Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Włoch, Niemiec czy Polak? – gorący romans z niebezpieczną aferą w tle.
Wanda, absolwentka stosunków międzynarodowych, podejmuje pracę we Wrocławiu, w korporacji, której oddziały rozsiane są po całej Europie, a nawet za oceanem. Już w pierwszym tygodniu pracy poznaje biurowego bawidamka, Tomasza „Czorta” Czarcińskiego, który wyśmiewa jej sposób bycia, ale jednocześnie bardzo ją fascynuje. Pod wpływem jego namowy, Wanda zgadza się na nietypowy układ, który ma zagwarantować obojgu dobrą zabawę, a mężczyźnie spokój ze strony rodziny, nalegającej na to, żeby się ustatkował.
Wanda niechcący zakochuje się w Tomku, który szybko łamie jej serce, tłumacząc, że nie powinna sobie zbyt wiele obiecywać – przecież to tylko układ. Wściekła stara się zmusić Tomasza do zazdrości. Kiedy kierowniczka wysyła ją na pierwsze szkolenie do Włoch, dziewczyna poznaje tam uroczego Marcella, który przylatuje do niej na weekend. Tomkowi jednak udaje się skutecznie przepłoszyć nieśmiałego Włocha. Podobnie sytuacja ma się
z innymi mężczyznami, których nie brakuje w otoczeniu atrakcyjnej Wandy.
Kiedy dziewczyna naiwnie wplątuje się w międzynarodową aferę, a „Czort” zostaje zaszantażowany i upokorzony przez odrzuconą kochankę, w życiu bohaterki pojawia się przystojny Piotr, który okazuje się absolutnym ideałem.
I wszystko mogłoby się dobrze skończyć, gdyby nie fakt, że Wanda po prostu nie lubi ideałów…
18+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 478
Copyright © Helena Leblanc
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2022
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Magdalena Kawka
Korekta
Paulina Kawka
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2022
eISBN 978-83-67295-93-2
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60-175 Poznań
www.replika.eu
PROLOG
Wiedzieliście, że imię ma wpływ na całe nasze życie? Nie? To posłuchajcie…
Dostałam na imię Wanda. Moja mama, z natury melancholiczka i romantyczka, a z wykształcenia bibliotekoznawca, naczytała się w młodości Baśni i legend polskich. Uparła się i już. Tata nie miał nic do gadania. Ludzie czasem patrzą na mnie dziwnie, kiedy się przedstawiam. A może tylko tak mi się wydaje?
W szkole dzieciaki śmiały się ze mnie, nazywając mnie „Wandą, co nie chciała Niemca”. Ogólnie przerąbane. Chociaż nie. Ja jeszcze nie mam tak źle, jak niektórzy. Imię, które dostajemy od rodziców, podobno definiuje całe nasze przyszłe życie, dlatego dziwię się niektórym ludziom, że nadają swoim dzieciom imiona zbyt poważne, obce, których znaczenia nie znają, albo wręcz śmieszne, kierując się tylko modą lub kreując się na oryginalnych.
Mam kolegę, Antka, do którego mama od urodzenia nie zwracała się inaczej niż „Antoni”. „Antoni, narobiłeś w pieluszkę” albo „Antoni, ubrudziłeś sobie spodenki”. A potem już było tylko gorzej. Antek dopiero nienawidzi swojego imienia. A najbardziej zdrobnienia „Tosiek”, którego używa jego babcia. Szału dostaje. Mam też przyjaciółkę, Jacqueline, która całe życie musi każdemu literować swoje imię, bo wszyscy robią w nim błędy. Jakby nie można było nazwać jej Żakliną. A w ogóle wiecie, że Jacqueline to żeńska forma imienia Jakub? Jakubina. Hę? No, kto wiedział? Przyznać się… Nie wspomnę już o niesławnych Brajanie i Dżesice, z których cała Polska ma używanie (osobiście nie znam żadnych, nie miałam zamiaru nikogo urazić). Ładne imiona. Bryan pochodzenia celtyckiego, a Jessica hebrajskiego. A zrobili z nich pośmiewisko.
Dorastając i obserwując wszystkie te zjawiska (i wiele podobnych) zaczęłam uważać, że jednak rodzice nie zrobili mi aż takiej krzywdy, nazywając mnie Wandą. A jednak to ja byłam dziwadłem w podstawówce. W szkole średniej zdarzało mi się to już rzadziej.
Na studiach moje imię już nikomu nie przeszkadzało. Za to zwracało uwagę wykładowców, którzy szybciej mnie zapamiętywali. To nie zawsze jest dobre, ale w moim przypadku chyba tak. Zwykle byłam przygotowana do zajęć, a sama bym się nie zgłosiła. Skoro jednak mnie pytali, dostawałam plusy i dobre oceny, a potem okazało się, że zarobiłam na stypendium naukowe. I pomyśleć, że gdybym nie była Wandą tylko na przykład Anią albo Kasią (o czym marzyłam przez całe dzieciństwo, bo uważam, że imię Anna to najlepsze, co wymyślili ludzie), moje życie mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej…
Kiedy skończyłam studia, uznałam, że bycie Wandą ma jednak swoje zalety. Na przykład przy poszukiwaniu pracy. Prawie każda firma, do której wysłałam CV, odzywała się do mnie, zapraszając na rozmowę kwalifikacyjną. Być może to przypadek, ale myślę, że moje imię zwracało uwagę. I w ten sposób niedługo zatrudnili mnie w korporacji.
No dobrze, przyznam się wam jeszcze do czegoś…
Kiedy byłam jeszcze małą Wandzią i uwielbiałam postać odważnej Wendy z Piotrusia Pana, z którą się utożsamiałam, odkryłam w sobie talent do języków obcych. W sumie nauczyłam się czterech. Mówię po angielsku, niemiecku, francusku i włosku. Taki szczególik, który ułatwia korporacyjną karierę. Okazało się, że moja firma ma oddziały w większości europejskich krajów. I taka poliglotka jak ja, z dyplomem ze stosunków międzynarodowych, po prostu im się przyda. Gdyby tylko wiedzieli, jak te języki mi się przydadzą…
Kwiecień 2018
Mam trzydzieści trzy lata. W Neavance pracuję od ośmiu. Dobrze zarabiam, kupiłam mieszkanie na kredyt, mam fajne autko, zwiedziłam służbowo pół Europy i co roku jeżdżę na wakacje w inne miejsce. Można powiedzieć, że powinnam już dawno ułożyć sobie życie. Moi rodzice załamują tylko ręce, kiedy na kolejne urodziny czy święta przyjeżdżam do nich sama… Ale w takiej pracy jak moja znalezienie życiowego partnera okazało się niezwykle trudne. Chcecie wiedzieć czemu?
Z powodu tych wszystkich przystojnych kolegów z zagranicznych oddziałów…
ROZDZIAŁ I
Korposzczury
Osiem lat wcześniej, październik 2010
Miałam dwadzieścia pięć lat i to był pierwszy wielki krok w dorosłość. Zaledwie miesiąc wcześniej poszłam do pracy, żeby w końcu sama zacząć na siebie zarabiać. Szwajcarska firma z branży spożywczej z oddziałem we Wrocławiu zatrudniła mnie, absolwentkę stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Wrocławskim, tylko dlatego że nie znaleźli nikogo innego z doświadczeniem, kto znałby tyle języków, co ja. A wszystkie były im potrzebne.
Pierwszy miesiąc pracy był dla mnie wyzwaniem. Okazało się, że praca w korporacji zupełnie rozminęła się z moimi wyobrażeniami. Musiałam się uczyć cały czas i mieć oczy dookoła głowy. Dziewczyna, która przyszła do pracy razem ze mną, ale miała tu kuzynkę czy kogoś znajomego, ostrzegła mnie, że na początku nie mogę nikomu ufać, bo wszyscy będą chcieli mnie sprawdzać. Niby nic dziwnego. Nowych zawsze się jakoś sprawdza, czy są godni zaufania, ale ja nie miałam pojęcia, że to oznaczało paskudny mobbing i wykorzystywanie młodszych pracowników do wszystkiego, a zwłaszcza do prac, których nikt inny nie chciał wykonywać.
I tak pracowałam po godzinach, mierzona litościwymi spojrzeniami „starych wyjadaczy”, którzy wychodzili sobie do domu o szesnastej. A szczególnie jednego… Kierownika działu analiz, Tomka Czarcińskiego, który przedstawił mi się już w pierwszym tygodniu. No dobrze, wszyscy przedstawili mi się w ciągu pierwszego tygodnia, ale tylko on… w taki sposób.
Moja kierowniczka wysłała mnie właśnie po Tomasza, bo spóźniał się na popołudniowy meeting.
– Idź, młoda, i zawołaj tego młotka. – Naprawdę tak powiedziała. – Tylko się nim nie przejmuj! On tak zawsze! – krzyknęła za mną.
A dlaczego miałabym się przejmować? – zdziwiłam się, ale nic nie odpowiedziałam, tylko poszłam do jego biura.
– Dzień dobry, Małgorzata prosi pana na meeting – wyrecytowałam od wejścia i… stanęłam jak wryta. Tomek okazał się całkiem młodym, jak na kierownika, i nieziemsko przystojnym szatynem z szelmowskim spojrzeniem szaroniebieskich oczu. I właśnie się rozbierał! W panice chciałam wycofać się za drzwi, ale podbiegł do mnie i zamknął je za mną, odcinając mi drogę ucieczki.
– Spokojnie, tylko zmienię koszulę i zaraz będę – powiedział. Wyminął mnie, wracając w stronę swojego biurka, a mnie pozostało tylko podziwiać jego idealnie wyrzeźbioną klatę i prawdziwy, wypracowany sześciopak na brzuchu. Prawdopodobnie stałam tak i śliniłam się na jego widok przez chwilę, kiedy znowu się odezwał.
– Ty pewnie jesteś ta nowa z działu komunikacji? – spytał, ale jego ton sugerował raczej przekonanie graniczące z pewnością.
– Tak – odparłam krótko, bo nawet jedno słowo przy tym moim ślinotoku groziło prawdziwą katastrofą. Zachlapałabym mu całą wykładzinę w biurze. Wolałam więc milczeć. Dopiero po chwili gula w gardle ustąpiła i mogłam przełknąć tę nadprodukcję ślinianek. Odetchnęłam z ulgą.
– To ja już może pójdę? – spytałam niezbyt pewnie.
– A na pewno chcesz iść? – Znowu odwrócił się w moją stronę, zapinając guziki koszuli, która dość mocno opinała się na jego ramionach.
Ile ten facet ćwiczy? – przemknęło mi przez myśl. No chciałam iść, to pewne, ale z drugiej strony… Nie! Dać się tak złapać w pierwszym tygodniu pracy, to jakieś samobójstwo! Przecież on pewnie w ten sam sposób „testuje” wszystkie nowe dziewczyny w firmie.
– Tak, powinnam – odparłam trochę pewniej, czując już, że cała się spociłam, choć temperatura w biurze wcale nie przekraczała normy. – Skoro już pan wie, że czekamy ze spotkaniem, to zmykam.
– Żaden pan. Jestem Tomek. – Podszedł do mnie i podał mi rękę, a ja poczułam, że zaraz zemdleję, jeśli się szybko stamtąd nie ewakuuję.
– A ja Wanda – odparłam. – Dobrze, Tomku. Będziemy czekać w biurze – dodałam i szybciutko stamtąd wyszłam.
Na zebraniu Tomasz zupełnie nie zwracał na mnie uwagi. No bo i nie było na kogo. Byłam przecież tylko nowicjuszką pośród starych korporacyjnych wyjadaczy. Nie miałam nic do powiedzenia. Miałam się uczyć i pracować za innych. Od tamtego czasu raczej udawał, że mnie nie zna.
I ten właśnie Tomek od kilku dni intensywnie mi się przyglądał przed wyjściem z pracy. A dzisiaj… zatrzymał się, żeby ze mną porozmawiać.
* * *
– Co słychać, Wando? – spytał Tomasz, który zaczepił mnie, wychodząc z pracy w piątek po południu.
Nie mogłam przemóc zdziwienia. Zagadał do mnie. On? Kierownik i taki przystojniak? Ale jak to?
– Aż tak zajęta jesteś, że nie możesz mi odpowiedzieć? – nalegał, podczas kiedy ja nadal uparcie gapiłam się w ekran mojego monitora. W końcu przemogłam się i odwróciłam się w jego stronę.
– Tak, jestem trochę zajęta. Jak widzisz, garuję tu po godzinach…
– Widzę, że zostajesz prawie codziennie – odparł, najwyraźniej niezrażony moim brakiem entuzjazmu. – Ale mam nadzieję, że dziś szybko skończysz, bo chciałem cię zabrać wieczorem na pasaż Niepolda[1]. Gołym okiem widać, że się przepracowujesz i nie masz w życiu ani odrobiny rozrywki – dodał, bezczelnie mnie taksując wzrokiem.
– Żartujesz? – Oburzyłam się. Teraz to naprawdę mnie wkurzył. Bezczelny typ. Czy on myśli, że trafił na następną naiwną? Ciekawe, co jeszcze po mnie widać „gołym okiem”? – zastanowiłam się. Czego jeszcze się dowiem, zanim oznajmi mi, że interesuje go tylko „niezobowiązująca znajomość”?
– Ani trochę. Poważnie, myślę, że przyda ci się trochę rozrywki, młoda adeptko korporacyjnej roboty.
– Młoda? – Facet miał maksymalnie pięć-sześć lat więcej ode mnie. Jeśli jakimś cudem przekroczył trzydziestkę, musiało to być niedawno.
– Ode mnie młodsza. – Puścił do mnie oko. – I z mniejszym stażem w firmie. To jak będzie? O której mam po ciebie podjechać?
Zatkało mnie. On naprawdę nie dawał za wygraną. Chyba oszalałam – pomyślałam, ale… w sumie, co mi zależało? Nie miałam żadnego innego pomysłu na piątkowy wieczór, nie mówiąc już o całym weekendzie. I chyba rzeczywiście było to po mnie widać albo ten stary wyjadacz miał jakiś szósty zmysł, który mu mówił, że kobieta jest niewybawiona i wyposzczona. Przecież nie miałam tego wypisanego na plecach… ani gdzie indziej.
– Będę gotowa o dwudziestej – odparłam, linczując się w myślach za to, że zamiast wskoczyć w ciepłe kapcie i zaszyć się z książką w fotelu, baletów mi się zachciało.
– Świetnie. A adres mi podasz?
– Tak, jak zadzwonisz – odparłam poważnie.
– Widzę, że twarda z ciebie negocjatorka. – Tomek uniósł brew. – Okej. Podaj mi swój numer.
– Siedem-osiem-dziewięć pięć-sześć-pięć jeden-dwa-dwa – wyrecytowałam z pamięci.
– Powtórzysz? – Zrobił zdziwioną minę.
Nie omieszkałam z tego skorzystać.
– Co? Kierownik działu analiz finansowych nie może zapamiętać ciągu dziewięciu cyfr? – Zaśmiałam się. Co to, to nie! Tak łatwo mu ze mną nie pójdzie…
– Mówiłem już, że twardo negocjujesz? – Również się roześmiał. – Powtórz, proszę.
Powtórzyłam mu swój numer i tym razem go zapisał.
– Dzięki. Do zobaczenia o dwudziestej, Wando. – Puścił do mnie oko i wyszedł.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, dopiero zauważyłam, że trzęsą mi się kolana. Ten paradujący klaun zrobił na tobie aż takie wrażenie, dziewczyno? Jezu, Wanda, ale ci się standardy obniżyły z braku faceta… –westchnęłam i postarałam się skupić na robocie, żeby ją skończyć jak najszybciej.
Z biurowca wyszłam o osiemnastej, co i tak uznałam za dobry wynik. Szybko pojechałam do domu, po drodze kupiłam sobie coś ekspresowego do podgrzania. Trafiło na pierogi z Biedronki. W domu byłam przed dziewiętnastą, klnąc, na czym świat stoi. Nie przewidziałam piątkowych korków i kolejek w Biedronce, i teraz miałam bardzo mało czasu. Szybko więc podgrzałam sobie te pierogi i zjadłam kilka. Nie dałam rady więcej.
Wtedy zadzwonił Tomek z pytaniem o mój adres… No tak, musiałam mu powiedzieć, gdzie ma po mnie przyjechać. Kazałam mu zaczekać koło Biedronki. W końcu miała darmowy parking. Potem wpakowałam się pod prysznic, z rozpaczą przyglądając się moim nieogolonym nogom.
No tak. W pracy w tym tygodniu paradowałam w spodniach. I się zemściło. Pozostało mi szybkie pociągnięcie maszynką pod prysznicem, w nadziei, że się nie skaleczę.
Uff, jakoś się udało. Ale na depilację innych części ciała jednak nie starczyło już czasu…
Kiedy wyszłam z łazienki wpadłam w jeszcze większą panikę. W co się ubrać? Przecież nie w spodnie i bluzkę do pracy. Poza tym koniec października był zwyczajnie zimny, a ja nie miałam zamiaru świecić gołym tyłkiem i cyckami tylko po to, żeby potem brać tydzień chorobowego. Postawiłam na krótką i dopasowaną czarną sukienkę z długim rękawem, a do tego srebrne kryjące rajstopy. Szybkie spojrzenie na zegarek i okazało się, że prawie nie mam już czasu. Zamiast wieczorowego makijażu nałożyłam więc na twarz podkład matujący, pociągnęłam rzęsy tuszem, a usta ciemnoróżową szminką. Nie miałam czasu już nic robić z włosami, więc po prostu je rozczesałam i zostawiłam rozpuszczone, jak nigdy. W pracy miałam zwykle warkocz albo kok, bo tak było wygodniej, nie plątały się po twarzy.
Punktualnie o dwudziestej zadzwonił mój telefon. Odebrałam:
– Tak?
– Ja już jestem, ale jeśli każesz mi czekać przepisowe trzydzieści minut, aż się wyszykujesz, jestem na to przygotowany – zażartował Tomasz.
– Zaskoczę cię, ale jestem już gotowa. Schodzę – poinformowałam go i się rozłączyłam. Wyszłam z budynku i skierowałam się na parking Biedronki, zastanawiając się, kto kogo pierwszy wypatrzy.
Przed sklepem zaczepiło mnie dwóch żuli.
– Piękna panienka da dwa złote na chleb – powiedział jeden.
– Nic z tego. Po pierwsze, nie mam gotówki, a po drugie, i tak byście chleba nie kupili.
– Co za jędza! – wydarł się drugi. – Taka młoda i taka wyszczekana! Za moich czasów…
Ale nie zdążył dokończyć, bo zaraz koło mnie stanął Tomasz. Na jego widok tamci zrezygnowali i uciekli zaczepiać innych biedaków.
– Widzę, że gdzie nie pójdziesz, tam masz wielbicieli. – Tomek zachichotał.
– Taka dzielnica, co poradzisz? – spytałam retorycznie.
Tomasz zaprowadził mnie do swojego auta i pojechaliśmy do centrum. Potem zaparkował swoje cudo (czarny Mercedes) na strzeżonym parkingu i dalej poszliśmy już na piechotkę. Chodzenie w szpilkach po granitowej kostce nie należy do najprzyjemniejszych, a Tomek, widząc jak się męczę, zaproponował mi swoje ramię, które musiałam przyjąć. Bez jego pomocy nie doszłabym na miejsce do północy…
– Tak więc, skoro już się bawimy… – stwierdził później, już na miejscu, przyciągając mnie do siebie w tańcu – to musisz mi koniecznie wyjaśnić, co takiego fajnego jest w siedzeniu w pracy do wieczora? – spytał z szelmowskim uśmiechem.
I co miałam mu odpowiedzieć? Że nie mam z kim inaczej spędzać czasu?
* * *
Czemu nie mam faceta? To jest naprawdę ciekawa historia… Chociaż nie. Dla mnie nieciekawa. Ale co tam, opowiem wam.
Pięć lat wcześniej, listopad 2005
– Wendy, rusz się, bo się spóźnimy! – krzyczała moja współlokatorka, Pola. A właściwie Apolonia. Tak, jedna z ofiar nazywania dzieci imionami po prababci… Polka nigdy nie używała pełnego imienia. W szkole poprawiała nauczycieli. A na studiach nawet na listach obecności konsekwentnie wpisywała się jako Pola Markowicz. A potem biedni wykładowcy głowili się, czy mają kogoś takiego na liście studentów… Mnie też nie nazywała nigdy Wandą. Tylko Wendy. Jak z Piotrusia Pana (tak, następna maniaczka).
Pola była moją przyjaciółką w liceum, a potem, choć studiowałyśmy na innych kierunkach (a nawet uczelniach) we Wrocławiu, zamieszkała ze mną w jednym pokoju w mieszkaniu studenckim. Miałyśmy dość spokojne lokum w okolicach Grunwaldu[2], bo mieszkały z nami dwie ekstremalne kujonki, studentki Akademii Medycznej. Byłyśmy na drugim roku studiów, a ja od wakacji oficjalnie nie miałam chłopaka, bo mój związek z liceum nie przetrwał rozłąki. Darek poszedł na studia do Warszawy i szybko znalazł tam sobie nowy obiekt zainteresowania.
Tak więc tego dnia Pola właśnie próbowała zabrać mnie na imprezę andrzejkową ze swoimi kolegami z roku. Z Politechniki! Męczyła mnie tak długo, aż się zgodziłam. Przez pierwszy rok studiów rzeczywiście unikałam imprez… W końcu przyjaciółka zmusiła mnie, żebym ubrała się „jak człowiek” czyli nie w dżinsy i podkoszulek, tylko w sukienkę. A najlepiej tę, którą ona mi przygotowała.
W sukience wyglądałam jak napalona małolata i protestowałam głośno, ale Pola nie chciała tego słuchać. Wreszcie po długich negocjacjach zgodziła się zamienić mi tę krótką czerwoną na niewiele dłuższą, ale czarną. Przy moich ciemnych włosach miałam szansę zgubić się w tłumie. I o to mi chodziło. Studenci Politechniki nie mieli najlepszej opinii wśród studentek innych uczelni, a ja nie chciałam wylądować zaraz z jakimś napalonym głupkiem w toalecie.
Wreszcie wyszłyśmy, poganiane niecierpliwymi westchnieniami Poli. „Przez ciebie się spóźnimy…”.
Impreza była dość gorąca, już kiedy na nią przyszłyśmy. Muzyka grała głośno, alkohol lał się strumieniami (właściwie, w zasięgu wzroku nie było już żadnej trzeźwej osoby), a dobrane ad hoc pary obściskiwały się w tańcu.
Stanęłam w drzwiach i miałam ochotę zawrócić w miejscu, ale Pola pociągnęła mnie za rękę i właściwie wepchnęła w ten dziwny tłum. Ktoś do nas podszedł. Zrozumiałam, że to był gospodarz imprezy, bo przywitał się z Polą, zabrał nasze płaszcze i zaczął mówić:
– Cześć, dziewczyny. Miło, że wpadłyście. Hej, Pola – zwrócił się do mojej przyjaciółki.
– Cześć. Dzięki za zaproszenie – odparła.
– Jestem Kacper – przywitał się ze mną. – A ty?
– Wanda – przedstawiłam się. – Przyjaciółka Poli z liceum.
– Studiujesz we Wrocku? – spytał.
– Tak, ale nie na polibudzie – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.
– Chodźcie, zrobię wam po drinku, a potem obsługujcie się same. – Zaprosił nas gestem do stołu, na którym stało tyle różnego alkoholu, że mogliby otworzyć bar.
Kacper zrobił nam po drinku, a potem poszedł przywitać jeszcze jednych spóźnialskich. Ja i Pola ze szklankami wtopiłyśmy się w tłum. Kiedy skończyłyśmy drinki, Pola odstawiła nasze szklanki, a potem zaciągnęła mnie na parkiet, gdzie właśnie wszyscy szaleli do skocznej muzyki, hit lata 2005… Mr Brightside grupy The Killers. A potem muzyka zmieniła się na jakiegoś przytulańca i już chciałyśmy się ewakuować z parkietu, kiedy do Poli podszedł jakiś koleś, a ona poszła z nim tańczyć. Pozostało mi ewakuować się solo…
Wtedy poczułam kogoś za plecami. Zadrżałam, kiedy czyjeś ręce oparły się na moich ramionach, a potem jedna zjechała na biodro. Odwróciłam głowę i zobaczyłam Kacpra, który wcześniej nas przywitał.
– Zatańczysz ze mną? – spytał, nie zabierając ze mnie swoich rąk.
Już miałam powiedzieć, że nie, ale pomyślałam, że właściwie po to tu przyszłam. Miałam tańczyć i dobrze się bawić na tej imprezie andrzejkowej. Kątem oka widziałam Polę, która nie zwracała na mnie uwagi, wpatrzona w kolesia, który z nią tańczył. Chyba nie jestem w temacie… – przemknęło mi przez myśl.
– Okej – odparłam i odwróciłam się przodem do Kacpra. A potem zarzuciłam mu ręce na szyję.
Przyciągnął mnie do siebie, uśmiechając się.
– Nie wiedziałem, że Pola ma taką fajną koleżankę – szepnął mi do ucha, a ja poczułam złożoność chemicznej reakcji mojego organizmu w odpowiedzi na ten jego gest. I już było po mnie…
Trzy drinki i piętnaście przytulańców później byłam jego. Dosłownie. Kacper zaciągnął mnie do swojego pokoju i wziął na stojąco, pod ścianą. Żadnych gier wstępnych. To było czyste pożądanie. Na szczęście wszyscy na imprezie (łącznie z Polą) byli albo zajęci, albo tak pijani, że nie zauważyli naszego zniknięcia, a potem rumieńców i przyspieszonego oddechu (zawsze można było je przecież zgonić na taniec).
Wróciłyśmy z Polką do swojego mieszkania o czwartej nad ranem. Na piechotkę, bo było niedaleko. Wychodząc, musiałyśmy uważać, żeby nie nadepnąć na tych, którzy spali na podłodze w salonie Kacpra. On też gdzieś zniknął, więc nawet się z nim nie pożegnałam.
Całą niedzielę leczyłyśmy z przyjaciółką kaca. Z tym że ona tylko alkoholowego, a ja jeszcze moralnego, po tym co zrobiłam z jej kolegą z roku…
* * *
W poniedziałek Pola wróciła z zajęć podekscytowana. Kończyła później ode mnie, więc zdążyłam już zrobić nam obiad.
– Honey, I’m home! – krzyknęła od wejścia.
– Dziś spaghetti, kochanie – zażartowałam sobie tak jak ona. Usiadłyśmy razem przy stole w kuchni, same, bo naszych współlokatorek z medycyny miało nie być do wieczora.
Kiedy zjadłyśmy obiad, Pola zrobiła intrygującą minę.
– Co jest? – spytałam. – Mam coś na czole?
– Lepiej. Kacper poprosił mnie dziś o twój numer telefonu – powiedziała swoją nowinę. – Jak to się stało, że największy podrywacz u nas na roku zainteresował się tobą??? Nie dałam mu, bo… – urwała, patrząc badawczo na moją przerażoną twarz – …powiedziałam, że muszę cię najpierw spytać o zdanie. Co jest, Wendy? Czemu zareagowałaś, jakbym cię chciała mordować?
– Bo podejrzewam, że zaraz to zrobisz… – Westchnęłam.
– Co się stało?
– Bzyknęłam się z nim na tej imprezie.
– O kurwa! – wyrwało się Poli. – Jaką jeszcze nowinę mi sprzedasz? To ja tu się zgrywam, że moja przyjaciółka z byle kim się nie umawia… Mam nadzieję, że się chociaż zabezpieczyliście?
– Tak, miał gumki.
– Dobrze, że chociaż on, bo ty nie uważasz za słuszne nosić jakieś przy sobie.
– Bo też i nie sypiam jak leci z przypadkowymi facetami…
– Widzę właśnie!
– Dobra, nie kłóćmy się – przystopowałam przyjaciółkę. – To była jednorazowa akcja i tak ma pozostać.
– Czyli mam mu nie dawać twojego numeru? – upewniła się Pola.
– Sama nie wiem… Głupio mi. Nie wiem, co on pamięta. Przecież oboje byliśmy trochę wstawieni.
– Czy on ci się podoba, Wando? – Pola używała mojego imienia tylko wtedy, kiedy chciała być śmiertelnie poważna.
– Ciężko stwierdzić. Po alkoholu mi się podobał. A raczej, takiej chemii już dawno nie czułam. Z Darkiem na pewno nie…
– Pomińmy twojego byłego. Czyli nie rozmawialiście za dużo? – Pola puściła do mnie oko, że też nawet w takim momencie musiała się ze mnie nabijać…
– Nie za bardzo.
– Dobra, masz czas do zastanowienia tylko do jutra. Jak każesz, tak zrobię.
– Dzięki. Kochana jesteś. – Objęłam przyjaciółkę.
– A ty dobrze gotujesz – odparła, klepiąc mnie w tyłek. My rzeczywiście byłyśmy jak stare dobre małżeństwo. Gdyby nie to, że obie raczej wolałyśmy facetów, byłaby z nas idealna para.
Przespałam się z tym tematem i doszłam do wniosku, że nie zaszkodzi mi się spotkać z Kacprem na trzeźwo. Albo okaże się fajnym facetem, albo wyjdzie, że to była pomyłka wywołana zbyt dużą ilością spożytego alkoholu i przecież wcale nie będę musiała go więcej widzieć.
Rano dałam Poli odpowiedź.
– Daj mu mój numer, ale możesz go trochę pozwodzić. Zobacz, na ile mu zależy.
– Takie podejście lubię. – Moja przyjaciółka się uśmiechnęła i wyszła z mieszkania.
Ja miałam zajęcia dopiero na dziewiątą, więc postanowiłam przejrzeć jeszcze notatki.
Wieczorem Polka miała tajemniczy wyraz twarzy.
– Co jest, skąd ta mina? – spytałam zaciekawiona.
– Stąd, że chyba mu zależy – zaśmiała się.
– A czemu tak myślisz?
– Bo droczyłam się z nim trochę. I obiecał mi, że da mi zrzynać z budowy obwodów scalonych przez cały semestr – stwierdziła.
Tak, moja przyjaciółka była jedną z dwóch dziewczyn na drugim roku elektroniki. I ze wszystkim radziła sobie świetnie, z wyjątkiem budowy obwodów właśnie. Nie pytajcie, co to takiego, dla mnie to i tak zawsze była czarna magia… W liceum na fizyce to ja zrzynałam od Poli.
– I co?
– No i dałam mu twój numer pod koniec dnia. Pewnie teraz się zastanawia, co z nim zrobić… – zaśmiała się. Jakby wykrakała, bo po chwili rozległ się dźwięk dzwonka mojego telefonu. – Odbierz! – krzyknęła Pola.
– Okej, ale buźka na kłódkę – odparłam i pobiegłam z telefonem do naszej sypialni, gdzie go odebrałam. – Słucham?
– Cześć, Wando, z tej strony Kacper – przedstawił się. – Pamiętasz mnie? – spytał, a ja poczułam, że robię się czerwona. Dobrze, że to była rozmowa telefoniczna. Przywołałam swój najbardziej neutralny ton.
– Cześć. Tak, pamiętam, poznaliśmy się na twojej imprezie w sobotę – odparłam, unikając szczegółów tego „poznania”. On też o nich nie wspomniał, więc poczułam nadzieję, że może nie pamięta…
– Cieszę się, że mnie pamiętasz. Masz ochotę się spotkać? Chciałbym cię zaprosić na kawę do pasażu jutro po zajęciach. Co ty na to?
– W porządku. Jutro kończę wcześnie, więc daj znać, jak będziesz wolny. Numer już masz – odparłam.
– Świetnie. To do zobaczenia.
– Cześć. – Rozłączyłam się, a po chwili do naszego pokoju wpadła rozentuzjazmowana Pola.
– Ale numer! – krzyknęła, a ja aż podskoczyłam w miejscu.
– Czego się tak drzesz? – spytałam, zła, że prawie mnie nakryła na rozmowie.
– Bo właśnie dostałam esemesa od Kacpra.
– Jak to? Przecież dopiero skończył rozmawiać ze mną.
– No właśnie. Posłuchaj. Napisał: „Dzięki, Pola, jestem twoim dłużnikiem”.
– A to ciekawe…
– Żebyś wiedziała. Jestem bardzo ciekawa, co z tego wyniknie.
– Umówiłam się z nim na jutro na kawę – poinformowałam przyjaciółkę.
– Fajnie. Tylko nie rozkładaj od razu nóg, co? – Polka puściła do mnie oko.
Miałam ochotę jej je wyłupić.
– Nie mam zamiaru. Mówiłam ci, że to była jednorazowa akcja. Za dużo alkoholu, odurzony mózg i te sprawy.
– Okej. – Pola rozłożyła ręce. – Tylko żeby nie było, że nie ostrzegałam.
Żeby nie było…
Umówiłam się z Kacprem następnego dnia na osiemnastą, bo miał dłużej zajęcia. I nie, nie przespałam się z nim. Nie tym razem. Rozmawialiśmy, a potem grzecznie odprowadził mnie do domu. Przed wejściem pocałował mnie w policzek i powiedział, że już dawno tak dobrze się nie bawił. Dobre sobie. Słyszeliście tę ironię w głosie? No właśnie. Ja też nie…
Ponownie umówiłam się z nim jeszcze na piątek i spotkanie wyglądało podobnie, a potem w sobotę zaprosiłam go do nas, bo dziewczyny z medycyny akurat wyjechały na weekend. Kiedy Pola się o tym dowiedziała, również ewakuowała się do domu. Złapała ostatni pociąg w piątek wieczorem i pojechała do rodziców z niezapowiedzianą wizytą. Zdrajczyni.
Chcąc nie chcąc (no dobra, może jednak chcąc), spędziłam z Kacprem sobotni wieczór u nas. On odczytał fakt, że jesteśmy sami w mieszkaniu, jednoznacznie. Po obiedzie zaczął mnie całować. Myślałam, że mu się oprę, ale nie udało mi się. Chemia między nami była tak samo mocna na trzeźwo jak wcześniej po alkoholu. Dobrze, że wiedziałam, gdzie Pola trzyma gumki, bo swoich zapasów nie miałam. I całe szczęście, że ona miała spory ten zapas, bo po weekendzie, który spędziłam z Kacprem (tak, został na noc i na cały następny dzień), musiałam jej odkupić chyba z siedem…
W niedzielę po południu, kiedy Kacper uznał, że lepiej pójdzie do siebie, zanim moje dziewczyny wrócą, miałam taki mętlik w głowie, że nie wiedziałam, co myśleć o tej sprawie. On potraktował to jednak naturalnie.
– To jak, widzimy się w przyszłym tygodniu? – spytał, całując mnie w usta i łapiąc za tyłek.
– Jasne – odparłam. Bo co mogłam powiedzieć?
Po tygodniu Kacper zaczął mnie traktować, jak swoją dziewczynę, a ja jego, jak mojego chłopaka. Wszyscy dookoła też zaczęli nas brać za parę. I tak jakoś wyszło, że do końca studiów byliśmy razem.
Październik 2010
Nadal nie wyjaśniałam, czemu, idąc do pracy w Neavance, nie miałam faceta. Powiem wam. Na ostatnim roku studiów, to było w maju dwa tysiące dziewiątego, wpadłam do mieszkania Kacpra po zajęciach. Jego jeszcze nie było, więc walnęłam się na jego łóżku i czytałam książkę. I wtedy usłyszałam, jak wchodzi do mieszkania z kolegą i rozmawiają… o mnie.
„Fajna ta twoja Wanda”, powiedział jego kolega. „Fajna?”, zdziwił się mój chłopak. „Dobrze się ją dyma, bo nigdy nie odmawia, ale poza tym jest drętwa jak drewno. Na żadne balety się nie nadaje. Dlatego zaprosiłem Kamilę na następną imprezę u Tomka”. „A co powiesz Wandzie?”, spytał kolega. „Normalnie, że jadę do domu na weekend”, odparł Kacper.
I co miałam zrobić? Wstałam, wyszłam z pokoju, stanęłam przed nim z najbardziej neutralną miną, na jaką mogłam się zdobyć i powiedziałam: „Baw się dobrze. I nie dzwoń do mnie więcej”. A potem wzięłam torebkę i po prostu wyszłam. Nawet mi się płakać nie chciało. Adrenalina utrzymywała mi się we krwi do wieczora. Poryczałam się dopiero następnego dnia, kiedy Pola mnie przytuliła, bo na uczelni usłyszała plotki, że rozstaliśmy się z Kacprem i musiała to zobaczyć na własne oczy. Oto cała historia.
* * *
I oto ja, Wanda, półtora roku wcześniej nazwana przez byłego chłopaka „drętwą jak drewno”, teraz tańczyłam z niewyobrażalnie przystojnym kolegą z pracy w jednym z klubów pasażu Niepolda we Wrocławiu. I niech mi ktoś jeszcze powie, że nie umiem się bawić!
– To jak uważasz, Wando? – spytał znowu Tomek. – Są ciekawsze rzeczy niż praca w weekend? – Puścił do mnie oko.
– Nie da się ukryć – zachichotałam. – Wieki nie byłam na imprezie…
– Widać – prychnął Tomek, ale na moje pytające spojrzenie nic już nie odpowiedział. – Chodź na drinka, mała, trzeba cię trochę rozruszać – powiedział za to i nie pytając mnie o zdanie, pociągnął za rękę w kierunku baru tak szybko, że o mało się nie zabiłam w moich szpilkach. – Czego się napijesz?
– Malibu – poprosiłam o ulubionego drinka na bazie likieru kokosowego.
Tomek zamówił go dla mnie, a sobie wziął szklankę whisky z lodem.
Cóż za subtelność…
Kiedy wypiliśmy drinki, siedząc przy barze i rozmawiając o pracy (bo nie mieliśmy jeszcze żadnych innych wspólnych tematów), podszedł do mnie jeden przystojniak i spytał czy zatańczę z nim ten taniec.
– Czemu nie? – odpowiedziałam i nim Tomasz zdążył zareagować, puściłam się na parkiet, prowadzona za rękę przez klasycznego blondyna w drogim garniturze. Normalnie, jakby miał kogoś w rodzinie królewskiej…
– Jak masz na imię? – spytał blondyn wprost do mojego ucha, bo w lokalu było dość głośno.
– Wanda.
– Serio? Nie gadaj – zaśmiał się. – To ekstra, bo ja jestem Piotruś, Wendy.
– Nie żartuj? Piotruś Pan? – zachichotałam, czując, że spożyte procenty zaczęły właśnie na mnie działać.
– Wreszcie cię odnalazłem… – Westchnął teatralnie i mocniej przyciągnął mnie do siebie. – Odlecimy stąd gdzieś?
– Chyba na miotle – odparłam ze śmiechem. – Magiczny pyłek nam się skończył, nie pamiętasz, Piotrusiu?
– Och… – Domniemany Piotruś Pan zrobił smutną minę.
Piosenka się skończyła i zaraz pojawił się przy mnie Tomek.
– Odbijany – zarządził i „przejął” mnie w tańcu.
– Co jest? – Udałam oburzenie.
– Znasz gościa, że się z nim tak spoufalasz? – spytał Tomasz podejrzliwie.
– Nie, ale właśnie go poznałam – odparłam, oglądając się za siebie i patrząc, gdzie zniknął mój Piotruś Pan.
– Jesteś nieostrożna…
– Co jest z wami, facetami? – prychnęłam i przewróciłam oczami. – Najpierw mówicie, że jestem drętwa i nie umiem się bawić, a jak próbuję się dobrze i spontanicznie bawić, zgrywacie porządnych i psujecie zabawę…
– Kto tak niby robi?
– Moi byli faceci, ty… – zaczęłam wymieniać i sama zauważyłam, że się zagalopowałam.
– Ja nie jestem twoim facetem. Ani byłym, ani teraźniejszym, ani przyszłym. – Tomek mnie przystopował.
No to już wiem… – pomyślałam.
– To o co ci chodzi?
– Uznałem, że potrzebujesz zabawy i ci jej dostarczam – odparł, przytulając się do mnie w tańcu i zmysłowo przesuwając dłońmi po moich biodrach.
– A gdybym chciała sama sobie jej dostarczyć… lub z kimś innym? – zaryzykowałam, znowu oglądając się za tym Piotrkiem.
– To ci odpowiem, żebyś sama przyszła do lokalu. Chociaż nie, to raczej nierozsądne. Ale dziś jesteś ze mną i za ciebie odpowiadam, więc wyjdziesz stąd też ze mną.
– Niedoczekanie twoje – odburknęłam.
– Nie o takie wychodzenie mi chodziło, Wando – wyjaśnił, a ja się chyba zawstydziłam. – Ale nie pozwolę, żeby cię stąd wyprowadził jakiś podejrzany typ, jasne?
Ale Piotruś Pan nie wyglądał podejrzanie…
– Jasne. Czyli jestem dziś skazana na ciebie?
– Czy to aż taka straszna męka? – Znowu puścił do mnie oko, a potem zanurzył nos w moje włosy i dotknął nim mojego ucha.
Przeszedł mnie niewyobrażalny dreszcz i uznałam, że wszystkiego mam już dość na ten wieczór. Alkoholu, tańca, facetów, a szczególnie Tomasza Czarcińskiego, który łączył w sobie wszystkie cechy najlepszego i najgorszego faceta. Z wyglądu cholerny ideał, inteligentny, ale z charakteru paskudny, zapatrzony w siebie szowinista.
On nie może ci się spodobać, Wando – mówiłam sama do siebie, powtarzałam to sobie w myślach. – To jest chodząca katastrofa… I w dodatku pracujecie razem. Zmykaj stąd, dopóki możesz!
– Odwieziesz mnie do domu? – spytałam, czując, że jeśli będzie dalej mnie tak przytulał w tańcu, stopi mnie jak lód, którym chciałam być, żeby więcej nie cierpieć przez mężczyznę.
– Już chcesz wracać? – zdziwił się. – Dopiero chciałaś się bawić z jakimś leszczem w garniaku – zauważył.
– Z żadnym leszczem, tylko z facetem z klasą – zaprzeczyłam.
– Niech ci będzie, nie przyglądam się facetom aż tak dokładnie. – Uśmiechnął się do mnie koncyliacyjnie. – A może chcesz jeszcze drinka?
– Tak – zdecydowałam nagle. Alkohol to zdecydowanie było to, czego mi trzeba, żeby ogarnąć tę absurdalną sytuację. Tak sobie przynajmniej wtedy pomyślałam…
* * *
Nie pamiętam, ile drinków wypiłam tamtego wieczora, ale było tego sporo. Za to wybawiłam się i wytańczyłam za wszystkie czasy. Z Tomkiem, oczywiście, bo Czort (Nie mówiłam? To jego ksywka w biurze) nie odstępował mnie już na krok. Nie wiem, czy tak przejął się faktem, że mogłam gdzieś odlecieć z Piotrusiem Panem (który dał sobie jednak spokój, widząc, że z kimś przyszłam), czy czuł się za mnie rzeczywiście odpowiedzialny, ale piłam i tańczyłam tylko z nim. Okazało się jednak, że nie tylko nie doliczyłam się, ile wypiłam. Nie pamiętałam też, jak znalazłam się w domu…
Obudziłam się z potwornym bólem głowy, ale we własnym łóżku. Z zaskoczeniem odkryłam, że jestem w bieliźnie i przykryta kołdrą. Moja sukienka i rajstopy leżały obok łóżka na krześle, szpilki stały pod nim. A ja zupełnie nie pamiętałam, jak się tu znalazłam.
Cóż, najwidoczniej nie było ze mną tak źle albo mój autopilot działa bez zarzutu – uznałam i spróbowałam wstać. Wystarczyło jednak usiąść na łóżku, żeby ból głowy z potwornego zrobił się niewyobrażalny.
– Auuuu… – pisnęłam, łapiąc się za głowę. Dobrze, że nikt mnie nie ogląda w tym stanie – pomyślałam i doszłam do wniosku, że to będzie długi dzień w łóżku…
I w tym momencie usłyszałam jakiś dźwięk. Ktoś tu jest? – przestraszyłam się i doszłam do wniosku, że chyba jednak nie jest tak dobrze nie pamiętać, jak się dostało do domu… albo Z KIM.
Po chwili otworzyły się drzwi mojej sypialni i stanął w nich Tomasz… Na szczęście kompletnie ubrany. Uff.
Ale jakie znowu szczęście? Ja nie byłam ubrana. I co on robił w moim mieszkaniu? Przecież nie podałam mu adresu…
– Co ty tu robisz?
– A „dzień dobry” gdzie? – spytał zupełnie poważnie.
– Dzień dobry. Co tu, do cholery, robisz, Tomasz? – Podniosłam głos.
– Ładnie mi dziękujesz za odprowadzenie do domu… – Westchnął.
– A prosiłam o to? – spytałam złośliwie.
– Nie dałabyś rady poprosić – odparł jeszcze złośliwiej.
Zreflektowałam się, że coś w tym musiało być, skoro nic nie pamiętałam.
– Przepraszam. Rzeczywiście nic nie pamiętam… – przyznałam.
– Nic a nic? – Uniósł brew.
– Absolutnie.
Na jego twarzy wykwitł wtedy niegrzeczny uśmiech.
– Czyli mógłbym ci wcisnąć każdy kit i uwierzysz?
– Nie rób mi tego. – Spojrzałam na niego błagalnie. – Powiedz, jak znalazłam się w domu i czy my… – Spojrzałam na swój stanik. – No, wiesz… cokolwiek?
– Nic z tych rzeczy. Wierz mi, pamiętałabyś – zaśmiał się, mrugając do mnie.
– Aż takie masz o sobie dobre zdanie? – żachnęłam się.
– Tak. I naprawdę nie kręci mnie nekrofilia, a ty byłaś wczoraj żywym trupem – dodał ze śmiechem.
– W porządku. – Odetchnęłam z ulgą. – W takim razie dziękuję ci za ratunek i… chciałabym już wstać, wykąpać się i ubrać, więc gdybyś mógł… iść już sobie? – zasugerowałam mu nieśmiało.
– Nie powiem, żebyś była gościnna. – Tomek znowu się zaśmiał, tym razem nerwowo. Czyżby naprawdę chciał zostać? – A ja właśnie wzniosłem się na wyżyny kunsztu kulinarnego i zrobiłem ci jajecznicę na śniadanie. Wiesz, że nie ma nic lepszego na kaca?
No, trzeba mu było przyznać, że mnie zaskoczył. Wando, zachowaj się odpowiednio.
– W porządku. Poczekaj w kuchni, zaraz będę gotowa – odparłam i spojrzałam na niego sugestywnie. Zrozumiał i wyszedł. A ja wzięłam sobie z szafy czyste „sobotnie” ubrania (czyli dżinsy i T-shirt) i poszłam pod prysznic. A potem ubrałam się i weszłam do kuchni.
Tomasz siedział przy stole z kubkiem kawy. Wyglądało na to, że sam się obsłużył.
– Chcesz kawy? – zapytał.
– Dzięki, zrobię sobie. Przypominam ci, że jestem u siebie. – Uśmiechnęłam się i zaraz mina mi zrzedła, bo zabolała mnie głowa.
– Co? Główka? – spytał z pobłażliwym uśmiechem.
– Tak – musiałam przyznać.
– Słuchaj, Wando, przesadziłaś trochę z alkoholem, ale moja wina w tym, że cię nie upilnowałem.
– Sama powinnam się pilnować. Przypominam ci, że jestem dorosła… od kilku lat.
– Czyżby? – Zrobił głupią minę i po chwili oboje się roześmialiśmy.
– No dobra, sam chciałeś mnie zabrać na tę imprezę. Jak widzisz, średnio nadaję się do zabawy. Mój ostatni facet uważał, że jestem drętwa, ale dowiedziałam się tego dopiero po czterech latach związku… – Westchnęłam ciężko.
– To czemu byłaś z nim tak długo?
– To on ze mną był tak długo. Uważał, że dobrze się mnie dyma – wyjaśniłam i poczułam, że właśnie zrobiłam najgłupszą rzecz z możliwych. Zeszłam na niebezpieczne tematy z Tomkiem Czarcińskim.
– O! – Tomasz uniósł brew i spojrzał na mnie z zaciekawieniem, jakbym powiedziała właśnie coś bardzo intrygującego.
– Czemu „o”?
– Mam propozycję… – powiedział po chwili.
– Mów, nic już mnie dziś bardziej nie zdołuje niż fakt, że potwierdziła się teza mojego byłego. Nie umiem się bawić i nie pamiętam, jak wróciłam do domu.
– Nie uważam, że nie umiesz się bawić, Wando – powiedział poważnie. – Ale nie zaszkodzi ci trochę pomóc. Proponuję ci układ. Bo rozumiem, że nie szukasz akurat nikogo?
– No nie. Nie mam ochoty na powtórkę z rozrywki – przyznałam.
– To super, bo ja też nie szukam nikogo. Ale… moja mama uważa, że trzydziestoletni facet powinien się ustatkować.
– Jaja sobie ze mnie robisz? – spytałam.
– Nie. Ona tak uważa. I stwierdziła, że chciałaby, żebym chociaż miał stałą dziewczynę. Moja propozycja jest następująca: ja będę cię zabierał na imprezy i pilnował, żebyś nie wpadła w tarapaty, a ty będziesz udawała moją dziewczynę przed moją rodziną i pójdziesz ze mną na wesele brata pod koniec grudnia.
– Twój brat się żeni w grudniu? – zdziwiłam się.
– Tak, w drugi dzień świąt. Wiem, głupi jest, ale to jego życie. To jak będzie? Zgadzasz się na taki układ?
– A w pracy co będzie?
– W pracy nie musimy udawać.
– Dobra. – Chyba oszalałam, że się na to zgodziłam, ale to najlepsza propozycja, jaką dostałam od dawna. – Przynajmniej się trochę pobawię.
– Ale nie wchodzimy sobie w życie z butami – dodał zaraz Tomek.
– Co masz na myśli?
– To, że nie interesuje mnie, z kim się spotykasz i ciebie też to nie powinno interesować – zastrzegł sobie.
– A dlaczego miałabym interesować się, z kim ty się spotykasz? – zdziwiłam się.
– Bo… dziewczyny tak mają – wyjaśnił.
– Nie martw się, Tomasz. Nie interesuje mnie, co robisz w wolnym czasie. Układ, to układ.
– No, to jesteśmy umówieni. – Tomek się uśmiechnął.
– Na to wygląda.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[1] Znane wszystkim, którzy studenckie czasy spędzili we Wrocławiu, najbardziej imprezowe miejsce w mieście.
[2] Potoczna nazwa placu Grunwaldzkiego we Wrocławiu.