Mój mechanik - Helena Leblanc - ebook + książka

Mój mechanik ebook

Leblanc Helena

4,0

Opis

Co się stanie, kiedy inteligentna, obdarzona ognistym temperamentem i ciętym dowcipem, ale zawiedziona męskim rodzajem kobieta spotka przystojnego mechanika, który pewnością siebie mógłby przebić każdego? A co będzie, kiedy Casanova w ogrodniczkach trafi na pierwszą kobietę, która mu się oprze?

Pierwsze spotkanie Luizy i Mateusza to nie tylko zderzenie mężczyzny i kobiety, ale również dwóch mocnych charakterów i kompletnie różnych stylów życia. Aż iskry lecą!

A kiedy do akcji wkracza wredny, ale przystojny i fascynujący szef Luizy, a zazdrosna dawna kochanka Mateusza coraz częściej przypomina o sobie, historia zamienia się w emocjonalny rollercoaster dla obojga bohaterów.

„Mój mechanik” to zabawne komentarze i sytuacje, odrobina wzruszeń, ale przede wszystkim gorący, pełen emocji romans, który może udowodnić, że nie wszystko złoto, co się świeci … i nie wszystko błoto, co się lepi. A także, że miłość może przytrafić się każdemu, nawet w najbardziej zaskakującym czasie i miejscu.

***

 

Myślicie, że nie da się napisać wciągającej, namiętnej historii rozgrywającej się na polskiej prowincji? Debiutująca Helena Leblanc udowodni Wam, że się mylicie! Dajcie się porwać na ekscytującą, lecz momentami wyboistą przejażdżkę z seksownym mechanikiem i dziewczyną, dla której totalnie stracił głowę. Zabawna, romantyczna, a miejscami także wzruszająca – taka właśnie jest książka „Mój mechanik”. Bardzo polecam!

Ludka Skrzydlewska

***

Darmowy fragment:

Prolog

 

Luiza

Czerwiec 2018

Przyznam się od razu: jeżdżę samochodem marki Renault. Już słyszę 

te śmiechy: „kto by chciał jeździć takim gruchotem?!”. Ale możecie 

sobie odpuścić. Nie przekonacie mnie, bo ja naprawdę lubię to 

moje autko. To zgrabny renault megane w kolorze perłowy la-

zur. Jak większość kobiet wybrałam go, bo mi się podobał. Faceci 

zaraz powiedzą, że tylko głupek wybrałby samochód na podstawie 

wyglądu czy koloru. Serio? My wybieramy w ten sposób tylko auta, 

ciuchy, buty i torebki. A oni? Potrafią na podstawie samego wyglą-

du wybrać sobie życiową partnerkę. I to niby ma być takie mądre?

Czas się przedstawić. Mam na imię Luiza. Pracuję w biurze, 

w niemieckiej firmie z branży automotive. Pełno takich w specjalnej 

strefie ekonomicznej leżącej niedaleko mojego małego dolnośląskie-

go miasta. Dlaczego jeżdżę renówką? Chciałabym odpowiedzieć: 

„właśnie dlatego, że pracuję w niemieckiej firmie motoryzacyjnej”, 

za co szef by mnie udusił, a większość z was zabiła śmiechem, ale 

prawda jest inna. Po prostu renaulty są tanie.

Mam dwadzieścia dziewięć lat i mieszkam z rodzicami. Znowu 

się śmiejecie? Sami spróbujcie z pensji wynoszącej dwa tysiące sie-

demset złotych miesięcznie wynająć własne mieszkanie. O kupnie 

nawet nie marzę. A jeszcze trzeba się utrzymać.

  Sami wiecie, że opłaty, paliwo i ubrania kosztują, a czasem przy-

dałoby się też coś zjeść. Trudna sprawa, zwłaszcza kiedy trzeba sobie 

radzić samemu. No właśnie, powinnam chyba wspomnieć w tym 

miejscu, że niedawno rozstałam się z chłopakiem, z którym byłam 

w związku prawie dziesięć lat. Dekada, dziesięć zmarnowanych lat, 

kiedy „myślałam”, że układam sobie życie. A tymczasem znowu je-

stem w punkcie wyjścia.

Czy mogę powiedzieć coś, co jeszcze bardziej pogrąży mnie w wa-

szych oczach? Na pewno tak! Mój samochód się psuje. Najczęściej 

dzieje się to w najmniej dogodnym i zupełnie nieoczekiwanym 

momencie, czyli wtedy, kiedy najbardziej go potrzebuję. Wiadomo, 

prawo Murphy’ego. Ale za co mnie to spotyka?!

I dziś właśnie tak się stało. Jutro mam jechać na ważne szkolenie 

z szefem. Muszę być w pracy przed siódmą, żaden bus nie jedzie do 

strefy ekonomicznej o tej godzinie, bo kursują zgodnie ze zmianami 

w fabrykach, a ten drań (mówię o aucie, oczywiście) mnie tak wy-

stawił. W panice obdzwoniłam wszystkich mechaników w okolicy 

i tylko jeden zgodził się zajrzeć do mojej meganki jeszcze dziś. „Spe-

cjalista od aut francuskich” – tak się reklamuje w Internecie. Więc 

zaraz tam jadę, żeby zostawić moje autko w jego rękach. Trzymajcie  

kciuki, proszę. Liczę na was. I na tego mechanika też.

***

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 320

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (114 oceny)
55
24
20
10
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kwiatkuszek34

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka polecam gorąco ☺️ tym kto nie czytał 😁
51
josephine_B
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Swietna ksiazka pelna humoru. Polecam 🖤 i w koncu nie 250 stron a pelnowymiarowa powiesc!
51
Ksiazkowe_zauroczenie

Dobrze spędzony czas

Tytuł: "Mój mechanik" Autorka: Helena Lebranc Wydawnictwo: Litera Inventa "Mój mechanik"to książka,która opowiada o losach Luizy,Mateusza,Hansa i Jacka. Luzia to młoda dziewczyna , która pracuje w niemieckiej firmie z częściami samochodowymi. Po 10 latach związku zostaje porzucona przez narzeczonego. Ale nie poddaje się i jest silna kobietą. Mateusz to 30 letni zawzięty kawaler,który nie jest zainteresowany stałym związkiem. Prowadzi zakład mechaniczny ,w którym naprawią przeważnie samochody Francuskie. Hans jest szefem w firmie ,w której pracuje Luzia. Jest on wymagającym i ostrym szefem. Jacek to brat Luizy , który zawsze służy jej pomocą. Chodź sam nie do końca umie ułożyć sobie życie. Ciężko mu stworzyć stały związek. "Uwierz mi, poczujesz to sama. To nie będzie facet, który rzuci się na ciebie jak pies na kawałek mięska. Tylko taki, który otoczy cię ramieniem i da ci sie wypłakać, jak będzie ci smutno, da ci jesć, gdy będziesz głodna, i zrobi coś głupiego, żeby cię rozwesel...
30
adazet

Nie oderwiesz się od lektury

Książkę czyta się szybko I przyjemnie. Autorka kreuje fajnych, normalnych bohaterów. Historię poznajemy z perspektywy wielu postaci, mamy też liczne retrospekcje. Nie ukrywam, że trochę mi to przeszkadzało- szczególnie mnogość narratorów. Dzięki temu można poznać różne punkty widzenia, ale dla mnie było ich trochę za dużo. Za to bardzo podobało mi się, że Autorka oprócz perypetii uczuciowych poruszyła też problem dorosłych dzieci alkoholików. Książka to lekka, przyjemna historia.
30
Anilewe111

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna historia ,lekko pikantna i poruszająca temat DDA. Przeczytałam w jeden dzień. Super 🥰
30

Popularność




Copyright ©2022 by Helena Leblanc

Copyright ©2022 by Litera Inventa

Wydanie pierwsze, 2022

Redakcja: Ewelina Gałdecka – Ewelingua

Pierwsza korekta: Joanna Mroczkowska – Literka po literce

Druga korekta: Agata Bogusławska – Babka od korekty

Skład i łamanie: Andrzej Zyszczak – Zyszczak.pl

Projekt okładki: Michał Wróbel – Wrubcio.pl

ISBN: 978-83-67355-01-8

© Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej fragmenty nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autora lub wydawcy.

© All rights reserved

[email protected]

Prolog

Luiza

Czerwiec 2018

Przyznam się od razu: jeżdżę samochodem marki Renault. Już słyszę te śmiechy: „kto by chciał jeździć takim gruchotem?!”. Ale możecie sobie odpuścić. Nie przekonacie mnie, bo ja naprawdę lubię to moje autko. To zgrabny renault megane w kolorze perłowy lazur. Jak większość kobiet wybrałam go, bo mi się podobał. Faceci zaraz powiedzą, że tylko głupek wybrałby samochód na podstawie wyglądu czy koloru. Serio? My wybieramy w ten sposób tylko auta, ciuchy, buty i torebki. A oni? Potrafią na podstawie samego wyglądu wybrać sobie życiową partnerkę. I to niby ma być takie mądre?

Czas się przedstawić. Mam na imię Luiza. Pracuję w biurze, w niemieckiej firmie z branży automotive. Pełno takich w specjalnej strefie ekonomicznej leżącej niedaleko mojego małego dolnośląskiego miasta. Dlaczego jeżdżę renówką? Chciałabym odpowiedzieć: „właśnie dlatego, że pracuję w niemieckiej firmie motoryzacyjnej”, za co szef by mnie udusił, a większość z was zabiła śmiechem, ale prawda jest inna. Po prostu renaulty są tanie.

Mam dwadzieścia dziewięć lat i mieszkam z rodzicami. Znowu się śmiejecie? Sami spróbujcie z pensji wynoszącej dwa tysiące siedemset złotych miesięcznie wynająć własne mieszkanie. O kupnie nawet nie marzę. A jeszcze trzeba się utrzymać.

Sami wiecie, że opłaty, paliwo i ubrania kosztują, a czasem przydałoby się też coś zjeść. Trudna sprawa, zwłaszcza kiedy trzeba sobie radzić samemu. No właśnie, powinnam chyba wspomnieć w tym miejscu, że niedawno rozstałam się z chłopakiem, z którym byłam w związku prawie dziesięć lat. Dekada, dziesięć zmarnowanych lat, kiedy „myślałam”, że układam sobie życie. A tymczasem znowu jestem w punkcie wyjścia.

Czy mogę powiedzieć coś, co jeszcze bardziej pogrąży mnie w waszych oczach? Na pewno tak! Mój samochód się psuje. Najczęściej dzieje się to w najmniej dogodnym i zupełnie nieoczekiwanym momencie, czyli wtedy, kiedy najbardziej go potrzebuję. Wiadomo, prawo Murphy’ego. Ale za co mnie to spotyka?!

I dziś właśnie tak się stało. Jutro mam jechać na ważne szkolenie z szefem. Muszę być w pracy przed siódmą, żaden bus nie jedzie do strefy ekonomicznej o tej godzinie, bo kursują zgodnie ze zmianami w fabrykach, a ten drań (mówię o aucie, oczywiście) mnie tak wystawił. W panice obdzwoniłam wszystkich mechaników w okolicy i tylko jeden zgodził się zajrzeć do mojej meganki jeszcze dziś. „Specjalista od aut francuskich” – tak się reklamuje w Internecie. Więc zaraz tam jadę, żeby zostawić moje autko w jego rękach. Trzymajcie kciuki, proszę. Liczę na was. I na tego mechanika też.

Rozdział I

To pilne, proszę pana

Luiza

Czerwiec 2018

To był wtorek, 5 czerwca. Żeby było śmieszniej, poprzedniego dnia miałam urodziny. Tak, urodziłam się 4 czerwca 1989 roku. W dzień, kiedy w Polsce – na podstawie decyzji, która zapadła przy Okrągłym Stole – zostały przeprowadzone pierwsze wolne wybory. Kiedy wpiszecie w Google hasło „4 czerwca 1989” (spróbujcie, serio), wyskoczą takie wyniki: „wybory 4 czerwca 1989”, „śmiertelny cios dla komunistycznej dyktatury”, „historia wielkiego zwycięstwa”, „klęska komuny i triumf Solidarności” i tak dalej. Ani słowa o mnie. Ani jednego słowa. A przecież ja się wtedy urodziłam!

I tak się właśnie czułam od urodzenia – nic nieznacząca. Nikt nie zauważył, że przyszłam na świat (oprócz mojej mamy, jak mniemam), bo mój starszy o cztery lata brat był wtedy u babci, a tata schlał się tak, że niczego z tego dnia nie pamięta. Dla niektórych facetów nawet narodziny córki mogą być dobrym powodem, żeby się upić.

Mimo wszystko mama jakimś cudem wychowała mnie na porządnego człowieka. Brata nie wspominam, bo jego wkład w moje „wychowywanie” („Nie ruszaj moich rzeczy!”) bywał dla mnie czasem bolesny. A jednak bardzo go kocham. Można powiedzieć, że Jacek to dziś najbliższa mi osoba.

Tata, jeśli nie miał okazji, żeby pić, głównie pracował, więc niewiele go było w moim życiu. Teraz próbuje to nadrabiać. Ale to dłuższa historia.

Tak więc właśnie dzień po moich urodzinach moja meganka znowu odmówiła posłuszeństwa. Coś zaczęło niemiłosiernie stukać w prawym przednim kole. Po dłuższych poszukiwaniach udało mi się znaleźć mechanika, który stwierdził przez telefon, że „z radością zajmie się dziś moim maleństwem”. Cokolwiek to miało znaczyć. Ponieważ nie miałam żadnego wyboru, bo auto było mi bardzo, ale to bardzo potrzebne na następny dzień, umówiłam się z nim na wpół do piątej, czyli zaraz po powrocie z pracy.

Dwadzieścia po czwartej byłam w domu. Nie zdążyłam się nawet przebrać, tylko napiłam się wody, złapałam kluczyki od auta i pojechałam na umówione spotkanie mojego maleństwa z jego nowym mechanikiem.

Do warsztatu przyjechałam punktualnie o szesnastej trzydzieści. Byłam z siebie dumna, bo dotarcie na czas kosztowało mnie sporo wysiłku i poświęcenia. Byłam głodna i nadal miałam na sobie swój służbowy strój – buty na niewielkim obcasie, ołówkową spódnicę, białą bluzkę i szarą marynarkę, zgodnie z firmowym dress code’em. Ani to wygodne, ani ładne. Ale obowiązkowe.

Kiedy skończyłam liceum, myślałam, że już nigdy nie będę musiała się ubierać „na galowo”. Na studiach się nie czepiali. Większość kolegów i koleżanek przychodziła na zajęcia i egzaminy ubrana tak, jak chciała, i nie miała z tego powodu problemów. No może pominąwszy tego gościa w dresach, którego kiedyś wygoniła z egzaminu pewna stara zołza. I nie, nie mówię tak na panią doktor, bo miałam u niej jedyną tróję na pierwszym roku. Mówię tak, bo to naprawdę była wredna baba. Ale po studiach poszłam do pracy i trzy, dwa, jeden… powrót do nielubianego dress code’u!

Tak więc zmęczona, głodna i w niewygodnych ciuchach weszłam z miną cierpiętnicy do warsztatu. Na kanale stał jakiś samochód, ale nikogo nie było w pobliżu. Stuk, stuk, stuk, moje obcasy (plus pogłos w hali warsztatu) narobiły prawdziwego hałasu. Podeszłam bliżej i zajrzałam do auta, ale tam też nikogo nie było. Ani w kantorku, który znajdował się obok.

– Dzień dobry – powiedziałam głośno. – Jest tu kto? – Odwróciłam się w stronę kantorka, licząc, że ktoś jednak stamtąd wyjdzie. Nic z tego. – Masz swoje szczęście, Luizko. Nawet mechanik cię wystawił… Trzeba iść. – Westchnęłam i już zamierzałam skierować się do wyjścia, kiedy głos spod ziemi sprawił, że aż podskoczyłam.

– Ależ nie, proszę tak stać, mam tu świetny widok. Albo jakby mogła pani podejść trochę bliżej… – powiedział męski głos. Po chwili z kanału wychyliła się rozczochrana głowa, a za nią uśmiechnięta twarz i ramiona mechanika, który po prostu podciągnął się i wspiął po ściance kanału, ignorując zupełnie drabinkę. Stałam i gapiłam się na niego jak oniemiała, aż znowu się odezwał: – A pani przypadkiem nie zabłądziła? – spytał, lustrując mój strój.

– Nie, byłam umówiona na wpół do piątej. Miałam przyjechać z moją meganką – odpowiedziałam poważnie.

– Ach, to pani. – Podrapał się po głowie. – Wyobrażałem sobie panią… jakoś inaczej.

– Słucham? Można sobie kogoś wyobrazić na podstawie rozmowy telefonicznej o usterce w samochodzie? – zdziwiłam się.

– Brzmiała pani jakoś tak… – Chyba szukał odpowiedniego słowa. – …nazbyt poważnie.

– Staro?!

– To nie ja to powiedziałem – zachichotał. – Proszę mi wierzyć, mam mnóstwo klientek i jeszcze nigdy się nie pomyliłem.

– Aż do dziś! – Teraz to ja uśmiechnęłam się z satysfakcją. – Ale czemu mówi pan, że ma mnóstwo klientek? To klientów pan nie ma? – spytałam po chwili, dając mu moment na przetrawienie pierwszej życiowej porażki.

– Widzi pani, że zajmuję się francuskimi samochodami. Faceci nie jeżdżą takim badziewiem, a jeśli już, to niezmiernie rzadko. Dlatego mam głównie klientki i podzieliłem je nawet na różne kategorie.

Kategorie? Co ten pajac ma w głowie? – zastanowiłam się i odpowiedziałam sarkastycznie:

– O proszę, mechanik, socjolog i specjalista od biometrii głosu w jednym?

– Od czego??? – Wyraz jego twarzy wskazywał, że trochę go zaskoczyłam.

– Rozumiem, że chodziło o biometrię? – spytałam.

Pokiwał głową.

– To technika rozpoznawania tożsamości rozmówcy na podstawie jego głosu – wyjaśniłam mentorskim tonem, zadowolona, że czymś go zagięłam.

Teraz wszystko stało się jasne. Jednak miałam do czynienia ze zwykłym mechanikiem, który tylko zgrywał kogoś lepszego od innych.

– Ale do rzeczy. Przyjechałam z moją meganką, a pan obiecał się nią zająć – zmieniłam szybko temat na główny cel mojej wizyty w warsztacie.

– Naprawdę?

– Tak. A po co miałabym przyjeżdżać do warsztatu ze sprawnym autem? Jest mi pilnie potrzebne na jutro. Jadę na szkolenie z szefem i muszę być pod firmą z samego rana – dodałam, żeby nie próbował opóźniać roboty.

– Ach, z szefem… – Mechanik znowu podrapał się po głowie. Zaczynał mnie już irytować tym swoim głupim zachowaniem. – No dobrze, wyprowadzę to auto i zaraz wjadę tu tym pani klekotem.

– Co pan powiedział?! – oburzyłam się.

Ja ci dam klekota! Jak on śmiał tak nazwać mój samochodzik, no jak?!

– No przecież sama pani powiedziała przez telefon, że coś klekocze w kole…

Wzruszył ramionami (i to jakimi!) i uśmiechnął się szelmowsko. Stanowczo miałam już tego dość. Nie chciałam spędzić w tym warsztacie reszty dnia. Byłam głodna, zmęczona i bolały mnie nogi.

– Niech się pani tak nie spina – dodał szybko, widząc moją minę. – A jednak aż tak się nie pomyliłem – wymruczał pod nosem, ale nie miałam już ochoty kontynuować tej dyskusji.

Rzeczywiście, mechanik zjechał z kanału samochodem, którym się zajmował, i po chwili wziął ode mnie kluczyki. Powoli, przy otwartym oknie, wjechał meganką na kanał, przysłuchując się dźwiękom dochodzącym z koła. Kiedy już odpowiednio ustawił moje ukochane, śliczne autko, zatrzymał je, zgasił silnik i pilotem zamknął bramę. Po chwili wysiadł i zeskoczył do kanału. Przezornie odsunęłam się dalej, żeby znowu nie mówił, że ma dobry widok na moje nogi.

Albo nie wiadomo, co on tam jeszcze widział…

Siłą powstrzymałam się, żeby nie zajrzeć sobie pod spódnicę i nie sprawdzić, jakie miałam na sobie majtki. Za cholerę nie mogłam sobie przypomnieć, co dziś rano w pośpiechu włożyłam. Normalnie nikt mi tam nie zaglądał, więc mój dress code nie obejmował bielizny.

I całe szczęście – pomyślałam i odetchnęłam z ulgą.

Mechanik zaczął stukać po podwoziu mojego auta.

– Rdza się sypie – powiedział, bardziej do siebie niż do mnie, więc nie uznałam za słuszne się odzywać. Ale chyba jednak chciał mnie wkurzyć, bo zaraz dodał głośniej: – Podwozie jest zaniedbane. Chyba nikt już dawno nie zaglądał pod to maleństwo… – A zaraz potem mruknął ciszej, ale nadal tak, żebym usłyszała: – Podobnie jak pod jego właścicielkę.

Tego było dla mnie za wiele. Jak on śmie?!

– Pan sobie chyba za dużo pozwala! – powiedziałam wkurzona.

– Ja? To pani nie dba o podwozie – odpowiedział, chichocząc pod nosem.

Cholerka, no nie wierzę. Koleś sypie do mnie drewnianymi, dwuznacznymi tekstami, a ja stoję i się przysłuchuję, zamiast wyjść i trzasnąć drzwiami.

Ale przecież mój samochód był na kanale, a ja naprawdę potrzebowałam go na jutro. Powstrzymałam więc złość i spytałam:

– A jak, pańskim skromnym zdaniem, powinnam zadbać o podwozie mojego auta? – podkreśliłam dwa ostatnie słowa.

– O samochód trzeba dbać tak jak o kobietę – odpowiedział mechanik z kanału, przerywając na chwilę stukanie. – Dobre smarowanie jest niezbędne.

Myślałam, że się przesłyszałam.

Co za cholera z tego mechanika?! Że też on nie ma jeszcze w Googlach żadnych negatywnych opinii! Zaraz mu taką wysmaruję…

– Możemy się umówić na konserwację podwozia przed zimą, jeśli zamierza pani jeszcze tym czymś jeździć – dodał najzupełniej poważnym tonem. Nie było w nim krztyny prześmiewczości. Jak już to… troska?

Czyżbym to ja nadinterpretowała?

– Pomyślę o tym. Ale teraz chciałabym mieć pewność, że dojadę jutro do pracy – odparłam już spokojnie.

– Dojedzie pani. – Stuknął jeszcze dwa razy i wyciągnął coś z koła. Potem znowu wyskoczył z kanału, jakby chciał się popisać swoją zwinnością, i pokazał mi kawałek zardzewiałej blachy. – Proszę zobaczyć. Ten kawałek się oderwał. To fragment osłonki tarczy hamulcowej. Zardzewiał i odpadł. To on tak klekotał w kole.

– Czy to coś poważnego?

– Doradzałbym wymianę tarcz i klocków hamulcowych w najbliższym czasie, ale na tych może pani spokojnie jeździć jeszcze kilka tygodni – odpowiedział całkiem normalnie.

– To ulga. Ile się należy za… usługę? – Chciałam już przejść do meritum i zmyć się stamtąd jak najprędzej.

– Za to? – Wzruszył ramionami. – Ze dwie dychy – odpowiedział, a kiedy już odetchnęłam z ulgą, dodał: – I twoje imię, ślicznotko.

Zatkało mnie na chwilę, ale zaraz pomyślałam, że przecież chyba i tak przedstawiałam mu się przez telefon, kiedy umawiałam się na wizytę.

– Jestem Luiza – powiedziałam, puszczając „ślicznotkę” mimo uszu.

– A ja Mateusz, ale mówią mi Mat. Wiesz, jak szach-mat – zaśmiał się.

– Grasz w szachy? – zdziwiłam się.

– Kiedyś grałem – odparł, jakby to było coś zupełnie zwyczajnego, a potem wyciągnął do mnie rękę. – Miło mi cię poznać, Luizo.

Spojrzałam na jego brudną dłoń i nie wyciągnęłam swojej. Zreflektował się, bo zaraz starannie wytarł ją w robocze ogrodniczki i spytał:

– Teraz może być?

Kiedy znowu pokręciłam głową, po prostu mnie uścisnął i pocałował w policzek.

– Ej, moja marynarka! – wydarłam się, sprawdzając, czy na ramionach nie zostały ślady rąk mechanika.

– Przejmujesz się ciuchami? – Widocznie go zaskoczyłam.

– Tak, bo mam tylko takie dwie i obie muszę zabrać jutro na szkolenie firmowe. Dress code, wiesz?

Mogłam nie pytać, bo po minie widziałam, że nie wiedział.

– Mój dress code to zielone ogrodniczki – zażartował. A potem wziął ode mnie te dwie dychy, oddał mi kluczyki i rzucił: – Zadzwoń, jak będziesz potrzebowała opieki nad swoim maleństwem. – Puścił do mnie oko, po czym uśmiechnął się szelmowsko i zniknął w kantorku, żeby otworzyć mi bramę wyjazdową.

Wróciłam do domu, sama nie wiedząc, co myśleć o tym mechaniku. Ale przynajmniej miałam pewność, że mogę jutro dojechać do pracy.

Na coś się jednak ta przeprawa przydała.

***

Kiedy dotarłam do domu, dochodziła już dziewiętnasta. Byłam okropnie zmęczona, wściekle głodna i jeszcze bardziej bolały mnie nogi. Normalnie bez kija nie podchodź. Zdjęłam te okropne wysokie buty i zaczęłam masować sobie stopy. Jak na złość mój ukochany tata właśnie wtedy przypomniał sobie, że wczoraj miałam urodziny…

– Sto lat, sto lat! – zaśpiewał mi już od wejścia.

– Tato, wczoraj miałam urodziny, nie dzisiaj – odpowiedziałam poirytowana.

Ojciec przegapił nie tylko moje przyjście na świat, ale też prawie każde urodziny. Co z tego, że dziesięć lat temu przestał pić i próbował nadrabiać czas, który stracił, kiedy brat i ja byliśmy mali. Niektórych rzeczy nie da się naprawić, kiedy dzieci mają już dwadzieścia trzy i dziewiętnaście lat. Byliśmy z Jackiem za duzi, żeby powrót taty do życia w trzeźwości cokolwiek zmienił w naszym. Efekt był taki, że Jacek do dziś nie umiał ułożyć sobie życia, a ja… myślałam, że umiem, ale też nie wyszło. A jednak kochałam tatę, jak każde dziecko swoich rodziców. Jak można by inaczej?

– Wiem, że miałaś urodziny wczoraj, Luizo, ale przecież byłem w pracy na drugiej zmianie – przypomniał. – Kiedy wróciłem, już spałaś.

– Tato… – westchnęłam. – Masz przecież telefon. Jacek jakoś mógł do mnie zadzwonić.

– Córeczko, chciałem ci złożyć życzenia osobiście i właśnie to robię – stwierdził i mimo moich protestów uścisnął mnie i pocałował w oba policzki.

– Dziękuję, tato. Od razu mi lepiej – odparłam sarkastycznie i dopiero wtedy mój ojciec zauważył, że rzeczywiście nie wyglądam na zachwyconą.

– Co ci jest? – spytał z troską w głosie.

– Tato, jestem padnięta. Prosto z pracy pojechałam do warsztatu z meganką i dopiero wróciłam. Nic nie jadłam od rana, mam na sobie biurowe ciuchy, a mechanik… – Zastanowiłam się, czy powinnam mówić ojcu o zachowaniu Mateusza, i doszłam do wniosku, że chyba jednak nie.

– Co mechanik? – spytał, żywo zainteresowany.

– Nic. Stwierdził, że to nic poważnego, ale zasugerował, że nie za bardzo dbam o swój samochód.

– Sam ci to mogłem powiedzieć. Nie potrzebowałaś do tego mechanika.

Wzruszyłam tylko ramionami i go wyminęłam. Tego właśnie nie chciałam słyszeć.

W kuchni zrobiłam sobie herbatę, nalałam talerz zupy, którą ugotowała mama (ciepłe posiłki to jedna z zalet mieszkania z rodzicami), a kiedy zjadłam, poszłam prosto do łazienki. Napełniłam wannę gorącą wodą z pianką i zanurzyłam się w pachnącą toń. Położyłam się, zamknęłam oczy i… zobaczyłam uśmiechniętą twarz mechanika Mateusza. Potrząsnęłam głową. Po chwili znowu zamknęłam oczy i znowu zobaczyłam jego.

Co jest, do cholery? Coś mi się przykleiło od spodu do powiek?

Mateusz

Czerwiec 2018

To był dzień jak co dzień. We wtorek, 5 czerwca, zadzwoniła do mnie kobieta (tak, to zwykle są kobiety) z pytaniem o naprawę jej renault megane. Podobno coś stukało w kole. Od razu przyszły mi do głowy dwie rzeczy. Pierwsza: że coś się oderwało i to może być niebezpieczne. Kazałem jej więc jechać ostrożnie. Ale druga myśl była inna. Pomyślałem, że jeśli to typowa blondynka, to może kamień wbił się jej w oponę i teraz stuka. Wtedy sprawa będzie prosta, a może i uda mi się wyrwać panienkę na wieczór. Miałem w tym wprawę. Z głosu i sposobu rozmowy wywnioskowałem jednak, że to raczej dojrzała kobieta, chociaż i taką bym nie pogardził, jakby była zadbana. Trzydziestoletni facet ma taką pozycję, że może bzykać z powodzeniem i dwudziestki, i czterdziestki. A jeśli dba o siebie i umie odpowiednio zagadać, to obraca wszystko, co się do tego nadaje. Mój przyjaciel, Radek, twierdził, że właśnie dlatego od lat miewam głównie klientki. Bo rzeczywiście, kobiety waliły do mojego warsztatu drzwiami i oknami.

Ale uczciwie rzecz biorąc, to był bardziej złożony problem. Wyspecjalizowałem się w autach francuskich, bo zauważyłem, że dzięki temu nie grozi mi bezrobocie. To badziewie się psuje i zawsze będzie się psuło, a jednocześnie jego naprawy nie są ani drogie, ani skomplikowane. W dodatku to relatywnie tanie samochody i w Polsce jeździ nimi mnóstwo ludzi. Szczególnie kobiet. Bo baby wybierają auta na podstawie wyglądu, a Francuzi to chyba zauważyli i dlatego ich samochody są po prostu ładne. I tak koło się zamyka.

Radosław chyba mi zazdrościł. A przecież nie miał czego. To on miał fajną żonę i uroczą córkę, po prostu szczęśliwą rodzinę. A ja, dziecko piątku, wyrywałem klientki, licząc, że dobrą zabawą nadrobię brak szczęścia w miłości.

Od kiedy skończyłem dwadzieścia lat, kobiety traktowały mnie głównie jak fajną zabawkę. Wiecie, jaki jest stereotyp mechanika: ogrodniczki, obcisły T-shirt, umięśnione ramiona i tak dalej… I w końcu sam w to uwierzyłem. Można powiedzieć, że zupełnie bezrefleksyjnie byłem zadowolony z mojego status quo. Tak było do dziś. Bo dzisiaj przyjechała do mnie ta klientka z meganką.

Najpierw usłyszałem stukanie obcasów. Oho, brzmi zachęcająco – pomyślałem.

Potem zobaczyłem przy kanale, w którym pracowałem, nogi właścicielki tych obcasów. No chyba jednak nie – uznałem, przyglądając się samym butom. Czarnym, na niewysokim obcasie, klasycznym. Tak klasycznym, że mogłaby je nosić moja babcia. Przysunąłem się bliżej i zobaczyłem… ładne, zgrabne nogi. Stanowczo niebabcine.

Kobieta powiedziała „dzień dobry” w przestrzeń, próbując się zorientować, czy ktoś jest w warsztacie, a kiedy już miała odejść, rzuciłem jakimś głupim tekstem, a potem szybko wyskoczyłem z kanału, żeby mi nie uciekła.

No i znowu spotkało mnie zaskoczenie. Właścicielka ładnych nóg też była ładna i stanowczo nie po czterdziestce. Wyglądała na młodszą ode mnie. Była szczupła, średniego wzrostu, miała krótkie, ciemne włosy (a ja myślałem, że fryzura „na pazia” wyszła z mody w latach dziewięćdziesiątych XX wieku) i brązowe oczy. Do tego miała naprawdę ładną twarz i praktycznie żadnego makijażu. Ale ten strój… Laska wyglądała, jakby urwała się z katolickiego liceum. Brakowało jej tylko herbu szkoły w klapie. Skąd to wiedziałem? Bo babcia kiedyś mnie do takiego wysłała. To było nie do zniesienia. Wytrzymałem tam miesiąc, po czym przeniosłem się do technikum mechanicznego.

Babcia. To ona mnie wychowała po tym, jak moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy miałem dwanaście lat. Bardzo ją kochałem, ale nawet dla niej nie byłem gotów znieść takiego upokorzenia jak chodzenie do szkoły w mundurku. Skończyłem więc technikum i jakiś czas pracowałem u strasznego typa, ale kiedy zarobiłem na swój biznes, otworzyłem własny warsztat. Katolickie liceum było tylko złym wspomnieniem. No, ale ta laska mi o wszystkim przypomniała. Nie mieściło mi się w głowie, jak taka ładna dziewczyna może się tak ubierać. Zazwyczaj klientki (zwłaszcza te stałe) przyjeżdżały do mnie w bardziej wyzywających ciuchach. A ta, jakby właśnie chciała się schować pod tym mundurkiem.

Jej zapał do konwersacji oceniłem na trzy z dwoma. Nie zareagowała na żadną moją zaczepkę, aluzję czy podtekst. No chyba że oburzeniem.

Dobra, Mat, nie tym razem – uznałem, choć nie dało się ukryć, że z lekkim zawodem, i wziąłem się do pracy. To nie był kamień w oponie, więc nie mogłem jej wyśmiać tak, jak ona wyśmiała mnie, mówiąc o biometrii głosu. Kurde, muszę poczytać w Googlach, co to takiego. Ale usterka w jej aucie nie była też niczym poważnym ani niebezpiecznym.

Wyjąłem przerdzewiałą blaszkę, która kiedyś była kawałkiem osłony tarczy hamulcowej, i zasugerowałem klientce większą dbałość o samochód, licząc na to, że to do mnie przyjedzie na konserwację podwozia. Nie tylko tego w samochodzie, bo jak dla mnie, laska wyglądała na niedymaną od bardzo dawna, a ja byłem gotów się poświęcić i przesmarować jej zawieszenie. Znowu zignorowała moje aluzje, więc wyjaśniłem już normalnie, że usterka nie była niczym groźnym, i zaprosiłem na wymianę tarcz i klocków za kilka tygodni. Podziękowała. Przy okazji dowiedziałem się, że ten „mundurek”, który nosiła, to strój firmowy, obowiązkowy w jej pracy. Opieprzyła mnie za to, że próbowałem jej go pobrudzić. No, ale skoro nie chciała podać mi ręki, to ją uścisnąłem i pocałowałem w policzek. Inne klientki nie miały z tym problemu.

Luiza. Jezu, kto wymyśla takie imiona? Ojciec był pijany, jak szedł do USC, czy co?

Wieczorem, sfrustrowany faktem, że nie udało mi się tego dnia bzyknąć żadnej klientki, znieczuliłem się jednym piwem, a potem wziąłem prysznic. I kiedy kładłem się spać, przypomniałem sobie tę życiową sierotę, która dziś mnie tak zaskoczyła. Właścicielkę błękitnej meganki.

Nie no, stary, nie masz już o kim myśleć? – opieprzyłem samego siebie w duchu, ale kiedy zamknąłem oczy, zobaczyłem ją, jak śmieje się ze mnie. Zasnąłem wkurzony.

Luiza

6 czerwca 2018

W środę wstałam dużo wcześniej niż zwykle do pracy (do której jeżdżę na ósmą), bo wyjazd spod firmy miał być o siódmej. Szkolenie firmowe. I to w dodatku z nowym szefem. Ten Niemiec, nasz firmowy Hans Frank, a dokładnie Hans Dietmar Franke (że też nikt mu nie powiedział, że z takim imieniem i nazwiskiem lepiej nie pokazywać się w Polsce, bo się źle kojarzy1), objął stanowisko prezesa zarządu w kwietniu, kiedy jego poprzednik odszedł na emeryturę. Tamten był naprawdę fajnym gościem. Ten, od kiedy tylko przyszedł, zaczął wprowadzać swoje porządki. Groził zwolnieniami, ale związki zawodowe mu się postawiły i od tamtej pory tylko groźnie łypał na nas zza szyby swojego biura, z którego miał ogląd nie tylko na całą halę fabryczną, ale też na nasz biurowy open space. Ponieważ jednak nie mógłby sam robić wszystkiego, a przede wszystkim nie znał polskiego, musiał na nas liczyć.

Tak więc wstałam wcześniej i z przerażeniem stwierdziłam, że jedna z moich szarych marynarek jest ubrudzona. I to wcale nie tam, gdzie dotykał jej wczoraj mechanik.

Gnojek! Na myśl o nim na chwilę zrobiło mi się gorąco, ale zaraz spociłam się z zupełnie innego powodu.

– A niech to szlag! – zaklęłam i popędziłam do łazienki, żeby spróbować usunąć zabrudzenie szczoteczką do paznokci i mydłem. Jakoś się udało, ale trzeba było jeszcze to cholerstwo wysuszyć.

Żelazko! – wpadło mi do głowy cudowne rozwiązanie. Spoglądając nerwowo na zegarek, szybko zaprasowałam mokre miejsce, narzuciłam na siebie marynarkę, chwyciłam swoją torebkę i torbę z bagażem i wyleciałam z domu na łeb na szyję, żeby zdążyć na miejsce na czas, a najlepiej przed szefem.

Możesz sobie pomarzyć, spóźnialska.

Oczywiście się przeliczyłam. On już dawno tam był.

– Guten Morgen, Herr Franke – przywitałam się z szefem oficjalnie i po niemiecku.

– Pani Krakus, a jednak zdążyła pani na siódmą – powiedział złośliwie prezes, patrząc z pogardą na moją renówkę.

– Oczywiście, szefie – odparłam profesjonalnie i wsiadłam z nim do służbowego auta.

– Ten samochód jeszcze się pani nie rozsypał? – spytał Franke, wskazując na moje błękitne maleństwo.

Co on, zgadał się z tym mechanikiem czy jak?

– Radzi sobie całkiem nieźle – odpowiedziałam jednak, choć to nie była zupełnie prawda.

– Kiedy w końcu kupi sobie pani porządny samochód? Jak to wygląda, kiedy pracownicy niemieckiej firmy motoryzacyjnej jeżdżą konkurencyjnymi markami?

On naprawdę nie wie czy tylko zgrywa głupiego? – zastanowiłam się, ale odpowiedziałam:

– Z radością jeździłabym cudem techniki produkcji naszej firmy, szefie, ale niestety z mojej pensji byłoby mnie na niego stać może za sześćdziesiąt lat.

– Jest pani bezczelna – uznał mój szef. – A w dodatku ma pani brudny rękaw marynarki – dodał, a ja spojrzałam na mój żakiet i o mało nie padłam na zawał.

A niech to świstak kopnie! – pomyślałam. Wprawdzie wyczyściłam i wysuszyłam koniec rękawa, ale nie wpadłam na to, że będzie miał w tym miejscu inny kolor. W łazience inny odcień szarości nie rzucał się w oczy, ale szef patrzył na mnie w świetle dziennym.

– Przepraszam, szefie, musiałam go ubrudzić, wychodząc. W torbie mam drugą marynarkę, zmienię ją, jak tylko dojedziemy na miejsce.

– Zmieni ją pani, jak się zatrzymamy na postój – odpowiedział prezes, decydując za mnie.

– W porządku – poddałam się. No bo jaki miałam wybór?

Zanim wyruszyliśmy spod firmy, zobaczyłam jeszcze, że na przystanku stał mój były facet i obejmował swoją nową „księżniczkę”. Pewnie oboje czekali na autobus po nocnej zmianie. Tak, nie powiedziałam wam jeszcze, że Artur, mój były, z którym zmarnowałam dziesięć lat mojego młodego życia, pracował w tej samej firmie i właśnie tak poznał Darię, która – tak jak on – była zatrudniona na produkcji.

Czy ten dzień mógłby zacząć się gorzej? Wyglądało na to, że pechowy ciąg zdarzeń zapoczątkowany przez moją megankę dopiero się rozkręcał… Najpierw ten nieszczęsny żakiet, potem widok Artura z Darią, a w końcu mój szef, który chybaby źle spał, gdyby mi choć raz dziennie nie dokuczył. Co za dziad! Wszystkiego mi się odechciało. Zaplotłam ręce na piersi i wbiłam wzrok w okno, żeby się nie rozpłakać.

Wytrzymaj, Luizo. Nie daj mu satysfakcji, pokazując, że cię wkurzył.

1 Hans Frank był hitlerowskim zbrodniarzem wojennym, generalnym gubernatorem na ziemiach polskich w latach 1939-1945.

Jacek

Czerwiec 2018

– Kurde, dziś są urodziny Luizki! – zreflektowałem się. Był poniedziałek, 4 czerwca, dla mnie rano, bo dopiero wstałem, ale zegar wskazywał już trzynastą.

Moja malutka siostrzyczka kończy dziś… – Policzyłem szybko w myślach. – Dwadzieścia dziewięć lat! Byłem od niej starszy o cztery lata z tej prostej przyczyny, że urodziłem się jako pierwsze dziecko Ludwika i Marianny Krakusów. A ponieważ byłem starszy, od zawsze czułem się w jakiś sposób odpowiedzialny za tę sierotkę. Tak, choć mamy rodziców, był taki czas, kiedy czuliśmy się z siostrą sierotami. Mama starała się, jak tylko mogła, żeby nas wychować, ale dużo pracowała. A ojciec… albo też pracował, albo pił. A kiedy pił, to nie pracował, nie przynosił kasy i mama musiała brać dodatkowe dyżury w szpitalu, żeby nas wyżywić. Moja kochana siostrzyczka… No może nie zawsze okazywałem jej to tak, jak by chciała, ale przecież nikogo nie kochałem tak jak jej.

Wybrałem jej numer.

– Halo, Luizko?

– Jacku, nie mogę teraz rozmawiać, jestem w pracy do szesnastej – odpowiedziała cicho i się rozłączyła.

No tak… Zapomniałem, że moja siostra pracuje w niemieckim obozie pracy i nie wolno jej odbierać prywatnego telefonu w czasie godzin służbowych. Postanowiłem więc oddzwonić do niej po szesnastej. Wstałem, poszedłem pod prysznic, a potem ubrałem się wygodnie i zrobiłem sobie coś do jedzenia.

Wyprowadziłem się od rodziców szybko, bo od razu po skończeniu technikum. Udało mi się dostać do pracy w kopalni miedzi w Polkowicach, bo akurat był nabór na elektryków. Czułem się, jakbym złapał Pana Boga za nogi. Taka kasa dla dwudziestolatka! Firma zapewniała transport i wyżywienie.

Trzeba było tylko być gotowym do pracy w systemie zmianowym. Przywykłem szybko. Mogłem wynająć mieszkanie, a po paru latach wziąłem kredyt i je wykupiłem.

Kiedy Luiza skończyła osiemnaście lat, zaproponowałem jej, żeby przeprowadziła się do mnie, ale ona była jeszcze w liceum, a rok później nasz ojciec przestał pić. Została więc. Niedługo potem poznała chłopaka i razem wyjechali na studia. Ona je skończyła, a ten bałwan nie. Tak, z nas dwojga to ona chciała się uczyć. I trzeba jej przyznać, że zawsze miała do tego głowę. Z facetami już było gorzej. Zero wyczucia. Spotykała się z gościem dziesięć lat i się na nim nie poznała. Palant zostawił ją niedawno dla jakiejś młodszej dziuni.

Luizka się jednak pozbierała i skupiła na pracy. A ja? Miałem już trzydzieści trzy lata i byłem sam. Z wyboru.

Prawda jest taka, że mam problem z alkoholem. Jak nie piję, to jest okej, ale jak zacznę, nie umiem przestać. Raz o mało nie straciłem przez to roboty. Całe szczęście, że miałem ludzkiego brygadzistę. Krył mnie przez kilka dni, ale potem ostrzegł, że to ostatni raz. I właśnie dlatego wolę być sam. Boję się, że mógłbym kogoś unieszczęśliwić tak, jak to zrobił mój ojciec, rujnując życie mamie, mnie i Luizie. Ostatnio mam jednak mały problem z tym dobrowolnym „celibatem”. Do mojego bloku wprowadziła się fajna dziewczyna. Widuję ją czasem, jak wychodzi na spacer z psem. Kurczę, jak ona mi się podoba…

Dobra, dość tego marudzenia. To w końcu urodziny Luizki – przypomniałem sobie.

Zadzwoniłem do niej tuż po szesnastej. Wracała właśnie do domu swoim autem.

– Kochana siostrzyczko, wszystkiego najlepszego w dniu urodzin! – powiedziałem do słuchawki, zanim zdążyła się odezwać.

– Dzięki, Jacku – odpowiedziała. – Fajnie, że chociaż ty o mnie pamiętasz.

– Ja zawsze o tobie pamiętam. Wiesz, dziś już chyba nie przyjadę, bo o dwudziestej mam autobus do roboty, ale w piątek wracam rano i sobotę mam wolną. Może to ty wpadniesz do mnie na weekend?

– Nie wiem, o której wrócę w piątek – odparła. – W środę wyjeżdżam na trzydniowe szkolenie z prezesem.

– W porządku. Umówimy się innym razem. Może na następny weekend?

– No właśnie. Na razie, Jacku. Dzięki za pamięć i życzenia, braciszku.

– Proszę. A jak dam radę, wpadnę jutro, jak już się wyśpię po nocce. Miłego popołudnia – dodałem i się rozłączyłem.

Przez okno zobaczyłem, że moja nowa sąsiadka wyprowadza akurat psa. Spojrzałem po sobie i skrzywiłem się z niesmakiem. Miałem na sobie tylko dresy. Zanim zdążyłem się przebrać i zejść na dół pod pretekstem wyjścia do sklepu po przeciwnej stronie ulicy, jej już tam nie było. Westchnąłem więc tylko, poszedłem kupić sobie dwie bułki na kolację i wróciłem do mieszkania.

Mateusz

6 czerwca 2018

Kolejny dzień, kiedy wstałem wyspany i zadowolony z życia. Chociaż wczoraj zasnąłem z trudem i byłem raczej w złym humorze, ten poranek wyglądał zupełnie inaczej. Nie dość, że się wyspałem, bo nie miałem żadnych klientów umówionych na rano i warsztat mogłem otworzyć dopiero o dziesiątej, to jeszcze po południu miała przyjechać na wymianę oleju i filtrów jedna z moich stałych klientek. Takich bardzo stałych i dość dawnych. Mimo że od dłuższego czasu nie jeździła już tym francuskim badziewiem, które jej odradzałem, ciągle przychodziła do mnie na serwis filtrów i płynów ze swoją nową toyotą. I nie tylko po to…

To była jedna z tych kobiet w średnim wieku, które pornole określają mianem MILF2. Maria miała już chyba ze czterdzieści osiem lat, ale figurę dwudziestki, duże piersi (raczej zrobione) i długie blond włosy, zawsze nakręcone i ułożone tak, że opadały falami na jej ramiona. Była prawniczką, mężatką i matką dorosłego syna, ale zupełnie nie przeszkadzało jej to w uwodzeniu mechanika. A ponieważ ja zwykle dawałem się podrywać atrakcyjnym klientkom, nie miałem nic przeciwko temu.

Wstałem, ubrałem się, wypiłem kawę, zjadłem śniadanie i zrobiłem sobie kanapki do pracy. Potem wsiadłem do mojego „maleństwa” i pojechałem do warsztatu.

„Moje maleństwo” to moja pasja i duma. Mitsubishi pajero z 1992 roku. Klasyk, można powiedzieć. Prawdziwe auto terenowe: na ramie, z mechaniczną blokadą mostów i skrzyni biegów. Nie to co te nowe wielkie SUV-y, pseudoterenówki, które tak namiętnie kupują faceci z małymi ptaszkami, kompensując sobie w ten sposób braki w naturze. Prawdziwa terenówka musi być mechaniczna, a nie elektroniczna. To kierowca, a nie komputer, powinien podjąć decyzję, jaki bieg jest potrzebny, żeby wyjechać z danego bajorka. Na tym polega off-road.

Off-road to od kilku lat moja jedyna pasja. Od kiedy kupiłem Mitsy, bo tak nazywam moje autko, i doprowadziłem ją do stanu używalności, weekendy spędzam często na rajdach w błocie i piasku. Nic nie daje mi tyle satysfakcji, co wyjazd z błotka, w którym inni utknęli. Oczywiście trzeba sobie pomagać. Na Facebooku funkcjonuje nawet grupa Wklejka, gdzie ludzie wrzucają swoje zdjęcia w trudnym położeniu, a ten, kto jest najbliżej i może pomóc, jedzie wyciągać pechowca z błota. Zdarzyło mi się już być po obu stronach, dlatego wiem, że to ważne.

Ten dzień pracy był wyjątkowo spokojny. To nie zawsze zaleta, bo mniej klientów to mniej zarobku, ale miałem przecież w warsztacie jedno autko, które stało u mnie od wczoraj, więc nie bałem się bezrobocia. Laguna. Nazwa piękna, ale ten model francuskiej marki, zwany przez znawców reno-lawetą, był wyjątkowo pechowy. Dziwiło mnie, że właściciel do tej pory go nie sprzedał. To był jeden z tych facetów, którzy jednak jeździli renówkami (czego nigdy nie zrozumiem), i uparcie przyprowadzał do mnie swoje autko do naprawy. A ja po kolei wymieniałem w nim wszystko. Musiał mieć naprawdę wysoką samoocenę, skoro nie wyrywał lasek na samochód. Inaczej kupiłby sobie SUV-a, jak większość gości w jego wieku. A ten nie. Jeździł tą laguną i ciągle ładował w nią kasę. Ale o gustach się podobno nie dyskutuje.

Ponieważ naprawę udało mi się skończyć przed szesnastą, zadzwoniłem do niego:

– Panie Ryszardzie, pańskie auto jest gotowe. Może pan je odebrać w ciągu godziny?

– Oczywiście, zaraz będę – odpowiedział.

Wtedy przyjechała nowa toyota C-HR. Otworzyłem bramę i wyjechałem laguną z warsztatu. Postawiłem ją z boku i poszedłem przywitać się z Marią. Podszedłem do jej auta i otworzyłem drzwi od strony kierowcy. Nie zawiodłem się. Najpierw z samochodu wysunęła się jedna, a potem druga zgrabna noga w niebotycznych szpilkach. A za chwilę wysiadła cała Maria w miniówce i wydekoltowanej bluzce. Przytrzymała się mojej dłoni.

– Witaj, Mario, wyglądasz obłędnie jak zawsze – powiedziałem, bo wiele zawdzięczałem tej kobiecie (oczywiście nie finansowo, co to, to nie), chociaż zauważyłem już u niej pewne oznaki starzenia, co spowodowało, że nie działała na mnie tak mocno jak kiedyś.

– A ty jak zwykle przystojny i apetyczny, Mateuszu – odpowiedziała z uśmiechem.

– Dzięki. Co cię sprowadza tym razem?

– Ach, nic takiego. – Machnęła ręką. – Podobno już czas wymienić oleje i filtry w mojej toyocie. Mąż mi powiedział.

– I mąż ci kazał przyjechać do mnie zamiast do serwisu Toyoty? – zaśmiałem się.

– Masz pretensje, misiaczku? – spytała zalotnie.

– Skądże. Bardzo się cieszę. Ale musisz przyznać, że to brzmi zabawnie.

– Może troszkę. – Maria zrobiła nieodgadnioną minę. – To jak? Nie zaprosisz mnie do środka?

– Ale chyba najpierw wjadę toyotą na kanał? – zasugerowałem.

– Oczywiście. Rób, co do ciebie należy – żachnęła się Maria i odeszła od auta.

Wjechałem do warsztatu, a potem zaprosiłem Marię do kantorka i kazałem jej usiąść.

– Szybko się uwinę z tą wymianą – obiecałem.

– No, mam nadzieję. – Wydęła zmysłowe usta.

Kurczę, musiała wpompować w nie sporo botoksu.

I rzeczywiście, wymiana oleju i filtrów w toyocie nie zajęła mi dużo czasu. Może było trochę trudniej się do nich dostać niż we „francuzach”, ale nie takie rzeczy się ogarniało. Kiedy wyszedłem z kanału, cały umorusany, zobaczyłem, że w międzyczasie w kantorku pojawił się pan Ryszard. Nachylony szeptał coś do ucha Marii, a ona… uśmiechała się zalotnie?! Myślałem, że mi się przywidziało. Wszedłem do środka, wycierając brudne od oleju dłonie w ogrodniczki, i podałem rękę panu Ryszardowi. Uścisnął ją, choć miał nieodgadnioną minę.

– Już oddaję panu kluczyki. Wszystko zrobione, oto faktura. – Podałem mu dokument, który wyjąłem z szuflady, a potem klucze do laguny.

– Widzę, że mnie pan dziś oszczędził – zaśmiał się, wyciągając z portfela należne trzysta osiemdziesiąt złotych.

– Cóż, mam nadzieję, że się autko znowu nie rozsypie. Choć dzięki niemu jest pan moim najlepszym klientem. Dziękuję. – Schowałem kasę do szuflady w biurku i zamknąłem ją na klucz.

– Ja też dziękuję. Do widzenia – odpowiedział pan Ryszard i wyszedł. Po chwili usłyszałem, jak odjeżdża.

– Już mogę zamykać – powiedziałem do Marii. – Twoje auto jest gotowe.

– Ile się należy?

– Stówka za wymianę, cztery i pół za filtry i olej. Razem pięćset pięćdziesiąt złotych, proszę pani. – Uśmiechnąłem się do niej.

Wyciągnęła kartę. Wyjąłem terminal, a ona zapłaciła mi za usługę. Zbliżeniowo.

– No, skoro już jesteśmy rozliczeni za robotę, to powiedz mi, drogi chłopcze… – Zawiesiła na chwilę głos. – Masz ochotę zrobić to w kantorku, w kanale czy w samochodzie?

Puściła do mnie oko. Szczerze mówiąc, w ogóle nie miałem ochoty. Od wczoraj byłem jakiś nieswój. Ale przecież to była moja „pani Robinson”3. To ona zrobiła ze mnie mężczyznę.

– Zrobię, co sobie życzysz, Mario.

– To weź mnie na biurku – powiedziała z uśmiechem, po czym zrzuciła mi z blatu dokumenty i położyła się na nim.

Zablokowałem drzwi, żeby nikt nie wszedł, a potem przystąpiłem do działania. Ciężko było mi się skupić, więc najpierw delikatnie zdjąłem szpilki z jej wypielęgnowanych stóp. Pewnie wyszła prosto od kosmetyczki. Potem włożyłem obie ręce pod jej minispódniczkę i jednym ruchem zdjąłem jej majtki. Była wygolona. I chyba strasznie napalona, bo nawet ja to poczułem. Uklęknąłem przed biurkiem i zacząłem ją pieścić językiem. Wyginała się w łuk i jęczała na biurku, a mi ciągle nie chciał stanąć. W końcu doprowadziłem ją do orgazmu w ten sposób, ale nie nadawałem się do tego, żeby ją zerżnąć. Pierwszy raz coś takiego mi się zdarzyło.

Maria była zdziwiona.

– I to już? – spytała.

– A nie podobało ci się?

– Podobało, ale zwykle to był wstęp do czegoś… ostrzejszego.

– Przepraszam, chyba jestem zbyt zmęczony – skłamałem. – Źle spałem dziś w nocy.

– Nie przepraszaj. Zdarza się najlepszym. – Puściła do mnie oko. – Nie masz już dwudziestu lat, Mateuszu – dodała z kpiącym uśmiechem, a potem usiadła na biurku i wciągnęła majtki.

Pomyślałem wtedy, że może Maria zamierza wymienić mnie na młodszego kochanka, i doszedłem do wniosku, że wcale bym się nie pogniewał. Nie, stanowczo nie nadawałem się już do tego. Nie z nią.

Maria zdążyła już włożyć z powrotem sandałki na szpilkach.

– Nie gniewasz się? – spytałem grzecznościowo.

– Nie, wszystko w porządku. Wracam do męża, a ty odpocznij porządnie – odpowiedziała, całując mnie w usta. A potem po prostu wyszła.

Nie miałem już nic do roboty. Była prawie osiemnasta, więc zamknąłem warsztat i wróciłem do domu. Poszedłem prosto pod prysznic i wstawiłem ubrania robocze do prania. Potem zjadłem porządną kolację (bo babcia nigdy nie pozwoliłaby, żebym zasypiał głodny, a w jej mniemaniu to oznaczało nakarmienie mnie tak, żebym nie mógł się ruszyć z przejedzenia) i położyłem się spać.

W nocy śniła mi się ta cnotka niewydymka, która była u mnie poprzedniego dnia ze swoją meganką. Obudziłem się i pała mi stała jak sosna. Aż zabolało.

Nie no, nie wierzę. Naprawdę, kolego? – zwróciłem się w myślach do swojego członka. Nie chciało ci się z Marią, a stoisz dla tej… mundurkowej laski?

Nie odpowiedział mi, bo niby jak? Zamknąłem więc oczy i wyobraziłem sobie tę Luizę, jak stuka obcasami swoich niemodnych butów o podłogę w moim warsztacie, a potem sięgnąłem ręką tam, gdzie się tego domagał mój stan, i zaspokoiłem się w sposób, którego nie musiałem używać od bardzo dawna. Wszystkiego bym się spodziewał, ale nie tego. Dobrze, że przynajmniej znowu mogłem zasnąć.

2 MILF, mom I’d like to fuck (ang.) – mamuśka, którą chciałbym pieprzyć.

3 Pani Robinson była bohaterką filmu Absolwent w reżyserii Mike’a Nicholsa z 1967 roku. Obraz opowiada o romansie młodego mężczyzny ze starszą od niego kobietą, znajomą jego rodziców.

Rozdział II

Egzamin z dorosłości

Dziesięć lat wcześniej

Luiza

Maj 2008

Matura, matura, matura. Nic innego ostatnio nie słyszę. Rodzice mówią: „ucz się, bo matura”, nauczyciele w liceum: „matura”, koledzy i koleżanki: „matura”. Oszaleć można. Chyba na złość wszystkim zacznę mówić „egzamin dojrzałości” i poprawiać ich za każdym razem, gdy wypowiadają to irytujące słowo.

Przed egzaminem ustnym z niemieckiego siedziałam przed salą egzaminacyjną wraz z kilkunastoma osobami, które miały zdawać w tym samym czasie. Wszyscy się stresowali, a ja nie. Nie musiałam, bo byłam najlepsza z „niemca” w mojej klasie. Spokojnie odpowiadałam na pytania kolegów i koleżanek, bo przed drzwiami wszyscy nagle zapominali słówek, czasów i konstrukcji gramatycznych. A ja lubiłam pomagać. Zwłaszcza z przedmiotów, z których byłam dobra. Na egzamin weszłam jako ósma z piętnastu osób, więc mniej więcej w połowie. Tuż przede mną był chłopak z innej klasy, który pytał mnie o wiele rzeczy. Kiedy go wzywali, usłyszałam tylko nazwisko. Krakowiak. On Krakowiak, a ja Krakus – pomyślałam wtedy, że to nawet zabawne.

Chłopak wyszedł z sali egzaminacyjnej z nieokreśloną miną, ale nie miałam czasu tego analizować, bo zaraz potem była moja kolej. Nauczyciel mnie wezwał. Poszłam na pewniaka i z taką samą miną wyszłam. Byłam z siebie zadowolona. Odpowiedziałam na wszystkie pytania, niczego nie zapomniałam. Usiadłam na chwilę, żeby ochłonąć. Kiedy weszła następna osoba, a ja już miałam wychodzić, przysiadł się do mnie tamten chłopak.

– Cześć, Luizo – przywitał się. – Jestem Artur.

– Cześć, Artur. Fajne masz nazwisko. – Zachichotałam mimowolnie.

– No, ty też – odpowiedział ze śmiechem. – I jak ci poszło?

– Świetnie. Dzięki, że pytasz. A tobie?

– Tak sobie, ale myślę, że zdam, więc cel zaliczony. Przy okazji, dziękuję za pomoc przed egzaminem. Masz teraz chwilę? Ja mam godzinę do PKS-u.

– A ja do busa – odparłam.

– Czyli też nie mieszkasz w mieście – zauważył. – Mogę cię zaprosić na lody?

– Jasne, czemu nie? – Zgodziłam się bez wahania. Był gorący dzień, a po stresującym egzaminie nic nie robi tak dobrze jak zimne lody.

Poszliśmy do lodziarni na rynek i na spacer do parku, a potem Artur wydębił ode mnie numer telefonu. E tam, wydębił. Dałam mu od razu, gdy poprosił. Potem umówiliśmy się jeszcze kilka razy i pod koniec lata byliśmy już najprawdziwszą parą. No może poza jednym aspektem. To był mój pierwszy chłopak, a ja miałam dziewiętnaście lat i żadnych wcześniejszych doświadczeń intymnych. A co zabawniejsze… on też.

Wrzesień 2008

We wrześniu, kiedy oboje z Arturem wiedzieliśmy już, że dostaliśmy się na studia (i oboje do Wrocławia), zaproponował mi wspólne wakacje. Ponieważ było bardzo ciepło, wymyślił, że pojedziemy pod namiot nad jezioro. Moi rodzice uważali oczywiście, że znam go za krótko, a tata, który parę miesięcy wcześniej przestał pić i nagle zainteresował się moim życiem, powiedział Arturowi (tu cytuję): „Jak ją tkniesz, to pożałujesz, gnojku”. Ale ja uważałam się już za dorosłą i sama postanowiłam podjąć decyzję. Pojechałam więc z nim nad to jezioro.

Jacek

Marzec 2008

Skończyłem dwadzieścia trzy lata, ale mentalnie czułem się facetem w średnim wieku. Przez alkoholizm ojca musiałem szybko dorosnąć i odnosiłem wrażenie, że praktycznie nie doświadczyłem dzieciństwa. Wymuszona samodzielność miała swoje zalety i wady. Zarabiałem swoją kasę, nikt nie zaglądał do mojego pokoju, ale często dokuczała mi samotność i tęskniłem za bliskimi. Martwiłem się też o siostrę i mamę, które zostały z ojcem-alkoholikiem.

Najbardziej było mi szkoda Luizki. Chciałem, żeby przeniosła się do mnie, ale ona powiedziała, że musi skończyć szkołę, a poza tym nie zostawi mamy. Kiedy pewnego marcowego dnia do mnie zadzwoniła, przestraszyłem się, że coś się stało. Ale to nie była zła wiadomość.

– Jacek, nie uwierzysz! – Prawie wykrzyczała mi do słuchawki.

– Co się stało? – Zmartwiłem się, bo słyszałem, że jest roztrzęsiona.

– Tata nie pije już dwa tygodnie i poszedł na odwyk! – Siostra sprzedała mi wiadomość stulecia. Ja jednak byłem podejrzliwy.

– Naprawdę? A co go do tego skłoniło?

– Nie wiem, ale mama tak się ucieszyła, że aż się popłakała ze szczęścia.

– Oby starczyło mu zapału… – powiedziałem sceptycznie.

– Nie cieszysz się? – zdziwiła się Luiza.

– Ucieszę się, jak to potrwa dwa miesiące, a potem dwa lata – odpowiedziałem. – Nie ufam mu.

– To nasz tata – przypomniała mi siostra.

– Wiem. I dlatego mu nie ufam. Znam go od urodzenia.

Luizka była chyba zawiedziona moją postawą, ale nie umiałem zareagować inaczej. Ojciec zniszczył pół życia mamie i całe dzieciństwo nam, a teraz, kiedy ja byłem już dorosły, a Luiza miała zaraz zdawać maturę, nagle zdecydował, że przestanie pić i będzie zbierał laury za swoją „męską decyzję”?

Nie zamierzałem mu ot tak wybaczyć tego całego szajsu, którego narobił.

– No trudno. Mam nadzieję, że on wytrwa, a ty mu w końcu zaufasz – odparła moja siostrzyczka, a potem pożegnała się i rozłączyła.

Moja postawa miała i drugie dno. Jeszcze w technikum spodobała mi się pewna dziewczyna z sąsiedztwa, ale powiedziała mi wprost, że nie chce chodzić z synem pijaka. Bo pewnie będę taki sam jak ojciec. To mnie bardzo zabolało. Postanowiłem, że udowodnię jej i całemu światu, że się mylą i że powiedzenie „jaki ojciec, taki syn” wcale nie musi być prawdziwe. Ale potem poszedłem do pracy w kopalni. Zaczęły się Barbórki, imprezy z kolegami i okazało się, że owszem, jestem taki jak ojciec i też mam skłonności do utraty kontroli nad ilością wypijanego trunku. To było powodem mojej wściekłości na rodzica, którego uważałem za winnego tej sytuacji.

Tym, co różniło mnie od ojca, była samoświadomość. Kiedy zauważyłem, że mam problem, zacząłem unikać sytuacji, w których mógłbym wypić za dużo. Ale przez to pozbawiłem się na własne życzenie imprez towarzyskich i dyskotek. I nie udało mi się nikogo poznać.

Maj 2008

Luizka zdała maturę i powiedziała, że chce iść na studia. Obiecałem, że będę dokładał jej do utrzymania, kiedy dostanie się na wymarzony kierunek. Ojciec co prawda nie pił już dwa i pół miesiąca, ale nadal nie ufałem mu w tej kwestii. On oczywiście próbował do mnie dzwonić, zapraszał mnie do domu, mówił, że chce ze mną porozmawiać, ale ja się wymigiwałem, jak mogłem. Nie chciałem się z nim skonfrontować. Nie miałem ochoty z nim rozmawiać. Nie chciałem mu wybaczyć.

Czerwiec 2008

Moja mała siostrzyczka poznała chłopaka. Tak jak ona zdał właśnie maturę i wybierał się na studia. Jak każdy starszy brat podejrzliwie traktowałem gościa, który zainteresował się moją młodszą siostrą. Z przyzwyczajenia traktowałem ją jak dziecko, a przecież ona skończyła właśnie dziewiętnaście lat i już nim nie była. Moja mała Luiza dorosła.

Wrzesień 2008

Dowiedziałem się, że Luizka dostała się na studia do Wrocławia i wybiera się na wakacje z nowo poznanym chłopakiem. Tata do mnie zadzwonił, żeby mi się poskarżyć, że ona nie chce go słuchać. I czego ode mnie oczekiwał? Że zastąpię jej ojca, którym on nie był, kiedy była na to pora? No dobrze, w pewnym sensie jej go zastępowałem przez te wszystkie lata, ale byłem jednak tylko starszym bratem. I mimo że zgadzałem się z ojcem w kwestii bezpieczeństwa Luizy, uznałem, że dowiem się tylko, o co tu chodzi, ale nie będę tańczył tak, jak on mi zagra.

Zadzwoniłem do siostry.

– Hej, Luizko, co nowego u ciebie? – spytałem neutralnie.

– Wszystko dobrze – odpowiedziała ogólnikowo.

– Słyszałem, że dostałaś się na studia. Na co?

– Tak, idę na germanistykę do Wrocławia. – Było słychać, że się uśmiechała.

– A prywatnie się układa?

– Pytasz o Artura? Tata cię nasłał? – Trafiła bez pudła.

Co prawda nie on mnie nasłał, ale on mi o tym powiedział, bo ty się nie pochwaliłaś, młoda.

– Pytam, czy u ciebie wszystko w porządku. – Próbowałem wybrnąć.

– Cudnie. Chyba się zakochałam… – westchnęła. – Jedziemy razem na wakacje pod namiot za kilka dni.

– Ale chyba się zabezpieczasz, co? – spytałem przezornie.

– Jacek, przecież ja nigdy… – urwała i znowu westchnęła. – Nie chcę rozmawiać o moich prywatnych sprawach ani z ojcem, ani z tobą. Głupio się z tym czuję. No i jeszcze przez telefon. Pogadamy, jak przyjedziesz albo jak ja wrócę znad jeziora.

– Tylko nie daj mu się skrzywdzić – przestrzegłem ją.

– Ty i tata powinniście zrozumieć, że jestem już dorosła – zbuntowała się moja siostra. – Jego to jeszcze mogę zrozumieć. Ale ciebie? Jesteś moim bratem i jesteś tylko o cztery lata starszy. Też mi będziesz opowiadać o swoich relacjach z dziewczynami?

– Nie, bo za bardzo nie ma o czym.

– No widzisz. Odezwę się, jak wrócę. Pa! – Przesłała mi buziaka do słuchawki i się rozłączyła.

Moja mała siostrzyczka dorosła – pomyślałem i westchnąłem.

Nie zamierzałem już dzwonić do ojca. Luiza miała trochę racji. Ja nie zwierzałem jej się z mojego życia uczuciowego. Prawdę mówiąc, nie było o czym opowiadać. Parę razy niezobowiązująco spotkałem się z dziewczynami. Miałem dwadzieścia parę lat i swoje potrzeby, jak każdy facet. Układ był jasny dla obu stron: tylko zabawa, żadnych zobowiązań. Zresztą z takimi laskami i tak nie zamierzałem wchodzić w bliższe relacje.

Po dziewczynie, która podobała mi się w technikum, ślad zaginął. Wyjechała na studia, chyba za granicę. Tak przynajmniej mówiła mi mama, która rozmawiała z sąsiadką. Zresztą wcale jej o to nie prosiłem. A od tamtej pory jakoś nie poznałem nikogo, kto by poruszył moje serce. I dobrze. Wolałem niezobowiązująco spotykać się z kimś, kogo za jakiś czas nie będę pamiętał, niż znowu cierpieć. Luizka to co innego. Ona najwyraźniej zakochała się z wzajemnością. A w tej sytuacji wcale się nie dziwiłem, że chłopak próbuje ją wyciągnąć pod namiot. Sam bym tak zrobił. Nie zmieniało to jednak faktu, że ciągle trochę się o nią martwiłem, nawet jeśli ufałem, że poradzi sobie w każdej sytuacji.

Luiza

Wrzesień 2008

Rodzice Artura pożyczyli mu samochód, ale nadal mieliśmy ograniczone środki finansowe, więc musieliśmy liczyć się z każdym groszem. Pojechaliśmy nad jezioro Gryżyńskie na Pojezierzu Lubuskim, bo było niedaleko. Ponieważ wakacje już się skończyły i wolne mieli tylko studenci i emeryci, nad naszym jeziorkiem było niemal pusto. Ludzie porozbijali namioty między drzewami, w pewnych odległościach od siebie, żeby sobie nawzajem nie przeszkadzać. Kiedy tylko rozłożyliśmy nasz namiot, poszliśmy popływać, bo pogoda wyjątkowo dopisała.

Byłam zachwycona. Pierwszy raz pojechałam na „dorosłe” wakacje. I do tego z moim chłopakiem. Pierwszy raz od dawna w ogóle byłam na wakacjach. Jak byłam mała, mama parę razy wysłała mnie i brata na kolonie, ale potem się okazało, że to dla nas za duży wydatek. Od tej pory lato spędzałam zawsze w domu, pomagając mamie, a czasem zbierając jagody i sprzedając je przy drodze. Przy okazji szlifowałam niemiecki, bo większość klientów była właśnie z tego kraju. Z czasem miałam nawet stałych odbiorców jagód, dzięki czemu zarabiałam trochę pieniędzy i mogłam sobie kupić coś do szkoły.

Artur pociągnął mnie za rękę w stronę jeziora. Wskoczyliśmy do wody ze śmiechem. A potem przyciągnął mnie do siebie i pocałował namiętnie. Od razu zrobiło mi się cieplej.

– Cieszę się, że jesteśmy tu razem, Luizo – powiedział, patrząc mi prosto w oczy.

– Ja też się cieszę – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

– A z czego najbardziej? – dopytywał się.

– Co masz na myśli?

– No bo ja z tego, że będziemy spać razem w namiocie. Pierwszy raz możemy spędzić ze sobą noc. – Uśmiechnął się szelmowsko.

– To prawda – przyznałam.

Wcześniej nie mieliśmy takiej możliwości. Czy to u mnie, czy u niego, nigdy nie zdarzyło się, żebyśmy mogli być sami. Rodzice pilnowali nas, jakbyśmy byli dzieciakami, które mogły nabroić. Ale teraz byliśmy już dorośli i wybieraliśmy się na studia. Ich władza nad nami się skończyła.

Zastanowiłam się, czy na pewno tego chcę, i odpowiedź była dla mnie jasna: chciałam. Byłam zakochana i przesycona romantycznym wyobrażeniem o miłości, a wspólne wakacje pod namiotem stanowiły dla mnie jego kwintesencję. Oczami wyobraźni widziałam już, jak siedzimy przytuleni na pomoście, podziwiając zachody słońca nad jeziorem, jak spacerujemy po lesie, trzymając się za rękę. Widziałam te pocałunki, ukradzione niby przypadkiem, i głębokie spojrzenia w oczy. Mówią, że dziewiętnaście lat to taki piękny wiek. I ja się tak właśnie czułam.

Wieczorem, kiedy już zjedliśmy kolację, po której to ja posprzątałam (bo Artura chyba nikt nie nauczył, że naczynia po jedzeniu się myje, a resztek nie można zostawiać na kempingu, bo się zlecą mrówki), przebrałam się w piżamę (a raczej wersję namiotową, czyli legginsy i dłuższą koszulkę) i weszłam do namiotu. Tam zapięłam się w swoim śpiworze, bo było już chłodno. Mój chłopak przyszedł chwilę później. Pokazał mi paczkę prezerwatyw i powiedział:

– To, żebyś nie myślała, że jestem nieodpowiedzialny.

Nie myślałam tak. Za to pomyślałam, że jest zupełnie nieromantyczny. Tak z grubej rury? Ale jeszcze nie udało mu się mnie zniechęcić.

– Wcale nie myślę, że jesteś nieodpowiedzialny – zaprotestowałam. – Ale wolałabym usłyszeć coś innego. Nastrój by się przydał – zasugerowałam.

Wtedy Artur rozpiął mój śpiwór i wpakował się do niego razem ze mną. Ponieważ nie dało się już zapiąć suwaka, zrobił ze śpiwora kołdrę. A potem położył się na mnie, objął mnie ramionami i patrząc mi w oczy, powiedział:

– Kocham cię, Luizo. I bardzo cię pragnę.

Właśnie to chciałam usłyszeć. Kiedy mnie pocałował, westchnęłam, bo poczułam ciepło rozchodzące się w dole brzucha. Mimowolnie zacisnęłam uda, żeby pozbyć się mrowienia. I wtedy Artur przycisnął się do mnie taki twardy… Instynktownie poruszyłam biodrami i zarzuciłam mu ręce na szyję.

– Ja też cię kocham. I też cię pragnę. Całuj mnie tak jeszcze – poprosiłam.

Ale on nie miał cierpliwości do pocałunków. Po kilku buziakach zaczął zjeżdżać niżej. Całował moją szyję i dekolt, a potem włożył ręce pod koszulkę i mi ją zdjął. Zadrżałam, trochę z zimna, ale chyba bardziej z pożądania. Kiedy całował moje piersi, poczułam się wspaniale. To była jedna z najprzyjemniejszych rzeczy, jakich doświadczyłam w moim dziewiętnastoletnim życiu. Ale mój chłopak nie był typem cierpliwego zdobywcy. Jemu się wszędzie spieszyło. Szybko zdjął też swoją koszulkę i został w samych majtkach. A ja nie miałam na sobie bielizny, tylko legginsy. Kiedy potarł swoim twardym członkiem o moją cipkę, mimo że przez ubranie, poczułam, że to bardzo przyjemne. I tak, chciałam więcej.

– To jak, ściągamy tę blokadę? – spytał i włożył obie ręce w moje legginsy, a potem, nie czekając na moją odpowiedź, zaczął je zdejmować. Zresztą, nie było na co czekać.

Zaniemówiłam z wrażenia. Po chwili byłam naga i, co dziwne, było mi bardzo ciepło. Artur zdjął swoje majtki i położył się na mnie. Był taki gorący. Przysunął się bliżej i naprawdę dotknął mnie swoim członkiem. Czułam, że jestem wilgotna i bardzo chcę go przyjąć. Lekko rozchyliłam uda, a on tylko na to czekał. Kiedy poczuł moją wilgotną szparkę, pchnął mocno i wszedł we mnie do końca. Jęknęłam. Sama nie wiem czemu. To nawet nie bolało. Tylko takie dziwne było, jakby coś we mnie pękło. Trach i już.

– W porządku? – spytał.

Pokiwałam głową. Pocałował mnie więc i zaczął się we mnie poruszać, a ja byłam już pewna, że seks to najlepsze, co istnieje. To było tak niewyobrażalnie przyjemne. Miałam wrażenie, że oderwałam się od ziemi i znalazłam w jakimś lepszym świecie. Ale w końcu odezwał się mój rozum.

– Artur, a ty nie miałeś założyć prezerwatywy?

Zatrzymał się.

– A muszę?

– Powinieneś. Nie chcemy mieć chyba jeszcze dzieci, co?

– Nie, masz rację. – Westchnął i z miną cierpiętnika wyszedł ze mnie, żeby założyć gumkę. Ta chwila wydawała mi się wiecznością, bo bardzo chciałam znów mieć go w sobie.

Doczekałam się. Teraz jednak zaczął poruszać się szybciej i mocniej, twierdząc, że guma pozbawia go części wrażeń zmysłowych. Ale ja nie miałam nic przeciwko większemu tarciu. Po chwili poczułam, jak trafił w punkt, z którego przyjemność rozchodziła się promieniście po całym moim ciele. Po kilku trafieniach zaliczyłam taki orgazm, że aż wydałam z siebie głośny jęk. Zacisnęłam się na nim, a Artur zamknął nam obojgu usta pocałunkiem, bo sam doszedł prawie od razu po mnie i wolał uciszyć nas oboje, żeby sąsiedzi na kempingu nie mieli ubawu.

– Aaach – westchnął po chwili. – Ale kosmos… To jest o niebo lepsze niż…

– Niż co? – spytałam zaciekawiona.

– Niż samozadowolenie – odpowiedział po chwili, zawstydzony.

– Też tak uważam. – Zachichotałam, bo to porównanie mnie rozbawiło.

On, już nie prawiczek, i ja, już nie dziewica, od dziś byliśmy nie tylko dziewczyną i chłopakiem. Staliśmy się kochankami. Od tamtej pory to było nasze ulubione zajęcie na wakacjach. Przez tydzień kochaliśmy się tyle razy, że Artur musiał dokupić jeszcze dużą paczkę gumek. A kiedy wracaliśmy, byliśmy jeszcze bardziej zakochani niż przed wyjazdem.

Październik 2008

Od października oboje poszliśmy na studia i we Wrocławiu zamieszkaliśmy razem w wynajętym pokoju, w mieszkaniu studenckim. Mogłam z czystym sumieniem powiedzieć, że zaczął się najlepszy okres w całym moim dotychczasowym życiu.

Mateusz

Maj 2008

Tak, przystąpiłem do matury, chociaż koledzy mówili: „Po co ci to? Egzamin zawodowy zdałeś, a i tak będziesz tylko mechanikiem”. Przystąpiłem i zdałem. Babcia była ze mnie dumna chyba pierwszy raz, od kiedy przeniosłem się z katolickiego liceum, gdzie mnie wysłała, do technikum mechanicznego. Właśnie skończyłem dwadzieścia lat i miałem zacząć dorosłe życie. A życie lepiej zaczynać od sukcesu niż od porażki, chociaż nawet ta druga go przecież nie definiuje.

Czerwiec 2008

Tak więc z dyplomem technika mechanika pojazdów samochodowych i świadectwem dojrzałości zacząłem szukać pracy. Renta po rodzicach kończyła mi się z miesiącem ukończenia szkoły i od lipca musiałbym polegać tylko na emeryturze babci, a to byłoby dla niej za duże obciążenie. Poza tym nie chciałem zostać bez kasy.

Lipiec 2008

Pracy oczywiście nie znalazłem, ale za to jeden z warsztatów samochodowych w mieście, gdzie skończyłem szkołę, przyjął mnie na staż. I tak zaczęła się moja przygoda z naprawianiem aut.

Nie było łatwo: szef wysługiwał się praktykantami i stażystami, jak mógł, ale ja zaciskałem zęby, bo wiedziałem, na co pracuję. Chciałem u niego zostać po stażu, a potem nazbierać pieniędzy i otworzyć własny biznes, bo szybko zauważyłem, że w tej branży tylko w ten sposób się naprawdę zarobi. Wysługując się innym, można dorobić się najwyżej garbu na plecach i odcisków na rękach.

Grudzień 2008

W tym miesiącu kończył mi się staż, ale już wiedziałem, że Karol Fronczyk od nowego roku mnie zatrudni. Szef miał głowę do interesów i zauważył, że nie tylko szybko się uczę, ale mam też coraz więcej klientów. A tak dokładniej – klientek, które do mnie wracały, bo były zadowolone z naprawy. A może nie tylko z naprawy?

Któregoś razu, tuż przed świętami, do warsztatu przyjechała prawdziwa seksbomba. Dla mnie, napalonego dwudziestolatka, to było jak objawienie. Z nowiutkiego renault koleosa wysiadła kobieta z długimi, zgrabnymi nogami, w drogich szpilkach, minispódnicy, eleganckim żakiecie i z najpiękniejszymi włosami, jakie w życiu widziałem. Długie, blond, falujące, opadające kaskadami na jej ramiona. Do tego ten uśmiech. Poczułem, jak miękną mi kolana. Musiałem tak stać i gapić się na nią dłuższą chwilę, bo z biura wybiegł szef i wyciągnął do niej rękę:

– Witam, pani mecenas. Czym mogę służyć? – spytał służalczo. Musiała być tu stałą klientką, bo szef wydawał się dobrze ją znać.

– Przyjechałam na sprawdzenie ciśnienia w kołach – odpowiedziała. – Mam wrażenie, że coś jest nie tak.

Dla mnie to było nie do pojęcia. Żeby po to jechać do warsztatu?! Przecież na każdej prawie stacji paliw można za darmo sprawdzić ciśnienie w kołach i je dopompować. Tylko nie wpadłem wtedy na to, że ona nie chciała się pobrudzić ani złamać paznokcia. Nie domyśliłem się też w ogóle, po co ona tak naprawdę przyjeżdżała do tego warsztatu.

– Młody, co się tak gapisz? – warknął na mnie szef. – Do roboty wracaj.

– Chciałem pomóc pani – zaoferowałem się.

– Sam to zrobię – odparł.

– Panie Karolu, na pewno ma pan pilniejsze zajęcia – powiedziała wtedy blondyna. – Niech się młody trochę pobrudzi – dodała, patrząc znacząco na eleganckie spodnie i koszulę szefa.

– Ma pani rację – przyznał Fronczyk po chwili. – Mateusz, do roboty. – Wskazał mi auto.

– Proszę przejść do biura szefa z… dzieckiem. – Rzuciłem okiem na wyrostka, który siedział w aucie. Mógł mieć nie więcej niż dziesięć, jedenaście lat. Wydało mi się dziwne, że taka młoda kobieta ma tak duże dziecko, ale przecież słyszałem, że takie rzeczy się zdarzają.

– Proszę tak przy nim nie mówić. Mój syn ma dwanaście lat i od roku obraża się za nazywanie go dzieckiem.

Puściła do mnie oko, po czym zawołała młodego i poszła razem z nim do biura. Przyglądałem jej się przez chwilę, zanim zniknęła za drzwiami. To stanowczo była kobieta, której nie sposób nie zauważyć. I jeszcze prawniczka. Ale skoro miała dwunastoletniego syna i skończyła studia, to musiała być już porządnie po trzydziestce. Zdążyłem też zauważyć, że nosiła obrączkę. I tyle moich spostrzeżeń.

Wziąłem się do roboty. Podjechałem nowiutkim koleosem (pierwszy raz widziałem takiego na oczy, wyszły dopiero w tym roku) do stanowiska do obsługi kół i sprawdziłem kompresorem ciśnienie, porównując je z tabliczką znamionową. Wszystkie koła oprócz jednego miały idealne ciśnienie, a w prawym przednim musiałem dopompować ledwie 0,1 bara. Nie chciało mi się wierzyć, że tylko po to przyjechała do warsztatu. I słusznie podejrzewałem.

Poszedłem do biura z kluczykami.

– Już gotowe, proszę pani. – Podałem jej klucze od auta. – Wystawiłem samochód pod bramę, żeby nie musiała pani wycofywać.

– Czy ty nie przesadzasz, młody? – opieprzył mnie szef.

– Ależ nie, bardzo panu dziękuję. – Kobieta uśmiechnęła się do mnie, a biorąc kluczyki, delikatnie przejechała palcami po mojej dłoni. Poczułem, jak prąd przebiega przez całe moje ciało, aż musiałem się otrząsnąć, przyciągając do siebie ramiona. – Ile się należy za usługę? – spytała mojego szefa.

Fronczyk odchrząknął i odpowiedział:

– Dla pani, jako stałej klientki, dziś sprawdzenie opon gratis. – Uśmiechnął się jak rasowy handlowiec. Już wiedziałem, czemu zrobił biznes w tym małym mieście. Umiał się sprzedać.

– W takim razie z przyjemnością tu jeszcze wrócę – odpowiedziała, patrząc znacząco na szefa, a potem puściła do mnie oko i wyszła z synem z warsztatu.

Stałem oniemiały do momentu, kiedy szef nie gruchnął:

– Do roboty, młody! Za co ci płacę?

– Gwoli ścisłości, szefie, do końca grudnia płaci mi jeszcze urząd pracy. Ale ma pan rację. Wracam do pracy – odpowiedziałem, po czym odwróciłem się na pięcie i wróciłem na halę warsztatową.

Tej nocy nie mogłem spać. Nie potrafiłem przestać myśleć o tamtej kobiecie. Jej mąż musiał być niewyobrażalnym szczęściarzem, że miał w łóżku taką boginię. Zacząłem sobie wyobrażać, że ja też kiedyś będę takim facetem. Bogatym, zwracającym na siebie uwagę wyjątkowych kobiet.

Styczeń 2009

Szef dał mi umowę o pracę na rok. Wiedział, że będę mu potrzebny. A ja zacząłem zauważać, że niechcący wyspecjalizowałem się w naprawianiu francuskich samochodów. Nikt w warsztacie nie chciał ich tknąć, więc wszystkie takie zlecenia zwalali na mnie. A ja byłem uparty i zawzięty. I tak długo szukałem przyczyny usterki, aż ją znajdowałem. Szef uznał, że mu się przydam, bo od kiedy właściciele „francuzów” zorientowali się, że u niego pracuję i jeden zaczął polecać drugiemu jego warsztat, Fronczyk zanotował zwiększenie obrotów. Nie przeszkodziło mu to jednak wcale dać mi „na początek” najniższą krajową, przez co nie mogłem nawet pomarzyć o wyprowadzce od babci. Zwłaszcza że musiałem odkładać kasę na swój warsztat.

Styczeń 2009