Wiara z lewej, prawej i Bożej strony - abp Grzegorz Ryś - ebook

Wiara z lewej, prawej i Bożej strony ebook

ABP GRZEGORZ RYŚ

4,5

Opis

Wspólnota w Kościele jest nam zadana, my jej nie tworzymy, my musimy do niej dorastać.

Skoro wiara jest osobistym spotkaniem z Bogiem, to po co nam Kościół? Ten Kościół, który jest pełen takich samych grzeszników jak ja sam? Nieważne, czy jesteś w samym środku Kościoła, czy też nie znajdujesz dla siebie miejsca nawet na jego obrzeżach. Dzięki tej książce spotkasz Jezusa i dotkniesz Kościoła.

W tekstach biskupa Grzegorza Rysia rozpoznasz Kościół, który Cię boli, ale też Boga, który na każdy nasz ból ma lekarstwo.

To nie jest hurraoptymizm, to obietnica: zrozum Chrystusa, by zrozumieć Jego Kościół. A wtedy znajdziesz w tej konkretnej wspólnocie miejsce dla siebie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




abp Grzegorz Ryś

WIARA Z LEWEJ PRAWEJ I BOŻEJ STRONY

Zapis drogi z ćwierćwiecza

Wydawnictwo WAM

Kraków

© Wydawnictwo WAM, 2014

Opracowanie redakcyjne

Elżbieta Przybył-Sadowska

Korekta

Justyna Bachniak

Dariusz Godoś

Projekt okładki

Barbara Ćwik

Zdjęcie na okładce © Adam Walanus

Przygotowanie ebooka

Piotr Druciarek

ISBN 978-83-277-0279-1

WYDAWNICTWO WAM

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200 • faks 12 42 95 003

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwowam.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255 • faks 12 43 03 210

e-mail: [email protected]

KSIĘGARNIA INTERNETOWA

tel. 12 62 93 260, 12 62 93 446-447

faks 12 62 93 261

e.wydawnictwowam.pl

Powołanie w Kościele

Osobiste spotkanie z Bogiem

Gdy Jezus tam szedł [do domu Jaira], tłumy napierały na Niego. A pewna kobieta od dwunastu lat cierpiała na upływ krwi; całe swe mienie wydała na lekarzy, a żaden nie mógł jej uleczyć. Podeszła z tyłu i dotknęła się frędzli Jego płaszcza, a natychmiast ustał jej upływ krwi. Lecz Jezus zapytał: «Kto się Mnie dotknął?». Gdy wszyscy się wypierali, Piotr powiedział: «Mistrzu, to tłumy zewsząd Cię otaczają i ściskają». Lecz Jezus rzekł: «Ktoś się Mnie dotknął, bo poznałem, że moc wyszła ode Mnie» (Łk 8, 42-46).

Chrześcijanin to człowiek żyjący we wspólnocie. Ta Ewangelia pokazuje jednak wyraźnie, że wspólnota to nie tłum. Z powodu tłumu Zacheusz nie mógł zobaczyć Chrystusa... Najbardziej przeraża to, że ów tłum stworzyli sami uczniowie Jezusa. Zacheusz nie mógł zobaczyć Chrystusa, bo uczniowie przestali zwracać uwagę na konkretnych ludzi. Właśnie dlatego ów biedny Zacheusz musiał podskakiwać i nikt mu nie chciał pomóc. Nikogo nie obchodziło, co się z nim dzieje. Tłum nie dostrzega osób.

Kobieta, o której wspomina Ewangelia Łukasza, również stoi w tłumie. A przecież Chrystus – dobrze to widzimy – z tłumem nie rozmawia. Człowiek w tłumie może jedynie próbować dotknąć Jezusa. Dlatego św. Piotr mówi: „Mistrzu, to tłumy zewsząd Cię otaczają i ściskają”. Jednak pośród napierających ludzi tylko ona została uzdrowiona. Stało się tak, ponieważ jest coś, co ją z tego tłumu wyróżnia – owa kobieta przyszła na spotkanie z Jezusem, które jest spotkaniem osobistym.

Chrześcijanin żyje we wspólnocie, ale to nie oznacza, że powinien zapomnieć, iż jest osobą. Kościół to nie tłum. W Kościele każdy uczeń Jezusa powinien być sobą. Chrystus nie spotyka się z tłumem, ale po kolei z każdym z nas. Wiara jest osobistym spotkaniem z Bogiem – to jedna z ulubionych myśli św. Łukasza. Jego Ewangelię wypełniają opisy bardzo osobistych spotkań Jezusa z ludźmi. Rozpoczyna ją spotkanie z Zachariaszem, potem Jezus spotyka się z Symeonem, z Zacheuszem, z Martą i Marią, i z wieloma innymi. Co więcej, Chrystus spotyka się z ludźmi w ich własnych domach! Bohaterami większości przypowieści zapisanych przez św. Łukasza także są konkretni ludzie (np. Samarytanin) albo rodzina (jak ojciec i synowie z przypowieści o synu marnotrawnym). To, że jesteśmy ludźmi wspólnoty, nie oznacza, że mamy się zgubić w tłumie.

Bycie we wspólnocie wcale nie jest proste. Łatwo zamienić Kościół w tłum. Wówczas człowiek przestaje myśleć samodzielnie i pozwala „holować” się wspólnocie. Niektórzy ludzie na Boże Narodzenie kupują choinkę, a na Wielkanoc święcą jajka, bo tak robią wszyscy. Tłum gna do Kościoła, więc po co się wyróżniać? Jednak w Kościele chodzi o to, by człowiek pozostał sobą, by indywidualnie spotykał się z Bogiem. Najważniejsze pytania, jakie Chrystus zadaje człowiekowi, są przecież bardzo osobiste.

Wiara jest zawsze przed nami

Tak nauczając, szedł przez miasta i wsie i odbywał swą podróż do Jerozolimy. Raz ktoś Go zapytał: «Panie, czy tylko nieliczni będą zbawieni?». On rzekł do nich: «Usiłujcie wejść przez ciasne drzwi; gdyż wielu, powiadam wam, będzie chciało wejść, a nie będą mogli. Skoro Pan domu wstanie i drzwi zamknie, wówczas stojąc na dworze, zaczniecie kołatać do drzwi i wołać: „Panie, otwórz nam!”; lecz On wam odpowie: „Nie wiem, skąd jesteście”. Wtedy zaczniecie mówić: „Przecież jadaliśmy i piliśmy z Tobą, i na ulicach naszych nauczałeś”. Lecz On rzecze: „Powiadam wam, nie wiem, skąd jesteście. Odstąpcie ode Mnie wszyscy dopuszczający się niesprawiedliwości!”. Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów, gdy ujrzycie Abrahama, Izaaka i Jakuba, i wszystkich proroków w królestwie Bożym, a siebie samych precz wyrzuconych. Przyjdą ze wschodu i zachodu, z północy i południa i siądą za stołem w królestwie Bożym. Tak oto są ostatni, którzy będą pierwszymi, i są pierwsi, którzy będą ostatnimi» (Łk 13, 22-30).

Pierwszemu zdaniu tej Ewangelii można byłoby poświęcić całą homilię. Jezus „nauczając, szedł przez miasta i wsie i odbywał swą podróż do Jerozolimy”... Życie publiczne Jezusa to Jego droga do Jerozolimy. Uczniowie, którzy chcą być wierzący, idą za Jezusem właśnie tą drogą. Trzynasty rozdział Ewangelii Łukaszowej to jest jakby drugi etap tej drogi, podzielonej na trzy etapy.

Drugi etap zaczyna się od mocnego wezwania do nawrócenia. Oczywiście nasze życie wiary zaczyna się od nawrócenia, ale słowo o nawróceniu trzeba umieć usłyszeć na każdym etapie naszego życia. Każdego dnia Bóg nam mówi: „Nawróćcie się!” i to wcale nie jest proste słowo. Każdy z nas ma pokusę, by myśleć, że nadszedł już czas, by zobaczyć owoce swoich poprzednich nawróceń. Chcielibyśmy choć przez moment móc pokontemplować dobro, które już stało się w naszym życiu. Tymczasem to słowo mówi, że przeszłość jest zamknięta, a wiara jest ciągle przed nami. Ks. prof. Józef Tischner powiedział kiedyś, że wydaje mu się, iż Ewangelia jest ciągle przed nami. Niektórzy zareagowali na te słowa dość nerwowo. Mówili: „No więc tak, podsumował nasze polskie chrześcijaństwo...”. Liczy się przede wszystkim to, czy będziemy żyć Ewangelią dzisiaj i jutro. To jest dużo ważniejsze niż to, że żyliśmy nią wczoraj! Życie chrześcijańskie to droga, a to znaczy, że cel jest ciągle przede mną.

Ewangelia jest przede mną – to znaczy, że ciągle mogę zrozumieć więcej ze Słowa, które czytam. Eucharystia jest przede mną, bo ciągle jeszcze mogę wejść w nią głębiej. Kościół, wspólnota, także jest ciągle przede mną, bo jeszcze lepiej mogę być w tej wspólnocie. Mogę więcej z niej wziąć i więcej jej z siebie dać. Wszystko jest przede mną. To nie znaczy, że do tej pory Pan Bóg nie zrobił z nami nic sensownego. Grzegorz Wielki napisał mądrze: „Co to za wędrowiec, który na widok kwiecistej łąki zapomina o tym, dokąd idzie?”. Życie jest drogą, chrześcijaństwo jest drogą, a wiara ciągle jest przed nami i nigdy się nie kończy.

Bóg lubi ludzi starych. Często zaczyna z nimi rozmawiać, gdy osiągają wiek, w którym my najchętniej odesłalibyśmy ich na emeryturę. Abraham spotkał Boga, jak miał lat 75. Właśnie wtedy Bóg zadał Abrahamowi nowy początek i powiedział, że będzie miał potomstwo tak liczne jak piasek morski. Syn urodził mu się, gdy miał sto lat. Abraham mógłby pomyśleć: „Wytrzymałem w tej obietnicy tak długo...”, „Bóg poddał mnie takiej próbie i byłem mu wierny” i mógł zachwycić się swoją wiarą, wiernością i cierpliwością wobec Boga. Ale wtedy Bóg mu powiedział: „Weź twego syna jedynego, którego miłujesz, Izaaka, idź do kraju Moria i tam złóż go w ofierze na jednym z pagórków, jakie ci wskażę” (Rdz 22, 2). Wiecie, ile Abraham miał wtedy lat? Nie wiecie i ja też nie wiem, bo Biblia nic o tym nie mówi. Jednak starzy rabini, którzy wykładali Księgę Rodzaju, mawiali, że Abraham miał wtedy sto czterdzieści lat, a Izaak czterdzieści. Ten obraz burzy nasze wyobrażenia. Nam się wydaje, że Izaak był małym chłopcem, ale jeśli się nad tym zastanowić, to rabini mają rację. Cóż by to była za ofiara, gdyby człowiek nie mógł sam o niej zdecydować? Rabini doskonale wyczuli, że ofiara na górze Moria była nie tylko ofiarą Abrahama, ale też ofiarą Izaaka. On sam siebie oddawał Bogu. Tych dwóch mężczyzn, ojciec i syn, było zjednoczonych w tej ofierze. Jest taka piękna pieśń neokatechumenalna, której refrenem są słowa Izaaka: „Ojcze, zwiąż mnie mocniej, żeby Bóg nie widział, że się ociągam i że nie chcę być złożony na ofiarę, bo wtedy będziemy obydwaj odrzuceni”. I jest też stary żydowski midrasz, który wyjaśnia, że Izaak oddawał siebie w ofierze, podobnie jak Abraham składał w ofierze własne ojcostwo. Dopiero wtedy ten tekst staje się piękny, zrozumiały i dojrzały. Abraham miał sto czterdzieści lat i jeszcze Bóg zdołał mu pokazać coś nowego w wierze, pociągnął go w stronę dojrzalszej wiary. Niech się nikomu nie wydaje, że wszystko wie i że Pan Bóg go już nie zaskoczy.

Bóg wybiera to, co małe

W owym czasie Jezus przemówił tymi słowami: «Wysławiam Cię, Ojcze, Panie nieba i ziemi, że zakryłeś te rzeczy przed mądrymi i roztropnymi, a objawiłeś je prostaczkom. Tak, Ojcze, gdyż takie było Twoje upodobanie. Wszystko przekazał Mi Ojciec mój. Nikt też nie zna Syna, tylko Ojciec, ani Ojca nikt nie zna, tylko Syn i ten, komu Syn zechce objawić. Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię. Weźcie moje jarzmo na siebie i uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i pokorny sercem, a znajdziecie ukojenie dla dusz waszych. Albowiem jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie» (Mt 11, 25-30).

Św. Katarzyna ze Sieny była niezwykłą kobietą. Żyła w XIV wieku i żyła bardzo krótko – zaledwie 33 lata. Była tak bardzo czczona, że po jej śmierci Siena z Rzymem kłóciły się o to, kto ma przechowywać jej ciało. I do dzisiaj biedna Katarzyna jest podzielona. Jej ciało spoczywa w Rzymie, a głowa w Sienie. Papież Jan Paweł II uznał ją za patronkę Europy. Jest także doktorem Kościoła – to jedna z niewielu kobiet, które dostąpiły tego zaszczytu. Przedziwny to jest doktor, co nie umiał pisać. Wszystkie swoje teksty dyktowała – listy, pisma ascetyczne... Ale co dyktowała! Niewielu odważyłoby się napisać do papieża: „Ty tchórzu”, a ona to potrafiła. Oczywiście, żeby się tak zwracać do papieża, trzeba niezwykłej pokory i odkrycia, jak bardzo Bóg mnie wybrał. Otóż na przykładzie Katarzyny widać to, o czym mówi Ewangelia – że Bóg wybrał to, co małe. Bóg wybrał prostaczków, aby im zawierzyć niesłychane rzeczy.

Św. Paweł pisał w Pierwszym Liście do Koryntian: „Bóg wybrał [...] to, co nie jest...” (1, 27-28). Bóg wybiera to, co jest zerem. Ma taką skłonność i od samego początku historii to widać. Bóg wybiera to, co świat uważa za nieważne. Dlatego między innymi Bóg wybrał Izraela. W Biblii czytamy, że Mojżesz mówił do Żydów: „Pan wybrał was i znalazł upodobanie w was nie dlatego, że liczebnie przewyższacie wszystkie narody, gdyż ze wszystkich narodów jesteście najmniejszym” (Pwt 7, 7). Kiedy Bóg ich wybierał, byli niewolnikami. I właśnie takich ludzi Bóg wybiera. Przepięknie widać to na przykładzie historii Dawida. Samuel przyszedł do domu Jessego szukać króla. I Jesse po kolei mu przedstawiał swoich synów – najpierw najstarszego, potem najmądrzejszego, potem najsilniejszego... Za każdym razem słyszał od Samuela, że nie tego wybrał Pan. Przedstawił wszystkich z wyjątkiem najmłodszego syna – Dawida, którego wysłał w pole, bo pomyślał, że każdy z jego synów może być królem, tylko nie Dawid. Wtedy Samuel powiedział: „Poślij po niego i sprowadź tutaj, gdyż nie rozpoczniemy uczty, dopóki on nie przyjdzie” (1 Sm 16, 11). A w czasie prezentacji kolejnych synów Bóg tak mówi do Samuela: „nie tak bowiem człowiek widzi [jak widzi Bóg]” (16, 7). Takich historii jest zresztą wiele. Pan Bóg wybrał Jakuba, a nie Ezawa, choć Ezaw to był chłop jak tur i świetnie sobie radził, a Jakub trzymał się maminej spódnicy. Potem wybrał Józefa, który był prawie najmłodszy ze wszystkich dwunastu synów Jakuba. Podobnie będzie w Nowym Testamencie – Bóg wybiera rybaków, a nie faryzeuszy i uczonych w Piśmie. Sam wybrał Betlejem, a nie Jerozolimę i nie Rzym, żeby się tam narodzić.

Bóg ciągle wybiera „to, co nie jest” i są przynajmniej dwa powody, dla których tak postępuje. Pierwszy jest taki, że choć nazywamy Boga Ojcem, to Pan Bóg jest jak matka. Jedną z najważniejszych cech matki jest to, że najwięcej czasu poświęca najsłabszemu dziecku. Dla matki jest oczywiste, że daje się dziecku to, czego potrzebuje, a nie to, na co zasługuje. Bóg jest właśnie taki. Najwięcej serca ma dla tych, którzy nie są ważni, nie są kimś. Warto się tego uczyć od Boga, bo mamy skłonność do szukania towarzystwa ludzi, którzy coś znaczą. Chesterton napisał, że szacunek św. Franciszka dla człowieka było widać nie wtedy, kiedy klękał przed papieżem, ale kiedy klękał przed trędowatym. Przed papieżem każdy klęknie... Kościół też nazywamy matką, a to znaczy, że w Kościele muszą być tacy ludzie, którzy mają skłonność do pogardzanych, odrzuconych, małych, tych, którzy w kategoriach świata są nieważni i niemal nie istnieją. Kościół jest taką wspólnotą, która powinna odwracać porządek przyjęty w świecie. Skoro w świecie ważny jest ten, kto silny i głośny, kto umie się przepchać i potrafi o siebie zadbać, to Kościół powinien być wspólnotą, w której liczy się każdy człowiek. Ten, który jest mało przebojowy, nie umie o siebie zadbać, w Kościele powinien być wyciągany z tej swojej małości i cichości, powinien być zapraszany i pokazywany, żeby mógł zaistnieć. Czy właśnie taki Kościół tworzymy?

To pytanie towarzyszy Kościołowi od zawsze. Jest o tym mowa już w Liście św. Jakuba: „Bo gdyby przyszedł na wasze zgromadzenie człowiek przystrojony w złote pierścienie i bogatą szatę i przybył także człowiek ubogi w zabrudzonej szacie, a wy spojrzycie na bogato odzianego i powiecie: «Usiądź na zaszczytnym miejscu!», do ubogiego zaś powiecie: «Stań sobie tam albo usiądź u podnóżka mojego!»” (Jk 2, 2-4). Podobnie pisał św. Paweł w Liście do Koryntian: „Tak więc, gdy się zbieracie, nie ma u was spożywania Wieczerzy Pańskiej. Każdy bowiem już wcześniej zabiera się do własnego jedzenia, i tak się zdarza, że jeden jest głodny, podczas gdy drugi nietrzeźwy” (1 Kor 11, 20-21). Jeden obżarł się w domu, bo ma wszystkiego pod dostatkiem, a obok niego siedzi ktoś, kto jest głodny, bo nie ma nic do jedzenia. A to przecież było pierwsze pokolenie uczniów! Musimy patrzeć, czy rzeczywiście tworzymy Kościół, który się różni od świata. A ma się od niego różnić tym, że będzie miał zrozumienie dla tych, którzy są słabi, ma ich cenić, pytać o zdanie, odkrywać, że mają dużo do powiedzenia. Często uważamy, że średniowiecze było ciemne i zacofane. A tu, popatrzcie – mamy młodą kobietę, której wszyscy słuchali, nawet papież... Coś zupełnie niesłychanego.

Jest też drugi powód, dla którego Pan Bóg wybiera to, co małe. Świetnie pokazuje to historia Gedeona z Księgi Sędziów. Pan Bóg powołał go, żeby walczył z wrogami Izraela, z Kanaanejczykami, więc Gedeon zebrał potężną armię. Jednak Pan Bóg kazał mu wszystkich tych żołnierzy odesłać do domu. Naprzeciw kilku tysięcy żołnierzy wroga Gedeon stanął bodajże z trzystoma żołnierzami, a wszystko po to, by Izrael potem nie myślał, że wygrał tę bitwę sam, ale żeby wiedzieli, że tam zwyciężył Pan Bóg. Bóg wybiera to, co małe, żebyśmy odkryli, że w naszym życiu wszystko jest łaską. I to jest być może najważniejsze.

W historii Kościoła nie brakuje mądrych ludzi, jak Augustyn, Tomasz z Akwinu, apostoł Jan czy Paweł – ludzi o niesłychanym intelekcie. Ale oni także rozumieli, że najbardziej istotna przed Bogiem jest prostota i odkrycie, że tym, który działa, jest Bóg. W końcu mądrość nie jest niczym złym. Św. Franciszek napisał do św. Antoniego przepiękny list. Ma tylko dwa zdania. Pierwsze zdanie: „Bratu Antoniemu brat Franciszek śle pozdrowienia”. Zdanie drugie: „Nie mam nic przeciwko temu, że uczysz braci świętej teologii, bylebyś nie gasił ducha pobożności i wiary”. To wszystko. A franciszkanie, ile razy wydają pisma św. Franciszka, tyle razy poprzedza je pięć stron wstępu. Człowiek może się uczyć, może być mądry, byleby nie stracił prostoty. To nie wiedza jest zła, ale pycha, która bierze się z myślenia, że jest się kimś, że się zrobiło coś ważnego. Bóg wybiera to, co małe, by pokazać, że w naszym życiu wszystko, co istotne, jest darem, jest łaską.

Mamy też drugą część tej Ewangelii, w której Pan Jezus mówi: „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście...”. Czy ci ludzie byli wtedy obciążeni? Czy tutaj chodzi o pracę? Nie! Oni byli obciążeni religią. To brzmi strasznie, ale taka jest prawda. To samo mamy w Dziejach Apostolskich, gdy apostołowie mówią do siebie, żeby nie wkładać „na uczniów jarzma, którego ani ojcowie nasi, ani my sami nie mieliśmy siły dźwigać” (Dz 15, 10). Człowieka można zmęczyć religią i właśnie to stało się w czasach Pana Jezusa. Żydowskie prawo to 365 przepisów. W szabat wolno zrobić 2000 kroków i ani jednego więcej. Nie wolno wtedy nic gotować, zbierać drewna na opał... Nic nie wolno. I cieszcie się taką wiarą. Przecież to jest udręka. A Chrystus mówi: „jarzmo moje jest słodkie, a moje brzemię lekkie” (Mt 11, 30).

Można patrzeć na wiarę jak na nieustanny wysiłek. „Zepnę się i wszystko zrobię” – najpierw 10 przykazań, potem przykazania kościelne..., może być tysiąc pięćset przepisów, ale dam radę i innym każę robić to samo. To jest szaleństwo. A my jeszcze ludziom mówimy, że to jest Dobra Nowina.

Upodobnić się do Chrystusa

Gdy to usłyszeli, zawrzały gniewem ich serca i zgrzytali zębami na niego. A on pełen Ducha Świętego patrzył w niebo i ujrzał chwałę Bożą i Jezusa, stojącego po prawicy Boga. I rzekł: «Widzę niebo otwarte i Syna Człowieczego, stojącego po prawicy Boga». A oni podnieśli wielki krzyk, zatkali sobie uszy i rzucili się na niego wszyscy razem. Wyrzucili go poza miasto i kamienowali, a świadkowie złożyli swe szaty u stóp młodzieńca, zwanego Szawłem. Tak kamienowali Szczepana, który modlił się: «Panie Jezu, przyjmij ducha mego!». A gdy osunął się na kolana, zawołał głośno: «Panie, nie poczytaj im tego grzechu!». Po tych słowach skonał (Dz 7, 54-60).

Dlaczego czcimy Szczepana? Nie dlatego, że został ukamienowany, ale dlatego, że nawet podczas kamienowania zachował w sobie niesłychane podobieństwo do Chrystusa. Kiedy uważnie czyta się ten opis, to widać, jak św. Łukasz z całą siłą pokazuje, że Szczepan jest wspaniałą, żywą ikoną Jezusa.

Jego proces wygląda tak samo jak proces Jezusa. Szczepana pojmał tłum i to tłum właściwie zdecydował o jego śmierci, jak zdecydował o śmierci Jezusa. W procesie występują prawdziwi świadkowie, którzy mówią o zburzeniu świątyni, dokładnie jak mówili w procesie Jezusa. Dalej odkrywamy, że Szczepana ukamienowano poza miastem. Jezusa też ukrzyżowano poza miastem i ten szczegół jest bardzo ważny, bo ginąc za miastem, Pan Jezus pokazał, że potrafi wystąpić w roli kozła ofiarnego. W Starym Testamencie raz do roku odbywała się uroczystość przebłagania. Przyprowadzano wówczas do świątyni dwa kozły – jednego zabijano na ofiarę, a nad drugim arcykapłan wyciągał ręce i wypowiadał wszystkie grzechy Izraela. Następnie tego kozła wyganiano poza miasto, a wcześniej – jeszcze podczas pobytu na pustyni – poza obóz, żeby tam zginął. Stąd wzięło się określenie „kozioł ofiarny”.

Nikt z nas nie lubi być kozłem ofiarnym. Z trudem potrafimy brać odpowiedzialność za własne czyny, a co dopiero za cudze winy. A Pan Jezus jest kozłem ofiarnym i Szczepan także jest kozłem ofiarnym. To podobieństwo jest uderzające zwłaszcza w chwili, gdy Szczepan ginie i modli się za swoich prześladowców, jak Jezus, kiedy Go zabijano. Właśnie dlatego Kościół czci męczenników, a nie z powodu ich okrutnej męki. Kościół nie ma żadnej skłonności do horrorów. Nie chodzi o to, żeby mieć jakąś chorą pożywkę dla wyobraźni i przywoływać przed oczy makabryczne obrazy. Chodzi o to, że są ludzie, którzy – nawet postawieni w obliczu śmierci – potrafią kochać do końca, potrafią się zachowywać jak Jezus. To podobieństwo do Jezusa jest w nich uderzające. Dlatego nie dziwimy się, że moment procesu jest dla Szczepana momentem przemienienia. Ci, którzy patrzyli na niego, widzieli jego twarz jak twarz anioła. W czasie procesu ze Szczepanem dzieje się to samo co z Mojżeszem, gdy szedł na modlitwę do Boga. Kiedy Mojżesz zszedł z Synaju, jego twarz promieniała tak mocno, że Żydzi nie mogli na niego patrzeć. Dlatego Mojżesz zakładał na twarz zasłonę i zdejmował ją tylko wtedy, gdy szedł na modlitwę. Spotkanie Mojżesza z Bogiem było tak intensywne, że zostawiało ślad na jego twarzy. To samo dzieje się ze Szczepanem. On przeżywa takie przemienienie jak Jezus na górze Tabor. I o to właśnie chodzi w życiu wiary. Istnieją ludzie, którzy są absolutnie przezroczyści i widać przez nich Boga.

York to jedna z najstarszych miejscowości w Anglii, która słynie z niesamowitej katedry. To jest taki kościół, że jak człowiek do niego wejdzie, to aż musi sobie usiąść z wrażenia. Potem chodzi się po nim godzinę, dwie, trzy i ciągle pozostaje niedosyt. Ale jest w Yorku także średniowieczny, niewielki i bardzo skromny dom rzeźnika – od ulicy mały sklepik, z tyłu podwórko, a tam rzeźnia. Ten dawny sklepik został przemieniony w kaplicę katolicką, a to dlatego, że w XVI wieku mieszkała tam Maria, która była żoną rzeźnika i którą dzisiaj nazywamy bł. Marią z Yorku. Kiedy król Henryk VIII zakazał katolickiego kultu i Kościołowi katolickiemu zostały odebrane wszystkie świątynie, włącznie z tą katedrą w Yorku, owa Maria zorganizowała wspólnotę katolicką i w tym sklepiku rzeźnika, w tajemnicy przed władzami, odprawiano Mszę Świętą. Maria zawsze potrafiła znaleźć księdza, który miał dość odwagi, żeby to zrobić, i zawsze umiała poinformować ludzi, którzy byli zainteresowani uczestnictwem w Mszy. Była takim nieformalnym proboszczem, żeby nie powiedzieć biskupem, bo to był czas, kiedy wszyscy biskupi wyparli się Kościoła katolickiego, z jednym małym wyjątkiem biskupa Jana Fishera, który został ścięty za zdradę. Pozostali biskupi odstąpili od Kościoła, a ta żona rzeźnika wiedziała, gdzie jest prawda. Marię pojmano i zaproponowano jej, że będą ją sądzić. Gdyby się zgodziła na proces, skazano by ją na śmierć przez ścięcie, a to był „cywilizowany” rodzaj śmierci. Ona jednak doskonale wiedziała, że jak się na to zgodzi, to podczas procesu padną nazwiska wielu katolików i wielu ludzi podzieli jej los, więc odmówiła procesu. Zabito ją w ten sposób, że rozciągnięto ją na ziemi, położono na niej drzwi dębowe, a potem dokładano ciężar, aż ją zgnieciono. Jak nam o tym w tej kaplicy opowiadał miejscowy człowiek, to nikt nie miał ani cienia wątpliwości, że to miejsce jest ważniejsze niż katedra w Yorku. Mieliśmy absolutną pewność, że Bóg się objawił w tej kobiecie.

Są tacy ludzie, którzy są ważniejsi niż wszystkie budynki kościelne razem wzięte, bo w nich objawił się Bóg. Takimi ludźmi byli Szczepan i Maria z Yorku. Takich ludzi na szczęście w historii Kościoła są tysiące. I właśnie o to chodzi, żeby jak najbardziej upodobnić się do Chrystusa i być Jego żywym obrazem.

Testament z krzyża

A obok krzyża Jezusowego stały: Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena. Kiedy więc Jezus ujrzał Matkę i stojącego obok Niej ucznia, którego miłował, rzekł do Matki: «Niewiasto, oto syn Twój». Następnie rzekł do ucznia: «Oto Matka twoja». I od tej godziny uczeń wziął Ją do siebie (J 19, 25-27).

Ile było kobiet pod krzyżem Chrystusa? Trzy czy cztery? „Matka Jego i siostra Matki Jego, Maria, żona Kleofasa, i Maria Magdalena”. Niektórzy twierdzą, że trzy, bo Maria, żona Kleofasa, była siostrą Marii, Matki Jezusa, ale się mylą. Pod krzyżem stały cztery kobiety. Siostrą Maryi nie była Maria, żona Kleofasa, ale Salome, matka Jana i Jakuba. To bardzo ważne, że ona tam była. Ona powinna być na Golgocie. Dlaczego? Bo jak mówią Ewangelie, wcześniej przyszła do Jezusa i prosiła: „Powiedz, żeby ci dwaj moi synowie zasiedli w Twoim królestwie jeden po prawej, a drugi po lewej Twej stronie” (Mt 20, 21). Wtedy Pan Jezus jej odpowiedział: „Nie wiecie, o co prosicie” i dodał jeszcze, że nie do Niego należy przyznawanie miejsca po Jego prawej i lewej stronie. Pewnie wtedy jeszcze Salome nic z tej rozmowy nie zrozumiała, ale kiedy stanęła na Golgocie, wszystko stało się jasne. Golgota to miejsce, gdzie się objawia królowanie Chrystusa.

Na Golgocie człowiek dobrze rozumie, że królestwo Chrystusa nie przekłada się na ministerialne krzesła. Na Golgocie widać też, że miejsce po prawej i lewej stronie Jezusa jest już zajęte: tak chciał Ojciec. Po prawej stronie Chrystus ma dobrego łotra, którego tradycja nazywa św. Dyzmą. Miejsce po stronie lewej też zajmuje łotr, ale jego imienia nie znamy. Może dlatego, żebyśmy mogli się w nim odnaleźć? Może ten łotr nosi moje imię? Golgota jest miejscem, gdzie objawia się królewska godność Chrystusa i nie ma innej władzy, nie ma innego królowania z Chrystusem. To bardzo ważne odkrycie nie tylko dla Salome, ale też dla każdego ucznia Jezusa, a zwłaszcza dla tych, którzy chcieliby wiązać ze swoją wiarą rozmaite ambicje i godności. Nie ma innego królowania z Chrystusem jak królowanie na krzyżu.

Kościół, który jest mądrą Matką, wie, co robi, kiedy w uroczystość Maryi Królowej Polski czyta nam Ewangelię spod krzyża. Maryja króluje z Chrystusem, to znaczy w pełni pokory. Nie ma innego królowania. Trzeba tę Ewangelię czytać w sposób osobisty, bo to jest Ewangelia skierowana do nas. Wszyscy, od momentu chrztu, królujemy z Chrystusem. Chrzest to nie jest tylko darowanie grzechów i oczyszczenie. Chrzest ma także znaczenie pozytywne – we chrzcie Chrystus wyposaża człowieka w potrójną godność: króla, kapłana i proroka. Najpiękniejszy podczas udzielania chrztu jest moment, gdy się do tego małego bajtla mówi: „Chrystus cię namaszcza, żebyś wytrwał w jedności z Nim, to znaczy z Królem, Prorokiem i Kapłanem, na życie wieczne”. I to jest właśnie król, prorok i kapłan – czterdzieści centymetrów długości, a jak jest wyrośnięty, to sześćdziesiąt. Znalazł się król, kapłan i prorok... Ani on o tym nie wie, ani jego rodzice, ani chrzestni, bo to jest godność, która się w człowieku rozwija powoli. Wszystkie te trzy godności w pełni objawiają się na krzyżu.

Kapłaństwo Chrystusowe objawia się wtedy, kiedy człowiek sam z siebie składa ofiarę Bogu. Godność prorocka człowieka wtedy się nam objawia, kiedy w swym życiu zderzymy się z krzyżem, bo ona polega na tym, że człowiek wie, co to jest prawda. To słowo jest bardzo ważne, ale człowiek poznaje jego wartość dopiero wtedy, gdy prawda zostanie zakwestionowana: kiedy ktoś ci mówi, że tego mówić się nie powinno, że nie wypada, że nie teraz i może lepiej tę prawdę przemilczeć, bo jest niewygodna... Dokąd człowiek nie zostanie zakwestionowany w swej miłości do prawdy, dotąd nie wie, ile prawda dla niego znaczy. Najpełniej w krzyżu objawia się jednak godność królewska. Dopiero kiedy człowiek zostaje skonfrontowany z krzyżem, zaczyna rozumieć, że królowanie z Chrystusem to nie władza nad innymi, ale władza nad sobą. Niesłychana godność i niesłychany dar od Chrystusa – władza nad własnym życiem. Królowanie z Chrystusem polega na tym, że człowiek powoli i żmudnie zdobywa nad sobą władzę, decyduje o sobie i nadaje kształt swojemu życiu. Krzyż to godzina największej wolności Jezusa: „Ja życie moje oddaję, aby je [potem] znów odzyskać. Nikt Mi go nie zabiera, lecz Ja od siebie je oddaję. Mam moc je oddać i mam moc je znów odzyskać” (J 10, 17-18).

I jeszcze jedno. Zwróciliście uwagę, że św. Jan jako jedyny z Ewangelistów odnotował, że Maryja była obecna pod krzyżem? Zwróciliście uwagę, że w pozostałych Ewangeliach Maryi nie ma na Golgocie? Są tylko te niewiasty, które przyszły z Jezusem z Galilei. Jan nie tylko odnotował, że Maryja była pod krzyżem, ale też zrobił to w sposób wyjątkowy – nie nazwał Maryi jej własnym imieniem, ale powiedział o niej „niewiasta”. Jan nie tylko opisuje to, co się dzieje na Golgocie, ale także to rozumie! Właśnie dlatego Kościół wschodni nazywa go teologiem. W gronie Apostołów tylko on był teologiem, bo tylko on rozumiał i dlatego jego symbolem jest orzeł, który lata bardzo wysoko. Dlaczego Jan nazywa Maryję „niewiastą”? Bo pokazuje, że godzina Golgoty jest wypełnieniem obietnicy z Księgi Rodzaju: „Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie i niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę” (Rdz 3, 15). W Księdze Rodzaju Bóg zapowiedział niewiastę i jej potomka, który zmiażdży głowę węża, a Jan, stojąc pod krzyżem, widzi, że to się właśnie dzieje. Widzi Niewiastę i jej Potomka, który niszczy głowę węża. Wie, że to jest moment wypełnienia Bożych obietnic, że rodzi się nowa ludzkość, a on sam jest jej pierwszym dzieckiem: „Niewiasto, oto syn Twój”.

Jan rozumie rzeczywistość, rozumie czas, w którym żyje. To bardzo ważna lekcja związana z godnością prorocką, którą otrzymujemy na chrzcie. Prorokiem jest ten, kto rozumie swój czas. Jeremiasz mówił narodowi wybranemu: „Wszyscy pójdziecie do niewoli”, ale nie dlatego, że miał jakąś szklaną kulę, w której zobaczył, co się stanie z Jerozolimą. On patrzył na współczesnych mu ludzi i widział, jak żyją. Mówił im, że naród, który tak postępuje, nie zasługuje na wolność. Jeremiasz rozumiał czas, w którym żył. Patrzył i rozumiał. Pan Jezus mówi do nas: „Wygląd nieba umiecie rozpoznawać, a znaków czasu nie możecie” (Mt 16, 3). Pobożnym ludziom niekiedy się wydaje, że najlepiej nie mieć nic wspólnego z czasami, w których żyją. Nieprawda! Swój czas trzeba rozumieć, trzeba go znać, bo on musi się stać tematem naszej modlitwy.

Kościół – rana boku Chrystusowego

Wieczorem owego pierwszego dnia tygodnia, tam gdzie przebywali uczniowie, gdy drzwi były zamknięte z obawy przed Żydami, przyszedł Jezus, stanął pośrodku i rzekł do nich: «Pokój wam!». A to powiedziawszy, pokazał im ręce i bok. Uradowali się zatem uczniowie ujrzawszy Pana. A Jezus znowu rzekł do nich: «Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam». Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: «Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane». Ale Tomasz, jeden z Dwunastu, zwany Didymos, nie był razem z nimi, kiedy przyszedł Jezus. Inni więc uczniowie mówili do niego: «Widzieliśmy Pana!». Ale on rzekł do nich: «Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę». A po ośmiu dniach, kiedy uczniowie Jego byli znowu wewnątrz [domu] i Tomasz z nimi, Jezus przyszedł mimo drzwi zamkniętych, stanął pośrodku i rzekł: «Pokój wam!». Następnie rzekł do Tomasza: «Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż [ją] do mego boku, i nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym!». Tomasz Mu odpowiedział: «Pan mój i Bóg mój!». Powiedział mu Jezus: «Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli». I wiele innych znaków, których nie zapisano w tej książce, uczynił Jezus wobec uczniów. Te zaś zapisano, abyście wierzyli, że Jezus jest Mesjaszem, Synem Bożym, i abyście wierząc mieli życie w imię Jego (J 20, 19-31).

Ewangelia zaprasza nas do ponownego przyjrzenia się ranom Jezusa, a szczególnie ranie boku. W Krakowie ta Ewangelia brzmi szczególnie mocno, bo mamy stale przed oczyma obraz Pana Jezusa Miłosiernego z Łagiewnik. Centrum tego obrazu stanowi właśnie owa rana – rana Serca Jezusowego, z której wypływa woda i krew, przedstawiona jako biały i czerwony promień. Woda jest symbolem chrztu, krew zaś to symbol Eucharystii.

Nie brakuje takich, którzy – jak Tomasz – żeby uwierzyć, muszą dotknąć boku Chrystusowego. Coraz więcej ludzi doświadcza niewiary. W liście Jana Pawła II Novo millenio ineunte, napisanym na zakończenie wielkiego jubileuszu roku 2000, papież rozważa fragment Ewangelii, w którym Grecy proszą Filipa, by pokazał im Jezusa. Ludzie – twierdzi papież – przez wszystkie pokolenia przychodzą do uczniów Jezusa i proszą, by pokazali im Chrystusa. I nie chodzi o opowiadanie o Nim ani o podsuwanie odpowiednich książek na temat chrześcijaństwa... To samo dzieje się także dziś. Przychodzą do nas ludzie szukający wiary, a my najczęściej dajemy im katechizm albo Pismo Święte i mówimy: „Macie, poczytajcie sobie”. Papież jednak wyraźnie podkreśla, że oni chcą zobaczyć Jezusa, a nie tylko usłyszeć o Nim. Takich ludzi jest coraz więcej. Chcą Go dotknąć i dopóki tego nie uczynią, nie uwierzą.

Wiemy, że rana boku Jezusowego jest raną szczególną. Krew i woda to chrzest i Eucharystia – sakramenty, z których rodzi się Kościół. Jak Ewa zrodziła się z boku Adama, tak Kościół rodzi się z rany boku Chrystusa. Gdy ktoś szuka wiary, gdy chce dotknąć Chrystusa, powinien dotknąć nas – dotknąć Kościoła. Ale czy człowiek stykający się z Kościołem, który tworzymy, zyska wiarę? Czy dotknięcie Kościoła buduje? Czy prowadzi ludzi do wiary? To bardzo bolesne pytania.

Kilka lat temu jedna z gazet opublikowała wyniki badań przeprowadzonych wśród studentów Uniwersytetu im. kard. Stefana Wyszyńskiego. Wynika z nich, że do wiary w Boga przyznaje się w Polsce około 60% młodzieży. Jednak spośród tego grona blisko 20% twierdzi, że nie chce mieć nic wspólnego z Kościołem. Pamiętam też, jak pewna kobieta powiedziała mi, że chociaż wierzy w Boga, zrobi wszystko, żeby jej dzieci nie miały nic wspólnego z Kościołem. Z czegoś takiego trudno się otrząsnąć... Czy dotykając Kościoła, można się zbudować w wierze? Czy można się w swojej wierze umocnić?

Świat jest coraz bardziej zlaicyzowany, a to oznacza, że współcześni ludzie przestali rozumieć wiele spośród chrześcijańskich znaków. Ale nawet gdy nie wiedzą, co to Eucharystia, ani nie znają Pisma Świętego, można im pokazać bok Chrystusa – można im pokazać Kościół. Jedynym znakiem, który potrafi przemówić do ludzi niewierzących albo mających wątpliwości, są chrześcijańskie wspólnoty. Tutaj oczywiście rodzi się pytanie, czy wspólnota ludzi wierzących może intrygować? Czy różni się od tych, które istnieją w świecie? Czy jest od nich lepsza?

W Nowym Testamencie znajdujemy dwa zupełnie różne obrazy Kościoła. Pierwszy z nich to Apostołowie zamknięci w Wieczerniku. Przepełnia ich strach. Czy oni mogą kogokolwiek zaintrygować? Czy w ogóle mają na to ochotę? Zaryglowali drzwi, bo nie chcą mieć nic wspólnego ze światem, który jest podły, który zabił ich Mistrza, a teraz również im zagraża. Zamknęli drzwi i nikt ich nie zobaczy. Nie są dla nikogo znakiem. Mamy też drugi obraz – to wspólnota opisana w Dziejach Apostolskich. Niektórych fascynuje to, że wszyscy jej członkowie sprzedali swoje majątki, a pieniądze oddali Apostołom. Ale przecież w Kościele zawsze byli ludzie, którzy rozumieli ideę ubóstwa i nim żyli, choć oczywiście byli też i tacy, którzy, jak Judasz, potykali się na pieniądzu. W pierwotnym Kościele najbardziej intrygujące było jednak to, że każdy otrzymywał tyle, ile potrzebował.

Najczęściej rozdzielamy dobra, kierując się zasadą „każdemu według zasług”. Myślimy: „Ten zasługuje, a tamten nie...”, „Temu dam, bo to porządny człowiek, tylko życie go doświadczyło, a tamtemu nie dam, bo to pijak i marnuje wszystko, co dostaje”. Różnica między tym, czego człowiek potrzebuje, a tym, na co zasłużył, jest bardzo istotna. A św. Wincenty à Paulo, jeden z tych, którzy dobrze pojęli, co to miłość i miłosierdzie, powiedział kiedyś: „Nie pytaj, na co człowiek zasługuje, pytaj, czego potrzebuje”.

Duch wolności – wspólnota i wieża Babel

Kiedy nadszedł wreszcie dzień Pięćdziesiątnicy, znajdowali się wszyscy razem na tym samym miejscu. Nagle dał się słyszeć z nieba szum, jakby uderzenie gwałtownego wiatru, i napełnił cały dom, w którym przebywali. Ukazały się im też języki jakby z ognia, które się rozdzieliły, i na każdym z nich spoczął jeden. I wszyscy zostali napełnieni Duchem Świętym, i zaczęli mówić obcymi językami, tak jak im Duch pozwalał mówić. Przebywali wtedy w Jerozolimie pobożni Żydzi ze wszystkich narodów pod słońcem. Kiedy więc powstał ów szum, zbiegli się tłumnie i zdumieli, bo każdy słyszał, jak przemawiali w jego własnym języku. «Czyż ci wszyscy, którzy przemawiają, nie są Galilejczykami?» – mówili pełni zdumienia i podziwu. «Jakżeż więc każdy z nas słyszy swój własny język ojczysty? – Partowie i Medowie, i Elamici, i mieszkańcy Mezopotamii, Judei oraz Kapadocji, Pontu i Azji, Frygii oraz Pamfilii, Egiptu i tych części Libii, które leżą blisko Cyreny, i przybysze z Rzymu, Żydzi oraz prozelici, Kreteńczycy i Arabowie – słyszymy ich głoszących w naszych językach wielkie dzieła Boże». Zdumiewali się wszyscy i nie wiedzieli, co myśleć: «Co to ma znaczyć?» – mówili jeden do drugiego. «Upili się młodym winem» – drwili inni. Wtedy stanął Piotr razem z Jedenastoma i przemówił do nich donośnym głosem: «Mężowie Judejczycy i wszyscy mieszkańcy Jerozolimy, przyjmijcie do wiadomości i posłuchajcie uważnie mych słów!» (Dz 2, 1-14).

Zesłanie Ducha Świętego... Zaczynamy rozumieć, dlaczego Maryja była w Wieczerniku z uczniami, którzy wrócili z Góry Oliwnej. Oni czekali na Ducha Świętego, a w tym gronie tylko ona już tego doświadczyła. Była pierwszą osobą, w której działał Duch Święty, a efektem Jego działania było wcielenie Słowa, które się dokonało przez Maryję. Odwieczne Słowo Boga otrzymało ciało dzięki Duchowi Świętemu. Teraz to samo doświadczenie miało stać się udziałem wspólnoty, którą nazywamy Kościołem. Wcielenie Słowa Bożego ma trwać. Bóg jest, wczoraj i dziś, ten sam i chce być widziany, słyszany i dotykany. Mamy dać ciało Słowu – to jest zadanie Kościoła.

Dzień Pięćdziesiątnicy to dzień narodzin Kościoła, ale także jedno z trzech najważniejszych świąt żydowskich, więc nie ma się co dziwić, że Jerozolima jest pełna ludzi, którzy przybyli tu ze wszystkich stron świata. Pięćdziesiątnica była świętem zbiorów, podczas którego składano Bogu w świątyni tegoroczne owoce. Dla uczniów, dla Kościoła, to było święto owoców płynących z krzyża. Jaki to owoc? Otóż owocem krzyża jest jedność podzielonych ludzi i właśnie o tym mówi ten tekst. Przychodzą do Jerozolimy ludzie, którzy nie mają ze sobą wspólnego języka... I oto zstępuje Duch Święty, żeby przywrócić im jedność. Właśnie ta jedność, czyli wspólnota między ludźmi, jest owocem krzyża. Śmierć Chrystusa, Jego zmartwychwstanie i Zesłanie Ducha Świętego – tak owocuje krzyż.

Św. Paweł mówi, że Chrystus na krzyżu obalił mur, który dzielił ludzi. Jezus niszczy wrogość między ludźmi. Gdy otwieramy się na działanie Chrystusa, to pod wpływem tego działania znika w człowieku wrogość wobec innych ludzi. Jeśli nie potrafimy budować wspólnot i tkwimy w podziałach, jesteśmy winni nie tylko wobec ludzi, ale także wobec Chrystusa. Duch Święty objawia się jako ten, który przywraca jedność między ludźmi. Gdybyśmy chcieli tę myśl analizować głębiej, to powinniśmy porównać Zesłanie Ducha Świętego z opowieścią o wieży Babel z Księgi Rodzaju, bo właśnie tam ludzie stracili wspólny język.

Co rozproszyło ludzi pod wieżą Babel? Jaka jest przyczyna podziałów między ludźmi? Co ludzi rozbija? Pierwsza i najbardziej ogólna myśl jest taka, że winna jest ludzka pycha. „Postawimy sobie wieżę, która sięgnie nieba”... To był także grzech Adama, który chciał być jak Bóg. Pycha z pewnością rozbija wspólnoty. Ks. Piotr Skarga mówił, że wzywając ludzi do zgody, mówi się im: „Skłońcie się do zgody”. Jak ktoś się nie ugnie, nie skłoni do zgody, nie ma dialogu. Każdy grzech rozbija wspólnotę, bo nie ma w nim takiej siły, która by ludzi łączyła. Jednak grzech ludzi pod wieżą Babel jest dość szczególny. Czy może być coś złego w tym, że ludzie zakładają miasto? Co jest złego w kulturze, w tym, że wypalają cegłę, zamiast lepić swoje domy z niewypalanej gliny, albo że chcą trzymać się razem? Przecież wyraźnie mówią, że wieża ma być dla nich znakiem, który pozwoli im się nie rozproszyć... Oczywiście w tym nie ma nic złego. Bóg właśnie do tego nas powołuje, żebyśmy byli razem, i zbawia nas razem! Żeby zrozumieć, na czym polegał ich problem, trzeba zobaczyć, co zostało powiedziane wcześniej. Tuż przed tym, jak zaczęli budować tę swoją wieżę, Bóg powiedział: „Idźcie na cały świat”. Kazał im się rozproszyć i zaludniać ziemię, bo ona potrzebuje gospodarzy. A co robią ludzie? Otóż mówią sobie: „a my będziemy sobie siedzieć tutaj wszyscy razem”. Problem jest bardzo poważny – to są ludzie, którzy myślą o szczęściu, ale myślą po swojemu, myślą o jedności między sobą, ale po swojemu, wbrew temu, do czego ich wzywa Bóg. To nie jest jedność, ale przeciwstawienie się Bogu. Wspólnota między ludźmi często wygląda właśnie tak jak pod wieżą Babel, a jej koniec zawsze jest taki sam. Ludzie muszą się rozejść, bo to, co wydawało się ich łączyć, tak naprawdę ich dzieli.

Wszyscy jesteśmy powołani do bycia razem, bo Bóg wszczepił w serce człowieka niesłychane pragnienie miłości, ale człowiek często próbuje wszystko robić na swój własny, kompletnie zwariowany sposób. Ludziom czasem się wydaje, że to, co robią razem, ich łączy, ale jak często właśnie to ich ostatecznie dzieli? Pismo Święte mówi o tym bardzo mocno. Spójrzmy na historię Adama i Ewy – byli w sobie tacy zakochani, że nie czuli wstydu, a to znaczy, że się siebie nie bali. A potem jest grzech... Nawet nie wiemy, na czym on polegał, bo zerwanie owocu jest przecież tylko symbolem. Wiemy jedynie, że popełnili grzech i że popełnili go razem. Co się wtedy dzieje? Kiedy przychodzi Bóg, natychmiast się okazuje, że po ich małżeństwie już nic nie zostało. Kto jest winien? „Niewiasta, którą postawiłeś przy mnie, dała mi owoc z tego drzewa i zjadłem” (Rdz 3, 12). Jeszcze przed chwilą byli jednością, a teraz oskarżają siebie nawzajem i szukają winnego. Stali się przeciwnikami. Potem padają słowa, o których ludzie myślą, że są wyrokiem Boskim, choć wcale tak nie jest. Bóg im jedynie mówi, co się stało i co się między nimi zmieniło. Ewie mówi, że będzie kierowała swoje pragnienia ku mężczyźnie, a on będzie nad nią panował. Jeszcze przed chwilą była „kością z mojej kości i ciałem z mego ciała”... Byli jednym ciałem, a teraz pojawiają się relacje władzy i posłuszeństwa. A niektórzy szaleni ludzie twierdzą, że tak właśnie powinno być... Ta historia wyraźnie pokazuje, że gdy relacja miłości zostaje zastąpiona walką o władzę i o panowanie nad innymi, zawsze jest to owoc grzechu.

Ks. Blachnicki mawiał bardzo prosto, że nikt nie daje tego, czego nie ma. W grzechu nie ma dobra, więc dobro nie może się z niego rodzić. Dobro może się narodzić pomimo grzechu albo jako owoc refleksji nad grzechem, ale nigdy z niego samego. Oczywiście to dotyczy nie tylko osób, ale także wspólnot. Jeśli wspólnota tworzy się na przykład po to, żeby okraść bank, to nie jest to Kościół, tylko banda. Trzeba ciągle pytać, co jest dla nas źródłem jedności. Czy to jest prawda, miłość, służba, czy też – raczej – wspólny interes i ambicja? Wokół czego się zbieramy? Norwid mówił, że naród to moralne zjednoczenie. Bez niego narody są jak bandy, bo ludzi często łączy bycie przeciwko komuś. Takie myślenie nie ma nic wspólnego ani z Kościołem, ani z patriotyzmem. Co się stanie, gdy zabraknie wroga? Co nas wtedy połączy?

Budowniczowie wieży Babel robią wszystko inaczej, niż Bóg im nakazał, i – co najgorsze – robią tak, bo są pobożni! W Babilonie na szczycie takich wież zawsze stała świątynia i tutaj pewnie było podobnie: „Postawimy sobie wieżę, przeciw Bogu, a na górze postawimy świątynię, w której będziemy się modlić do Boga Jahwe, żeby nam błogosławił”. Podobnie było z Saulem. Dlaczego został odrzucony? Miał on, jak mówi Biblia, obłożyć klątwą (czyli zabić) wszystko, co żyje – ludzi i zwierzęta, które hodowali. Tymczasem Saul pomyślał, że zamiast zabijać zwierzęta, lepiej przeznaczyć je na smaczny obiad, więc nie wypełnił Bożego nakazu. Prorok Samuel spytał go: „Co to za beczenie owiec [dochodzi] mych uszu i co za ryk większego bydła słyszę?”. A Saul mu odpowiedział: „Przygnano je od Amalekitów. Lud bowiem zlitował się nad najlepszymi owcami i większym bydłem w celu złożenia z nich ofiary Panu, Bogu twemu, a to, co pozostało, wytępiliśmy” (1 Sm 15, 14-15). W tym momencie Saul wszystko przegrał. Myślał, że zrobi, co chce, a Boga przekupi ofiarą. Samuel powiedział mu, że został odrzucony, bo jest bałwochwalcą.

Przyszłoby wam do głowy, że pobożność może być bałwochwalstwem? Jakiego bałwana czcimy zamiast Boga? Popatrzcie w lustro. Składamy ofiary samym sobie, żeby się lepiej poczuć. Bóg mówi o tym ustami wszystkich swoich proroków, a najostrzej przez Amosa: „Nienawidzę, brzydzę się waszymi świętami. Nie będę miał upodobania w waszych uroczystych zebraniach. Bo kiedy składacie Mi całopalenia i wasze ofiary, nie znoszę tego, na ofiary biesiadne z tucznych wołów nie chcę patrzeć” (Am 5, 21-22). Człowiek może obrażać Boga swoją modlitwą. Faryzeusz z Ewangelii, ten z przypowieści Jezusa o faryzeuszu i celniku, urąga Bogu, gdy się modli, bo ma w kompletnej pogardzie człowieka, który także znalazł się w świątyni: „Boże, dziękuję, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, złodzieje, albo jak ten celnik...” (Łk 18, 11). Taka modlitwa obraża Boga. Nieważne, że ten faryzeusz mówi także: „Poszczę trzy razy w tygodniu, modlę się pięć razy dziennie...”, skoro niszczy wspólnotę między sobą a człowiekiem, którego przed nim Bóg postawił. A jemu się wydaje, że jest pobożny...

Pycha rozbija jedność między ludźmi. Dzieli ich to, co – jak im się wydaje – ich łączy, choć tak naprawdę nie ma w sobie siły jednoczącej. Jest jeszcze trzecia rzecz, która rozbija wspólnotę, i jest nią strach. Jan napisał w swojej Ewangelii, że apostołowie w Wieczerniku siedzą zamknięci z obawy przed Żydami. Zobaczcie, co się dzieje, gdy ją przełamują i wychodzą do ludzi. Po jednej mowie Piotra trzy tysiące ludzi prosi o chrzest. Trzy tysiące!!! Okazuje się, że w tej masie wrogów, której się obawiali, można znaleźć trzy tysiące braci. Dzieje Apostolskie wiele o tym mówią. Chrystus zrzucił Szawła z konia pod Damaszkiem, a potem kazał iść Ananiaszowi i go ochrzcić. Ale w Ananiaszu jest strach, więc mówi on Jezusowi: „Panie [...] słyszałem z wielu stron, jak dużo złego wyrządził ten człowiek świętym Twoim w Jerozolimie” (Dz 9, 13). Słusznie się boi, bo Szaweł był znany z tego, że walczył z Kościołem. Teraz wyobraźcie sobie, że Ananiasz by nie poszedł... Wszyscy mielibyśmy posprzątane, bo przecież to Paweł przyniósł chrześcijaństwo do Europy. A potem, przecież nawet po chrzcie Pawła nadal się go bali. Dzieje opowiadają przecież o tym, jak Paweł przyszedł do Jerozolimy. Idealny Kościół, prawda? A ten biedny Paweł chodzi od drzwi do drzwi i puka, a one wszystkie są zamknięte. Nikt z nim nie chce rozmawiać, bo wszyscy się go boją. Wreszcie Barnaba się zlitował i przedstawił go apostołom. W tym idealnym Kościele znalazł się tylko jeden człowiek, który postanowił zaryzykować, uwierzyć, że Paweł naprawdę się nawrócił. Ale spójrzcie też, co się dzieje dalej. Dzieje pokazują, że Paweł w Tarsie szyje namioty... Kościół jerozolimski nie miał dla niego żadnej roboty! Wygląda to tak, jakby mu powiedziano: „W porządku. Nawróciłeś się, to wracaj do domu i szyj namioty...”. Gdyby wam tak przebaczono, czulibyście się dowartościowani? To tak, jakby powiedzieć: „Wybaczamy ci, ale nie chcemy mieć z tobą nic wspólnego”. Dopiero Barnaba odnalazł Pawła w Tarsie, wziął go do Antiochii i tam razem pracowali. Barnaba to wyjątkowy człowiek, jedna z najpiękniejszych postaci w Dziejach Apostolskich. Nie należy do Dwunastu i rzadko się o nim mówi w Kościele, a jest jednym z tych, którzy powinni dostać Oscara za rolę drugoplanową.

Trzeba na to patrzeć w sposób dojrzały. Paweł rzeczywiście był człowiekiem, którego można było się bać. Wiedział o tym Ananiasz, wiedział też Kościół w Jerozolimie. Jednak jeśli pozwolimy się zdominować strachowi, nigdy nie porozmawiamy z drugim człowiekiem, bo strach nas zamyka, barykaduje drzwi domu, w którym mieszkamy. Wtedy nasz dom staje się zaledwie kryjówką. Duch Święty przełamuje apostołów. Wyszli, żeby głosić Słowo, bo Duch Święty jest duchem męstwa. Tutaj doskonale widać, że odwaga nie oznacza braku lęku. Ci, którzy się nie boją, nie mają wyobraźni. Mężny jest ten, kto się boi, ale potrafi przełamać strach i zrobić, co należy – spotkać się z drugim człowiekiem. Jednak kiedy lęk człowieka zupełnie zablokuje, wtedy więzi międzyludzkie zostają zerwane i nie ma mowy o żadnej jedności.

Trzeba też dodać, że strach ma formę braku przebaczenia. Nawet w tym idealnym pierwszym Kościele podejście do Pawła wprost trzeba nazwać brakiem przebaczenia i pamiętliwością. Pamiętali, co zrobił. Bali się go i się odsuwali. Bariery przełamuje w nas Duch Święty. Trzeba pamiętać, że kiedy wspólnota i my sami przeżywamy kryzys w relacjach, to jedności trzeba szukać przede wszystkim w Bogu. Zbliżać się do Boga to otwierać się na Ducha Świętego. Jakich postaw uczy nas Duch Święty? Otóż te postawy są zakodowane w symbolach, w znakach, jakie Duch Święty wykorzystuje, kiedy się objawia. Pierwszym z nich jest wiatr, a drugim – języki ognia. Wiatr jest symbolem wolności. Kiedy czytamy rozmowę Jezusa z Nikodemem w Ewangelii św. Jana, słyszymy zdanie: „Wiatr wieje tam, gdzie chce, i szum jego słyszysz, ale nie wiesz, ani skąd pochodzi, ani dokąd podąża” (J 3, 7). Duch Święty jest Bogiem wolnym. Ta wolność między innymi na tym polega, że Bóg wybiera, kogo chce. Nie my tworzymy Kościół, ale Bóg, który powołuje ludzi, bo jest w tym wolny. Nic nie poradzą w Jerozolimie, że Bóg wybrał sobie Szawła z Tarsu.

Przyzwyczailiśmy się do pobożnej gadaniny, która każe nam podejrzewać wolność o rozmaite niecne czyny. Człowiek może nadużywać wolności. Pokazuje to cała historia ludzkości, od Księgi Rodzaju poczynając. To nie jedyna pokusa, jaką mamy. Drugą, bardzo ważną, jest ucieczka od wolności. Często chcielibyśmy, aby ktoś zabrał nam naszą wolność, zdjął z nas odpowiedzialność za podejmowane decyzje. Ale tylko wolny człowiek jest zdolny do miłości. Bóg uczynił nas wolnymi, ponieważ relacja, która łączy nas z Bogiem, jest relacją miłości. Nie jesteśmy niewolnikami, ale synami. Niewolnik nie musi kochać. Od niego wymaga się jedynie, by wykonał pracę, którą mu zlecono. Nie ma tu miejsca na żadne sentymenty. Podobnie można również traktować Boga. Można wykonywać polecenia jak niewolnik, a nie jak człowiek wolny. Kto nie wierzy, niech przeczyta 15 rozdział Ewangelii Łukasza – przypowieść o synu marnotrawnym. Właściwie to jest historia o dwóch synach marnotrawnych, bo ten „porządny” wcale nie jest lepszy. To z jego powodu Pan Jezus opowiedział tę przypowieść. Nie szło wcale o młodszego syna, który poszedł w siną dal i roztrwonił pieniądze, bo właśnie tacy ludzie przychodzili do Jezusa i On z nimi rozmawiał. Przypowieść jest o tych, którzy niby są przy Bogu, a zupełnie nie rozumieją, że są daleko – ciągle narzekają na grzeszników i wytykają ich palcami. Ich postawę odzwierciedlają słowa starszego syna: „tyle lat ci służę” (Łk 15, 29). On czuje się niewolnikiem własnego ojca! Powiedzielibyście ojcu: „tyle lat ci służę [...]; ale mnie nie dałeś...”? To tak, jakby powiedział: „bez przerwy u ciebie tyram i nic z tego nie mam”. Ojciec zapewne spytałby wtedy: „Dziecko, a kto ci kazał?” i bardzo by się zdziwił, bo myślał, że ma syna, a okazało się, że ma najemnika, który czyni dobro tylko po to, by mu ojciec zapłacił. Taki syn nie traktuje odpowiednio ani ojca, ani brata. Mówi przecież: „ten syn twój...”, słowa „brat” powiedzieć nie potrafił. Jest duchowym niewolnikiem.

Jesteśmy ludźmi wolnymi, bo Bóg wezwał nas do wolności. Jesteśmy we wspólnocie, bo chcemy tu być, chcemy być razem. Taki jest nasz wybór, taka jest nasza decyzja. Wiatr jest symbolem wolnego człowieka. Tylko wolny człowiek kocha. Tylko wolny człowiek odpowiada za własne życie. Zróbmy krok dalej. Objawienie Ducha Świętego pod postacią wiatru nie jest pierwszym takim objawieniem. Bóg już się objawił jako wiatr w Starym Testamencie – Eliaszowi na górze Synaj. Wcześniej Eliasz był na górze Karmel, gdzie odbył pojedynek z prorokami Baala. Eliasz nie był łatwym człowiekiem. Wygrał pojedynek, a potem kazał ich pozabijać – czterystu pięćdziesięciu ludzi. Ale okazało się, że ludzie dalej czczą Baala. Dlatego w następnym obrazie widzimy Eliasza, jak siedzi na pustyni i ma dość życia. Mówi do Boga: „Odbierz mi życie, bo nie jestem lepszy od moich przodków” (1 Krl 19, 4). To sytuacja proroka, który już nie wierzy, że może coś zdziałać. Życie go przerosło. Któż z nas tego nie zna? I wtedy anioł trąca go w bok i mówi: „Wstań, jedz, bo przed tobą długa droga” (19, 7). Eliasz zjadł podpłomyk, wypił dzban wody i „mocą tego pożywienia szedł czterdzieści dni i czterdzieści nocy aż do Bożej góry Horeb” (19, 8), czyli na Synaj, gdzie Bóg objawił się Mojżeszowi i całemu narodowi wybranemu. Tam Eliasz najpierw widzi wichurę, która kruszy wszystko, co napotka, potem jest trzęsienie ziemi, a na końcu łagodny powiew wiatru i Eliasz wie, że to jest Bóg. Boga nie było w wichurze, która łamała skały, bo Bóg nie jest takim wiatrem. Taki był Eliasz – on był wichurą, która potrafi zabijać, więc Bóg mu mówi: „taki właśnie jesteś, ale Ja jestem łagodnym wiatrem”. Duch Święty nie jest wiatrem, który niszczy.

W Nowym Testamencie odpowiednikiem Eliasza jest św. Jan Chrzciciel. Jan w swoim życiu przeszedł to samo co Eliasz na górze Synaj. Najpierw głosił: „Już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona...” (Mt 3, 10), a potem ujrzał Boga, to znaczy Jezusa, i to objawienie tak go zdziwiło, że kiedy został uwięziony, wysłał posłów do Jezusa z pytaniem: „Czy Ty jesteś Tym, który ma przyjść, czy też innego mamy oczekiwać?” (Łk 7, 19). I to jest miara jego zdziwienia, a punktem dojścia jest jego męczeństwo. Pomyślcie, jaką drogę musi przejść człowiek, który zaczyna od takiej surowości, a kończy jako męczennik, czyli ktoś, kto jest absolutnym zaprzeczeniem przemocy. Męczennik to ktoś, kto woli oddać głowę pod miecz, niż miecza używać. Jan przeszedł bardzo dużą metamorfozę. Oto do czego prowadzi nas odkrycie Boga, który jest jak wiatr.

W pojęciu wolności jest zakodowany szacunek do drugiego człowieka, który – jak my – jest wolny. Czy mamy w sobie taki szacunek? Częściej mamy raczej poczucie prawdy absolutnej, a jeśli drugi człowiek naszej prawdy nie podziela, to zrobimy wszystko, żeby go do tego zmusić. Przeczytajcie pisma więzienne Tomasza More’a, męczennika z XVI wieku. Został ścięty po szesnastu miesiącach więzienia, bo nie chciał uznać króla Anglii za głowę Kościoła. W tym czasie w Anglii nie było wielu takich ludzi jak Tomasz. Nie był żadnym biskupem, ale świeckim człowiekiem, mężem i ojcem, ale umiał powiedzieć „nie”. W tym samym więzieniu siedział też kapelan króla – ksiądz, który przez lata spowiadał monarchę. Na początku zachowywał się jak Tomasz i odmówił uznania króla za głowę Kościoła. Posiedział kilka miesięcy w Tower i mu się odmieniło. Wtedy Tomasz napisał do niego list: „Dochodzą mnie wieści, że zamierzasz uznać króla za głowę Kościoła. Modlę się do Boga, żeby ci w tym pobłogosławił”. Tomasz miał niesłychany szacunek dla własnego sumienia i domagał się, by je szanowano, ale też był gotów szanować sumienie i wybór drugiego człowieka, aż do takich granic. Do tego prowadzi odkrycie Boga, który jest wiatrem, który jest wolny i sprawia, że ludzie są wolni.

Duch wolności – tajemnica ognia

Gdy Mojżesz pasał owce swego teścia, Jetry, kapłana Madianitów, zaprowadził [pewnego razu] owce w głąb pustyni i przyszedł do góry Bożej Horeb. Wtedy ukazał mu się Anioł Pański w płomieniu ognia, ze środka krzewu. [Mojżesz] widział, jak krzew płonął ogniem, a nie spłonął od niego. Wtedy Mojżesz powiedział do siebie: «Podejdę, żeby się przyjrzeć temu niezwykłemu zjawisku. Dlaczego krzew się nie spala?». Gdy zaś Pan ujrzał, że [Mojżesz] podchodził, żeby się przyjrzeć, zawołał [Bóg do] niego ze środka krzewu: «Mojżeszu, Mojżeszu!». On zaś odpowiedział: «Oto jestem». Rzekł mu [Bóg]: «Nie zbliżaj się tu! Zdejm sandały z nóg, gdyż miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą». Powiedział jeszcze Pan: «Jestem Bogiem ojca twego, Bogiem Abrahama, Bogiem Izaaka i Bogiem Jakuba». Mojżesz zasłonił twarz, bał się bowiem zwrócić oczy na Boga (Wj 3, 1-6).

Drugi znak Ducha Świętego to ogień. Bóg jest ogniem, który zapala człowieka, ale go nie niszczy. Na Wschodzie przedstawia się Maryję jako płonący krzew, bo to jest prawda o Maryi – Bóg ją zapalił, ale niczego w niej nie zniszczył. Obraz Boga, który jest ogniem, to obraz Boga, który zapala, ale nie spala. Bóg nie chce mi nic zabrać. Zobaczcie, jakie to ważne, żeby uszanować w człowieku każdą wartość, bo Bóg też szanuje w nas wszystko, co wartościowe.

Benedykt miał wielki szacunek dla człowieka i tego, z czym przyszedł do klasztoru. Jeśli był rzemieślnikiem, chciał i umiał coś robić, mógł to także robić w klasztorze do czasu, gdy praca, którą wykonywał, nie stała się źródłem pychy. Takie podejście jest proste i oczywiste, ale niestety rzadko spotykane. O ile mniej byłoby problemów, gdyby ludzie myśleli jak Benedykt. Ale równie ważne jest też to, żeby takiego myślenia nie doprowadzić do karykatury... Nie zawsze możemy robić wyłącznie to, co nas cieszy. Czasem trzeba także wykonać taką pracę, na którą nie mamy ochoty, bo takie jest zapotrzebowanie Kościoła. Kilkanaście lat chodzę na pielgrzymkę krakowską i przez te wszystkie lata rozmawiam z księżmi, którzy twierdzą, że nie przekonuje ich taka forma pobożności. Zastanawiam się, co ich nie przekonuje. Tych trzystu ludzi w grupie, którzy przez sześć dni potrzebują księdza? Ludzie chcą słuchać Słowa Bożego, chcą się spowiadać, uczestniczyć w Eucharystii, a ksiądz, który ma święcenia i może głosić Słowo, może rozgrzeszać, może sprawować Eucharystię, mówi, że go to nie przekonuje! Jeśli tak, nie trzeba było przyjmować święceń! Przeczytajcie listy św. Katarzyny ze Sieny, to zobaczycie, jak ona tłucze w rozmaitych mnichów mówiących papieżowi, że nie mogą odpowiedzieć na jego wezwanie, bo nie taki jest ich charyzmat. Papież napisał list do pustelników, że potrzebuje ich w Rzymie, że potrzebuje ludzi o dużym autorytecie i takich, którzy się modlą, a oni odpowiedzieli, że nie przyjdą, bo to nie ich charyzmat. Można i tak... Przecież jakoś trzeba ważyć te racje i pozwolić człowiekowi być sobą. Duch Święty, który jest ogniem, szanuje w człowieku dobro.

Ogień ma jeszcze to do siebie, że daje światło. Ważne jest to, w jakim świetle widzimy samych siebie. W jednym z najpiękniejszych swoich tekstów ks. prof. Józef Tischner napisał, żeby sobie wyobrazić starą polską kuźnię – czterech ludzi stoi koło kowadła i kują żelazo. Każdy uderza wtedy, kiedy przychodzi jego kolej. Wszystko to jest piękne i rytmiczne do czasu, aż w kuźni gaśnie światło. I już jest po pracy... „A jeśli ten drugi uderzy w moją rękę młotem?”. Zaczynamy być podejrzliwi. Nie ma światła, więc nie widzimy siebie nawzajem. Gdy nie ma światła między ludźmi, to nie ma wspólnoty. Trzeba patrzeć dokładnie. Problemem nie jest to, że może być ciemno, ale że światło może być fałszywe! Pan Jezus mówi, że jeśli światło, które jest w nas, jest ciemnością, to jest to niesłychanie wielka ciemność, bo możemy patrzeć na siebie w fałszywym świetle. Wszyscy jesteśmy braćmi i to jest prawdziwe światło ze Słowa Bożego. Ale weźmy na przykład szósty rozdział Dziejów Apostolskich, który zaczyna się od stwierdzenia: „zaczęli helleniści szemrać przeciwko Hebrajczykom”. Może być prawdziwe światło – „jesteśmy braćmi i siostrami”, a może być fałszywe, np. „ja jestem z Kościoła polskiego, bo my jesteśmy pobożni, a ci tam na Zachodzie, co to za Kościół”. Jakie jest światło? Jak na siebie patrzymy? W świetle czego? Jest taka myśl, która wraca we wszystkich listach św. Katarzyny, znalazłem tylko dwa, gdzie jej nie ma: „Ja, Katarzyna, piszę do ciebie we Krwi Chrystusa”. Wszystko jedno, do kogo pisze – do papieża czy do wojaka grasującego po Italii. Na początku zupełnie nie rozumiałem, o co jej chodzi. Co to za refren? A potem powoli zaczynałem rozumieć, bo w listach pojawiają się też życzenia, na przykład: „życzę ci, abyś się cały wypełnił Krwią Chrystusa” albo „żebyś się cały zanurzył we Krwi Chrystusa”. Jednak najlepiej to zrozumiałem, gdy kiedyś odprawiałem Mszę Świętą. Miałem taki duży szklany kielich, a kiedy go podniosłem, to mogłem widzieć ludzi przez pryzmat tego kielicha i Krwi Jezusowej, która w nim była. To wszystko zmienia. Światło jest wtedy, kiedy patrzy się na drugiego człowieka jak św. Katarzyna. Światło jest wtedy, kiedy się w drugim człowieku widzi kogoś, za kogo Jezus przelał krew.

W Wieczerniku ogień się rozdzielił i nad każdym z obecnych spoczął jeden język. Słusznie więc łączymy to objawienie z tym niesłychanym darem, dzięki któremu apostołowie zaczęli mówić językami ludzi obecnych w Jerozolimie. Najważniejsza rzecz w tej refleksji jest taka, że tak naprawdę ten cud wcale nie był potrzebny. Przecież apostołowie mogli wyjść i mówić po grecku, a wtedy wszyscy by ich zrozumieli. Mamy dwa listy św. Piotra w Nowym Testamencie i oba zostały napisane po grecku. Więcej, cały Nowy Testament został napisany po grecku z wyjątkiem pierwszej redakcji Ewangelii Mateuszowej. Dlaczego? Bo cały ówczesny świat posługiwał się greką. W Rzymie też mówiono po grecku i dlatego List do Rzymian Paweł także napisał po grecku! Ale jeszcze ciekawsze jest to, że jeden z jego uczniów napisał List do Hebrajczyków, czyli Żydów, też po grecku. I po co ten cud? Otóż problem polega na tym, że aby naprawdę spotkać się z drugim człowiekiem i nawiązać z nim wspólnotę, nie wystarczy się umówić, w jakim języku będziemy mówić. Trzeba z nim rozmawiać w jego własnym języku, a to jest coś zupełnie innego, niż mówić językiem wspólnym. Trzeba wejść w jego sposób myślenia, w jego rozumowanie. Cała nasza tradycja i historia są zapisane w języku. Miłosz pięknie pisze w jednym ze swoich wierszy, że język nam prowadzi rękę. Właśnie dlatego słowo „Prawda” i „Sprawiedliwość” często piszemy dużą literą, a inne, na przykład „krzywda” – małą. W języku wiele się dzieje. Żeby się naprawdę spotkać z człowiekiem, trzeba wejść w jego świat. Dlatego Bóg mówi do Abrahama: „Skarga na Sodomę i Gomorę głośno się rozlega, bo występki ich [mieszkańców] są bardzo ciężkie. Chcę więc iść i zobaczyć, czy postępują tak, jak głosi oskarżenie...” (Rdz 18, 20-21). Poszlibyście do Sodomy? A Bóg idzie, bo chce się przekonać, co to znaczy żyć w Sodomie. I dlatego też Jezus chodził po domach i przy upomnieniu braterskim mówił, że jeśli brat nam zawinił, to mamy iść i upomnieć go w cztery oczy. Mamy iść do niego, a nie wołać go do siebie! Idź do niego, zobacz, jak żyje, zobacz, w jakich warunkach się wychował. Wtedy możemy mówić o miłości bliźniego. Najprościej jest, widząc bezdomnego, powiedzieć: „Tak zdrowo wygląda, a nic nie robi”. Jeśli chcesz mu to powiedzieć, to idź i zobacz, gdzie żyje, jaką miał przeszłość, i dopiero wtedy go upomnij. Właśnie na tym polega nawiązywanie relacji, że trzeba wejść w świat drugiego człowieka, rozmawiać z nim w jego własnym języku. Jak się tego nie zrobi, to nie ma żadnej rozmowy. Są tylko dwa monologi, które nigdy się nie spotkają.

Każda misja w Kościele zaczynała się zwykle od tego, że misjonarz najpierw uczył się języka ludzi, do których szedł. Biada misjonarzowi, który tego nie zrobił. Ks. Boniecki opowiadał mi kiedyś, jak w Kamerunie w jednej misji witano biskupa. Ci ludzie przemawiali do biskupa, mówili mu: „Ty jesteś dla nas pasterzem i ojcem, ale bądź dla nas przede wszystkim starą małpą”. Dlaczego? Bo stara małpa idzie zawsze pierwsza w stadzie i bierze na siebie wszystkie niebezpieczeństwa. Żeby to wiedzieć, trzeba żyć w Kamerunie, bo jak się w Polsce komuś powie: „stara małpo”, to... A Kameruńczykowi do głowy nie przyjdzie, że takie określenie może biskupa obrażać. Nie musi być między nami takich różnic, jak między Europejczykiem i Kameruńczykiem, żebyśmy mieli kłopoty z dogadaniem się ze sobą. Wystarczy różnica pokoleń. To, co było oczywiste trzydzieści lat temu, dla dzisiejszej młodzieży oczywiste już nie jest. Warunkiem nawiązania z kimś wspólnoty jest podjęcie wysiłku zrozumienia jego świata, sposobu myślenia i pojęć, jakimi się posługuje.

Papież w jednym ze swoich tekstów bardzo mocno rozróżnia dwa pojęcia: „prawdę” i „rozumienie prawdy”. Każdy z nas rozumie prawdę, każdy z nas jakoś rozumie Pismo Święte, każdy z nas jakoś próbuje rozumieć Boga, każdy z nas jakoś rozumie Eucharystię, ale czy staramy się zrozumieć prawdę drugiego człowieka?

Trudno ci wierzgać przeciw ościeniowi

[...] wtrąciłem do więzienia wielu świętych, głosowałem przeciwko nim, gdy ich skazywano na śmierć, i często przymuszałem ich karami do bluźnierstwa we wszystkich synagogach. Prześladowałem ich bez miary i ścigałem nawet po innych miastach. Tak jechałem do Damaszku z upoważnienia i z polecenia najwyższych kapłanów. W południe podczas drogi ujrzałem, o królu, światło z nieba, jaśniejsze od słońca, które ogarnęło mnie i moich towarzyszy podróży. Kiedyśmy wszyscy upadli na ziemię, usłyszałem głos, który mówił do mnie po hebrajsku: «Szawle, Szawle, dlaczego Mnie prześladujesz? Trudno ci wierzgać przeciwko ościeniowi». «Kto jesteś, Panie?» – zapytałem. A Pan odpowiedział: «Ja jestem Jezus, którego ty prześladujesz. Ale podnieś się i stań na nogi, bo ukazałem się tobie po to, aby ustanowić cię sługą i świadkiem tego, co zobaczyłeś, i tego, co ci objawię» (Dz 26, 10-16).

Począwszy od dziewiątego rozdziału, Paweł staje się niewątpliwie najważniejszym bohaterem Dziejów Apostolskich. Przytoczony powyżej dwudziesty szósty rozdział często jest nazywany ostatnią obroną Pawła, który po raz ostatni ma szansę bronić się publicznie (przynajmniej w Dziejach Apostolskich). A jest to obrona wyjątkowa. Odbywa się przed Herodem Agryppą II – ostatnim z rodu Heroda Wielkiego, który został wyznaczony przez Rzymian do sprawowania władzy w Ziemi Świętej. Paweł wiedział doskonale, że Herod Agryppa II zna zwyczaje żydowskie, proroctwa i Stary Testament, a także że można się było do niego odwołać.

Powiedzmy też od razu, że tytuł „Apologia św. Pawła” czy „Obrona św. Pawła” jest raczej chybiony. Cóż to za obrona, skoro z góry wiadomo, że nic w jego losie się nie zmieni. Nawet gdyby Paweł przekonał Agryppę, i tak nie zostałby wypuszczony z więzienia. Także Festus, który był namiestnikiem rzymskim, nie mógłby go zwolnić. Od dawna było wiadomo, że Paweł zostanie odesłany do Rzymu niezależnie od tego, jak skończy się to przesłuchanie. Paweł miał stanąć przed sądem cezara i wszyscy o tym wiedzieli – i Festus, i Agryppa, i Paweł.

Rzecz w tym, że Paweł się tutaj wcale nie broni. Jeśli tak myślicie, to zupełnie nie rozumiecie tego tekstu. On się nie broni, ale szuka kolejnej okazji, żeby głosić Chrystusa. To jest kolejna szansa, by wykrzyczeć przed światem swoją wiarę. Gdybyście mieli tylko kilka minut, żeby powiedzieć o swojej wierze i o tym, co znaczy być chrześcijaninem, co byście powiedzieli? Wystarczy: „Chrystus zmartwychwstał”. My to z grecka nazywamy kerygmatem, co znaczy tyle, co „donośne wołanie”, „okrzyk”. O czym krzyczymy w świecie? O czym mamy krzyczeć tak donośnie, żeby wszyscy usłyszeli? O wartościach chrześcijańskich? O Kościele? Nie. Mamy krzyczeć, że Chrystus zmartwychwstał. I właśnie to Paweł wykrzykuje przed Herodem i Festusem.

Kiedy Festus przedstawiał sprawę Pawła Agryppie (a widać, że od razu zrozumiał, o co chodzi), powiedział: „Feliks pozostawił w więzieniu pewnego człowieka [...]. Gdy byłem w Jerozolimie, arcykapłani i starsi żydowscy wnieśli przeciw niemu skargę, żądając dla niego wyroku skazującego. Odpowiedziałem im: Rzymianie nie mają zwyczaju skazywania kogokolwiek na śmierć, zanim oskarżony nie stanie wobec oskarżycieli i nie będzie miał możności bronienia się przed zarzutami. A kiedy przybyli tutaj bez żadnej zwłoki, sprawując następnego dnia sądy, kazałem przyprowadzić tego człowieka. Oskarżyciele nie wnieśli przeciwko niemu żadnej skargi o przestępstwa, które podejrzewałem. Mieli z nim tylko spory o ich wierzenia i o jakiegoś zmarłego Jezusa, o którym Paweł twierdzi, że żyje” (Dz 25, 14-19). Właśnie tego dotyczył spór – zmarłego Jezusa, o którym Paweł twierdzi, że żyje. To jest serce wiary chrześcijańskiej, a nie przykazania. Kiedy pytamy, co to znaczy być chrześcijaninem, najczęściej pada odpowiedź: „żyć według przykazań”. Oczywiście być chrześcijaninem to znaczy także żyć według przykazań, ale to jest sprawa drugorzędna. Być chrześcijaninem to przede wszystkim wiedzieć, że Chrystus zmartwychwstał. Właśnie dlatego całą mowę wygłoszoną przed Herodem Agryppą Paweł poświęca tematowi zmartwychwstania. To jest jego nadzieja i na to czeka.