaniem ponad siły. Gdyby jednak udało się w ten sposób na co dzień postępować, to uznanie siebie – po takiej „robocie” – za „nieużytecznego” (dosł. „niekoniecznego”) zdaje się przekraczać nasze możliwości. To, po ludzku, niemożliwe.

Jezus temu nie zaprzecza. Mówi jednak, że jest to możliwe przy odrobinie wiary. Jest możliwe dla człowieka, który ma wiarę wielkości ziarnka gorczycy.

Co to jest wiara? Wiara to nie jest jedynie rozumowa akceptacja kilku abstrakcyjnych prawd, to nie jest system etyczny czy światopogląd. Wiara to osobiste spotkanie z Jezusem.

Jezus jest Tym, który jako pierwszy wypełnia wypowiedziane do nas Słowo. Jest sługą. Więcej, jest niewolnikiem. Jest też w swojej postawie niewolnika całkowicie bezinteresowny – niczego w zamian nie żąda, zawsze zajmuje „ostatnie miejsce”. Ilekroć Go spotykamy, musimy przyjąć posługę z Jego strony. Nie daje się wyprzedzić. Zawsze staje przed nami w postawie sługi.

Wystarczy nam „odrobina” tego doświadczenia – najmniejsze spotkanie z Nim, a to, co po ludzku niemożliwe, stanie się dla nas osiągalne.

Doświadczenie komunii z Jezusem wielkości ziarnka gorczycy: pół godziny Eucharystii, pięć minut modlitwy (porannej, wieczornej czy gdzieś w ciągu dnia), lektura czterech–pięciu wersetów Pisma Świętego, kilka złotych jałmużny (podarowanych z serca) lub kilka minut spotkania z kimś potrzebującym. Nie, nie chodzi o nieustanne i pełne poświęcenie czasu Panu. Wystarczy najmniejsze spotkanie – to, co niemożliwe, stanie się.

Nie pytajmy więc: czy to możliwe? Zapytajmy się: czy chcę?

8/100 LECTIO DIVINA

W Dziejach Apostolskich jest fragment o tym, jak Piotr i Jan zostają uwięzieni przez Sanhedryn. Następnego dnia – po przesłuchaniu, napomnieniu i zakazie przepowiadania w imię Jezusa – zwolnieni wracają do wspólnoty sióstr i braci i opowiadają o doznanych prześladowaniach. „Wysłuchawszy tego, podnieśli jednomyślnie głos do Boga i mówili: »Wszechwładny Stwórco nieba i ziemi… Tyś przez Ducha Świętego powiedział ustami sługi Twego Dawida: Dlaczego burzą się narody i ludy knują rzeczy próżne? Powstali królowie ziemi i książęta zeszli się razem przeciw Panu i Jego Pomazańcowi. Zeszli się bowiem rzeczywiście w tym mieście przeciw świętemu Słudze Twemu, Jezusowi, którego namaściłeś, Herod i Poncjusz Piłat z poganami i pokolenia-mi Izraela, aby uczynić to, co ręka Twoja i myśl zamierzyły«” (Dz 4,24–28).

Oto prawdziwy moment lectio divina. Dopiero co narodzony Kościół zderza się z brutalną rzeczywistością. Jeszcze przed chwilą było tak pięknie: po dwóch kazaniach Piotra chrzest przyjęło pięć tysięcy mężczyzn. I nagle: mur, blokada, prześladowanie. Dlaczego? Przecież nie robią nic złego. Właśnie poprzez ich posługę chory odzyskał zdrowie. Jak to pojąć?

Z tymi pytaniami zwracają się do Pisma. Odpowiedź przychodzi z Księgi Psalmów: „Dlaczego burzą się narody…” (Ps 2,1n). Słowo przynosi im zrozumienie tego, co się dzieje, a wraz ze zrozumieniem przychodzą zaufanie i pokój. Nie dzieje się przecież nic, czego by „ręka” Pana i Jego „myśl” nie zamierzyły. Pan nie tylko odwiecznie przewidział ten moment, ale również, blisko tysiąc lat wcześniej, opisał go. Wrogie zachowanie Heroda i Piłata, pogan i członków Ludu Bożego, nie niweluje zbawczych planów Boga. Bóg jest wszechwładny i mocny. Ewangelia nie zostanie zatrzymana przez Heroda i Piłata ani przez pogan, ani przez Sanhedryn. To nie oni są problemem w przekazie Dobrej Nowiny. O nie: oni są Jej adresatami.

Na tym właśnie polega lectio divina. Nie jest to jedynie jedna z „metod” czytania Pisma Świętego ani żadna „pobożna praktyka”. To jest poddanie się Słowu Bożemu, które ma moc opisania mi mojego własnego życia. Zdiagnozowania go. Pokazania, co w nim jest, a co nie jest problemem. Co wymaga zaangażowania i troski. A co raczej spokojnego dystansu i zaufania. To ważne: to nie oni czytają Pismo Święte, ale to Pismo ich czyta (stąd właśnie jest to lectio divina, a nie humana). Pod jego wpływem zmieniają też swoje widzenie sytuacji i odkrywają wyzwania, które ona generuje. Wypowiadają to w następującej po lectio modlitwie: „A teraz spójrz, Panie, na ich groźby i daj sługom Twoim głosić słowo Twoje z całą odwagą” (Dz 4,29).

Problemem nie jest więc bunt i groźby wrogich liderów. Problemem jest strach po stronie uczniów Jezusa. Nie proszą oni o „zneutralizowanie” swoich przeciwników, tylko o „całą odwagę” do głoszenia Słowa. Boją się, że umilkną pod wpływem prześladowania. Strach i zniechęcenie zaważą mocniej na historii Ewangelii niż wrogi miecz czy więzienie.

W zakończeniu Evangelii nuntiandi (nr 80) św. Paweł VI mówi o dzisiejszych przeszkodach w ewangelizacji. I stwierdza, że najpoważniejszą z nich stanowi brak gorliwości i żarliwości. Przejawia się on na wiele sposobów: zmęczeniem, brakiem zainteresowania (niedbałością), kompromisami, brakiem radości i nadziei w ewangelizatorach. Jest to przeszkoda najpoważniejsza i najtrudniejsza do zdiagnozowania, ponieważ przychodzi z wnętrza Kościoła – cum sit domesticum.

9/100 KOŚCIÓŁ STATYSTYCZNY

Misja zaczyna się od wyjścia – i to wyjścia totalnego: do całego świata, do wszelkiego stworzenia, wszystkich narodów.

Mandat misyjny przypomniała liturgia święta Nawrócenia św. Pawła: „Idąc na cały świat, przepowiadajcie Ewangelię wszelkiemu stworzeniu” (Mk 16,15). W wersji Mateuszowej czytamy dosłownie: „Idąc, czyńcie uczniów ze wszystkich narodów, chrzcząc je w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego i ucząc zachowywać wszystko, co wam przykazałem” (Mt 28,19–20). W obu redakcjach Jezusowy nakaz misyjny zaczyna się od słowa: „idąc” (por. J 16,15: „Przeznaczyłem was na to, abyście szli, i owoc przynosili”). Tymczasem…

Myślę o tym, jak dalece zelektryzowały nas „słupki” i „procenty” ogłoszone przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego w Polsce. Najważniejsze pytanie zadawane sobie przez wszystkich brzmi: „ilu ludzi jeszcze do nas – do naszych koś-ciołów – przychodzi?”. Odpowiedź, którą otrzymaliśmy, jest taka: mniej.

Badamy, ilu przyszło. Ale nie pytamy, ilu z nas wyszło ku innym. Wtedy też łatwiej jest „umyć ręce”. Nie przyszli, bo? Bo sekularyzm, bo liberalizm, bo materializm, bo media, bo pokomplikowali sobie życie itd. Bez sięgania po badania i statystyki można streścić nasz problem w następującym dialogu:

– Jak tam u księdza w parafii wygląda praca z młodzieżą?

– Jest ciężko…

– Są jakieś grupy młodzieżowe?

– U nas w ogóle nie ma młodzieży. Uczą się poza parafią, a w soboty i niedziele nie da się ich do czegokolwiek poważnego zaprosić.

„U nas nie ma młodzieży”. To znaczy: nie przychodzą… To prawda. Ale czy to znaczy, że ich nigdzie „nie ma”? Wyginęła? Jak mężczyźni w Seksmisji?

Młodzież jest. Sensowne pytanie brzmi: gdzie jest? Albo przy-najmniej: gdzie bywa? Warto je zadać nie po to, by oceniać i osądzać, ale po to, by się tam wybrać. By „pójść”! I to – najlepiej – wcale nie samemu. Zaprosić do tego „wyjścia” – tak jak to czyni nieustannie papież Franciszek – wszystkich, których mamy przy sobie. Wcale nierzadko: rówieśników i kolegów/przyjaciół tych, których „nie ma”. Zamienić czekanie na ludzi na wyjście ku nim.

Święty Marek, pisząc o przyjściu zmartwychwstałego Jezusa (z poleceniem misyjnym) do uczniów, stwierdza, że „Pan zastał ich leżących [przy stole]” (Mk 16,14). Czy to tylko wierność historycznym realiom (bo w takiej pozycji spożywano posiłki)? Czy także zobrazowanie ich/naszej postawy? Nie gorączkujmy się, usiądźmy, zainstalujmy się wygodnie i poczekajmy, aż ludzie przyjdą. Wcześniej czy później przecież życie ich do tego zmusi: „Przyjdzie czas – będziesz nasz”.

Wprawdzie mówimy i słyszymy na zakończenie każdej Eucharystii: „Idźcie w pokoju Chrystusa”, ale – przy takim nastawieniu – oznacza to dla nas po prostu: „Idźcie już do domu. I do zobaczenia za tydzień”. Nie słyszymy w tym rozesłaniu polecenia: „Idźcie! Oto was posyłam – do tych, których macie wokół siebie”. Idźcie, podzielcie się swoją wiarą! Idźcie, zaproście innych i przyprowadźcie ich za tydzień!

10/100 POCZĄTEK I KONIEC

Liturgia słowa każdego dnia podaje nam do spożycia kolejne fragmenty Ewangelii. Na przykład w Markowej czytamy perykopę opisującą pierwsze rozesłanie Dwunastu: „Przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie. »Ale idźcie obuci w sandały i nie wdziewajcie dwóch sukien! (…) Jeśli w jakimś miejscu was nie przyjmą i nie będą was słuchać, wychodząc stamtąd, strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich!«” (Mk 6,7–13).

Na świadectwo dla nich… To uderzające. Zwykle mówimy w Kościele o potrzebie świadectwa na początku albo „na progu” misji ewangelizacyjnej. Do takiego otwierającego świadectwa zachęca nas św. Paweł VI w Evangelii nuntiandi, nazywając świadectwo initium evangelizationis. W przytoczonym dopiero co pouczeniu Jezusowym świadectwo musi być natomiast także ostatnim aktem ewangelizacji – zwłaszcza wtedy, gdy spotkała się ona z odrzuceniem…

Świadectwo początkowe jest bardzo ważne, jest koniecznym etapem misji, generuje bowiem w odbiorcach pytania – tym mocniejsze, im czytelniejsze i bardziej radykalne świadectwo: „Dlaczego oni tak żyją?”, „Skąd biorą się ich takie, a nie inne wybory życiowe?”. Zadane pytanie domaga się odpowiedzi, a tą jest po stronie apostoła kerygmat.

Co jednak, jeśli nas „nie przyjmą i nie będą chcieli [nas] słuchać”? Jezus mówi: pozostaje jeszcze jedno świadectwo – „strząśnięcia prochu” z naszych sandałów.

Zapytajmy jednak, kiedy „strząśnięcie prochu” z nóg faktycznie oznacza świadectwo, a kiedy raczej emocjonalny szantaż – groźbę, niosącą ze sobą osąd i potępienie typu: „nie chcemy mieć z wami nic wspólnego!”; „odcinamy się od was na zawsze: żadnych relacji, żadnych więzi!”; „jeszcze pożałujecie!”, „będziecie nas jeszcze szukać!”.

Nic takiego! Czyn – jeśli ma być świadectwem – musi wynikać z miłości! W tym zaś kluczu strząśnięcie prochu z sandałów musi być przeczytane jako znak ubóstwa i potwierdzenie pełnej bezinteresowności apostołów: „nie przyszliśmy się na was dorabiać, cokolwiek wam zabrać”, „nie chcieliśmy na was zbijać żadnego interesu”, „zachowajcie wszystko, co jest wasze”, „nie przyszliśmy tu po wasze pieniądze; nie zależy nam nie tylko na waszym złocie czy srebrze, nie chcemy nawet waszego prochu”, „niczego stąd nie wynosimy”.

Ciekawe, że ubóstwo jest też najważniejszym elementem początkowego świadectwa: „nie bierzcie ze sobą chleba, pieniędzy, dwóch sukien” (por. Mk 6,9). Jego ponowny wybór ma być też ostatnim naszym słowem – mocnym świadectwem dawanym na koniec – jedyną ewangeliczną reakcją na odrzucenie. Wyrazem miłości, a nie upustem zawziętości.

Najważniejsza wszakże wydaje się perspektywa nadziei, jaką otwiera przed nami Jezus tymi słowami, zapisanymi w Markowej wersji. Nadziei w sytuacji fiaska! Zostaliście odrzuceni? Czy to już koniec? Skoro zamknęła się możliwość przepowiadania? Skoro już nikt nie słucha? Czy już nic nie można zrobić?

Można – mówi Jezus – można (i trzeba) dać świadectwo. Nic jeszcze nie jest przegrane do końca. Nie zostały ci wytrącone z ręki wszystkie narzędzia i sposoby. Nie, nie jesteś bezradny. Historia toczy się dalej. I to właśnie jest niezwykle dobra nowina!

11/100 SPRAWA SERCA

Ewangelia św. Marka zabiera nas do łodzi, którą Jezus wraz z uczniami przeprawiał się przez Jezioro Galilejskie (por. Mk 8,14–21).

Jezus usiłuje im powiedzieć coś bardzo ważnego: „strzeżcie się kwasu faryzeuszy i kwasu Heroda” (Mk 8,15). Oni jednak nie słuchają. Nie są w stanie. Całą myśl mają zaprzątniętą jedną troską: nie wzięli chleba. Zapomnieli chleba. Mają ze sobą tylko jeden bochenek – na tak wielu! I co teraz będzie?! Nie potrafią myśleć o niczym innym…

Jezus jest zdumiony ich niewiarą: dopiero co w cudowny sposób nakarmił siedmioma chlebami zarówno ich, jak i towarzyszący im tłum czterech tysięcy ludzi (por. Mk 8,19); nieco wcześniej (por. Mk 6,34–44) pięcioma chlebami nasycił pięć tysięcy mężczyzn (i pewnie drugie albo trzecie tyle kobiet i dzieci). Byli nie tylko widzami tych znaków – byli ich uczestnikami i pośrednikami: to oni podawali tłumom cudowny pokarm; widzieli, jak się mnoży w Jego rękach. Teraz jednak – kilka godzin później – fakt, że nie zatroszczyli się o chleb na drogę, zdominował całą ich uwagę.

Jezus opisuje ich postawę ostrym cytatem z proroka Jeremiasza (por. Jr 5,21): „mając oczy – nie widzicie, i choć macie uszy – nie słyszycie”; i dodaje: „nie pamiętacie” (dopiero co dokonanych cudów; por. Mk 8,18)!

Od oceny ważniejsza jest wszakże diagnoza – Pan bowiem identyfikuje wyraźnie źródło/przyczynę owej ślepoty i głuchoty, i amnezji. W tym miejscu koniecznie jednak trzeba sięgnąć do tekstu greckiego. W polskim przekładzie (wykorzystanym w Lekcjonarzu) Jezus mówi do uczniów: „tak otępiałe są wasze umysły!”. W tekście greckim czytamy jednak: peporomenen echete ten kardian hymon – „zatwardziałe/zaślepione macie wasze serca” (św. Hieronim przekłada: caecatum habetis cor vestrum).

Problemem uczniów nie jest niewiedza; problemem jest zatwardziałość – ślepota serca. Mają ślepe serca i dlatego ani nie widzą, ani nie słyszą, ani nie pamiętają. Mają kłopot nie z intelektem, tylko z miłością. Ich niezrozumienie bierze się z braku miłości – inaczej bowiem widzisz osobę, którą kochasz; z całą pewnością też inaczej jej słuchasz. Miłość sprawia także, że pamiętasz – nawet najmniejsze gesty i słowa ukochanej osoby zapamiętujesz. Nie możesz nie pamiętać – są ważne, gdyż ta osoba jest ważna.

Dotyczy to naszych relacji z ludźmi; dotyczy również naszych relacji z osobowym Bogiem. W Liście do Efezjan (Ef 4,18) Paweł mówi o poganach, których rozumienie (intellectus) jest pogrążone w ciemnościach; drogi Boże są im obce z powodu niewiedzy (ignorantia), której źródłem jest „ślepota/zatwardziałość [łac. caecitas; grec. porosis] serca”.

Wiara jest relacją osobową – nie jest teoretyczną znajomością abstrakcyjnych definicji i formuł. Jest spotkaniem. Rządzi nim miłość. Najpierw jej doświadczamy. Odkrywamy, że jesteśmy chciani – stworzeni, bo wybrani i powołani. Jesteśmy obdarzeni miłością, która wytrzymuje próbę naszego grzechu i odwrócenia się plecami. Bóg, który nas stworzył do komunii ze sobą – sam, pierwszy o tę komunię nieustannie zabiega. Gotów jest za nią oddać życie. I rzeczywiście je oddaje.

Ile razy na nowo odkryjemy w naszym życiu tę jedyną w sobie relację, ile razy rozpali ona nasze serca – tyle razy nasze oczy i uszy zaczynają nam naprawdę służyć; tęsknimy wtedy też za jeszcze głębszym poznaniem i zrozumieniem Pana – bo wiara szuka rozumienia (fides quaerens intellectum).

12/100 CZYNY Z SERCA

Tym razem cytat z Biblii Hebrajskiej, z księgi proroka Jeremiasza: „Ja, Pan, badam serce i doświadczam nerki, bym mógł każdemu oddać stosownie do jego postępowania, według owoców jego uczynków” (Jr 17,10).

Czy to nie uderzające? Bóg, aby poznać wartość ludzkiego postępowania, przenika ludzkie serce. Bez zbadania serca ocena ludzkiego działania może się poważnie mijać z prawdą. Owszem, potrafimy opisać, co komuś udało się osiągnąć: czy był skuteczny, czy też nie? Kompetentny czy nie? Zrobił daną rzecz właściwie czy niedbale? Czy jego praca przyniesie pożytek, czy też nie?

Nie wiemy jednak nic o jego motywach.

Co nim kieruje? Duch służby czy kariery? Bezinteresowność czy gruba interesowność? Poszukiwanie dobra czy własnej chwały? Dążenie do prawdy czy chęć manipulowania innymi? W jakiej mierze deklarowane przezeń motywy pokrywają się z rzeczywistymi?

Pan ma mu oddać według jego postępowania. Ale, być może, nie ma mu już nic do oddania. Być może „otrzymał już swoją nagrodę” (por. Mt 6,2.5.16) – tę, na której mu zależało.

Co więcej, Jeremiasz mówi nam także, iż tak naprawdę nie znamy również owoców ludzkich uczynków. To ważne, zwłaszcza gdybyśmy chcieli ze zbytnią pewnością siebie stosować zasadę „poznacie ich po owocach”.

Czy owocem ludzkiego działania jest tylko to, co widać? Efekt zewnętrzny? Dobrze zaorane pole? Poprawnie ułożony chodnik? Mądrze napisana książka? Dobrze skrojona suknia? Przekonująco zagrana teatralna czy filmowa rola? Kolejnej generacji sprzęt elektroniczny? Wszystko – jak mówimy – najlepszej jakości? Płomiennie wygłoszone rekolekcje, wysłuchane przez wielu uczestników?

Pan patrzy w serce: widzi pomnożoną pokorę lub pychę; radość z wykonanego dzieła lub z zaspokojonej pożądliwości zapłaty; widzi uwielbienie Boga lub natarczywe poszukiwanie potwierdzenia siebie – swojej wielkości i niezbędności.

Jednym z refrenów dokumentów społecznej nauki Kościoła w ostatnim stuleciu jest podejrzenie, że ze wszystkich coraz bardziej nowoczesnych warsztatów ludzkiej pracy materia wychodzi coraz bardziej ulepszona; za to człowiek – coraz gorszy. Rozwój świata rzadko uchwytuje równowagę – bardzo rzadko obejmuje nie tylko każdego człowieka, ale również całego człowieka.

Święty Benedykt zarządza w swojej regule, by każdy z mni-chów pracował w swoim wyuczonym zawodzie – niech robi to, co umie i co zapewne sprawia mu także przyjemność.

Wszakże do czasu. Może się bowiem okazać, że mnich, np. świetny sadownik, dojdzie do przekonania, że bez jego pracy klasztor by przepadł; że jest dla klasztoru jedynym źródłem dochodu (i to jakiego), że jego bracia żyją niemal wyłącznie na jego koszt.

Wtedy – mówi Benedykt – należy go natychmiast pozbawić tej pracy, a zlecić taką, na której kompletnie się nie zna. Jest pisarzem? Zróbcie go ogrodnikiem. Klasztor zapewne trochę zbiednieje; ale serce współbrata zostanie ocalone (a z nim także wartość jego czynów).

13/100 NAJWAŻNIEJSZE SPOTKANIE

Przyjrzyjmy się rozmowie Jezusa z bogatym młodzieńcem. Skorzystajmy z zapisu św. Marka (por. Mk 10,17–22). A to z racji kilku prawdziwych „okruchów”, jakie ten ewangelista zanotował.

Szczegół pierwszy: „przybiegł”. „Gdy [Jezus] wybierał się w drogę, przybiegł pewien człowiek i upadłszy przed Nim na kolana, pytał Go: »Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?«”. U Mateusza mamy „podszedł” (Mt 19,16), a u Łukasza: „zapytał Go” (Łk 18,18).

Relacja Marka oddaje natarczywość pytania. Pytanie, które ma w sobie, warte jest tego wysiłku. Oto widzi Tego, który zna zapewne odpowiedź; widzi także, iż On właśnie zbiera się do drogi. Za chwilę będzie już za późno. Biegnie więc do Niego i – tu kolejny szczegół odnotowany jedynie przez Marka – „upada [przed Nim] na kolana” (Mk 10,17).

Jak wcześniej trędowaty (por. Mk 1,40), który na kolanach prosił Jezusa o oczyszczenie. Jak niedawno nieszczęśliwy ojciec epileptyka, który „padając przed Nim na kolana, prosił: »Panie, zlituj się nad moim synem!«” (Mt 17,14). Tamci prosili o życie: swoje i swojego dziecka. On klęka… bo musi poznać odpowiedź.

Nikt nie klęka, by zadać pytanie akademickie. Na kolanach mogę prosić o odpowiedź na pytanie, od którego zależą moje życie i szczęście. Osobną kwestią pozostaje i to, kim musi być człowiek, przed którym gotów jestem zgiąć kolana? Zatytułował Go „Nauczycielem”. Miał jednak niewątpliwie przeczucie, że ten tytuł nie jest wystarczający. Dodał więc: „dobry”. Jakie jest to pytanie, które każe mu biec i klękać?

„Co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?”. To jest moment, który musi obudzić naszą uwagę. Nie chodzi jedynie o to, czy zadane przez bogatego młodzieńca pytanie pozostaje również naszym pytaniem. Chodzi o to, czy jest ono w naszym życiu równie kardynalnym pytaniem. Czy wypowiadając je, mamy rzeczywiście przeczucie, ile i co od niego zależy?

Rzecz wcale nie jest prosta, i nie sprowadza się jedynie do smutnych stwierdzeń na temat naszego pokolenia: że zatraciło poczucie wieczności, że żyjemy w „kulturze tymczasowości” czy „prowizorki”.

Przypomnijmy genialny fragment encykliki Spe salvi, w której Benedykt XVI – opierając się na tekstach Augustyna – z pokorą i niepokojem pisze: „pragniemy życia, tego prawdziwego, którego śmierć nie tknie; równocześnie jednak nie znamy tego, ku czemu zmierzamy. Nie możemy zaprzestać dążenia do te-go, a równocześnie wiemy, że to wszystko, czego możemy doświadczyć albo co zrealizować, nie jest tym, czego pragniemy. Ta nieznana »rzecz« jest prawdziwą »nadzieją«, która nas inspiruje (…), a jednocześnie przynosi nam więcej trudu niż zaspokojenia”.

Mamy więc kłopot. Nie wiemy. Nie mamy doświadczenia wieczności, a jednocześnie nie mamy alternatywnej nadziei. Nic innego nas nie zadowoli. I to jest pytanie naszej perykopy – nic nas po drodze nie zatrzymało?

14/100 NIE MA GO TU

„Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu, ukrzyżowanego. Powstał, nie ma Go tu. Oto miejsce, gdzie Go złożyli. Lecz idźcie, powiedzcie Jego uczniom i Piotrowi: Idzie przed wami do Galilei, tam Go ujrzycie, jak wam powiedział” (Mk 16,6–7).

Ściśle rzecz biorąc, Orędziem jest tylko ostatnie zdanie, które „Trzy Maryje” mają przekazać „uczniom i Piotrowi”: „Idzie przed wami do Galilei, tam Go ujrzycie!”. Wszystko, co powiedziane jest wcześniej, skierowane zostało jedynie do posyłanych kobiet. To do nich mówi anioł: „Nie bójcie się!”. I to je zaprasza do wnętrza grobu – do zobaczenia miejsca, gdzie wcześniej leżało ciało Pana. Dlaczego? Gdyż kiedy szły do grobu, miały w sobie tylko jedno pytanie: „Kto nam odsunie kamień?”. Tymczasem kamień zastały już odsunięty. To trzęsienie ziemi – wiemy to od św. Mateusza (por. Mt 28,2) – i Anioł Pański odsunął kamień. Nie po to, rzecz jasna, żeby „wypuścić” Pana, ale po to, by one mogły wejść do środka i zobaczyć: „Nie ma Go tu!”.

Kamień nie był przeszkodą dla Pana. Był przeszkodą dla nich. Musiał zostać usunięty, aby mogły się otworzyć na prawdę zmartwychwstania.

Z jakim sercem zbliżamy się do tajemnicy tej Nocy? Czy nie jest to serce przywalone jakimś głazem? Którego odsunięcie przekracza nasze siły. Tymczasem Bóg jest gotów poruszyć całą ziemię wokół nas, byle nas uwolnić od tego ciężaru. Wtedy możemy najpierw sami przyjąć Jego Orędzie, a następnie przekazać je innym. To znaczy komu?

Już wiemy: Uczniom i Piotrowi. Tu oddajmy głos św. Grzegorzowi Wielkiemu: „Trzeba nam zapytać, czemu kiedy pada określenie uczniów, z imienia wyznaczony zostaje Piotr. Ależ gdyby anioł nie wywołał go po imieniu, wówczas ten, który zaparł się Mistrza, nie ośmieliłby się przybyć pośród innych uczniów. Zostaje więc wezwany z imienia, by nie utracił nadziei z powodu swojego zaparcia się” (Kazanie 21).

Kto jest więc adresatem Wielkanocnego Orędzia? Przede wszystkim jest nim grzesznik. Taki, który ma wszelkie prawo myśleć, że jego historia z Panem już się skończyła. Że ta relacja jest nie do odbudowania. Odszedł za daleko. Zabrnął za głęboko. Nie ma powrotu. A właśnie, że jest!

„Powiedzcie Piotrowi”. To do niego – po imieniu – jest skierowane Orędzie, które nie jest jedynie informacją, „ogłoszeniem” (nawet uroczystym), że „zmartwychwstał”. Ono jest zaproszeniem do spotkania. Więc najpierw do drogi. Wcale nie do pustego grobu – tam Go nie ma. Uczniowie nie mają iść do grobu. Mają iść do Galilei.

Do Galilei to znaczy do „początku” – tam, gdzie Go najpierw usłyszeli. I gdzie poszli za Nim. To zaproszenie, by przejść tę drogę od nowa. Jeszcze raz. Albo dopiero teraz. Dopiero teraz bowiem mogą odkryć naprawdę sens powołania; teraz mogą pojąć każde z Jego słów – zwłaszcza tych, których wcześniej nie rozumieli, albo tych, o których zabraniał im mówić. Teraz dopiero zrozumieją niektóre z Jego czynów i sens Jego cudów. Dopiero teraz – w Jego zmartwychwstaniu – otrzymali klucz do zrozumienia Jego, siebie, świata, życia. I umierania. Tak, Ewangelię trzeba czytać od końca. Od Paschy Pana.

15/100 SŁOWO – ŚWIADECTWO – DUCH

W Ewangelii św. Jana (por. J 3,31–36) Jezus mówił o swojej misji, zleconej Mu przez Ojca.

Ojciec posyła swego Syna na świat ze Słowem: „Ten bowiem, kogo Bóg posłał, mówi Słowa Boże”. Słowo, które Jezus wypowiada w