Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wczytaj się w swoisty hymn ku czci boskiej i ludzkiej miłości.
Skoro łączy nas miłość czy potrzebny nam sakrament małżeństwa? Co zrobić, kiedy nasze relacje zaczynają być dalekie od ideału i wydaje się, że uczucie po prostu się kończy? Jak zapraszać do życia Boga, by religia nie stała się przeszkodą w drodze do budowania małżeńskiej jedności? Czy zawsze warto przebaczać?
Bóg stworzył człowieka, Trójca – parę. Stwórca jest przepełniony zachwytem nad ludzką miłością, gdyż widzi w niej własne odbicie. Przykłada wielką miarę do budowania relacji między mężczyzną a kobietą i z ich miłością wiąże wielkie obietnice. Od tej prawdy wychodzi abp Grzegorz Ryś w swoich rozważaniach. Bardzo często spotyka się z małżeństwami, a z wieloma z nich się przyjaźni. Wie, z jakimi problemami się borykają, czego oczekują od Kościoła i w jaki sposób szukają Boga. Ma świadomość, jak trudne pytania w sobie noszą.
Nie ma napięcia między Bogiem a miłością między ludźmi. Nie ma tu żadnej sprzeczności. Nie dajcie sobie tego wmówić. To jest jakaś bzdura, gdy ktoś ustawia Boga po jednej stronie, a po drugiej miłość między mężczyzną a kobietą. Nie ma sprzeczności, nawet jeśli ta miłość nie jest idealna.
abp Grzegorz Ryś
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 198
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Po co sakrament małżeństwa?
J 2,1–12
Powiem od razu, że chcę mówić o sensie sakramentu małżeństwa, a żeby mówić o tym sakramencie, trzeba mieć wiarę. Rozmawiam nieraz z księżmi, którzy chodząc po kolędzie, coraz częściej spotykają ludzi żyjących ze sobą bez ślubu kościelnego, a – mówiąc slangiem kościelnym – nie mają przeszkód do jego zawarcia, bo żadne z nich nie jest związane pierwszym małżeństwem kościelnym czy ślubami wieczystymi albo przyjętymi święceniami kapłańskimi. Bardzo często pierwsza reakcja księdza jest taka: „Powiedziałem im, żeby się pobierali, bo nie mają przeszkód”. Tak sobie myślę, że po pierwsze, brak przeszkód to jeszcze nie jest powód, żeby się pobierać, a po drugie, oni jednak mają jedną poważną przeszkodę – brak wiary. Nie wiary w istnienie Boga, ale wiary, która polega na zaufaniu Jezusowi. Dlatego wszystko, co powiem, jest zrozumiałe wyłącznie w wierze.
Sięgnąłem po tekst Ewangelii, który niejednokrotnie czyta się na ślubach i prawie wszyscy chcą go mieć: cud w Kanie Galilejskiej. Ten tekst dobrze pokazuje rozumienie tego, czym jest małżeństwo, także małżeństwo jako sakrament, i skąd ono się bierze jako sakrament. To Jezus ustanowił małżeństwo sakramentem, Katechizm powie, że podniósł je do godności sakramentu. Chcę zwrócić uwagę na kilka momentów w tym tekście. Przede wszystkim ważne jest, że jest to pierwszy znak, jakiego w ogóle Jezus dokonał, i miało to miejsce na zaślubinach. To jest dowód na to, jak bardzo dla Boga ważna jest ludzka miłość, ludzkie małżeństwo. W oczach Boga to wielkie wydarzenie, w którym On chce uczestniczyć. Bóg daje się zaprosić do środka miłości między mężczyzną a kobietą. Bóg wcielony w Jezusie Chrystusie idzie na zaślubiny – to pokazuje wszystkie nasze nadzieje i wszystkie nadzieje Boga, jakie są związane z małżeństwem, miłością, mężczyzną, kobietą. Te nadzieje są wpisane w stworzenie człowieka.
Pamiętam, jak kiedyś na zajęciach z archeologii chrześcijańskiej studiowaliśmy najstarsze sarkofagi chrześcijańskie. Jeden z nich, przepiękny, znajduje się w Muzeum Watykańskim. Nazywany jest sarkofagiem dogmatycznym, a nazwa wzięła się stąd, że znajduje się na nim pierwsze przedstawienie Trójcy Świętej w historii Kościoła. Trzy Osoby Boskie stwarzają człowieka, ale stwarzają go w ten sposób, że wyprowadzają Ewę z boku Adama. Stworzenie człowieka to stworzenie pierwszej ludzkiej pary, pierwszej ludzkiej wspólnoty. Oto Bóg, który jest jeden, ale jest wspólnotą Osób, powołuje do życia na swój obraz i podobieństwo wspólnotę mężczyzny i kobiety: pierwsze małżeństwo, które też będzie płodne ze swojej jedności.
To jest coś niesamowitego. Filozofowie i rozmaici teologowie przez wieki głowili się, na czym polega podobieństwo człowieka do Boga. Wiemy, że jesteśmy stworzeni na Jego obraz i podobieństwo, ale na czym to polega? Ostatecznie polega na tym, że wszyscy jesteśmy powołani do miłości i że nie potrafimy się zrealizować i spełnić inaczej, jak w miłości. Bóg w swojej jedności jest wspólnotą Osób – człowiek jest powołany do życia we wspólnocie osób. Tak na ucho wam powiem, że jak błogosławię małżeństwa, to zawsze trochę tym ludziom zazdroszczę. Nie ma bowiem piękniejszego odwzorowania tego, kim jest Bóg, niż małżeństwo, które staje się też rodziną. I nie ma nic piękniejszego, niż miłość między mężczyzną a kobietą – miłość, która staje się też płodna, staje się źródłem nowego życia. To jest po prostu bomba! Jak opisuje Księga Rodzaju, Bóg stworzył mężczyznę i kobietę, i rzeczywiście stworzył ich do miłości, która jest w Nim, do miłości, która nie tylko odwzorowuje Jego miłość, ale też z Niego czerpie.
Nie wierzcie ludziom, którzy mówią, że Kościół nie ceni sobie ludzkiej miłości, że Biblia jej nie rozumie. Biblia pełna jest zachwytu nad ludzką miłością. Jest w niej ten okrzyk, który wybrzmiał, kiedy Bóg przyprowadził Ewę do Adama: „Ta dopiero!”. Bóg przedstawił mu wszystkie stworzenia wcześniej, ale Adam nie znalazł partnera dla siebie. Dopiero gdy przychodzi kobieta, woła: „Ta dopiero jest kością z moich kości, ta jest ciałem z mojego ciała”. To poczucie jedności jest czymś niesamowitym. Poczytajcie Pieśń nad Pieśniami. To księga w Biblii, w której ani razu nie pada słowo „Bóg”, za to jaki jest opis kobiety... W słowie Boga jest fascynacja ludzką miłością. To właśnie jest pierwsze słowo Boga o człowieku. Stąd obecność Jezusa Chrystusa na weselu w Kanie Galilejskiej. Nie ma napięcia między Bogiem a miłością między ludźmi. Nie ma tu żadnej sprzeczności. Nie dajcie sobie tego wmówić. To jest jakaś bzdura, gdy ktoś ustawia Boga po jednej stronie, a po drugiej miłość między mężczyzną a kobietą. Nie ma sprzeczności, nawet jeśli ta miłość nie jest idealna.
Prowadziłem kiedyś rekolekcje w ciszy dla księży, podczas których mieli możliwość zadawania pytań na kartkach. Dzięki temu nie wiem, kto zadał to pytanie, a brzmiało tak: „Przychodzą do mnie on i ona, i widzę, że nic nie rozumieją z sakramentu małżeństwa, w ogóle z sakramentalności małżeństwa i z wiary. Na jakich warunkach mogę ich wyrzucić z kancelarii?”. Śmieszne? Ja się nie śmiałem, bo pomyślałem sobie tak: „Człowieku, masz niesamowitą szansę opowiedzieć im wiarę w Jezusa Chrystusa, wychodząc właśnie od tej miłości, która jest między nimi i która jest tak niesamowita. Można im powiedzieć: wy może nic nie rozumiecie z Kościoła, ale jedno wiecie, że się wza-jemnie kochacie, i ta miłość między wami – to jest Bóg. Możesz wyjść od tego i prowadzić człowieka dalej”.
Właśnie o tym papież Franciszek nieustannie mówi, a my w Kościele jesteśmy zgorszeni tym, jak on to mówi. Niektórzy twierdzą, że papież właściwie promuje sytuacje nieregularne w Kościele. Nie, on niczego takiego nie promuje. Papież jest człowiekiem wierzącym i wierzy w ewangelię o małżeństwie, tylko że pokazuje ją ciągle jako punkt dojścia. To nie musi być tak, że od razu masz wszystko w całości. Możesz do tego rosnąć, a kiedy rośniesz, wtedy to, co jest między tobą a drugą osobą, jest miłością. Powtórzę: nie ma sporów, napięcia i wojny między Bogiem a ludzką miłością. Nie dajcie sobie wmówić takich rzeczy.
Relacja między Adamem i Ewą była idealna. Jest taki przepiękny fragment w Księdze Rodzaju: „Chociaż byli nadzy, nie odczuwali wstydu”. Pięknie o tym pisał Jan Pa-weł II, że wstyd jest reakcją obronną. Nie rozbieram się przed kimś, kogo nie jestem pewien, bo nie wiem, co z tym zrobi, kiedy mnie zobaczy nagiego. Ale ci pierwsi ludzie nie mieli strachu przed sobą, dlatego mimo swojej nagości nie od-czuwali wstydu. Między nimi nie było lęku. Chcielibyście tak? Tylko że między nami a nimi jest wydarzenie, które się nazywa „grzech”.
O tym symbolicznie mówi ewangelia z Kany Galilejskiej. Przyszli wszyscy pełni nadziei, że ci młodzi tacy fajni we dwoje, że się im uda, że będzie cudnie. Chyba nie było tam księdza Malińskiego, więc nikt im nie powiedział kazania: „Wielu się nie udało, może wam się uda. Amen”. Na progu ich wspólnej drogi nie ma jeszcze tej wątpliwości, ale kilka godzin upłynęło i pojawił się problem. To jest wielki symbol, ewangelia Jana jest ich pełna. Jan chce powiedzieć, że zaledwie się to małżeństwo zaczęło, ujawnia się problem. Jest to dokładne odzwierciedlenie tego, co było w raju: ledwie się zaczęło, pojawił się grzech, wszystko jedno jaki. Ten grzech, oprócz tego, że zburzył relacje między nimi a Bogiem, zburzył też relację między nimi samymi, ich wzajemną więź. Bóg przychodzi i pyta, co się stało. „To nie ja, to ona”, a ona: „To nie ja, to wąż”. W sumie wyjdzie na to, że winne jest drzewo, bo tam stało. Istotne jest to, że całą tę harmonię, która była między nimi, diabli wzięli. Pierwsze co robią, to przepaski, bo już nie mogą wytrzymać swojej nagości. Zaczęli się trochę siebie bać. Była harmonia, a pojawia się pożądliwość. Pojawia się przemoc, „on będzie panował nad tobą”. Niektórzy chcą pokazać, że właśnie tak Pan Bóg stworzył małżeństwo, że mężczyzna panuje nad kobietą. Ale taka sytuacja jest dopiero po grzechu. Harmonia, która pierwotnie była między nimi, to jedność, równość, tożsamość, ciało z ciałem. Tu widać, jak Biblia jest realna, życiowa.
Kiedy pracowałem w komisji historycznej przy procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II, przeglądałem listy, jakie Wojtyła pisał jako biskup krakowski do różnych ludzi, a oni do niego. Pamiętam jego korespondencję z ojcem Karolem Meissnerem z Lubinia, który był lekarzem, zanim został benedyktynem, i z którym Wojtyła był blisko, jeśli chodzi o refleksję nad małżeństwem – tworzyli razem fantastyczne rzeczy. Meissner pisał: „Ojcze, robimy w Lubiniu kolejne spotkanie na temat małżeństwa, ale Cię nie zapraszamy, bo będziemy rozmawiać o gwałcie w małżeństwie, a Twoja wizja małżeństwa nadaje się tylko do człowieka w stanie rajskim”. Rzeczywiście, jak się czyta, co Jan Paweł II pisze o miłości między mężczyzną a kobietą i jak analizuje dwa pierwsze rozdziały Księgi Rodzaju, to jest to doskonale rajskie: „Jezu, jak pięknie! Ale było fajnie w tym raju”. No dobrze, ale w raju przed grzechem Adam nie gwałcił Ewy. A teraz akurat to się zdarza.
W narracji o Kanie Galilejskiej problem jest pokazany w symbolu: dopiero się wszystko zaczęło, a już jest problem, jest jakiś brak, nie tak miało być. W rzeczywistości jest tu mowa nie tylko o małżeństwie. W Kościele to się nazywa kerygmat. Bóg każdego z nas stworzył z miłości i do miłości, tyle tylko, że ja do tej miłości już nieraz w życiu odwróciłem się plecami. Wtedy zburzona zostaje nie tylko relacja między mną a Bogiem, ale także między mną a ludźmi, którzy są dla mnie ważni, między mną a ludźmi, których kocham, którzy są moimi przyjaciółmi, a naraz tracimy gdzieś wspólny język. Inaczej miało być. Grzech jest czymś rzeczywistym. Mówimy pięknie o miłości między mężczyzną i kobietą, także w wymiarze ciała, w wymiarze życia erotycznego. To jest wszystko przecudne. I dobrze wiecie, co człowiek potrafi z tego zrobić.
Jakiś czas temu zaproszono mnie na mszę w Warszawie, w kościele Świętego Krzyża. Modliliśmy się za ludzi, którzy są dzisiaj niewolnikami. To jest naprawdę przerażające: mamy XXI wiek, wszyscy mają na ustach wolność, wolność, wolność – i w tym samym świecie, zgadnijcie, proszę, ilu jest niewolników? Rzeczywistych niewolników, którzy nie mają wpływu na swoje życie, wykonują rzeczy, których nie chcą, są do nich zmuszani. Wiecie, ilu ich jest? 27 milionów. Na Wschodzie, gdzieś tam we wschodniej Azji, ludzie są zmuszani głównie do katorżniczej pracy, ale im dalej na zachód, im dalej w ogóle na Zachód, czyli w Europie, tym częściej są zmuszani do usług w pornobiznesie. Jak będziecie klikać te rozmaite filmiki, to sobie to przypomnijcie. Za ich produkcją stoi niewola, a ludzie są zredukowani do rzeczy. Właśnie to potrafi zrobić człowiek.
Wróćmy do Kany. Teraz następuje odpowiedź na problem, którą Bóg daje w Jezusie. On przychodzi na to wesele, zaprosili Go. Nie upłynęło dużo czasu – to jest najpiękniejszy moment – i On z zaproszonego staje się zapraszającym. Tu jest dalszy ciąg tego niesamowitego znaku, jaki daje Jezus. Stało tam sześć kamiennych stągwi, które mog-ły pomieścić po dwie lub trzy miary. Pójdziemy na całość: miara to 40 litrów, trzy miary to 120 litrów, sześć stągwi to 720 litrów. Teraz On jest tym, który zastawia ten stół. A jak On zastawia stół, to nie daje ci jednej lampki wina. Tu jest 720 litrów! Dla kogo? W Kanie mieszkało najwyżej 30 rodzin, a przecież już trochę wypili. To zupełny brak umiaru. Taki jest znak obfitości łaski Chrystusa. Właśnie o to idzie w małżeństwie, które jest sakramentem. Zapraszasz Jezusa do środka swojej miłości i teraz On staje się zapraszającym, i On zastawia dla ciebie stół w twoim małżeństwie. W taki sposób ci daje, że nie jesteś w stanie tego przepić. Choćbyś nie wiem jak się starał, nie wypijesz 720 litrów, nie ma szans. Nie przejesz, nie przepijesz tej łaski, którą dostajesz od Jezusa. Chrystus jest odpowiedzią na nasz grzech, jest odpowiedzią, która jest bez miary, bez umiaru.
Pytanie o to, czy potrzebujesz sakramentu małżeństwa, jest pytaniem o to, czy w swoim życiu potrzebujesz Jezusa. Nie do tego, żeby ci pobłogosławił święconkę na Wielkanoc, ale żeby był tam, gdzie dzieją się rzeczy dla ciebie najważniejsze. Wszyscy młodzi na świecie, w Polsce też, pytani o to, co jest dla nich najważniejsze, odpowiadają, że rodzina i małżeństwo. W tym pragnieniu młodych jest to, co zostało wszczepione przez Boga w stworzeniu, ale to pragnienie – bądźmy realistyczni – jest zagrożone ludzkim grzechem, niczym innym.
Jakiś czas temu miały miejsce dwudniowe obrady Konferencji Episkopatu Polski. Cały pierwszy dzień był poświęcony przygotowaniu ludzi do małżeństwa. Wiecie, jaka jest podstawowa teza? Taka, że nic lepiej nie przygotowuje do życia w rodzinie, jak własna rodzina. Podpiszecie się pod tym? Kiedyś miałem wizytację w krakowskiej Arce Pana, byłem w jednej ze szkół, w gimnazjum, gdzie na 25 dzieci w klasie 24 miało rodziny, które już nie były sakramentalnymi małżeństwami. Niedawno byłem w Suchej, mieliśmy bardzo piękne rekolekcje ze wspólnotą w szkole dla mechaników. W mechaniku siedzą same chłopy: dziewczyn było dziesięć, a chłopaków – sześciuset osiemdziesięciu. Wszyscy ci chłopcy nieprzygotowani do życia małżeńskiego, bez wzoru ojca: 90% z nich właściwie nie zna swojego ojca, a nawet jak go mają, to on siedzi ciągle za granicą i zarabia pieniądze. Rozumiecie, że to potem przekłada się na fakt, że jedna trzecia małżeństw się rozpada? Na czym chcecie zbudować to wasze trwałe małżeństwo? Macie takie oparcie w sobie, taką pewność, że te wszystkie liczby was nie dotyczą? Ktoś ma? Ja bym nie miał. Co tydzień się spowiadam, bo nie mam pewności co do siebie.
Naprawdę jest tak, że w Chrystusie jest powrót do raju. W Chrystusie jest powrót do tego, w jaki sposób Bóg zamierzył człowieka. Sakramentalne małżeństwo to nie umowa prawna. Nie chodzi o to, że trzeba zapisać, że się pobrali, mieli dwóch świadków – ksiądz wpisał do książki. Tu nie chodzi o prawo. Jeśli mówimy: „sakrament”, mówimy: „skuteczny znak widzialny niewidzialnej łaski”. Wchodzę w małżeństwo z całym przekonaniem, ale oparty o doświadczenie miłości Jezusa Chrystusa, odkupienia w Jezusie Chrystusie. Jak macie pewność, że Go nie potrzebujecie, to nie potrzebujecie sakramentu małżeństwa. Z Ewangelii wiemy i mamy taką pewność, że On chce być w samym środku tego małżeństwa i że On przychodzi jako Ten, który potrafi rozwiązywać problemy. Obdarowuje cię w tym przeobficie. Daje ci tyle miłości, tyle łaski i poczucia siły, że cię to przerasta. Nie przejesz tego. Będziesz rosnąć i ciągle będzie przed tobą ta rzeczywistość, i jeszcze do niej nie dorośniesz.
Jan napisał, że to był początek znaków, które dokonał Jezus. Początek znaków. Intrygujące jest pytanie, czego znakiem był ten cud dokonany na weselu w Kanie Galilejskiej. Ten cud pokazuje Jezusa jako oblubieńca, a Kościół jako oblubienicę. To jest jeszcze jeden wymiar. Kiedy utrzymuję, że małżeństwo jest sakramentem, to chcę właśnie to pokazać, że ludzie wierzący próbują odwzorować w swoim małżeństwie relację, jaka jest między Chrystusem a Kościołem: On jest panem młodym, Kościół jest panną młodą. To nie jest jakiś idealizm. To jest konkret. Nie ma Chrystusa bez Kościoła, bo tak zadecydował. Dlatego jesteśmy nieraz tak wkurzeni, kiedy ktoś mówi: Chrystus tak, Kościół nie. To pokaż mi tego Chrystusa bez Kościoła, pokaż mi, gdzie On jest bez Kościoła. Albo pokaż mi Kościół bez Chrystusa. Jaki ma sens? Ludzie, którzy się pobierają, są jak Chrystus i Kościół: jedno bez drugiego nie ma sensu. Ta relacja jest wieczna i nierozerwalna.
Popatrzcie na piąty rozdział Listu do Efezjan: „Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić (…), aby osobiście stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był święty i nieskalany”. To jest niesamowity tekst, ponieważ mówi, że jak Chrystus wydaje się za Kościół, to Kościół ma skazę, zmarszczki i wszystko inne. Kościół nie jest idealną kandydatką na żonę. Jak ktoś ma wątpliwości, to niech sobie popatrzy do lustra. Nie jesteśmy idealną kandydatką na żonę dla Jezusa Chrystusa. Jesteśmy Kościołem, który jest grzeszny, który ma skazy, zmarszczki, a nieraz ma takie bruzdy, że aż strach patrzeć. A Jezus wydaje siebie za ten Kościół, żeby go uświęcić i postawić przed sobą jako idealny. To jest celem tej relacji. I to się nie dzieje na początku. To jest punkt dojścia. Taka jest logika wpisana w sakrament małżeństwa: na wzór tej relacji, która jest między Jezusem a Kościołem. Wiążecie się ze sobą po to, żeby rosnąć, żeby znikały skazy i zmarszczki, i wszystko, co do nich podobne, żebyście na koniec życia mogli powiedzieć, że wzajemnie odkrywacie w sobie świętość. Po to jest obecność Chrystusa między ludźmi w małżeństwie, żeby rośli, żeby ta miłość między nimi dojrzewała. Tak naprawdę małżeństwo chrześcijańskie to uczestnictwo w relacji między Chrystusem a Kościołem, to wejście w sam środek tego wydarzenia.
Nigdy nie jest tak, że Jezus jest dla nas tylko wzorem. On nas zawsze zaprasza do komunii, do wspólnoty. Jesteśmy w Niego wszczepieni. Nasza miłość jest wszczepiona w Jego miłość do Kościoła. To nie są teorie. Nieraz przychodzili do mnie ludzie i młodsi, i starsi, w jakimś kryzysie małżeńskim. Zauważyłem, że kiedy jest poważny kryzys, to ostatnią rzeczą, o jakiej myślą to, gdzie rzeczywiście znajduje się źródło ich siły. Ile razy do mnie przychodzą tacy ludzie, mówię: idźcie do spowiedzi. Nie chcą. Wydadzą pieniądze na wszystkich możliwych psychologów, na takie czy inne poradnie – proszę mnie dobrze zrozumieć, nie jestem przeciwko psychologom – bo to dla nich jest bardziej przemawiające: tu załatwimy, tu terapeuta pomoże. Idźcie do spowiedzi, odnówcie w sobie łaskę sakramentu małżeństwa, postawcie na Jezusa, nie na siebie. Odkryjcie jeszcze raz, że On kocha ciebie i On kocha ją, i odkryj-cie, że On kocha ciebie jej miłością, a ją kocha przez ciebie, twoją miłością. Odkryjcie, że jesteście w Nim razem. Mam piękne doświadczenia ludzi, którzy poszli za tym wyczuciem wiary i w zaufaniu do Jezusa przezwyciężali takie kryzysy, że nadawałyby się na rozmaite niesamowite filmy, tragiczne i piękne.
Wszystko, o czym w życiu marzę i na co się zdobywam, czego bym chciał – wiem, że mi się wydarzy w oparciu o Niego. Gdyby nie On, to nawet nie wiem, czy byłbym wierzący, naprawdę. Wiara w sakramentalne małżeństwo jest wiarą w Jezusa Chrystusa, który przyszedł zakochany we mnie aż po własną śmierć, przyszedł, żeby odbudować moje możliwe szczęście, które psuję raz po raz własnym grzechem. A On ciągle i ciągle otwiera przede mną możliwość odbudowania siebie, mojej miłości do ludzi, mojej relacji do Boga. Ciągle to jest przede mną otwarte, ale wyłącznie w oparciu o jedność z Nim. I to jest właśnie sakrament. To nie jest prawo, uroczystość ani obrzęd, lecz znak łaski. I naprawdę, dopóki nie będziecie mieli w sobie takiego przekonania, że to jest źródło łaski, to nie idźcie zawierać małżeństwa, bo i po co. Ale jeśli odkrywacie, że miłość między wami jest od Boga, że jest Jego niesamowitym, pięknym darem, i odkrywacie jednocześnie w sobie swoją słabość, zdolność do grzechu, i to niestety nieraz poważnego grzechu, to łapcie się Chrystusa po to, żeby to szczęście między wami mogło być trwałe, bo na sobie go nie zbudujecie. I to nie jest zła nowina. To jest dobra nowina.
Bóg wybiera rodzinę
Łk 2, 22–40
Kiedy słyszymy: „Święta Rodzina”, to oczywiście mamy przed oczami Jezusa, Maryję i Józefa. To jest jasne i to jest prawda, ale przyjrzyjmy się kilku fragmentom Pisma, które bardzo nam poszerzają obraz rodziny, przestrzegając nas przed modelem dwa plus jeden. To jest nasz obraz cywilizacyjny, że rodzina to mama, tato i dziecko. W tym obrazie zupełnie gubimy to, co bez przerwy przypomina papież Franciszek: wielopokoleniowość. Rodzina to oczywiście mama, tata i dzieci, ale też dziadkowie i pradziadkowie. W tym kluczu dość zaskakująco prowadzi nas liturgia słowa z niedzieli Świętej Rodziny, kiedy nam każe czytać o Abrahamie i obietnicy potomstwa. Nie chodzi tylko o to, że Abraham i jego rodzina są figurą Świętej Rodziny. Chodzi o to, że potomkiem obiecanym Abrahamowi nie był Izaak, lecz Jezus.
Tak właśnie historię Abrahama czyta św. Paweł w Liście do Galatów: Jezus jest potomkiem Abrahama. Oczywiście tak też czyta Jego historię Ewangelia, pokazując Abrahama w rodowodzie Jezusa – mamy to u św. Mateusza. Idąc dalej, w Jezusie my stajemy się dziećmi Abrahama – to jest ostatnie zdanie trzeciego rozdziału z Listu do Galatów: jeśli jesteśmy w Chrystusie, to jesteśmy też dosłownie nasieniem Abrahama, a w związku z tym dziedzicami. Widzimy rodzinę możliwie najszerzej: od Abrahama do każdego z nas – i to jest Święta Rodzina. W przeciwnym wypadku wyrwalibyśmy tę trójkę: Jezusa, Maryję i Józefa, i chcielibyśmy ich rozpatrywać jako niemających żadnych relacji z tymi, co przed nimi, i z tymi, co po nich. Myślę, że wszyscy jakoś czujemy, że to by było duże zafałszowanie. Nie ma rodziny Jezusa bez Jego przodków. Jezus wyrasta z wiary Izraela, z wiary, która sięga Abrahama. Nie patrzymy tylko na Świętą Rodzinę jak na wzór, ale patrzymy na Świętą Rodzinę jak na swoją rodzinę. Historia sięgająca Abrahama jest historią naszej własnej rodziny.
Co nam mówią te czytania o rodzinie? Mówią przede wszystkim tyle, że rodzina jest przestrzenią przeżywania wiary. Abraham nie gdzie indziej, tylko w rodzinie przeżywał swoją wiarę. Można by nawet powiedzieć, że jego życie rodzinne jest przestrzenią próby jego wiary. Rodzina jest przestrzenią jego wiary: wiary Abrahama, Sary, Izaaka, Maryi i Józefa. To wiara każe Maryi i Józefowi przedstawić Jezusa w świątyni. Od samego początku do końca w tej rodzinie widać, że przestrzeń wiary jest przestrzenią obdarowania: obietnicy i wypełnienia obietnicy. Abrahamowi jest obiecane potomstwo – i Bóg dotrzymuje tego słowa. Maryja i Józef są obdarowani synem, który jest Synem Bożym, i przeżywając świadomość tego, że są obdarowani takim Synem, przynoszą Go do świątyni, żeby rozpoznać Go jako Tego, który jest święty, który należy do Pana, nie do nich.
Warto podkreślać, że rodzina w wierze pokazana jest właśnie jako przestrzeń obietnicy Bożej, Jego działania, miłości i mocy – bo chyba żyjemy coraz bardziej w takich czasach, kiedy rodzina widziana jest raczej w kategoriach opresji niż błogosławieństwa. Pamiętam, że w czasie synodu poświęconego rodzinie bardzo mocno to wychodziło z badań, które prowadziła pani profesor Kaja Kaźmierska i potem z debat, które zrodziły się wokół owych badań. Łatwo jest przedstawić rodzinę jako obszar opresji, to znaczy miejsce, w którym muszę zrezygnować ze swoich praw i ze swoich marzeń. Ktoś chciał być podróżnikiem, a teraz musi siedzieć w domu, bo dzieci mu się urodziły. Co więcej, pamiętam takie sformułowanie jak „metaopresja”, co znaczy, że sama rodzina nakłada na nas rozmaite zobowiązania, ale te zobowiązania są nałożone na rodzinę przez Kościół i przez państwo – bo one potrzebują rodziny. A człowiek, który miałby założyć rodzinę, czuje się taki malutki i przygnieciony przez wszystkie te zobowiązania. Kto wie, czy gdybyśmy poszerzyli perspektywę, to nie moglibyśmy też w ten sposób popatrzeć na życie w Kościele. Mówimy, że Kościół to rodzina w Jezusie, która sięga Abrahama… Ktoś potrzebuje takich mocnych relacji w Kościele? Jesteśmy dla siebie siostrami i braćmi. Ale powiedzieć do siebie: siostro, bracie – to zobowiązujące. Po co się pchać w takie relacje? To jest właśnie ta opresywność. Lepszy jest dystans: przyjdę do kościoła, owszem, ale nigdzie Kościoła nie tworzę. Jestem w kościele, bo jest obowiązek: msza święta niedzielna. Ale gdzie jest ten Kościół, w którym ja buduję relacje, i to właśnie relacje rodzinne? Tam, gdzie próbuję to robić, tam zaczyna się zobowiązanie.
Pismo nam pokazuje, że rodzina jest obszarem Bożej obietnicy, a nie tylko Bożych wymagań. Oczywiście wymagania też się pojawiają, bo jest to – jak ładnie mówił Benedykt XVI – porządek miłości. Miłość nie jest jedynie rezerwuarem dobrych uczuć (to też śliczne określenie Benedykta XVI), miłość zawiera pewien porządek. I z niego wynikają zobowiązania, to prawda, ale przede wszystkim jest to wielka przestrzeń Bożych obietnic. Nie żadnej opresji, tylko obietnic i działania Bożego, Jego miłości. Słowo wyraźnie pokazuje nam, że te obietnice dotyczą zwłaszcza takich momentów, które po ludzku wydają nam się już nieziszczalne.
Popatrzmy na obietnicę daną Abrahamowi. Kiedy ten ją usłyszał, miał osiemdziesiąt pięć lat, a spełniła mu się, kiedy miał sto. Po drodze było więc piętnaście wcale nie łatwych lat czekania, czekania i czekania. Każdy z nas czuje, że z każdym kolejnym rokiem spełnienie tej obietnicy, że otrzyma z Sary potomstwo, i w dodatku jeszcze liczne, wydawało się coraz bardziej nierealne. Obietnica Boga w tej rodzinie wydaje się nierzeczywista, a spełni się właśnie w takim momencie, w którym w sposób naturalny już naprawdę nie będzie mogła być wypełniona. Jak ktoś ma sto lat, to już mu się dzieci nie rodzą, prawda? A właśnie, że się rodzą. To jest niesłychanie dobra nowina, bo podejrzewam, że gdybyśmy przyjrzeli się temu wszystkiemu, co Bóg nam obiecuje, zarówno w życiu każdej rodziny, jak i w życiu tej rodziny, którą jest Kościół, to jesteśmy gotowi powiedzieć: „Nie, nie. Żarty. To jest coraz mniej realne, a może lepiej powiedzieć: coraz bardziej nierealne”. W Łodzi jedna trzecia małżeństw się rozpada, więc gdzie jest ta obietnica? Ludzie się rozchodzą, czasem już po kilku miesiącach. Żyjąc w takim świecie, mamy poczucie, że to jest oderwane od życia. Mówimy o Kościele jako rodzinie, a ktoś, kto poczyta o Kościele informacje na dowolnym portalu, mówi: „Żartujecie chyba”.
Teraz nie chodzi o to, żeby dyskutować z tym wszystkim, co się dzieje, ale żeby odkryć dokładnie to, co rządzi historią Świętej Rodziny: że jej życie jest jednym wielkim obszarem spełnionych Bożych obietnic, że ta rodzina funkcjonuje nie dzięki temu, co jest możliwe naturalnie, lecz dzięki temu, co Bóg w niej sprawia, co na pierwszy rzut oka nie wydaje się możliwe. Są możliwe małżeństwa i rodziny chrześcijańskie – pod warunkiem że się ich nie buduje na sobie, lecz na łasce, na Bogu, na obietnicy, na sakramentach, na słowie. Wtedy wszystko jest możliwe. Podobnie jest możliwe, naprawdę, żeby Kościół był rodziną sióstr i braci – też nie wtedy, kiedy buduje się go na sobie, na takich czy innych układach, na takich czy innych sympatiach, lecz kiedy budujemy poważnie, na fundamencie, którym jest Jezus. On jest kamieniem, głowicą węgła, która spina nas wszystkich w jedno. Kiedy budujemy na doświadczeniu Boga, który jest Ojcem dla nas wszystkich, wtedy to wszystko jest możliwe. Uwierzmy, że Święta Rodzina ani nie jest ideałem nie do osiągnięcia, ani tym bardziej nie jest takim właśnie przepowiadaniem opresji na nas nałożonych, lecz jest obietnicą daną nam przez Boga. I Bóg jest na tyle mocny, żeby w swojej wierności tę obietnicę wypełnić.
Jeśli zapytać młodych ludzi w Polsce o to, co jest dla nich najważniejszą wartością, najważniejszym pragnieniem, to zawsze odpowiadają: rodzina. Nie wiara, lecz rodzina. Tak jest we wszystkich rankingach i badaniach. To pragnienie dobrej rodziny, dobrego męża, dobrej żony, jest też pragnieniem Pana Boga. Historia zbawienia jest historią rodziny. W Abrahamie wszyscy stajemy się jedną rodziną, w Jezusie wszyscy jesteśmy dziećmi Boga. Pan Bóg wiąże z rodziną wielkie nadzieje. Jest wiele takich miejsc w Piśmie Świętym, które pokazują, że człowiek, który pojawia się na scenie historii zbawienia, prowadzony jest rodowodem. Na przykład Księga Judyty w Starym Testamencie wprowadza Judytę rodowodem dwudziestu sześciu przodków. Nie chodzi o to, że ludzie w Biblii mają hopla na punkcie sporządzania rodowodów, to nie ta ambicja. Jest w ludzie Bożym takie wyczucie, że przekaz wiary dokonuje się w rodzinie: Abraham przekazał wiarę Izaakowi, Izaak przekazał ją Jakubowi, a Jakub Józefowi.
Pan Bóg ma niesamowite zaufanie do człowieka, któremu w rodzinie powierza przekaz wiary. Pamiętam taką rozmowę w Londynie, z trzydziestoletnim mężczyzną, który był gdzieś na granicy depresji. Pytam go: „Człowieku, masz dzieci?”. A on mówi: „Tak, mam dwóch synów”. Mówię mu: „Pan Bóg ci zawierzył wychowanie dwóch mężczyzn. Pan Bóg ci ich powierzył”. Jak wielka jest wiara Boga w człowieka! Człowiek nie tylko jest zdolny przekazać życie, ale potrafi to życie potem prowadzić, pomóc mu wzrastać, również w wierze, potrafi pomóc odkryć, kim jest Bóg. Podstawowym kanałem przekazu wiary jest rodzina, a wielkie zaufanie Boga do ludzkiej rodziny bierze się stąd, że Bóg jest ich stwórcą: stworzył człowieka do życia we wspólnocie.
Bóg stwarza człowieka do życia w miłości. Stworzenie, które jest wydarzeniem przeszłym, trwa nieustannie: właśnie w tej chwili Pan Bóg was stwarza do życia w miłości. Ale mając nadzieję na ludzką rodzinę, małżeństwo, ludzką miłość, Pan Bóg nie szuka idealnych kandydatów na partnerów. Młodzi często modlą się o dobrego męża i o dobrą żonę. Intencja sensowna, tylko co to znaczy? Macie przykład, może nie najlepszy, w Zachariaszu. Bóg sam wybiera rodzinę, której powierzy przekaz życia, wychowania i przygotowania Jana Chrzciciela, o którym Jezus powie: „największy narodzony z niewiast”, który ma poprzedzić Jezusa i być największym prorokiem Starego Testamentu. Wychowanie tego Jana powierzone jest Zachariaszowi – człowiekowi, który w najważniejszym momencie życia, gdy Bóg do niego mówi: „Twoja modlitwa jest wysłuchana, twoja niepłodna stara żona urodzi ci syna”, okazuje się niewierzący. I nie ma innego sposobu na tę jego niewiarę, jak zabrać mu mowę. I słusznie, bo o czym ma mówić kapłan, który nie wierzy. Zachariasz dostaje niesamowite rekolekcje w ciszy przez dziewięć miesięcy, i przez cały ten czas będzie widział, jak łono Elżbiety rośnie. Ma dziewięć miesięcy, żeby zobaczyć, jak Bóg jest wierny przy całej jego niewierze, jak Bóg dotrzymuje słowa, chociaż on w najważniejszym momencie zdezerterował w niewiarę. Dlatego – gdy po tych dziewięciu miesiącach dali mu tabliczkę, żeby na niej napisał to, co się w tej ciszy urodziło, co w nim narosło, co wreszcie pojął – napisał: „Jan”. Imię swojego syna. Jan po hebrajsku znaczy: Bóg jest łaskawym dawcą. Łaskawym, bo daje komuś, kto nie zasłużył, kto okazał się niewierzący. Rozumiecie to? Pan Bóg zawierza wychowanie wielkiego proroka mężczyźnie, ojcu, który w tym momencie, w którym go spotykamy, okazał się niedowiarkiem. Właśnie o to idzie. Pan Bóg ma niesamowite zaufanie do ludzi, którzy nie są idealni.
Do mnie to kiedyś bardzo mocno dotarło, gdy przygotowywałem rekolekcje na podstawie Drugiego Listu do Tymoteusza. Zachęcam, przeczytajcie go sobie kiedyś, krótki tekst, ma cztery rozdziały. Ostatni list, jaki Paweł w życiu napisał. Pisze go z więzienia, za chwilę wyprowadzą go na ścięcie. Dlatego ten list jest też dramatyczny, bo Paweł wiedział, że odchodzi, i szukał kogoś, kto poprowadzi jego dzieło dalej. Pisze do Tymoteusza i zaraz na początku w pierwszym rozdziale mówi mu: błogosławię Boga za twoją wiarę, ona najpierw zamieszkała w twojej babce i w twojej matce. To jest bardzo piękne, że temu człowiekowi, który miał być jednym z najważniejszych biskupów pierwszego pokolenia chrześcijan, Paweł mówi: popatrz na wiarę swojej mamy i swojej babki, popatrz, im zawdzięczasz swoją wiarę. A my wiemy z Dziejów Apostolskich, że Tymoteusz dopiero jako dorosły mężczyzna został przez Pawła obrzezany. To znaczy, że jego matka, którą Paweł stawia jako wzór wiary, nie obrzezała go w dzieciństwie, choć powinna to była zrobić w ósmym dniu, żeby tego dopiero co urodzonego chłopca wprowadzić do ludu Bożego. To jest tak, jakby wasza mama was nie ochrzciła. Dlaczego tego nie zrobiła? Odpowiedź daje Tradycja: małżeństwo było mieszane, ona była Żydówką, a jej mąż i ojciec Tymoteusza był poganinem. Najwyraźniej był tak mocny i dominujący w rodzinie, że matka ze strachu przed mężem nie wprowadziła swojego nowo naro-dzonego syna do ludu Bożego. Paweł mówi do Tymoteusza: patrz na wiarę swojej matki, ucz się wiary od niej.
To jest takie niesamowite, że Pan Bóg wierzy w rodzinę taką, jaka ona jest, a nie w idealną. To by było cudnie, gdyby Tymoteusz miał fantastycznych rodziców, takich bardzo wierzących, bo teraz właśnie będą wychowywać przyszłego biskupa. To by było bardzo cudnie, gdyby Jan Chrzciciel miał ojca wierzącego jak skała, żeby na nim mógł się budować w swojej wierze – a ma ojca, który w najważniejszym momencie okazuje się niewierzący. Pan Bóg nie boi się relacji z takimi ludźmi. To dotyczy też małżeństwa, choć trochę naokoło do tego zmierzam. Ja to kiedyś zrozumiałem, gdy przyszło mi zmierzyć się z takim fragmentem z Listu do Efezjan, który nigdy mi nie pasował. Wydawał mi się napisany przez kogoś, kto jest niepoważnym teologiem i pisze jakieś teorie, ale niczego z małżeństwa nie rozumie. Pamiętam w mojej krakowskiej wspólnocie – miałem z nimi ciągle wiele spotkań, potem błogosławiłem ich małżeństwa, a potem chrzciłem ich dzieci – zawsze było tak, że jak mieli wybierać sobie czytania na ślub, to się modliłem, żeby nie wybrali tego właśnie fragmentu. I oczywiście, ponieważ się modliłem o to, żeby nikt z nich nie wpadł na ten pomysł, to w końcu ktoś wpadł: „My bardzo chcemy Efezjan, rozdział piąty”. Wtedy odkryłem, że to jest genialny tekst, bo Paweł mówi, że małżeństwo chrześcijańskie odzwierciedla związek Chrystusa z Kościołem. Opisuje to podobieństwo w ten sposób, że Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego, czyli za was i za małżeństwo, samego siebie. Umiłował Kościół i wydał się za niego, aby postawić go przed sobą nie jako niemającego skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego, lecz aby był doskonały. Czytałem ten tekst i czytałem, aż w końcu do mnie doszło, że kiedy Chrystus wydaje się za Kościół, to Kościół ma skazy i zmarszczki, i wszystko. I właśnie temu ma służyć to małżeństwo, żeby na końcu Chrystus mógł postawić przed sobą Kościół jako doskonały, nie mający żadnej skazy i zmarszczki. Ale to jest punkt dojścia, a nie punkt wyjścia.
Pamiętam, że gdy już na ślubie powiedziałem: „Czy Beata jest idealną kandydatką na żonę? Ależ skąd”, to jej rodziców aż podniosło. „A czy Mikołaj jest idealnym kandydatem na męża? Broń Boże” – to mama Mikołaja prawie wstała. Kto więc jest idealnym kandydatem? Ani ona, ani on, czy będą, możecie to wiedzieć dopiero na jakąś 50. rocznicę ślubu. Temu służy cała droga w małżeństwie. Doskonałość jest punktem dojścia, nie punktem wyjścia. Jeśli modlicie się o dobrego męża i dobrą żonę, to modlicie się o waszą przyszłą połowę, żeby osiągnęła doskonałość tak na dwa miesiące przed śmiercią, a nie na początku drogi. Rozumiecie to? Idealny mąż, idealna żona, to będzie ta osoba, którą Pan Bóg ci dał. Odczytacie to razem przed Bogiem, że chcecie być dla siebie mężem i żoną, że chcecie być razem dla waszych dzieci. Pan Bóg też tego chce. Daje was sobie wzajemnie, bo Wam ufa, i powierza właśnie wam dzieci do wychowania, bo wam ufa. Nie dlatego, że jesteście idealni – popatrzcie do lustra i powiedzcie to sobie uczciwie.
Doskonałość, świętość jest dopiero punktem dojścia. Zbudujecie cudne rodziny, zbudujecie fantastyczne małżeństwa, oparte o Niego, nie o siebie i o przekonanie, że znaleźliście idealną osobę. Tu akurat mam najgorsze doświadczenie. Mam przed oczami kobietę, która wychodziła za mąż za faceta, o którym mówiono w takich superlatywach, że już naprawdę lepiej nie mogła trafić: i młody, i pobożny, i inteligentny, a jaki pracowity! Taki był fantastyczny, że tuż po weselu powędrował z powrotem do mamy, a małżeństwo było nieważne. Cały świat był w niego zapatrzony: wzorzec kandydata na męża. A on chciał mieć piękną żonę, żeby móc się popisywać przed kolegami, bo nikt takiej nie miał.
Uczcie się od Boga, mówię to też do siebie, bo On tworzy historię z ludźmi takimi, jacy są, wierząc w to, że każdy z nich osiągnie doskonałość gdzieś pod koniec życia. Wasze małżeństwa będą wam dane jako droga do świętości, a nie jako nagroda za to, że jesteście cudni. To jest droga, ludzie mogą się zmieniać, ludzie rosną, dojrzewają. Wasze małżeństwa będą coraz lepsze, coraz piękniejsze.
Opowiem wam pewną historię, przyjmijcie ją jako świadectwo. Miałem wielkie szczęście poprowadzić do Ziemi Świętej pielgrzymkę osób z niepełnosprawnością. Pojechało czterdzieści osób poruszających się na wózkach, a do tego tyleż zdrowych, żebyśmy jakoś mogli się tam przemieszczać. Wśród tych osób też małżeństwa. Byliśmy w Kanie Galilejskiej, a tam zawsze modlimy się za małżeństwa. Nie stosuję nigdy żadnej formułki, tylko mówię: „Słuchajcie, idźcie sobie gdzieś tam do kąta. Wiadomo, że małżeństwo tworzy zgoda. Powiedzcie sobie od nowa przysięgę, co chcecie sobie powiedzieć na dalsze życie. Nikt tego nie podgląda, powiedzcie sobie to twarzą w twarz”. Rozeszli się, a ja poszedłem sam się pomodlić, w końcu też mam żonę, nazywa się Kościół. Byłem skupiony, ale po jakimś czasie zobaczyłem przede mną dwa małżeństwa: jedno z nich było już po 50. rocznicy, drugie nieco młodsze, ale tylko nieco. W obu tych małżeństwach jedna osoba była z niepełnosprawnością, a druga zdrowa. Ci po 50. rocznicy, więcej niż złoci jubilaci, szczebiotali do siebie jak nastolatki, a na końcu się ucałowali. To było takie młode! Rewelacja, nie mogłem oderwać oczu. Coś niesamowitego, jaka świeżość w miłości między ludźmi! Już byście ich o nic nie podejrzewali, a tu dopiero się zaczęło. Przed nimi była druga para. Ona, w ogromnym stopniu niepełnosprawności, przesiadła się z wózka do ławki, a potem – wyobraźcie to sobie – z największym bólem i trudem dźwignęła się i uklękła przed mężem, żeby na kolanach powiedzieć to, co mu przyrzeka na resztę życia. Jak patrzycie na takich ludzi, którzy są tak właśnie przekonujący w swojej wzajemnej miłości, to widzicie, jak ta ich miłość urosła przez te wszystkie lata, nie najłatwiejsze sytuacje, bardzo trudne i obciążenie chorobą i bolesnym doświadczeniem. Przeszli przez to razem, dali życie dzieciom i wychowali je – przy wszystkich swoich trudnościach. To, co jest między nimi teraz, jest tysiąc razy większe od tego, co było pięćdziesiąt czy czterdzieści lat wcześniej. Oni są teraz kompletnie innymi ludźmi, bo tak ich Pan Bóg zmienił na tej drodze. Zrobił to Chrystus, który jest miłością między nimi. To znaczy, że każde z nich naprawdę znalazło dobrego męża i dobrą żonę, choć może niekoniecznie było to widać w momencie, kiedy się pobierali.
Miejcie takie zaufanie do Pana Boga. On pracuje z konkretnymi ludźmi, nie z marzeniami. Ideałów nie ma. To znaczy są, ale dopiero jak umierają. To jest dobra nowina, bo oznacza, że jest nadzieja i dla nas: ja też jeszcze mogę się zmienić. Modlę się za was o dobrych mężów i o dobre żony, to znaczy o takich ludzi, którzy przez cały czas waszego małżeństwa będą rosnąć do świętości, a jak będą mieć osiemdziesiąt pięć lat, to będziecie mogli o nich powiedzieć, że nie mają żadnej zmarszczki ani skazy, ani niczego podobnego.
Jeżeli ktoś w historii ludzkości miał idealną żonę, to