Moc wiary - abp Grzegorz Ryś - ebook

Moc wiary ebook

ABP GRZEGORZ RYŚ

4,0

Opis

Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła

Teksty arcybiskupa Grzegorza Rysia to Ewangelia głoszona z mocą. Budzą wiarę. Dodają nadziei. Pomagają doświadczyć miłości Boga. W czym tkwi ich siła? W Słowie Bożym, które nie jest przysłonięte efektowną retoryką czy próbami udowodnienia czegokolwiek. Autor po prostu nie przeszkadza Ewangelii, której mocy sam doświadcza.

Zapraszam we wspólną podróż po Biblii
abp Grzegorz Ryś

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 266

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Copyright © by Wydawnictwo WAM, 2017

Copyright © by Tygodnik Powszechny, 2017

Opieka redakcyjna: Klaudia Adamus

Redakcja: Maciej Müller

Korekta: Daria Godoś, Izabela Rzepecka

Projekt okładki i opracowanie graficzne

Studio Graficzne Punkt Widzenia

Skład: Edycja

Teksty zebrane w książce były publikowane na łamach „Tygodnika Powszechnego” w latach 2011–2017.

978-83-277-0893-9 (ePub)

978-83-277-0894-6 (Mobi)

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-256 • faks 12 62 93 496

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA WYSYŁKOWA

tel. 12 62 93 260

www.wydawnictwowam.pl

Przygotowanie wydania elektronicznego

Michał Nakoneczny / hachi.media

KIM JEST BÓG

1/111NIEOCZYWISTAMIŁOŚĆ BOGA

Najczęściej przywoływane zdanie w ewangelizacji brzmi: „Tak Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16).

W tym zdaniu wszystko jest nieoczywiste. Właśnie dlatego domaga się refleksji i decyzji. Domaga się wyboru.

Czy miłość do świata jest oczywista? Nie chodzi o góry i lasy… Czy miłość do człowieka jest oczywista? Miłość Boga do mnie? Ktoś z nas może powiedzieć, że na nią zasługuje?

Niemal na początku Biblii (Rdz 6,5–6.12) czytamy: „Pan widział, że wielka jest niegodziwość ludzi na ziemi, żałował, że ich stworzył, i zasmucił się (…). Bóg widział, że ziemia jest skażona i że wszyscy ludzie postępują na ziemi niegodziwie”.

Echo tego smutku Boga wraca w niemal ostatniej biblijnej księdze: „Nie miłujcie świata!”. Co jest ze świata? „Pożądliwość ciała, pożądliwość oczu i pycha” (1 J 2,15). Tego kochać się nie da. A przecież nie chodzi o abstrakcyjne twory. Pożądliwość, chciwość, pycha same w sobie nie istnieją – istnieją tylko w ludziach. We mnie. Niektórzy mówią: „Nie cierpię pychy”. To oczywiste. A pyszałka? Umiecie kochać pysznych, chciwych i nieczystych?

Można kochać ludzi, którzy giną na wojnach. Ale tych, którzy je wszczynają? Gdy chodzisz po Birkenau, odruchowo jesteś po stronie ofiar; ale czy można – i w jaki sposób – kochać nazistów? Oczywista jest solidarność z ofiarami zamachów terrorystycznych; ale czy można kochać ich sprawców? A może nawet nie jesteśmy po stronie wszystkich ofiar? O niektórych mówimy: sami sobie winni… Można kochać biednych, których niszczą bezduszne „prawa rynku”, ale tych, których niszczy alkoholizm albo popełnione przestępstwo? Czy nie ma w nas pokusy podpowiadania Bogu, kogo powinien, a kogo nie powinien kochać? A w której grupie umieszczamy siebie samych? Kto z nas „jest bez grzechu”?

To dopiero naskórek owej nieoczywistości. Bo od tego, że Bóg kocha, jeszcze bardziej nieoczywiste jest, w jaki sposób kocha. Tak – w taki sposób, „że Syna swego dał”.

Tu trzeba patrzeć na Krzyż. Nie mówimy o „Bogu w ogóle”; mówimy o Bogu objawionym na Golgocie. Bogu Ojcu, który „nie oszczędza własnego Syna” – a oszczędził syna Abrahama. Bo znacznie więcej wymaga od siebie niż od nas. Bo obdarowuje pierwszy i ciągle. Bo nie jest złodziejem, z niczego człowieka nie okrada, niczego mu nie „zabiera”. Mówimy o Bogu objawionym w Jezusie, który na krzyżu odpowiada na moją chciwość – ogołoceniem i ubóstwem; na moją pychę – wyborem śmierci niewolnika; na moją zazdrość, gwałt i gniew – ofiarą z własnego życia.

Tu nie chodzi jedynie o kontrast między Bogiem a nami. I nie o pouczenie: co ostatecznie działa, a co nie działa w ludzkim życiu. Chodzi o to, że On – Święty, Święty, Święty – chce stać się moim grzechem: On, pokorny, chce się stać moją pychą; On, ubogi, chce się stać moją chciwością; On, oddający życie, jest gotów stać się każdym popełnionym przeze mnie morderstwem. Chce mi to zabrać. Wziąć na siebie, by umarło razem z Nim na krzyżu. Pyta tylko, czy mu to oddam. Oddasz Mu?

A co dostaniesz w zamian? Życie wieczne. Już, teraz. Nie w metaprzyszłości, po paruzji. Zobaczmy werset J 6,54: „kto spożywa moje ciało i krew moją pije, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym”. Pan obiecuje dwa dary: że nas wskrzesi (kiedyś) i że możesz mieć w sobie życie Boga. Możesz kochać tak jak On. Możesz wybaczać siedemdziesiąt siedem razy. Możesz kochać nieprzyjaciół. Możesz błogosławić tych, którzy cię przeklinają. Możesz… zło dobrem zwyciężać. W komunii z Jezusem – w zjednoczeniu w Ciele i Krwi. Tu nie chodzi o wiedzę. Chodzi o doświadczenie spotkania.

W rocznicę chrztu Polski pytaliśmy: co Mieszko I z tego wiedział? A my? Ja? Ty? Znasz Tego Boga? Dałeś Mu się objąć? Powiedziałeś Mu: „Pan mój i Bóg mój”? Chcesz zrobić krok w Jego stronę? Albo przynajmniej chciałeś zrobić?

2/111Z NAZARETUI Z OJCA

Jesteśmy uczestnikami sporu o Jezusa: „Czyż to nie Ten, którego usiłują zabić? A oto jawnie przemawia, i nic Mu nie mówią. Czyżby zwierzchnicy naprawdę się przekonali, że On jest Mesjaszem? Przecież my wiemy, skąd On pochodzi, natomiast gdy Mesjasz przyjdzie, nikt nie będzie wiedział, skąd jest” (J 7,25–27).

Jezus odpowiada: „I Mnie znacie, i wiecie, skąd jestem. Ja jednak nie przyszedłem sam od siebie; lecz prawdziwy jest Ten, który Mnie posłał, którego wy nie znacie. Ja Go znam, bo od Niego jestem i On Mnie posłał” (w. 28n).

Co to znaczy „znać Jezusa”?

Czy wystarczy znać odpowiedź na pytanie: skąd pochodzi?

Czy wystarczy wiedzieć, że urodził się w Betlejem oraz że nazywają Go Nazarejczykiem – od miejsca, w którym się wychował?

Może jeszcze dobrze byłoby znać chociaż szkołę, którą ukończył? U jakiego mistrza się uczył? Nic o tym nie wiadomo, ale „w jaki sposób zna Pisma, skoro się nie uczył?” (J 7,15).

Jezus – odpowiadając – nie wypiera się ani swego domu, ani rodziny (zaprzeczyłby w ten sposób logice wcielenia); stwierdza wszakże wyraźnie, że klucz do zrozumienia Jego Osoby i misji leży zupełnie gdzie indziej. Jego autorytet nie bierze się stąd, że jest potomkiem Dawida i że Maria z Józefem zadbali zapewne o Jego wykształcenie w „dobrej szkole”.

Jest z Betlejem i z Nazaretu – to prawda. Ale wcześniej jest od Ojca. Z Niego odwiecznie zrodzony. Przez Niego posłany. Od Ojca czerpie swój autorytet – Autorytet Bożego Jedynego Syna.

Jest Bogiem. Nie tylko naucza, ale zbawia. Odpuszcza grzechy. Wskrzesza umarłych. Dokonuje Nowego stworzenia. Głosi Słowo z mocą. Słowo, które nie tylko informuje, ale formuje. Nie tylko objaśnia, ale sprawia.

To perspektywa innego poznania. Czym innym bowiem jest wiedzieć, że był Jezusem z Nazaretu; czym innym zaś wierzyć, że jest „Panem moim i Bogiem moim”.

Radykalnie pisze o tym św. Paweł w Drugim Liście do Koryntian: „Tak więc i my odtąd już nikogo nie znamy według ciała. A jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób” (2 Kor 5,16). I dodaje: „Jeżeli więc ktoś pozostaje w Chrystusie, jest nowym stworzeniem. To, co dawne, minęło, a oto wszystko stało się nowe” (wiersz 17).

To jest właśnie ta perspektywa: nie studia o kimś historycznym (więc przeszłym), ale komunia („pozostawanie w”) z Żyjącym – relacja odnawiająca, przynosząca nie tylko wiedzę, ale doświadczenie nowego początku – życia znów podarowanego (z niczego).

Można (i potrzeba) wiele się nauczyć o Jezusie z Nazaretu; ale to, kim On jest, odkrywamy dopiero w aktualnym doświadczeniu wiary.

3/111JANI ELIASZ

Kim jest Jezus Chrystus? To centralne pytanie Ewangelii św. Marka. I Ewangelii w ogóle. Centralne pytanie chrześcijaństwa.

W szóstym rozdziale Ewangelii Marka pytanie o Chrystusa stawia Herod Antypas. Ludzie mówią o Jezusie: „To Eliasz”. Herod zaś – dwukrotnie – twierdzi: „To Jan Chrzciciel, którego ja kazałem ściąć, zmartwychwstał” (zob. Mk 6,14–29). Następujące zaraz potem opowiadanie o śmierci Jana jeszcze raz potwierdza znaną nam z innych miejsc Ewangelii prawdę, że to Jan (a nie Jezus) jest Eliaszem, którego ponowne przyjście miało poprzedzić Mesjasza.

Eliasz – jak pamiętamy z Pierwszej Księgi Królewskiej – największego swojego przeciwnika miał w osobie króla-bałwochwalcy Achaba. Faktycznie jednak to nie król, lecz jego niegodziwa żona, Izebel, czyhała na życie proroka. To ona mu grozi: „Chociaż ty jesteś Eliasz, to jednak ja jestem Izebel! Niech to sprawią bogowie i tamto dorzucą, jeśli nie postąpię z twoim życiem tak, jak to się stało z życiem każdego z nich” (tzn. proroków Baala, których Eliasz pozabijał po sądzie Bożym na górze Karmel). To przed jej gniewem Eliasz musi uciekać na Pustynię Judzką (1 Krl 19).

W Ewangelii parze Achab – Izebel odpowiada para Herod Antypas – Herodiada. Herod, podobnie jak Achab, słucha słów proroka. Nie zgadza się z nimi, postępuje wbrew nim. Ale słucha. Herodiada natomiast „zawzięła się” na Jana, szukając tylko „sposobnej chwili”, aby go zabić. Sposobność się nadarzyła – wszyscy znamy tę historię – na urodzinowej uczcie Heroda. Zachwycony tańcem córki Herodiady, Salome, Herod poprzysiągł jej: „Dam ci, o co tylko mnie poprosisz, nawet połowę mojego królestwa”. A ona, podjudzona przez matkę, zażądała natychmiast: „Chcę, żebyś mi zaraz dał na misie głowę Jana Chrzciciela”. Niewierny własnemu sumieniu – jak komentował Fulton Sheen – ale wierny swej przysiędze danej po pijanemu wobec współbiesiadników – posłał do więzienia kata i „polecił przynieść głowę Jana” (por. Mk 6,19–29).

Tu historia Jana jakby się rozchodziła z historią Eliasza… Bóg zachował Eliasza od śmierci z rąk mściwej władczyni i manipulowanego przez nią władcy. Wzmocnił proroka cudownym pokarmem na pustyni, a następnie wskrzesił w nim nadzieję i wolę działania, objawiając mu się na Synaju.

Jan/Eliasz, uwięziony w twierdzy Machaerus, nie doczekał się cudownej interwencji Bożej. Herodiada mogła nasycić się widokiem jego głowy niesionej przez „dziewczę” (jak Marek określa Salome) w przerażającym triumfie, na misie, przez środek bankietowej sali.

Skonsternowanemu czytelnikowi Marek dostarcza jednak nowego klucza do zrozumienia całej sytuacji. Kryje się on w ostatnim zdaniu rozważanej perykopy: „Uczniowie Jana, dowiedziawszy się o tym, przyszli, zabrali jego ciało i złożyli je w grobie” (Mk 6,29). Dokładnie tak, jak uczniowie Jezusa uczynią z Jego ciałem po śmierci na krzyżu.

Historia zaczęła się od pytania o Jezusa. I na Jezusie się kończy. Swoją śmiercią Jan zapowiada śmierć Jezusa. Do samego końca jest Jego „poprzednikiem”. Poprzedza Go całym swoim losem. Także męczeństwem i pochówkiem. Jego śmierć odróżnia go od Eliasza. Prawda. Ale za to jest bardzo odpowiednia do jego misji – nowego Eliasza zapowiadającego Chrystusa.

Takiego Mesjasza, jaki się objawił w Jezusie Chrystusie, Jan nie mógł inaczej zapowiedzieć. Nie mógł lepiej na Niego „wskazać”.

W Machaerus Bóg nie okazał się słabszy niż na Pustyni Judzkiej kilka wieków wcześniej. Okazał się silniejszy. Mocen uzdolnić człowieka do męczeństwa.

4/111POMAZANIEC

„A Wy – co mówicie – kim jestem?” – pyta Chrystus. (por. Mk 8,29). Odpowiedzieliśmy zapewne z Piotrem: „Ty jesteś Mesjaszem!” (tzn. Chrystusem – Pomazańcem). Dialog z Panem nie skończył się jednak na tym wyznaniu. W następnym zdaniu Chrystus „zupełnie otwarcie” opisał nam charakter swojej misji: „Potrzeba (grec. dei, łac. oportet), aby Syn Człowieczy wiele cierpiał i został odrzucony… i zabity, a po trzech dniach zmartwychwstał” (w. 31).

Potrzeba? Kto ma taką potrzebę? W kim jest taka potrzeba? Komu jest to potrzebne? Odpowiedź brzmi: Jemu. Jezusowi. To On „musi” nie tyle „zostać zabity”, co „oddać życie”. To On – Syn Człowieczy – nie może, nie potrafi, nie umie inaczej. Jest Mesjaszem, to znaczy Pomazańcem. Z krzyżem.

Tę konstatację trzeba rozpisać na konkret: w Izraelu namaszczano królów, kapłanów i proroków (Mesjasz łączy w sobie te trzy godności/misje). Wyborem Jezusa jest być: królem, kapłanem i prorokiem z krzyżem. Kto tego nie rozumie – kto chce Jezusową misję postrzegać i przepowiadać inaczej, wcześniej czy później, jak Piotr, usłyszy z ust Jezusa: „Szatanie!”.

Jezus jest Królem na krzyżu. To w krzyżu – jak mówił w 1987 r. na Wawelu Jan Paweł II – „jest Mu dana wszelka władza; taka władza, jakiej nikt inny nie ma nad sercem człowieka”. Żadna korona – z tiarą włącznie – nie rodzi w nas takiego zobowiązania i posłuszeństwa, takiej miłości jak korona cierniowa.

Jezus jest Kapłanem na krzyżu, gdyż specyfiką – zasadą fundamentalną Jego kapłaństwa – jest utożsamienie kapłana i ofiary. Jezus, Najwyższy Kapłan, nie składa Bogu na ofiarę martwych zwierząt (kozłów, baranków, gołębi) ani płodów ziemi; składa Ojcu w ofierze samego siebie. I to dzieje się na krzyżu. I w każdym Wieczerniku.

Jezus jest Prorokiem na krzyżu. Krzyż jest Jego najważniejszą „amboną” – to na krzyżu Jezus potwierdza własnym świadectwem każde wypowiedziane wcześniej pouczenie. To na krzyżu każde słowo Jego nauczania staje się słowem wcielonym. To krzyż odróżnia Go od nauczycieli, którzy „mówią, ale sami nie czynią; wiążą ciężary wielkie i nie do uniesienia, ale sami nawet palcem ruszyć ich nie chcą”. Góra błogosławieństw i Golgota są ze sobą nierozerwalnie związane…

Nasze wspólne imię „chrześcijanie” przypomina nam, że wszyscy – we chrzcie – otrzymaliśmy udział w Jezusowym królowaniu, kapłaństwie i proroctwie.

Jestem więc królem – nie daje mi to jednak żadnej władzy nad innymi. Uzdalnia mnie raczej do władzy nad sobą samym, aż po zdolność zadysponowania sobą, oddania siebie drugiemu (Drugiemu).

Jestem kapłanem – nie dla godności, nie dla obnoszenia się, nie dla tytułu, nie dla zysku, nie dla prestiżu, nie dla wygodnego życia, ale dla składania ofiary – z siebie.

Jestem prorokiem, ale tylko wtedy, gdy nie wypowiadam słów bez pokrycia; jeśli jako pierwszy próbuję wykonać to, czego nauczam; jeśli swoim życiem i postępowaniem nie zaprzeczam ogłaszanemu orędziu – nie obezwładniam go i nie ośmieszam.

Wtedy jestem pomazańcem według Jego myśli – na Jego sposób i w Nim. Każdy inny model – zwłaszcza w połączeniu z powoływaniem się na Jezusa – jest „szataństwem”.

5/111PEŁNAODPOWIEDŹ

Jezus stawia swoim słuchaczom pytanie: Kim jest Mesjasz – czy tylko synem Dawida, jak twierdzą uczeni w Piśmie? Czy Pismo (Ps 110,1) nie nazywa Go Kyrios? Jest synem Dawida, czy raczej jego Panem?

Zaraz wrócimy do tych pytań; wcześniej jednak chcę zwrócić uwagę na pierwsze zdanie tej perykopy, które w oryginalnym tekście greckim (a także w łacińskim tłumaczeniu św. Hieronima) brzmi (dosłownie) nieco skomplikowanie: „I odpowiadając, Jezus powiedział, nauczając w świątyni”.

Uderzyło mnie to „odpowiadając” (grec. apokritheis, łac. respondens). Zacząłem szukać na poprzedzających stronach zadanego Jezusowi pytania. Odpowiada? Ale o co był pytany?

Okazuje się, że poprzedzające wersety przytaczają nie jedno, lecz trzy pytania. Najpierw Jezus jest pytany przez faryzeuszy i herodian o obowiązek płacenia podatków Cezarowi (Mk 12,13–17); potem przez saduceuszy o zmartwychwstanie umarłych (na kanwie prawa lewiratu – w. 18–27); i w końcu przez jednego z uczonych w Prawie o najważniejsze przykazanie (Mk 12,28–34).

Na każde z tych pytań odpowiedział. Wyczerpująco – niezależnie od intencji pytających (podstęp, drwina, rzeczywista dociekliwość). Jak więc zrozumieć to, że dalej odpowiada?

Być może Jezus chce nam zwrócić uwagę na to, że nie wystarczy znać odpowiedzi na każde z zadanych pytań. Trzeba jeszcze znać Tego, który udziela odpowiedzi – trzeba wiedzieć, Kim On jest!

W wierze ostatecznie liczy się nie tyle abstrakcyjna wiedza, co relacja – spotkanie z Jezusem. Przekazując nieraz na zakończenie bierzmowania młodym ludziom podarowane im przez parafię Kompendium Katechizmu Kościoła Katolickiego albo Youcat, stawiam im pytanie: Jak myślicie, kiedy będziecie mogli powiedzieć, że poznaliście zawarte tu treści? I odpowiadam: Dopiero wtedy, gdy pokochacie to (To) wszystko, o czym mówią. To oczywiste: nie zna Eucharystii ten, kto zna jej definicję, ale jej (Eucharystii) nie pokochał. Nie zna Biblii ten, kto wszystko o niej wie, ale jej nigdy nie pocałował, nie zna Kościoła ktoś, kto nauczył się na pamięć wszystkich jego definicji (z alegoriami biblijnymi włącznie), ale go nie kocha.

Wiara nie jest znajomością odpowiedzi na każde pytanie. Wiara jest poznaniem Tego, który odpowiada: Kim jest Jezus? Czy to nie paradoksalne? Jak Kyrios może być jednym z nas („synem Dawida”)? Skąd się to bierze? Że Nieśmiertelny wybrał śmierć – i to na krzyżu? Że Wszechmocny „wydał się w nasze ręce”? Że Stwórca wszystkiego stał się ubogi? Skąd się biorą te wszystkie paradoksy? Czy może je wytłumaczyć cokolwiek innego niż Miłość?

Znam odpowiedzi na pytania wtedy i tylko wtedy, gdy znam Tego, który ich udziela – Syna Bożego, który stał się synem Dawida. Kiedy Go znam – to znaczy kocham – wierzę Mu nawet wtedy, gdy na niektóre z pytań nie udziela mi odpowiedzi…

6/111SPOTKANIE,KTÓRE URUCHAMIA

„Tak bowiem Bóg umiłował świat, że Syna swego Jednorodzonego dał, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie zginął, ale miał życie wieczne” (J 3,16). Uderzyło mnie przy kolejnej lekturze tego tekstu napięcie, którego do tej chwili w nim nie zauważałem – ukryta w nim dynamika misyjna. Kryje się ona w pytaniu: kto jest adresatem owej szalonej miłości Boga, która nie cofa się przed ofiarą własnego Syna? Przytoczone zdanie Jezusa wymienia dwóch Jej adresatów.

Jednym z nich jest „każdy” (człowiek): ja i ty, on, każdy osobiście. Ewangelia zwrócona jest bowiem do osoby. Konsekwentnie: ewangelizacja jest wydarzeniem spotkania Osoby (Jezusa Chrystusa) z osobą (ze mną, z tobą). Spotkania najgłębiej osobistego, angażującego, przemieniającego – spotkania, które niesie w sobie przebaczenie moich grzechów i moc Ducha Świętego. Spotkania, które sprawia, że żyję na nowo – zostaję na nowo stworzony. Spotkania, które nie jest wyłącznie doznaniem intelektualnym. Jest komunią Osób – dokonuje się w miłości. Wszystko się zmienia: byłem ślepy, a widzę. Byłem trędowaty, jestem oczyszczony. Byłem sparaliżowany, właśnie odzyskałem siłę w mięśniach. Byłem niemy i głuchy, a oto znów umiem słuchać i odnajduję w sobie słowa, które budują drugiego. Byłem trupem, a oto żyję.

Wszystko, co poprzedza to spotkanie, nie jest jeszcze sensu stricto ewangelizacją – jest preewangelizacją. Jest potrzebne. Nawet bardzo potrzebne. Ale ciągle jest wyłącznie przedpolem.

Gdy się wydarzy natomiast, szybko odkrywamy, że nie jest nigdy spotkaniem jednorazowym – raz na zawsze. Powraca do nas wciąż i wciąż. Świeże, z nową siłą i z pewnością, jaką daje fundament kładziony pod każdą nową budowlę.

Jezus mówi jednak do Nikodema (i do każdego, kto słucha tego słowa) nie tylko o nim samym i o jego indywidualnym zbawieniu. Jezus mówi także o miłości Boga do „świata” (mamy tu greckie słowo kosmos) – to do świata (eis ton kosmon) został posłany Syn Boga; to „kosmos” ma być przez Niego zbawiony, a nie sądzony (J 3,17).

Najwyraźniej nie wolno Jezusowego zdania (i dzieła) czytać wyłącznie indywidualistycznie: umarł za „moje” grzechy, otworzył „mi” drogę do życia wiecznego – jest „moim” Zbawicielem. To prawda. Ale co z doświadczanego przeze mnie osobiście zbawczego spotkania z Jezusem ma „kosmos”?

Czy rozumiem, że łaska, miłość, moc Ducha Świętego jest mi dana nie tylko dla mnie? Że jest w niej potencjał przemiany „świata”? Czy wiem, że Bóg chce kochać i zbawiać świat także przeze mnie? Skoro tylko pozwoliłem Mu się dotknąć w najgłębiej osobistym spotkaniu wiary?

I właśnie: „kosmos”. Nie tylko Kościół. Nie tylko moja wspólnota, w której podejmuję się takich czy innych zadań. Czy Kościół jest celem dla siebie? Czy nie jest raczej posłany do „świata”?

O, jakże pięknie poszerza nasze serca Jezusowe zdanie o miłującym Bogu!

7/111PLANYNOWOROCZNE

Ostatnio sięgnąłem do kazań papieża Innocentego III. Wiem, to papież, który nie zawsze ma „dobrą prasę” (choćby z racji trzech ogłoszonych przez siebie krucjat); nie zmienia to przecież faktu, że potrafił niezwykle pięknie komentować Pismo Święte i Liturgię. Czynił to nie tylko w kazaniach, ale także w listach (urzędowych i prywatnych), za każdym razem szukając alegorycznego – a więc duchowego – wykładu prezentowanych treści.

Po papieżu Innocentym zostały trzy kazania przeznaczone na Boże Narodzenie. Trzecie z nich wychodzi od tradycji liturgicznej, która wytworzyła trzy różne formularze Mszy Świętej na tę uroczystość (prawo kościelne zezwala też każdemu kapłanowi tego dnia sprawować Eucharystię trzykrotnie; a nawet zatrzymać wszystkie trzy stypendia mszalne…).

Skąd wzięły się owe trzy msze? Różnie odpowiadano w dziejach na to pytanie. Innocenty III ma swoje oryginalne wyjaśnienie. Trzy msze – stwierdza – odpowiadają trzem „substancjom” w Chrystusie: boskości, cielesności i duchowości. Tym trzem substancjom odpowiada potrójne narodzenie Pana: co do boskości – z Ojca; co do cielesności – z Matki; co do duchowości – w umyśle, sercu, sumieniu (łaciński zwrot: in mente zawiera wszystkie te wymiary) każdego z nas. Pierwsze z narodzin jest odwieczne; drugie – z Maryi – jednorazowe w historii; trzecie zdarza się saepe – często. Jak często? To już pytanie do nas.

Na tę sekwencję potrójnych narodzin papież nakłada inną triadę, zawartą w logionie Jezusa: „Ja jestem drogą, prawdą i życiem” (J 14,6). W swej boskości Chrystus jest dla nas Drogą, w swym wcieleniu jest Prawdą, zrodzony duchowo jest Życiem!

Czujemy, jak ta intuicja z początku XIII w. jest „gęsta” – jak intensywnie można ją odczytywać. Przykładowo, podejście do Prawdy przez pryzmat wcielenia – prawdziwe jest to, co zna dyscyplinę wcielenia! Czyż nie? Czy nie jest tak, że nierzadko uciekamy w marzenia, piękne teoretyczne konstrukcje i oczekiwania? Albo mnożymy obietnice – których nigdy nawet nie zamierzamy spełniać – obietnice dla zyskania czasu, dla „świętego spokoju” – obietnice nieprawdziwe?! Albo plany noworoczne – od początku równie piękne, co nierealne. Można całą swą energię poświęcić ich tworzeniu – także po to, by nigdy nie spróbować ich wcielić.

Jeszcze mocniejsza jest intuicja zawarta w powiązaniu życia, którym jest Chrystus, z Jego narodzinami w naszym wnętrzu – in mente. Czyż nie jest tak, że jeśli Pan nie rodzi się w naszym duchu, pozostaje jedynie przeszłością? Historycznym wydarzeniem? Dawnym i minionym przykładem? Nauczycielem zestawianym z Sokratesem czy Platonem?

Czy w wierze nie chodzi o spotkanie? Aktualne. Obecne. Świeże. Czym będzie chrześcijaństwo bez doświadczenia jedności z Jezusem żyjącym – doświadczenia, które uruchamia i uzdalnia?

Pozostanie jedynie prawem.

8/111DOBRYWZROK

Jezus wszedł do synagogi. „Był tam człowiek, który miał uschłą rękę. A śledzili Go, czy uzdrowi go w szabat, aby Go oskarżyć. A On do nich powiedział: «Co wolno w szabat… Życie ocalić czy zabić?» Wtedy, spojrzawszy wkoło po wszystkich z gniewem, zasmucony z powodu zatwardziałości ich serca, rzekł do człowieka: «Wyciągnij rękę!» Wyciągnął, i ręka jego stała się znów zdrowa” (zob. Mk 3,1–6). Rozgniewany Jezus – to rzadki obraz w Ewangelii. Jednak przy uważnej lekturze tego fragmentu przestajemy się dziwić. Przeciwnicy Jezusa mają nadzieję, że będą mogli Go oskarżyć o nieprzestrzeganie szabatu. Nie powinien „leczyć” człowieka, który ma uschłą rękę (nawet jeśli, co odnotowują w równoległych perykopach Mateusz i Łukasz, była to prawa ręka) – jego choroba nie grozi śmiercią; „rzecz” nie wydaje się aż tak pilna, by z jej powodu naruszać nakaz szabatniego odpoczynku.

Jezus wszakże zupełnie inaczej ocenia sytuację i potrzeby chorego – swoich przeciwników pyta nie o to, czy wolno Mu uzdrowić jego sparaliżowaną prawicę, ale o to, czy ma ocalić, czy zniszczyć jego życie?! Jego niepełnosprawność ocenia więc jako „sprawę życia lub śmierci”! Czy to nie przesada?… Zrozumiemy to łatwiej, jeśli spojrzymy do greckiego oryginału. „Życie” jest w nim oddane słowem psyche, można je więc przetłumaczyć również jako „dusza” lub „życie duchowe”. Jezus nie patrzy na rękę cierpiącego człowieka; patrzy w jego duszę! „Widzi” duchowy dramat, jaki przeżywa z racji swojej niepełnosprawności.

Każdy, kto choć raz w życiu spotkał się z osobą niepełnosprawną (tym bardziej jeśli spędził z nią więcej czasu), wie, o czym mowa. Faryzeusze i uczeni w Prawie zachowują się tak, jakby kompletnie nie dostrzegali tego wymiaru cierpienia chorego bohatera; widzą go wyłącznie w kategoriach prawnego kazusu – jego choroba „nie wyczerpuje znamion” wyznaczonych przez Prawo. Oni widzą „uschłą rękę”; Jezus patrzy w ludzką duszę. Skąd się bierze ta różnica? Odpowiedź można wyczytać nie tyle z oryginału, co z jego łacińskiego przekładu dokonanego przez św. Hieronima. Chodzi o fragment: „zasmucony z powodu zatwardziałości ich serca”. W Wulgacie czytamy: contristatus super caecitate cordis eorum – a więc: „zasmucony z powodu ślepoty ich serca”. Ewangelista użył tu greckiego słowa porosis, które można tłumaczyć i tak, i tak (pochodzi od czasownika poroo – „skamienieć”); wszakże lekcja wybrana przez św. Hieronima daje wiele do myślenia.

Święty Paweł mówi na przykład o światłych oczach serca, bez których człowiek nie może rzeczywiście (tzn. odpowiednio głęboko) poznać ani Boga, ani Jego chwały i działania, ani także nadziei własnego powołania (zob. Ef 1,17–19). Czy nie dlatego właśnie Jezus „widzi” duszę chorego, że patrzy sercem?! Czy nie dlatego Jego adwersarze widzą jedynie uschłą rękę, że ich serca są ślepe? Nie patrzą – nie potrafią widzieć – sercem! Nie docierają więc do prawdziwej głębi ludzkiego problemu.

Jakie to ważne: uczyć się od Jezusa spojrzenia. Podzielać Jego sposób widzenia. Widzieć dobrze znaczy widzieć sercem. I to jest zapewne widzenie, jakiego potrzebuje dotknięty cierpieniem człowiek. Można zapewne przejść przez życie z częściowym paraliżem… Ale czy można przez nie przejść, nie spotkawszy nikogo, kto popatrzy na Ciebie sercem?

9/111NAJPIĘKNIEJSZAAPOKALIPSA

Zapewne niewielu z nas słowo „apokalipsa” kojarzy się ze słowem „Ewangelia”, czyli Dobra Nowina.

Słowo „apokalipsa” wywołuje w naszej wyobraźni obrazy dramatyczne – kojarzy się ze zniszczeniem, końcem wszystkiego, zagładą. Niewiele zmienia fakt, że pewnie wszyscy wiemy, iż to słowo oznacza tyle co „objawienie”, i że – właśnie dlatego – w niektórych wydaniach Pisma Świętego ostatnia księga Nowego Testamentu zatytułowana jest nie „Apokalipsa św. Jana”, lecz „Objawienie św. Jana”.

Dosłownie „apokalipsa” oznacza „zdjęcie przykrywki” – greckie słowo apokalypto bierze się z dwóch: kalypto – przykryć, ukryć, zakryć, schować, i apo – z (w sensie angielskiego off, away). Jak widać, apokalipsa to szczególne objawienie – to odsłonięcie tego, co jest wewnątrz, zakryte i niedostrzegalne. Samo słowo już nas przestrzega, ale nie przed „zniszczeniem”, tylko przed uznawaniem tego, co widzimy, za całą (!) rzeczywistość. To, co istotne, leży głębiej; być może aby do tego dotrzeć, trzeba pewnego wysiłku i starania. Może potrzeba… miłości!

Piszę o tym, bo nie mogę się nie podzielić wielkim wrażeniem, jakie wywarła na mnie ostatnio lektura dwóch wersetów z pierwszego rozdziału Listu do Galatów: „spodobało się Temu, który mnie wybrał jeszcze w łonie matki i powołał swoją łaską, aby objawić Syna swego we mnie” (Ga 1,15–16). W tym zdaniu wszystko jest piękne; wszystko jest Dobrą Nowiną: wybranie od łona matki (zanim cokolwiek zdołałem uczynić), powołanie łaską – a nie rozkazem (raczej wewnętrznym uzdolnieniem i przynagleniem, darem). Najpiękniejsze jest jednak stwierdzenie trzecie – o objawieniu Syna Bożego we mnie. Tu właśnie pada słowo apokalipto (apokalypsai ton hion autou en emoi).

Cudowne! Wszyscy wiemy, że objawienie wypełnia się w doświadczeniu spotkania z Osobą Jezusa Chrystusa. Z całą pewnością spotykamy Go w Eucharystii i w Słowie, w Kościele i w drugim człowieku. Ten jednak wymiar, o którym mówi Paweł, jest wręcz powalający – jak i on został powalony na ziemię pod Damaszkiem. Oto Bóg ma upodobanie w takim wydarzeniu, kiedy może odsłonić przed naszymi oczami swojego Syna będącego w nas.

Każdy z nas – wiemy o tym – nosi w sobie obraz Jedynego Bożego Syna. Żeby ten obraz odsłonić, Bóg musi się natrudzić – zdjąć (czasami zedrzeć) to wszystko, co go szczelnie przykryło. Pod Damaszkiem Bóg musiał przedrzeć się do obrazu swego Jedynego Syna w Szawle przez nienawiść, którą Szaweł wręcz „oddychał” (por. Dz 9,1), i zapamiętałość prześladowcy, a także przez religijność zredukowaną do prawa i budowane na jego przestrzeganiu poczucie bezpieczeństwa w samousprawiedliwieniu.

Myślę o tym, jaką Bóg musi wykonać pracę, by odsłonić – objawić (apokalypto) swego Jedynego Syna we mnie. Przez ile warstw grzechu, zatwardziałości i głupoty, upodobania w złych przyzwyczajeniach musi się przedrzeć? Jak głęboko i szczelnie godność Bożego Syna jest zakryta przed moimi oczami?

A jednak nawrócenie (a to stało się z Szawłem pod Damaszkiem) nie jest – jak widać – jedynie odpuszczeniem grzechów, darowaniem win, „wyczyszczeniem konta”. Jest odsłonięciem przed oczami człowieka, który być może nie ma już sam prawa w ogóle myśleć o sobie w takich kategoriach, jego najgłębszej godności Bożego Dziecka: „Oto kim jestem – Jestem Bożym Synem!”. Bóg takim mnie widzi od łona mojej matki. I odwiecznie. I na wieki. I kocha wszystkie takie momenty, kiedy mi może tę prawdę na nowo odsłonić. Czy może być piękniejsza apokalipsa?

10/111BÓG,KTÓRY NIE MOŻE

We wspomnienie św. Jana Vianneya (4 sierpnia) Kościół czytał nam w Liturgii Ewangelię o odrzuceniu Jezusa w jego „ojczyźnie”, czyli w Nazarecie. Mateusz – inaczej niż Łukasz – nie umieszcza tego wydarzenia na początku publicznej działalności Jezusa (zob. Łk 4,16–30), ale raczej w jej połowie: Jezus ma za sobą wiele cudów, a także kilka programowych mów (Kazanie na Górze, Mowa Misyjna, Mowa w przypowieściach o Królestwie). I naraz przychodzi załamanie. I to gdzie – w rodzinnej społeczności. A dalej jest jeszcze gorzej. Następny epizod w Mateuszowej Ewangelii to pojmanie i śmierć Jana Chrzciciela z rąk Heroda. Dowiedziawszy się o niej, Jezus odsuwa się na miejsce pustynne… Czy to jeszcze Ewangelia, czy to już jej klęska? Dobra Nowina czy jej odwrotność?

Czytając tę perykopę, przypomniałem sobie o słowach papieża Franciszka, wypowiadanych przy różnych okazjach na przełomie czerwca i lipca jak refren: „Krzyż nie jest przeciwieństwem Ewangelii – jest jej częścią!”. Jak to możliwe? W jaki sposób historia odrzucenia Jezusa przez najbliższych Mu ludzi może być Dobrą Nowiną?

Dobrą Nowinę wyobrażamy sobie raczej na wzór lektur o św. Janie Vianneyu – prostym proboszczu z maleńkiego Ars, do którego ciągnęły tłumy, aby się wyspowiadać. Tak, tłumy. Na stacji w pobliskim Lyonie trzeba było ponoć uruchomić osobne okienko z biletami wyłącznie do Ars. To jest ewangelizacja! Szokująca liczbą i jakością owoców. Właśnie to nam się marzy. Na to pracujemy. Na to „nowe metody”. Ku temu „nowa gorliwość”. Wyglądamy nadchodzących tysięcy…

Czy nie przegapiamy tego, co najistotniejsze? Jaka jest Dobra Nowina wydarzenia, o którym mówimy? Mieści się ona w ostatnim zdaniu naszej perykopy: „I nie uczynił tam wielu cudów z powodu ich niewiary” (Mt 13,58). Marek wyraził to jeszcze mocniej: „I nie był w stanie (grec. ouk edunato; łac. non poterat) dokonać tam żadnego cudu (…) i dziwił się ich niedowiarstwu” (Mk 6,5–6a).

Nie był w stanie… Bóg Wszechmogący.

I bezsilny. Obezwładniony. Bezradny – z wyboru. Czujemy dobrze, że mógłby. Mógłby wszystko. Ale wie, że nie może.

Nie może ich zmusić. Nie chce ich przytłoczyć swoją potęgą. Porazić i przygiąć do ziemi swoją Chwałą. Nie – On woli się zmierzyć ze swoją bezradną Miłością. Chciałby, by otworzyli się na Jego działanie. Chciałby dla nich – bo przecież nie dla siebie. Ale nie zamierza używać siły, podstępu czy taniego pochlebstwa. Chce wytrwać w Miłości, która niczego nie osiąga. Jest odrzucona.

Wie, co jest dobre dla Jego ziomków. Jest gotów im to dać, i to natychmiast. Ale… nie może podjąć za nich decyzji; nie może za nich żyć; nie może za nich wybrać. Pamiętacie to pytanie Tischnera sprzed wielu już lat: „Czy zmagałeś się kiedy, Czytelniku, ze swoją miłością?”.

Krzyż – miłość w sytuacji odrzucenia – bezradna i trwająca/uparta miłość w chwili zakwestionowania – jest częścią Ewangelii. Owszem, jest jej częścią najważniejszą. To właśnie tą miłością Chrystus dokonał zbawienia. I to właśnie tę zbawiającą miłość upamiętnił (to znaczy: uobecnia) w Eucharystii. „To czyńcie na moją pamiątkę”.

Ewangelizacji nie mierzy się sukcesem wyrażonym w rosnących liczbach i statystykach. Ewangelizacja, czyli dzieło zbawcze, jest miłością, która potrafi wytrzymać próbę własnej bezradności. Wytrwać do końca – w szacunku do każdego, kto stawia jej opór lub jest w stosunku do niej obojętny.

11/111PALEC BOŻY

„Jeśli Ja palcem Bożym wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło już do was królestwo Boże” (Łk 11,20). W wielu wydaniach Pisma Świętego „palec Boży” pisany jest kursywą, a to dla wyostrzenia uwagi czytelnika na fakt, że mamy tu do czynienia z cytatem: równie krótkim, co intensywnym.

Odnośniki prowadzą nas do Księgi Wyjścia, do fragmentu opisującego plagi egipskie. Przy trzeciej z nich (plaga komarów) czarownicy egipscy – do tego momentu skutecznie konkurujący z Mojżeszem i Aaronem – okazują się bezradni i mówią do faraona: „Palec to Boży” (Wj 8,15).

Tak więc mówiąc, że działa „palcem Bożym” – a jeszcze ściślej (dosłownie): „w palcu Bożym” (grec. en daktylo Theu), a więc jakby wewnątrz działania „palca Bożego” – Jezus ogłasza moment wyzwolenia. Dokonywane przez Niego znaki (tak jak plagi dokonywane przez Mojżesza w Egipcie) zapowiadają nadchodzące wyzwolenie: oto Bóg dopomina się o swój Lud – nie pozwoli dłużej na jego zniewolenie i uciemiężenie. Stworzył człowieka do wolności. I właśnie mu ją przywraca.

W ten sposób wypowiedź Jezusa wiąże ze sobą dwa doświadczenia: doświadczenie wolności (wyzwolenia) z doświadczeniem królowania Boga – to znaczy uznania Jego władzy nad sobą.

Zapyta ktoś pewnie: czy to nie sprzeczność? Czy władza Boga nad człowiekiem nie wyklucza jego wolności? Czy uznać nad sobą tę władzę nie oznacza właśnie wyrzec się wolności? Dać się skrępować gęstej sieci nakazów, zakazów, przepisów, tradycji, konwenansów, praw, norm, zwyczajów itd.?

Odpowiedzi na tę wątpliwość jest wiele. Jedną z nich jest zapewne stwierdzenie, że Bóg nie chce rządzić niewolnikami. Tym się zasadniczo różni od szatana – Bóg nie zniewala człowieka. Bóg wykonuje swoją władzę jedynie nad wolnymi ludźmi: nad tymi, którzy w wolny sposób wybrali, i stale wybierają, Jego Królestwo. Nie można należeć do Boga inaczej jak tylko mocą swojej wolnej decyzji.

Dalszego objaśnienia dostarcza nam św. Mateusz, który w swojej redakcji rozważanego przez nas Jezusowego zdania rozszyfrowuje i identyfikuje ów „palec Boży”. U Mateusza czytamy: „Jeśli Ja mocą Ducha Bożego (dosłownie, analogicznie do wersji Łukaszowej: „w Duchu Bożym”: en Pneumati Theu) wyrzucam złe duchy, to istotnie przyszło do was królestwo Boże” (Mt 12,28).

„Palcem Boga” jest „Duch Boga” – Duch Święty. Gdzie Duch Święty, tam wolność. Dlaczego?

Dlatego że Duch Święty działa wewnątrz człowieka – jest wewnętrznym Nauczycielem. Sprawia, że ogłoszone przez Boga prawdy – także „nakazy, zakazy, przepisy, tradycje, konwenanse, prawa, normy i zwyczaje” – przestają być w moim życiu czymś zewnętrznym – obcym, narzuconym, sztywnym gorsetem, jarzmem, pod które muszę nagiąć kark i przeciw któremu będę wierzgał przy każdej nadarzającej się okazji.

Nie! W Duchu Świętym stają się one moim własnym sposobem myślenia i wartościowania, rozeznawania i rozumienia rzeczywistości. Boże normy stają się moją wrażliwością moralną. Boże pouczenia i władza rezonują moją tożsamością. Idąc za nimi, nie doświadczam żadnej sztuczności i zniewolenia. Przeciwnie – nareszcie jestem sobą!

12/111SPOJRZENIEJEZUSA

Wróciła do mnie ostatnio historia Zacheusza (Łk 19,1–10). To jest naprawdę przedziwne wydarzenie.

W pierwszej chwili wydaje nam się, że inicjatywa pozostaje po jego stronie: to on „chce koniecznie zobaczyć Jezusa”; wydaje się, że to on szuka możliwości spotkania – biegnie naprzód, wyprzedza tłum, wspina się na sykomorę – wszystko po to, by Go ujrzeć.

Na zamknięcie perykopy dowiadujemy się jednak, że to Jezus go odszukał: „przyszedł bowiem go szukać i zbawić”. Punktem zwrotnym całego wydarzenia nie było zaś to, że on wreszcie spełnił swoje pragnienie i zobaczył Jezusa, lecz to, że Jezus „spojrzał na niego!”.

Zatrzymajmy się na moment przy obu tych zaskoczeniach. To Jezus go znalazł. To On kreuje całe spotkanie. Zna od początku jego sens. Dlatego mówi do Zacheusza: „Zejdź prędko, bo dziś muszę się zatrzymać w Twoim domu”. To po stronie Jezusa jest „przymus” spotkania – to Jezus jest pełen wewnętrznej determinacji, by go spotkać. To Jezusowi zależy! Zacheusz chciał Go tylko zobaczyć… Jezus idzie za pragnieniem rzeczywistego spotkania, nawiązania relacji, wspólnoty stołu.

To ważne. To jest reguła. Jezusowi zawsze bardziej zależy na spotkaniu ze mną niż mnie samemu. To On mnie szuka. Zawsze jako pierwszy – także wtedy, gdy wydaje mi się, że zostałem sam ze swoim pragnieniem odnalezienia Go.

To Jemu zależy. A moja wiara jest odpowiedzią. Zawsze. Spojrzenie: „kiedy Jezus przyszedł na to miejsce, spojrzał w górę”. Ważne są i sposób, i treść Jezusowego spojrzenia.

Sposób: Jezus patrzy na Zacheusza w górę – a więc „z dołu”, nie „z góry”. Być może jest jedynym Człowiekiem, który w Jerychu nie patrzy na Zacheusza „z góry”. Dla wszystkich pozostałych Zacheusz jest wyłącznie grzesznikiem – jest przecież arcyzłodziejem jako zwierzchnik celników; jest też bardzo bogaty – i „wiadomo, jak się dorobił!”. O takim człowieku nie sposób myśleć inaczej, jak z pogardą i poczuciem wyższości: „Boże! Dziękuję Ci, że nie jestem jak ten celnik” (por. Łk 18,11)

Jezusowy sposób patrzenia przekłada się wyraźnie na to, co Jezus widzi. Otóż Jezus widzi w Zacheuszu syna Abrahama – a to, konsekwentnie w zapisie Łukaszowym (por. Łk 3,38), oznacza syna Adama i syna Bożego.

Ta przenikliwość wzroku Jezusa jest szokująca. Jezus widzi swój własny obraz i podobieństwo w złodzieju i zdrajcy – potrafi się przebić wzrokiem przez wszystko, co tę pierwotną i nieusuwalną godność Zacheusza przysłania. Jezus na nowo uświadamia (wzrokiem) Zacheuszowi, kim on jest. Zbawia go z racji na to, kim on jest, a nie na to, co robi. Być może już sam Zacheusz nie potrafi tak na siebie popatrzeć. Może myśli, że nie ma już prawa tego w sobie widzieć.

Chciał zobaczyć Jezusa, a został wezwany, by się poddać temu, w jaki sposób Jezus go widzi. Ten wzrok i spojrzenie Jezusa odsłaniają ukryte w nim pokłady dobra. I natychmiast je uwalniają. Dlatego zbawienie rozlewa się natychmiast na jego dom – a więc rodzinę, najbliższych (nie chodzi przecież o ściany i dach); a zaraz potem na ubogich – którym rozdaje połowę swojego majątku, i pokrzywdzonych – którym wynagradza poczwórnie.

To są owoce zbawienia.

13/111WIARAI NIEWIARA

Dwa piękne czytania – z Księgi Liczb (Lb 24,2–7.15–17a) i z Ewangelii Mateuszowej (Mt 21,23–27), niosą każde samo w sobie ważny przekaz, ale dopiero przeczytane razem dokonują w nas mocnego scrutinium.

Pierwsze przytacza mesjańskie proroctwo Balaama: „Widzę Go, lecz jeszcze nie teraz, dostrzegam Go, ale jeszcze nie z bliska. Wschodzi Gwiazda z Jakuba, a z Izraela podnosi się berło”. Drugie jest zapisem rozmowy Jezusa z uczonymi w Piśmie i faryzeuszami. Wypytują Go o źródło Jego autorytetu: „Jakim prawem to czynisz? I kto Ci dał tę władzę?”. Pan odpowiada pytaniem: „A skąd pochodził chrzest Janowy – z nieba czy od ludzi? Odpowiedzcie mi!”. Oponenci mają wyraźny kłopot: Jeśli powiemy „z nieba” – zarzuci nam: dlaczego go nie przyjęliście? Jeśli zaś powiemy „od ludzi” – narazimy się na gniew „tłumu” – bo wszyscy mają Jana za proroka… Odpowiadają więc ostatecznie: „Nie wiemy”. Na co Jezus: „Zatem i Ja wam nie powiem, jakim prawem to czynię”.

Otóż trzeba przypomnieć, że Balaam był prorokiem – ale pogańskim. Był poganinem i został „wynajęty” przez pogańskiego króla – wrogiego Izraelowi – aby przeklął Naród Wybrany. Próbował to uczynić dwukrotnie – ale za każdym razem zamiast przekleństwa odnajdywał w sobie wyłącznie słowa błogosławieństwa, aż po prorocką zapowiedź Mesjasza.

Jezus w świątyni rozmawia z elitą Narodu Wybranego – wyznającymi wiarę w Jednego Boga, znawcami Pisma – i w dialogu z nimi odkrywa ostatecznie, że udzielanie im odpowiedzi na stawiane przez nich pytania nie ma żadnego sensu. Nie dlatego, że ich pytania są nieważne, lecz dlatego, że ich fundamentalne nastawienie niewiele ma wspólnego z postawą wiary. Ostatecznie bowiem nie interesuje ich wzięta sama w sobie Prawda objawiona – prawda o tym, kim jest Jezus (i kim był Jan Chrzciciel) – zwłaszcza jeśli jej poznanie miałoby zaowocować jakąkolwiek korektą ich myślenia i postępowania. Obchodzi ich jedynie ich pozycja religijna i społeczna, a „prawda” – o tyle, o ile służy jej wzmocnieniu. Nie myślą religijnie, myślą raczej kategoriami polityki i władzy.

Wzięte w sumie obie lekcje mówią nam więc mniej więcej tyle: Pan Bóg bez trudu potrafi przemówić do poganina – ma moc przebicia się do niego ze swoim Słowem – i, co więcej, potrafi go uczynić swoim prorokiem (tak stwierdzał św. Tomasz z Akwinu: „Każda prawda – przez kogokolwiek powiedziana – pochodzi od Ducha Świętego). I wtedy słowo poganina niesie w sobie Boże błogosławieństwo dla Ludu Bożego.

Ten sam Pan Bóg „nie potrafi” przemówić – a raczej rezygnuje z rozmowy ze swoim własnym Ludem z jego liderami włącznie, jeśli ów Lud lub jego przywódcy stali się poganami w swoim myśleniu. Nie odpowiada na ich pytania, bo mija się to z celem – jest doprawdy „rzucaniem pereł przed świnie”.

Sama przynależność kościelna (czy kościelna godność) nie musi nas automatycznie czynić ludźmi prawdziwie religijnymi; może pompować w nas pretensje i ambicje, blokujące zdolność słuchania Bożego Słowa i poddania się Bożemu działaniu.

14/111LOGIKAZIARNA

„Jezus oddalił się ze swymi uczniami w stronę Jeziora – opowiada św. Marek. A szło za Nim wielkie mnóstwo ludu z Galilei, także z Judei, z Jerozolimy, z Idumei i Zajordania oraz z okolic Tyru i Sydonu” (Mk 3,7–8a).

W pierwszej chwili trudno uchwycić napięcie wpisane w ów tekst. Odkrywamy je dopiero wtedy, gdy czytamy (i komentujemy) go łącznie z poprzedzającym wersetem, zamykającym opis uzdrowienia człowieka, który miał uschłą rękę (Jezus dokonał tego cudu w synagodze w Kafarnaum w szabat). „Faryzeusze wyszli i ze zwolennikami Heroda zaraz odbyli naradę przeciwko Niemu, w jaki sposób Go zgładzić. I Jezus oddalił się ze swoimi uczniami”.

Oto powód Jezusowego „oddalenia”. Tym razem Jezus odchodzi na miejsce odosobnione (pada tu greckie słowo anachoreo – od którego pochodzi pojęcie „anachoretyzm”, czyli życie pustelnicze) nie dlatego, by w samotności mówić z Ojcem (Mk 1,35). Odsuwa się – można też powiedzieć: „wycofuje się” – wobec wrogości i odrzucenia ze strony faryzeuszy, którzy chcą Go zabić. Z taką reakcją i groźbą jeszcze się nie spotkał – Jego czyny i słowa budziły zdumienie, zachwyt, uwielbienie Boga; czasami pytania, wątpliwości i dyskusję. Ale groźba śmierci? A jesteśmy jeszcze przecież ciągle u początku Ewangelii…

Odrzucony, zakwestionowany, zderzony z nienawiścią i prześladowaniem Jezus wycofuje się do samotni, do miejsca odosobnionego nad Jeziorem Galilejskim.

Chce chwilę przeczekać?

Do czasu, kiedy opadną emocje? W jego przeciwnikach? W Nim samym?

Być może w głowie dźwięczy Mu pytanie, co dalej z ledwie co rozpoczętą misją, tak ostro zakwestionowaną niemal na jej progu…

I właśnie wtedy przychodzą do Niego tłumy. Schodzą się zewsząd: z południa (Judea, Idumea, Jerozolima) i z północy (Tyr i Sydon), ze wschodu (Zajordanie) i zachodu (Galilea).

Tej misji nie da się zatrzymać! Nie przetrąci jej żadna groźba czy przemoc. Ona ma swoją moc i dynamikę.

Prześladowanie jej nie zastopuje; przeciwnie! Właściwą jej logiką i dyscypliną jest dynamika paschalna: ziarno, które obumiera, przynosi owoc. Jeśli boi się obumrzeć, zostaje samo – jego potencjał nie zostaje wyzwolony.

Jezus odrzucony na krzyżu pociąga wszystkich do siebie. To w krzyżu dana Mu jest „wszelka władza” – władza, jakiej nikt inny nie ma nad sercem człowieka (św. Jan Paweł II).

Takie jest także doświadczenie Jezusowych uczniów – dopiero prześladowanie, którego doznają w Jerozolimie, uruchomi ich do misyjnego wyjścia poza nią, do Samarii, do Antiochii, na Cypr. „Rozproszeni” nie uciekają, nie popadają w przygnębienie, nie wypierają się wiary ani się z nią nie kryją, lecz przeciwnie: „głoszą w drodze Słowo” (Dz 8,4).

Zamknięty w rzymskim więzieniu Paweł ze spokojem pisze list do swego ucznia Tymoteusza – ze spokojem, gdyż wie, że choć sam dźwiga kajdany, to „Słowo Boga nie uległo skrępowaniu” (2 Tm 2,9). Słowa – i Jego mocy – nikt nie zatrzyma.

Także dzięki temu, w jaki sposób – dzięki Bożej łasce – Paweł znosi swoje odrzucenie i prześladowanie.

W tym miejscu warto się zatrzymać, pozostać z pytaniem: na ile nosimy w sobie pragnienie podobieństwa do Jezusa w chwilach odrzucenia i prześladowania? Czy – zakwestionowani – potrafimy zachować się jak On? Czy szukamy w sobie Jego postaw?

Czy mamy w sobie wiarę, że to właśnie Jego postawy przynoszą rzeczywisty owoc: pomnażają Kościół i wyzwalają moc Ewangelii?

15/111ZAWIERZENISŁOWU

„A teraz polecam was Bogu i Słowu Jego łaski, które ma moc zbudować i dać dziedzictwo ze wszystkimi świętymi”, mówi Paweł, żegnając się ze starszymi Kościoła efeskiego, wezwanymi przezeń do Miletu (Dz 20,32).

Mówi to do nich pewnie po grecku – tak jak to zapisał Łukasz – słowo paratithemi oznacza tutaj „oddać pod opiekę”, „zawierzyć jako depozyt”.

To ogromnie ważne: odkryć, że jesteśmy oddani jako depozyt Słowu Bożemu, że jesteśmy Mu powierzeni – oddani pod opiekę. Jesteśmy oddani w mocne i twórcze (stwórcze!) ręce Słowa Bożego. Zwykle bowiem myślimy odwrotnie: że to Słowo jest depozytem Boga złożonym w nasze ręce i zawierzonym naszemu przekazowi.

To prawda: Słowo jest nam powierzone, ale najpierw to my jesteśmy powierzeni Słowu. To przesłanie dla każdego – ale zwłaszcza dla „starszych”, czyli właśnie dla tych, którym w szczególny sposób zlecono odpowiedzialność za przekaz Słowa i za budowanie Kościoła oraz – jak mówimy – za „strzeżenie depozytu wiary”. Podejmując się tego zadania, nietrudno zapomnieć o tym, że pierwotna w wierze jest postawa ucznia, i zastąpić ją postawą wyłącznie nauczyciela i eksperta albo – jeszcze gorzej – zarządcy (posiadacza) i dysponenta. Łatwo wtedy pomylić Słowo z własnym – ograniczonym przecież – Jego rozumieniem: narzucać innym własny wykład wiary jako jedyny słuszny i obowiązujący. Łatwo jest zacząć po swojemu organizować Kościół. Tymczasem to Słowo ma moc budowania, a nie my. To Ono czyni nas dziedzicami i współdziedzicami. Dziedzictwo bowiem musi być nam dane. Sami z siebie nie mamy do niego prawa i domaganie się go na swój sposób jest uzurpacją i arogancją.

Jesteśmy więc powierzeni Słowu, które nas przerasta. Ciągle jest przed nami – jako wielka Rzeczywistość do poznania, do zgłębienia. Paweł zachęca nas, byśmy się poddali w posłuszeństwie dyscyplinie Słowa – byśmy Mu w pokorze zawierzyli – bardziej niż swoim kalkulacjom i projektom. To nie ja mam „opanować tekst” Biblii; to ten Tekst ma opanować mnie. Wtedy dokonuje się prawdziwa lectio divina: pozwalam Bogu „przeczytać mi moje życie” w świetle Słowa, a nie próbuję narzucić Słowu moje własne konstrukty.

Paweł mówi przy tym wyraźnie, że powierza nas Słowu Łaski.

Słowo Boga jest więc nie tylko „Słowem mądrości” czy „wiedzy”. Warto Mu się poddać nie tylko dlatego, że Bóg jest mądrzejszy od nas i że po prostu „wie lepiej”. Słowo Boga niesie ze sobą łaskę – to znaczy moc zbawczą – moc, która ostatecznie nie jest czymś innym jak doświadczeniem miłości. Oto odkrywam, że jestem uczniem, którego Jezus kocha – to doświadczenie uruchamia mnie i uzdalnia do działania. W jedności z Panem, w komunii z Nim, mogę porywać się na rzeczy i postawy pozornie niemożliwe.

Bóg objawia nam Słowem niezwykłe perspektywy – ukazuje przepiękną rzeczywistość – swój zamysł w stosunku do stworzenia, do nas, do mnie. Cóż by mi jednak było z perspektywy takiego piękna, gdybym nie był w stanie po nie sięgnąć? Tymczasem ze Słowem, które niesie w sobie obietnicę, od razu przychodzi uzdolnienie: uzbrojenie Mocą z wysoka (Łk 24,49). Powierzyć się Słowu znaczy powierzyć się nie tylko Jego mądrości, ale także Jego przekształcającej mocy i miłości do mnie. Słowo nie jest tylko mądrą „książką” spisaną kiedyś; jest dynamiczną Rzeczywistością żywą i skuteczną dziś – tu i teraz. Jest Osobą.

16/111BÓG NIE CHCENAS ZASKOCZYĆ

„Jak działo się za dni Noego, tak będzie również za dni Syna Człowieczego: jedli i pili, żenili się i za mąż wychodziły, aż do dnia, kiedy Noe wszedł do arki. Nagle przyszedł potop i wygubił wszystkich; (…) tak samo będzie w dniu, kiedy Syn Człowieczy się objawi” (Łk 17,27–30).

Czytałem sobie ten tekst w przekładzie św. Hieronima i uderzył mnie brak słowa „nagle”. W Wulgacie czytamy po prostu: „kiedy Noe wszedł do arki i przyszedł potop” (intravit Noe in arcam, et venit diluvium). Sprawdziłem w oryginale, i tam, gdzie w polskim tekście występuje słowo „nagle”, jest grecki spójnik kai. W niektórych kontekstach kai można tłumaczyć jako „nagle”; najczęściej jednak oznacza po prostu „i” – podobnie jak w wersji św. Hieronima.

Może nie bez powodu?

Czy arka mogła powstać nagle w sposób zaskakujący i niepostrzeżony? Tradycja żydowska mówi, że Noe budował arkę przez 120 lat…

120 lat – czyli dokładnie tyle, ile Pan Bóg wyznaczył człowiekowi jako miarę życia (Rdz 6,3). Całe swoje życie sąsiedzi i ziomkowie Noego mieli przed oczami człowieka, który – w samym środku suchego lądu – budował ogromny statek i nie wzbudziło to w nich żadnej reakcji – żadnej wątpliwości, żadnego pytania, żadnej refleksji. Liczyło się tylko tu i teraz: „jedli i pili, (…) sprzedawali i kupowali, sadzili i budowali” (w. 28) – w przekonaniu, że tak będzie zawsze i że to już wszystko.

Przyznacie, że to jednak inna perspektywa postrzegania – zarówno nadejścia potopu, jak i paruzji. Pan nie chce wcale nas „zaskoczyć” – znienacka, „nagle”. Nie zastawia na nas pułapki. Nie chce nas przechytrzyć.

Nie, przeciwnie. Przez całe życie stawia przed nami znaki, które mają nam otworzyć oczy na inny wymiar życia – na nadzieję tego, co „ma nadejść” – bez czego człowiek nie będzie sobą. Nie będzie spełniony i szczęśliwy.

Jakie to znaki?

„Arka” – hebr. Tewa – może oznaczać także „Słowo”. To pierwszy znak. Nasza Biblia stojąca gdzieś u nas, na którejś półce… Jakżeż niesamowity znak. I jakżeż nieoczywisty. Słowo Boga powiedziane do człowieka – o Bogu, o człowieku, o wzajemnej ich relacji, o świecie, o stworzeniu, o zbawieniu. Biblia – „Słowo” otwierające na życie wieczne – nie tylko w sensie „długości” życia, ale jego jakości.