ZŁY. Przebudzenie - Helena Leblanc - ebook
NOWOŚĆ

ZŁY. Przebudzenie ebook

Leblanc Helena

4,8

Opis

Dominik jest w rękach polskiego gangstera z międzynarodowymi aspiracjami, który planuje zbić na nim fortunę i w ten sposób umocnić swoje wpływy na przestępczym szlaku włosko-polskim. Iga musi ratować siebie, córkę i męża. W tym celu zwraca się o pomoc do teścia.

Luciano i Luigi zrobią dla rodziny wszystko, ale kiedy w sprawę mieszają się jeszcze dwie inne mafie, a na jaw wychodzą skrywane rodzinne tajemnice, na Południu robi się wyjątkowo gorąco… Szczególnie że takie działania nie przejdą bez echa po jasnej stronie mocy. Policja zaczyna deptać po piętach mafiozom, którzy muszą odtąd uważać na każdy krok.

Kiedy Luigi znika, Luciano w końcu bierze sprawy w swoje ręce. Czy odnajdzie w sobie bezwzględnego capo? Jaki będzie nowy układ sił w Kalabrii?

***

Moja wnuczka, moja maleńka Agnese… Iga… Domenico…

Wszyscy, którzy się dla mnie liczyli, mieli kłopoty. Bez nich byłem jak bez serca.

Musiałem w końcu wziąć się w garść i im pomóc, zamiast się nad sobą użalać.

Luciano, nawet ty jesteś Buscetta – przypomniałem sobie słowa ojca, które rozbrzmiały echem w mojej głowie. Sì, papa. Mi chiamo Luciano Buscetta – powtórzyłem”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 428

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (24 oceny)
20
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie 🌹
00
zolga2808

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna seria. Bierzcie i czytajcie 😁❤️
00
Malwina1111

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza część
00
Melania22

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita seria jestem bardzo zadowolona, wciąga niesamowicie od pierwszych chwil.... polecam mocno ♥️🔥🔥
00
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

📸 #współpracareklamowa “Mówiłem, że dawny Tommaso odszedł w niepamięć? Naprawdę? Kilka dni po (...) kuzyn odwiedził mnie w Bruzzese sam. Powiedział, że potrzebuje mojej pomocy. (...) Miałbym odmówić? Czy jestem lepszym człowiekiem? Nie, i kiedyś będę się za to smażył w piekle. Ale na razie zamierzam skorzystać z tego ziemskiego życia i przeżyć je tak, by niczego nie żałować.” Kochani z góry przepraszam za wykropkowane miejsca w cytacie, ale gdybym podała go w całości zdradziłabym wam trochę z fabuły książki, a tego bym nie chciała. Tą historię musicie poznać sami, poczuć jej klimat na skórze! Jednak jeśli nie czytaliście jeszcze dwóch poprzednich tomów to musicie koniecznie nadrobić zanim sięgniecie po finałowy tom serii! Czy czuje się zaskoczona tym tomem? Oczywiście, że tak! Historia pochłonęła mnie bez reszty! Autorka wręcz wrzuciła mnie w mroczny mafijny świat intryg i rodzinnych dramatów. Genialne połączenie gatunków literackich - romans mafijny z domieszką obyczajówki, kry...
00

Popularność




Co­py­ri­ght ©2024 by He­le­na Le­blanc

Co­py­ri­ght ©2024 by Li­te­ra In­ven­ta

Wy­da­nie pierw­sze, 2024

Re­dak­cja: Aga­ta Bo­gu­sław­ska

Pierw­sza ko­rek­ta: Jo­an­na Kry­sty­na Ra­dosz

Dru­ga ko­rek­ta: Re­na­ta No­wak

Skład, ła­ma­nie, przy­go­to­wa­nie e-bo­oka: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Ma­kow­ska

Źró­dło ob­ra­zu: pi­xa­bay.com (las­saf­fa)

ISBN: 978-83-67355-15-5

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

© All ri­ghts re­se­rved

stu­dio­_li­te­ra.in­ven­ta@outlo­ok.com

Prolog

Koniec listopada 2020

Oto jak ko­ńczą zło­czy­ńcy…

Ja, Do­me­ni­co Bu­scet­ta – nie­gdyś boss naj­po­tężniej­szej ka­la­bryj­skiej ma­fii, ‘Ndràn­ghe­ty, pan ży­cia i śmier­ci zna­ny jako Il Male, Zły, Dia­beł z Ka­la­brii, po­tem na­wró­co­ny grzesz­nik, któ­ry cu­dem unik­nął naj­wy­ższej kary za złe uczyn­ki, zna­la­zł mi­ło­ść swo­je­go ży­cia, za­ło­żył ro­dzi­nę i żył w in­nym kra­ju pod in­nym na­zwi­skiem jako uczci­wy rol­nik, ko­cha­jący mąż i oj­ciec – te­raz mam wró­cić do Włoch w kaj­da­nach, wy­sta­wio­ny na li­cy­ta­cję jak wie­lu lu­dzi, któ­rzy tra­fi­li w ta­kie miej­sca z mo­jej winy.

Ależ iro­nia losu… A może jed­nak nie­unik­nio­na ko­lej rze­czy? Nie­wi­dzial­na ręka spra­wie­dli­wo­ści? Bzdu­ry!

Lu­dzie, któ­rych moja or­ga­ni­za­cja kie­dyś po­zba­wi­ła wol­no­ści i sprze­da­ła do ro­bót przy­mu­so­wych, na far­my, do bur­de­li albo pry­wat­nych ko­lek­cjo­ne­rów… oni wszy­scy te­raz w pe­wien spo­sób od­zy­ska­ją spra­wie­dli­wo­ść, bo do­pa­dła mnie ich podła kar­ma.

Czas od­po­wie­dzieć za swo­je prze­wi­ny, Do­me­ni­co…

A jed­nak, gdy­bym miał wy­brać, jak chcia­łbym prze­żyć swo­je ży­cie, gdy­bym mógł je za­cząć od po­cząt­ku, czy tak wie­le bym w nim zmie­nił? Nie! Moje ży­cie to było moje ży­cie. Mia­łem wspa­nia­łych ro­dzi­ców, bab­cię, dziad­ka, przy­ja­ciół i uko­cha­ną ko­bie­tę, w któ­rej za­ko­cha­łbym się i sto razy, gdy­by­śmy tyle razy mu­sie­li się roz­sta­wać i zno­wu spo­ty­kać. Ja po pro­stu nie mó­głbym ina­czej.

Ni­g­dy nie czu­łem, że­bym przez Igę coś stra­cił, a prze­cież tak się sta­ło. By­łem bos­sem, a zo­sta­łem zdraj­cą, by­łem bo­ga­ty, po­tężny, wpły­wo­wy, gro­źny, wszy­scy się ze mną li­czy­li… a zo­sta­łem wy­rzut­kiem – ukry­wa­jącym się, ucie­ka­jącym, za­gro­żo­nym. I tak nie ża­łu­ję ani jed­nej chwi­li spędzo­nej z moją uko­cha­ną, z moją ro­dzi­ną. Dla mnie naj­wa­żniej­sze jest te­raz, że moja żona i dzie­ci są bez­piecz­ni. Za nich od­da­łbym wszyst­ko. Ży­cie nie jest naj­wy­ższą ceną.

Tak… dzie­ci. Po­wo­li przy­zwy­cza­jam się do my­śli, że zo­sta­nę oj­cem po raz dru­gi. Nor­mal­nie ska­ka­łbym z ra­do­ści, ale to nie pora ani miej­sce na ta­kie oka­zy­wa­nie szczęścia.

Może będę miał syna? Albo dru­gą có­recz­kę, cu­dow­ną jak Aga?

Ale być może też ni­g­dy nie zo­ba­czę już swo­jej ro­dzi­ny. To na­wet jest bar­dziej praw­do­po­dob­ne. Wiem, co ma się ze mną stać.

Iga pew­nie nie będzie za­chwy­co­na. Wy­gląda­ła na za­sko­czo­ną tą ci­ążą, pró­bo­wa­ła ją przede mną ukryć. No i nie sądzi­ła, że od­dam się za nią Pio­tro­wi Kró­lo­wi.

To za­baw­ne, że na­wet w ta­kiej chwi­li, kie­dy leżę sku­ty w ja­ki­mś „lo­chu”, myśl o niej i o tym, że będzie się na mnie zło­ścić, do­da­je mi otu­chy.

Je­stem to­tal­nie po­pie­przo­ny. Boże, tak bar­dzo bym chciał, żeby ona się jesz­cze kie­dyś na mnie wku­rzy­ła…

Chcę po­czuć jej pi­ęści na mo­ich że­brach, pa­znok­cie na kla­cie, ma­rzę, żeby usły­szeć jej krzyk… No, może bar­dziej wo­la­łbym sły­szeć inny krzyk, ale i tym pe­łnym zło­ści bym nie po­gar­dził.

– Wsta­waj, Bu­scet­ta! – Sły­szę głos i orien­tu­ję się, że już jest rano. – Zbie­ra­my się. Wra­casz do Włoch.

Też mi ra­do­ść…

Rozdział I Porca miseria!

Do­mi­nik Oła­wa, ko­niec li­sto­pa­da 2020

Por­ca mi­se­ria! – To je­dy­ne, co przy­szło mi do gło­wy w tym mo­men­cie, choć oczy­wi­ście nie wy­po­wie­dzia­łem tego na głos.

To po­pu­lar­ne wło­skie prze­kle­ństwo, któ­re w bar­dzo wol­nym tłu­ma­cze­niu ozna­cza coś w ro­dza­ju „świ­ńskiej bie­dy”, naj­le­piej od­da­wa­ło moje emo­cje w tej sy­tu­acji. Iry­tu­jąca bez­sil­no­ść po­łączo­na z ulgą wy­ni­ka­jącą z fak­tu, że przy­naj­mniej moja ro­dzi­na będzie bez­piecz­na dzi­ęki de­alo­wi, jaki zro­bi­łem z pa­nem K.

Ale, do cho­le­ry, wi­ęcej ich nie zo­ba­czę!

Nie za­mie­rza­łem jed­nak dać ni­ko­mu sa­tys­fak­cji. Nikt nie mógł zo­ba­czyć po mnie stra­chu, żalu ani żad­nej in­nej sła­bo­ści. By­łem Złym i tak chcia­łem zo­stać za­pa­mi­ęta­ny przez tych, któ­rzy zo­ba­czą mnie we Wło­szech jako ostat­ni.

W ma­ga­zy­nie pana K. spędzi­łem dwa, może trzy dni. By­łem zam­kni­ęty w po­miesz­cze­niu bez do­stępu do świa­tła dzien­ne­go, więc mo­głem to stwier­dzić je­dy­nie po od­gło­sach pra­cow­ni­ków z wy­mie­nia­jących się zmian, któ­rych za­głu­sza­ły ma­szy­ny pra­cu­jące non stop od po­nie­dzia­łku.

Za­mkni­ęty w za­kła­dach mi­ęsnych… Osta­tecz­nie do­brze, że nie w pusz­ce z kon­ser­wą – po­my­śla­łem z czar­nym hu­mo­rem.

Nie po­pra­wi­ło mi to jed­nak na­stro­ju. Cały czas by­łem zwi­ąza­ny i nie mia­łem zbyt wie­lu mo­żli­wo­ści zmia­ny po­zy­cji. Od cza­su do cza­su przy­cho­dził ochro­niarz, któ­ry da­wał mi odro­bi­nę wody. Raz za­pro­wa­dził mnie do to­a­le­ty, bo zla­łbym się w tym ma­ga­zy­nie. By­łem obo­la­ły, głod­ny i sła­by. Na­wet gdy­by mnie te­raz roz­wi­ąza­li, to nie wiem, czy ko­go­kol­wiek bym po­ko­nał w wal­ce wręcz.

Ochro­niarz, któ­ry po mnie przy­sze­dł, był ubra­ny zu­pe­łnie tak samo jak ten, któ­re­go za­strze­li­łem, kie­dy przy­bie­głem od­bić Igę. Pa­ker, cały na czar­no. Za­raz za nim do ma­ga­zyn­ku wsze­dł go­ściu w bia­łym gar­ni­tu­rze.

Król!

Mi­mo­wol­nie za­ci­snąłem dło­nie w pi­ęści na wspo­mnie­nie, jak ten drań przy­kła­dał gna­ta do gło­wy mo­jej żony. Spry­ciarz, zor­ga­ni­zo­wał so­bie swo­je nie­po­dziel­ne no­men omen kró­le­stwo na Dol­nym Śląsku.

Jak mo­głem po­zwo­lić, żeby ktoś taki uró­sł w siłę na moim te­re­nie? Sta­łem się aż tak sła­by? Za­śle­pi­ły mnie mi­ło­ść, szczęście, po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa? Prze­cież, gdy­bym chciał, zor­ga­ni­zo­wa­łbym so­bie tu­taj ta­kie za­ple­cze, że Król mó­głby za­po­mnieć o ja­kiej­kol­wiek dzia­łal­no­ści poza za­kła­da­mi mi­ęsny­mi.

Ale Iga tego nie chcia­ła…

No wła­śnie. Iga. Za­wsze naj­wa­żniej­sze było to, cze­go ona chcia­ła. Jej uczci­wo­ść i po­czu­cie spra­wie­dli­wo­ści wy­gra­ły. I jak na tym wy­szli­śmy?

Prze­cież ją ko­chasz, idio­to! Zro­bi­łbyś wszyst­ko, żeby była szczęśli­wa! I żeby chcia­ła cię ko­chać…

Ga­da­łem sam ze sobą. Mu­sia­ło być ze mną już na­praw­dę źle.

– Wsta­waj, Bu­scet­ta! – po­wtó­rzył Król.

– Jak mam, kur­wa, wstać? – spy­ta­łem po­iry­to­wa­ny. – Zwi­ąza­li­ście mnie jak ja­kiś pie­przo­ny ba­le­ron!

– Nie masz po­jęcia, jak się wi­ąże ba­le­ron, igno­ran­cie! – wark­nął pan K. – I wo­la­łbyś, że­bym nie de­mon­stro­wał tego na to­bie. A poza tym ba­le­ro­nu się nie pie­przy, tyl­ko się go pe­klu­je.

Ja pier­do­lę! Roz­ma­wiam z idio­tą! Albo z fa­ce­tem nie­spe­łna ro­zu­mu…

– Sły­sza­łeś o czy­mś ta­kim jak me­ta­fo­ra? Ach, nie, prze­cież w szko­le ga­stro­no­micz­nej nie uczą o ta­kich nie­po­trzeb­nych rze­czach!

– Czy ty pró­bu­jesz mnie ob­ra­żać, Bu­scet­ta?

– Spier­da­laj, Król! Masz się za nie wia­do­mo kogo, a taki z cie­bie ma­fio­zo jak z ko­ziej dupy trąba – prych­nąłem. – Niby prak­ty­ko­wa­łeś we Wło­szech, a ni­cze­go się o nas nie na­uczy­łeś. Za­rządza­łem taką or­ga­ni­za­cją, że mó­głbyś u mnie naj­wy­żej śmie­ci wy­no­sić – do­da­łem, żeby bar­dziej go wku­rzyć.

Wie­dzia­łem, że mi się za to obe­rwie, ale chcia­łem go spro­wo­ko­wać, żeby po­znać jego sła­be punk­ty. Piotr Król może i był spryt­ny, ale wie­dzy psy­cho­lo­gicz­nej ewi­dent­nie mu bra­ko­wa­ło.

Nie po­my­li­łem się. Bia­ły gar­ni­tur pod­bie­gł do mnie i wy­mie­rzył mi kop­nia­ka w że­bra. Zdu­si­łem jęk bólu.

– Wiesz, że z ka­żdym zła­ma­nym że­brem moja cena na au­kcji spad­nie? Są tacy, któ­rzy chcie­li­by mnie mieć w jed­nym ka­wa­łku i po­ła­mać mi te że­bra oso­bi­ście – po­in­for­mo­wa­łem go, si­ląc się na hu­mor.

– Sze­fie… – Usły­sza­łem głos ochro­nia­rza.

– Za­mknij się!

– Sze­fie! – do­po­mi­nał się tam­ten.

Zro­zu­mia­łem, co chciał mu po­wie­dzieć. Król stał tak bli­sko mnie, że na­wet zwi­ąza­ny mo­głem go pod­ko­sić i prze­wró­cić na podło­gę.

Będzie mnie to kosz­to­wa­ło może jesz­cze jed­no zła­ma­ne że­bro, ale war­to – po­my­śla­łem i wy­gi­ąłem cia­ło w łuk, pod­wi­nąw­szy zwi­ąza­ne nogi tak, żeby za­ha­czyć o jego sto­py.

Uda­ło się. Po chwi­li pan K. le­żał na podło­dze ma­ga­zyn­ku, jęcząc głu­cho.

Mu­siał nie­źle rąb­nąć. A ten bia­ły gar­ni­tur na pew­no będzie do wy­rzu­ce­nia – po­my­śla­łem z sa­tys­fak­cją.

Oczy­wi­ście ochro­niarz pod­bie­gł na­tych­miast i po­mó­gł swo­je­mu sze­fo­wi wstać, a mnie sko­pał tak, że za­raz zwąt­pi­łem w za­sad­no­ść tego ma­łe­go po­ka­zu spry­tu.

Nie wy­chy­laj się, Do­me­ni­co. Mu­sisz oszczędzać siły, do­pó­ki się nie upew­nisz, że z two­ją ro­dzi­ną wszyst­ko w po­rząd­ku.

Po ci­chu li­czy­łem, że jesz­cze zo­ba­czę Kry­stia­na, za­nim wy­wio­zą mnie do Włoch, i do­wiem się, gdzie jest Iga i moja cór­ka, ale tak się nie sta­ło.

Wój­cik, je­śli coś im się sta­nie, to będę cię ści­gał cho­ćby z za­świa­tów.

– Dość tego! – Usły­sza­łem wku­rzo­ny głos pana K., któ­ry pró­bo­wał otrze­pać się z pyłu.

W przy­pad­ku bia­łe­go gar­ni­tu­ru to było bez­ce­lo­we. Być może dla­te­go ja za­wsze no­si­łem czar­ne.

Ale idio­tów nie sie­ją. Sami się ro­dzą…

– Za­bie­raj go, Wie­siek – wark­nął Król, wska­zu­jąc na mnie.

– Ja­sne, sze­fie.

Ochro­niarz szarp­nął tak, że po­de­rwał mnie z podło­gi i po­sta­wił do pio­nu. Sku­ba­ny, mu­siał mieć dużo siły, bo nie by­łem prze­cież chu­cher­kiem. Po­tem gi­gant za­rzu­cił mnie so­bie na ra­mię, a ja zro­zu­mia­łem, że mia­łbym mar­ne szan­se, żeby stąd uciec. Wte­dy do­wie­dzia­łem się, że jest już pó­źny wie­czór. Wtor­ko­wy.

A więc spędzi­łem tu­taj trzy doby.

Ochro­niarz za­nió­sł mnie do ła­zien­ki, ka­zał wzi­ąć prysz­nic i prze­brać się w czy­ste ciu­chy.

– Nie mam ocho­ty cię wąchać przez naj­bli­ższe kil­ka­na­ście go­dzin – burk­nął.

– Może byś wy­sze­dł? – za­su­ge­ro­wa­łem, kie­dy stał w tej ła­zien­ce i się na mnie ga­pił.

– Mu­szę cię pil­no­wać.

– A, ty z tych, co lu­bią so­bie po­pa­trzeć? – za­kpi­łem, wzbu­dza­jąc tym jego wście­kło­ść.

– Ty… Gdy­by tyl­ko szef po­zwo­lił mi po­rząd­nie ci wlać!

– Nie­ste­ty, je­stem dla cie­bie zbyt cen­ny. – Wy­si­li­łem się na zło­śli­wy uśmiech.

Osta­tecz­nie, z ochro­nia­rzem czy bez, prysz­nic oka­zał się zba­wien­ny dla mo­ich obo­la­łych i za­sta­łych mi­ęśni. Dali mi ja­kiś fir­mo­wy dres. Wy­gląda­ło to ko­micz­nie, ale nie mia­łem wy­bo­ru. Moje ubra­nia nie­mi­ło­sier­nie cuch­nęły. Wci­ąż by­łem osła­bio­ny z gło­du, ale i tak po­czu­łem się o wie­le le­piej. Na­dal nie wi­dzia­łem jed­nak żad­ne­go wy­jścia z sy­tu­acji.

By­łem cie­kaw, jak za­mie­rza­li mnie prze­wie­źć do Włoch, ale nie do­ce­ni­łem kre­atyw­no­ści Pio­tra Kró­la.

Tom­ma­soNe­apol, ko­niec li­sto­pa­da 2020

Prze­gląda­łem wła­śnie dark­net w po­szu­ki­wa­niu kon­tra­hen­tów dla na­szej no­wej do­sta­wy dziew­czy­nek z imi­granc­kich ło­dzi do tu­rec­kich bur­de­li, bo po­przed­ni nam się wy­sy­pa­li. Ostat­nio było już ich tak dużo, że wy­pa­da­li drzwia­mi i okna­mi. Ci, któ­rzy przy­bi­ja­li na ło­dziach do brze­gów Ita­lii, byli jed­nak dla Tur­ków za dro­dzy. Dla na­sze­go sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­ne­go to­wa­ru mu­sia­łem po­szu­kać kup­ców w Eu­ro­pie. Za­cząłem się za­sta­na­wiać nad Ro­sją lub in­ny­mi kra­ja­mi sło­wia­ński­mi, bo to duży ry­nek, a śnia­de, czar­no­okie sa­ren­ki by­ły­by tam cie­ka­wym, eg­zo­tycz­nym do­dat­kiem.

Wte­dy za­uwa­ży­łem nie­ty­po­we ogło­sze­nie.

Nie wie­rzę! No, kur­wa, nie wie­rzę! Prze­cież ten chuj nie żyje!

Wal­nąłem dło­nią w blat biur­ka tak moc­no, że aż mój pan­cer­ny lap­top pod­sko­czył.

– Por­ca mi­se­ria! – wrza­snąłem od­ru­cho­wo, ła­pi­ąc się dru­gą dło­nią za tę bo­lącą.

– Tom­ma­so? Cze­mu się tak drzesz, synu? – Usły­sza­łem kar­cący głos ojca przez uchy­lo­ne drzwi do po­ko­ju. – Moje wnu­ki już śpią, po­bu­dzisz je.

Wnu­ki… Prych­nąłem pod no­sem. Ra­czej roz­wy­drzo­ne ba­cho­ry mo­jej sio­stry.

Nie, nie by­łem ko­cha­jącym wuj­kiem. Nie­na­wi­dzi­łem mo­jej sio­stry za to, że wy­szła za ja­kie­goś pó­łgłów­ka i dała so­bie zro­bić dwój­kę dzie­ci. Była kie­dyś taka pi­ęk­na! A te­raz ty­łek jej uró­sł, na brzu­chu zwi­sa­ła fa­łd­ka, a ona sama wy­gląda­ła na wiecz­nie zmęczo­ną kurę do­mo­wą… A ten mąż zu­pe­łnie jej nie sza­no­wał, cho­ciaż po­wi­nien. W ko­ńcu była cór­ką…

– No, to o co tyle krzy­ku? – do­py­ty­wał mój oj­ciec.

– Ude­rzy­łem za moc­no dło­nią w biur­ko. Nic ta­kie­go, tato.

– Ale dla­cze­go?

– Nie uwie­rzysz, co zna­la­złem – od­po­wie­dzia­łem mu w ko­ńcu. – Po­dej­dź tu, pro­szę. – Ob­ró­ci­łem się na krze­śle w kie­run­ku drzwi i za­chęci­łem go ge­stem, żeby wsze­dł.

Mój oj­ciec był już sta­ry. Nie doj­rza­ły, nie wie­ko­wy, po pro­stu sta­ry. Nie tyl­ko jego cia­ło od­ma­wia­ło wspó­łpra­cy. Zmy­sły miał przy­tępio­ne, a i pa­mi­ęć cza­sem go za­wo­dzi­ła. Jed­nej rze­czy jed­nak Bo­zia mu nie po­skąpi­ła: zdol­no­ści ko­ja­rze­nia fak­tów i zmy­słu do in­te­re­sów. Obie te rze­czy odzie­dzi­czy­łem po nim.

– Spójrz. – Wska­za­łem na ekran lap­to­pa.

Mu­siał po­de­jść bar­dzo bli­sko, żeby co­kol­wiek zo­ba­czyć, ale i tak nie dał rady.

– Nie prze­czy­tam tego bez oku­la­rów, ty czy­taj.

– Pro­szę bar­dzo. Słu­chaj, tato. „Li­cy­ta­cja. Na sprze­daż były don ka­la­bryj­skiej ‘Ndràn­ghe­ty, zbie­gły zdraj­ca, Do­me­ni­co Bu­scet­ta. Cena wy­wo­ław­cza: sto mi­lio­nów euro. Ofer­ty pro­szę skła­dać za po­śred­nic­twem plat­for­my e-com­mer­ce Bon-Ita”. I link do au­kcji.

– My­ślisz, że to praw­da?

– A sądzisz, że ktoś ośmie­li­łby się wy­sta­wić fa­łszyw­kę?

– Je­śli tak, to mu­si­my go mieć – zde­cy­do­wał mój oj­ciec. – Ten chuj za­pła­ci mi za to, jak wy­ki­wał nas jego dzia­dek.

W ta­kich sy­tu­acjach wi­dzia­łem w moim ojcu sta­re­go dona, któ­re­go zna­łem jako dziec­ko, z któ­re­go by­łem kie­dyś taki dum­ny. I choć za­sta­na­wia­łem się, kie­dy ustąpi, że­bym mógł prze­jąć jego sta­no­wi­sko, i czy nie odda go temu idio­cie, mo­je­mu szwa­gro­wi, na­dal zda­rza­ło mi się go po­dzi­wiać.

– To wła­śnie chcia­łem usły­szeć, tato. Zaj­mę się tym – obie­ca­łem.

– Świet­nie, synu. – Oj­ciec po­kle­pał mnie po ra­mie­niu z dumą.

Uro­słem.

Tak, to ja je­stem Tom­ma­so Troz­zi, don Tom­ma­so in spe, przy­szły boss po­tężnej ne­apo­li­ta­ńskiej Ca­mor­ry. Mój oj­ciec, don Mi­che­le, jest ze mnie dum­ny.

To będzie czy­sta for­mal­no­ść.

Wsta­wi­łem ofer­tę w imie­niu Ca­mor­ry, oczy­wi­ście nie iden­ty­fi­ku­jąc nas jed­no­znacz­nie, ale ka­żdy, kto orien­to­wał się w na­szym śro­do­wi­sku, mógł być pe­wien, od kogo po­cho­dzi­ła. Po­dwo­iłem cenę wy­wo­ław­czą, żeby byle kto nie sprząt­nął nam sprzed nosa ta­kie­go to­wa­ru.

Do­me­ni­co Bu­scet­ta upo­zo­ro­wał wła­sną śmie­rć i spier­do­lił z Włoch… Kto by po­my­ślał?

Na­stęp­ne­go dnia od rana nic jed­nak nie ukła­da­ło się tak, jak trze­ba. Ktoś za­czął węszyć w na­szych in­te­re­sach.

Ka­pi­tan Mat­teo Pon­ti­chia­ri…

Przyj­rza­łem się pro­fi­lo­wi gli­nia­rza stwo­rzo­ne­mu przez mo­ich lu­dzi. Nor­mal­nie wzór cnót.

Że też mu me­da­lu jesz­cze nie dali. Ale do­sta­nie me­dal po­śmiert­nie, bo nie po­ży­je dłu­go pan ka­pi­tan…

Wie­czo­rem by­łem aku­rat na wi­zy­ta­cji w moim klu­bie Pan­ta Rhei przy Via Na­za­rio Sau­ro dwa­dzie­ścia je­den, kie­dy pra­wie wpa­dli na mnie moi lu­dzie, żeby po­ska­rżyć się w tej sa­mej spra­wie.

– Zli­kwi­duj­cie mi tego cie­kaw­skie­go gli­nę! – wark­nąłem na tych idio­tów, któ­rzy przy­szli do mnie prze­stra­sze­ni, bo „ja­kiś ka­pi­tan po­li­cji dep­cze im po pi­ętach”.

Do cho­le­ry! Od cze­go mają broń?

Prze­cież wia­do­mo było, że po­li­cjan­ci na po­łud­niu Włoch giną częściej niż na pó­łno­cy, i nikt się tym ja­koś szcze­gól­nie nie przej­mo­wał.

– To nie ta­kie pro­ste go zli­kwi­do­wać, sze­fie – za­pro­te­sto­wał mło­dy Vito.

– Trud­ne też nie. Mam wam po­ka­zać, jak to się robi? – spy­ta­łem, wy­ci­ąga­jąc broń, wku­rzo­ny, że od­ry­wa­ją mnie od wy­bie­ra­nia so­bie dziw­ki na dzi­siej­szy wie­czór.

– Nie, niech szef nam nie po­ka­zu­je. – Mło­dy na­gle zbla­dł. – Po­ra­dzi­my so­bie ja­koś.

– Ja my­ślę – od­burk­nąłem i od­wró­ci­łem się do nich ty­łem, żeby po­ka­zać, że z mo­jej stro­ny roz­mo­wa sko­ńczo­na.

Pew­nie zro­zu­mie­li, bo ża­den już nic nie po­wie­dział.

By­łem w swo­im klu­bie pa­nem na wło­ściach. Za­raz mia­łem wró­cić do domu, żeby tro­chę po­pra­co­wać, ale wcze­śniej chcia­łem się za­ba­wić. Mu­sia­łem spu­ścić z krzy­ża, bo ad­re­na­li­na strasz­nie pod­bi­ja­ła mi li­bi­do.

Jed­no do­bre ob­ci­ąga­nie i czło­wiek zu­pe­łnie ina­czej funk­cjo­nu­je – uzna­łem i ka­za­łem kie­row­nicz­ce klu­bu przy­pro­wa­dzić mi ja­kąś nową.

Mar­ga­ri­ta pra­co­wa­ła dla na­szej ro­dzi­ny tak dłu­go, że zna­ła chy­ba jesz­cze mo­je­go dziad­ka. Trud­no było stwier­dzić, ile lat mia­ła ta sta­ra stręczy­ciel­ka, bo nie dało się roz­po­znać jej wie­ku. Fi­gu­ra za­wsze taka sama. Skó­ra na­ci­ągni­ęta przez licz­ne ope­ra­cje pla­stycz­ne. A wło­sy far­bo­wa­ła na wście­kłą czer­wień, aż się mia­ło wra­że­nie, że za­czną pa­rzyć, je­śli czło­wiek ich do­tknie. Była jed­nak bar­dzo do­bra w swo­im za­wo­dzie, sko­ro utrzy­ma­ła się tu­taj tyle lat.

– Mar­ga­ri­ta, przy­nieś mi mar­ga­ri­tę z baru – za­żar­to­wa­łem. – I ja­kąś mło­dą mar­ga­ret­kę do ze­rwa­nia – do­da­łem z przy­mru­że­niem oka.

– Taką jak za­wsze? – spy­ta­ła tyl­ko.

– Nie­ko­niecz­nie. Za­skocz mnie – od­pa­rłem.

Wie­dzia­łem, że nie­daw­no przy­był do nas nowy to­war z ostat­niej do­sta­wy i by­łem cie­kaw, ja­kie kwia­tusz­ki kwi­tły te­raz w moim luk­su­so­wym bur­de­lu. Tro­chę się na­cze­ka­łem. Co praw­da kel­ner­ka za­raz przy­nio­sła drin­ka do mo­jej pry­wat­nej loży, ale Mar­ga­ri­ty z dziew­czy­ną jak nie było wi­dać, tak nie było.

Na­gle przy­szła inna, jej po­moc­ni­ca Ta­sha, Ro­sjan­ka, któ­ra pra­co­wa­ła dla nas od wie­lu lat.

– Mar­ga­ri­ta ka­za­ła mi przy­pro­wa­dzić panu ja­kąś nową, pa­nie Troz­zi – po­wie­dzia­ła, pcha­jąc przed sobą prze­stra­szo­ną dziew­czy­nę.

Jezu, kto ją tu za­trud­nił? Prze­cież to stwo­rze­nie chy­ba nie ma jesz­cze osiem­na­stu lat, a ja bur­de­lu dla pe­do­fi­li nie pro­wa­dzę! – wku­rzy­łem się.

– Co to jest? Ile ona ma lat? – spy­ta­łem wkur­wio­ny.

– Jest pe­łno­let­nia – za­pew­ni­ła Ta­sha i wy­dęła usta. – Może być, czy chce szef ko­goś in­ne­go?

– Zo­staw ją na ra­zie, zo­ba­czy­my. Niech nikt mi nie prze­szka­dza – wark­nąłem i po­ci­ągnąłem dziew­czy­nę za sobą do jed­ne­go z pry­wat­nych po­koi, do stre­fy nie dla klien­tów.

Gia­co­moRzym, dwa ty­go­dnie wcze­śniej, li­sto­pad 2020

– Por­ca mi­se­ria! Co za cho­ler­ny rok! – prze­kląłem, orien­tu­jąc się, że nie­dłu­go podły dwa ty­si­ące dwu­dzie­sty się sko­ńczy, a z nim wca­le nie odej­dzie to całe zło, któ­re przy­nió­sł.

Tego lata chcia­łem się wy­brać do mo­je­go sta­re­go przy­ja­cie­la, żeby po­roz­ma­wiać z nim o naj­wa­żniej­szych dla mnie spra­wach, ale przez tego pa­skud­ne­go wi­ru­sa za­bro­nio­no nam pod­ró­żo­wać „bez po­wa­żnej przy­czy­ny”. Nas, sze­śćdzie­si­ęcio­lat­ków, fa­ce­tów w śred­nim wie­ku, po­trak­to­wa­no jak osiem­dzie­si­ęcio- czy dzie­wi­ęćdzie­si­ęcio­let­nich, nie­do­łężnych star­ców.

– Co się dzie­je, sze­fie? – spy­tał mój con­si­glie­re1, Raf­fa­ele San­ti.

Na­praw­dę się tak na­zy­wał. Jak ten re­ne­san­so­wy ma­larz2.

– Gło­śno wy­ra­żam fru­stra­cję, mój dro­gi Raf­fa­ele.

– Don Gia­co­mo, je­śli mogę w czy­mś po­móc… – za­czął.

– Mó­głbyś. Za­bierz mnie do Ka­la­brii – po­pro­si­łem.

– Szef tak po­wa­żnie? – San­ti zbla­dł. – Prze­cież dru­ga fala…

– Mam to w du­pie! Po jaką cho­le­rę rządzić tym prze­klętym mia­stem, jak nie mo­żna z nie­go wy­je­chać? Cza­sem nie dzi­wię się Ne­ro­no­wi, że miał dość i pu­ścił tego mo­lo­cha z dy­mem. Przy­naj­mniej so­bie po­śpie­wał – od­burk­nąłem, na co mój con­si­glie­re, czło­wiek sta­tecz­ny, wy­kszta­łco­ny i na po­zio­mie, par­sk­nął śmie­chem.

– Szef to ma po­rów­na­nia. – Spo­wa­żniał, ale jego oczy na­dal się śmia­ły. – Co pan chce ro­bić w Ka­la­brii, don Gia­co­mo?

– Przy­ja­cie­la bym od­wie­dził.

– W tej bra­nży przy­ja­źń to cen­ny to­war – za­uwa­żył San­ti.

– Mó­wisz, jak­bym nie wie­dział. A naj­lep­sze jest to, że zna­my się od dziec­ka i my­śla­łem, że wiem o nim wszyst­ko, a on i tak mnie za­sko­czył. I to dwa razy. – Wes­tchnąłem.

– Jak to?

– Był w ze­szłym roku w Rzy­mie, le­czył się na no­wo­twór w jed­nej z na­szych naj­lep­szych kli­nik, a ja do­wie­dzia­łem się o tym, do­pie­ro jak już wy­je­chał do sie­bie.

– To zna­czy, że się wy­le­czył?

– Całe szczęście. Bra­ko­wa­ło­by mi dra­nia, gdy­by mu się nie uda­ło.

– Czy on wie, kim szef jest? – spy­tał ostro­żnie Raf­fa­ele.

– Ha, ha, ha – ro­ze­śmia­łem się. – I to od dziec­ka.

– I szef mu ufa?

– Tak jak on mnie.

– Do­bra, gdzie mam uma­wiać kie­row­cę? Czy może szef woli, że­bym sam go za­wió­zł? – spy­tał w ko­ńcu Raf­fa­ele, pod­da­jąc się.

– Mu­szę naj­pierw do nie­go za­dzwo­nić – od­po­wie­dzia­łem spo­koj­nie. – Po­wiedz tyl­ko Gi­gie­mu, żeby szy­ko­wał się na ju­tro na dłu­ższą tra­sę, i wy­bierz dwóch chło­pa­ków do ochro­ny. Tyl­ko żeby byli ku­ma­ci, zro­zu­mia­no?

– Tyl­ko dwóch? Do Ka­la­brii?

– Dwóch, po­wie­dzia­łem. Ca­pi­sci3?

– Ca­pi­to, si­gno­re Al­le­gret­ti. – Usły­sza­łem w od­po­wie­dzi.

Mój za­ufa­ny czło­wiek, moja pra­wa ręka od trzy­dzie­stu lat. Ufa­łem mu tak, jak ufa­łbym bra­tu, gdy­bym go miał. A może i bar­dziej. A jed­nak na­wet on nie mógł nic po­ra­dzić na gnębi­ący mnie od lat pro­blem. Nie mia­łem na­stęp­cy. Nie, bo nie umia­łem się prze­ko­nać do ożen­ku. Ba, w ogó­le mia­łem pro­blem, żeby zbli­żyć się do ja­kiej­kol­wiek ko­bie­ty. Wła­ści­wie nie mo­głem do­ty­kać żad­ne­go czło­wie­ka z wy­jąt­kiem Lu­cia­na, z któ­rym w dzie­ci­ństwie ba­wi­łem się w bło­cie i po któ­rym no­si­łem ubra­nia. On mnie ro­zu­miał, ak­cep­to­wał, był moim pierw­szym i je­dy­nym przy­ja­cie­lem. Inni wie­dzie­li, ale nie ak­cep­to­wa­li. Taka była ró­żni­ca.

Raf­fa­ele po­dał mi zde­zyn­fe­ko­wa­ny te­le­fon i wy­sze­dł. Mia­łem już dość tego smro­du środ­ków od­ka­ża­jących, ale co po­ra­dzić? Wy­bra­łem nu­mer, któ­ry wy­świe­tlił mi się w ze­szłym roku, kie­dy mój sta­ry druh dzwo­nił do mnie (z Rzy­mu, jak się oka­za­ło) w spra­wie swo­je­go do­mnie­ma­ne­go sio­strze­ńca, któ­ry oka­zał się bar­dzo mło­dym bra­tem jego con­si­glie­re, przy­szłym le­ka­rzem.

Pa­olo mu było chy­ba. Od­wa­żny chło­pak. I taki pra­wy…

Po­ja­wił się sy­gnał po­łącze­nia.

– Pron­to? – Głos Lu­cia­na Bu­scet­ty po­wo­do­wał, że uśmiech sam ci­snął mi się na usta.

– Ciao, Lu­cia­no – przy­wi­ta­łem się i usły­sza­łem, że roz­mów­ca też się uśmie­cha.

– Prze­sta­niesz co chwi­lę zmie­niać nu­mer te­le­fo­nu, sta­ry pa­ra­no­iku? – Mój przy­ja­ciel za­chi­cho­tał.

– Wiesz, że nie – od­po­wie­dzia­łem po­wa­żnie.

– Co cię spro­wa­dza? – spy­tał Lu­cia­no.

– Wła­śnie… chcia­łbym się spro­wa­dzić do cie­bie na ja­kiś czas. Co po­wiesz na od­wie­dzi­ny ju­tro?

– Przy­je­żdżaj. Już po se­zo­nie po­mi­do­ro­wym i tro­chę mi się nu­dzi sa­me­mu.

– To będę. Przy­wio­zę tyl­ko kie­row­cę i dwóch chło­pa­ków. Niech twoi lu­dzie nie we­zmą nas za kró­li­ki po dro­dze. – Za­śmia­łem się, wie­dząc, że mój przy­ja­ciel do­sko­na­le zin­ter­pre­tu­je tę grę słów. Przez te­le­fon le­piej było nie mó­wić o strze­la­niu.

– Po­wia­do­mię ich. Do zo­ba­cze­nia. – Lu­cia­no się roz­łączył.

Sie­dem go­dzin dro­gi. Roz­wa­ża­łem, o któ­rej wy­je­chać, i do­sze­dłem do wnio­sku, że im szyb­ciej, tym le­piej.

Pod­róż sa­mo­lo­tem od­pa­da­ła. Mia­łem co praw­da pry­wat­ną flo­tę po­wietrz­ną, ale la­ta­nie do Bruz­ze­se było nie­mo­żli­we, bo w po­bli­żu bra­ko­wa­ło lot­ni­ska.

Wy­bra­łem nu­mer Raf­fa­ele.

– Tak, sze­fie?

– Szy­kuj auto na czwar­tą, omi­nie­my po­ran­ne kor­ki – po­in­stru­owa­łem go.

– Tak jest. O któ­rej pana obu­dzić?

– Sam wsta­nę. – Za­śmia­łem się z głu­po­ty mo­je­go czło­wie­ka.

Lu­dzie my­ślą, że jak ktoś sko­ńczy sze­śćdzie­si­ąt lat, to już jest sta­ry…

Wie­czo­rem spa­ko­wa­łem swo­je wy­pra­ne i wy­pra­so­wa­ne ubra­nia pro­sto z sza­fy do her­me­tycz­nie za­my­ka­nej wa­liz­ki, a po­tem sam stuk­nąłem się w gło­wę.

Prze­cież na wieś je­dziesz, głu­pi dzia­du!

Za­śmia­łem się pod no­sem.

Ci­ężko jed­nak zmie­nić zwy­cza­je, któ­rym ho­łdo­wa­ło się przez ostat­nie kil­ka­dzie­si­ąt lat. No i wie­dzia­łem, że Lu­cia­no zro­zu­mie.

Bu­dzik obu­dził mnie o trze­ciej. Mimo że po­przed­nie­go dnia po­ło­ży­łem się wcze­śnie, po­czu­łem, jak to jest mieć sze­śćdzie­si­ąt­kę.

Por­ca mi­se­ria! Sta­ro­ść nie ra­do­ść, mło­do­ść nie wiecz­no­ść, Al­le­gret­ti…

Prych­nąłem, le­d­wo zwle­ka­jąc się z łó­żka.

Wte­dy do­sze­dłem do wnio­sku, że wy­pa­da­ło­by jed­nak po­szu­kać na­stęp­cy, któ­re­mu z czy­stym su­mie­niem będę mógł od­dać wła­dzę nad or­ga­ni­za­cją. Ko­goś god­ne­go za­ufa­nia… Raf­fa­ele by się nie spraw­dził, był praw­ni­kiem, zresz­tą kiep­sko do­bie­rał so­bie wspó­łpra­cow­ni­ków, jak po­ka­za­ła sy­tu­acja z tym kre­ty­nem, któ­ry znęcał się nad żoną. Nie było ni­ko­go, kto by się do tego nada­wał. Wie­dzia­łem, że mój druh miał ten sam pro­blem, bo parę lat temu stra­cił je­dy­ne­go syna. Za to jego mło­dy con­si­glie­re miał bra­ta w Rzy­mie… Po­sta­no­wi­łem z nim o tym po­roz­ma­wiać.

Go­dzi­nę pó­źniej, wy­kąpa­ny, ubra­ny, po śnia­da­niu i pierw­szej ka­wie, wy­je­żdża­łem z mo­imi lu­dźmi z Rzy­mu. Sa­mo­chód był nowy, jesz­cze nie­uży­wa­ny w mie­ście, żeby zbyt wie­lu ama­to­rów noc­ne­go ży­cia w sto­li­cy nie sta­ło się przy­pad­ko­wy­mi świad­ka­mi mo­je­go wy­jaz­du. Wie­ść nio­sła, że Gia­co­mo Al­le­gret­ti ni­g­dy nie opusz­czał Rzy­mu. I tak mia­ło w ogól­nej świa­do­mo­ści po­zo­stać.

Po dro­dze nie cze­ka­ły nas żad­ne nie­spo­dzian­ki, bo nie za­trzy­my­wa­li­śmy się na prze­rwy. Ja i tak nie ko­rzy­sta­łem z pu­blicz­nych to­a­let, a to nie była taka dłu­ga pod­róż, żeby wy­naj­mo­wać bez­piecz­ny po­kój w spraw­dzo­nym ho­te­lu tyl­ko po to, aby się wy­si­kać. Przed je­de­na­stą by­li­śmy więc na miej­scu, nie nie­po­ko­je­ni po dro­dze przez ni­ko­go, ale eskor­to­wa­ni przez lu­dzi Lu­cia­na do sa­mej far­my w Bruz­ze­se. Wje­cha­li na­wet za nami na po­dwór­ko.

Przed bu­dy­nek wy­sze­dł mój przy­ja­ciel.

Je­stem w domu – po­my­śla­łem.

Lu­igi Ar­fu­so, li­sto­pad 2020

– Por­ca mi­se­ria! – Usły­sza­łem wrzask mo­jej żony Rosy.

Mia­łem wra­że­nie, że z wie­kiem jej głos robi się co­raz do­no­śniej­szy. Tym ra­zem krzy­cza­ła chy­ba na na­sze­go pra­wie dwu­let­nie­go Vit­to­ria. Przy­sze­dłem do kuch­ni i zo­ba­czy­łem, że mały wpa­dł z im­pe­tem w stół, na któ­rym jego mama ro­bi­ła nasz ulu­bio­ny do­mo­wy ma­ka­ron. Nie dość, że Vito moc­no się ude­rzył i wył te­raz wnie­bo­gło­sy, to jesz­cze roz­sy­pał mąkę po ca­łej kuch­ni.

Nie było mnie w domu kil­ka dni, wró­ci­łem i od razu awan­tu­ra…

Cza­sem mia­łem wra­że­nie, że mo­głem po­zo­stać ka­wa­le­rem…

Nie, idio­to, nie mo­głeś! – od­po­wie­dzia­łem so­bie za­raz. Co byś zro­bił bez tej wa­ta­hy, któ­rą na­zy­wasz ro­dzi­ną? Bez swo­je­go kwia­tusz­ka, któ­ry tak słod­ko pach­nie? Bez swo­ich brzdąców, z któ­rych je­den jest wspa­nial­szy od dru­gie­go i nie spo­sób by­ło­by wy­brać naj­lep­sze­go?

Do­sko­na­le wie­dzia­łem, że mój prze­ła­do­wa­ny świat by­łby bez nich nie­kom­plet­ny. Może i mia­łem prze­rąba­ne w kwe­stiach za­wo­do­wych, bo wid­mo prze­jęcia ‘Ndràn­ghe­ty na do­bre wi­sia­ło już nade mną od pew­ne­go cza­su, ale moje ży­cie pry­wat­ne było bez ska­zy.

Tyl­ko cza­sem za gło­śne.

Ogar­nąłem Vit­to­ria, któ­ry wy­ma­gał umy­cia rąk oraz twa­rzy i uspo­ko­je­nia, a Rosa po­sprząta­ła w kuch­ni. Star­sza­ki były w swo­ich po­ko­jach. Fa­bri­zio od­ra­biał lek­cje, a Pa­tri­zia ba­wi­ła się lal­ka­mi. To było pó­źne po­po­łud­nie, dzień jak zwy­kle w li­sto­pa­dzie, kie­dy nie mie­li­śmy już tyle ro­bo­ty w polu. Moja żona do­ko­ńczy­ła przy­go­to­wy­wa­nie ko­la­cji, a ja zwo­ła­łem sza­ra­ńczę do kuch­ni na je­dze­nie.

Po­tem była moja ko­lej, żeby się wy­ka­zać. Mu­sia­łem ich wy­kąpać… no, w przy­pad­ku Fa­bri­zia po pro­stu do­pil­no­wać, żeby wy­sze­dł z ła­zien­ki czy­sty i z umy­ty­mi zęba­mi. Pa­tri­zii trze­ba było po­móc umyć wło­sy. Mia­ła ta­kie same jak Rosa – czar­ne, gęste i lśni­ące. A Vito lu­bił się dłu­go ba­wić w wan­nie.

Kie­dy w ko­ńcu po­ło­ży­li­śmy tro­je ma­łych ter­ro­ry­stów spać, Rosa była pad­ni­ęta, ale ja od razu się oży­wi­łem.

– Cho­dź do ła­zien­ki, zro­bię ci pach­nącą kąpiel, zre­lak­su­jesz się – za­pro­po­no­wa­łem żo­nie, li­cząc na to, że się zgo­dzi, a ja roz­wi­nę tę sy­tu­ację zgod­nie z ob­ra­za­mi, któ­re pod­po­wia­da­ła mi lu­bie­żna wy­obra­źnia.

No, zgó­dź się, anie­le…

Rosa sko­ńczy­ła w tym roku trzy­dzie­ści lat i za­cząłem za­uwa­żać, że była wła­śnie w szczy­cie roz­kwi­tu ko­bie­co­ści. Jej uro­da doj­rza­ła. Nie była już tą osiem­na­sto­let­nią dziew­czy­ną, któ­rą po­zna­łem przed po­nad de­ka­dą.

Dwa­na­ście lat… Chry­ste! To ja już tyle cza­su ją ko­cham?

To była moja ide­al­na ko­bie­ta. Spe­łnie­nie ma­rzeń ka­żde­go zdro­we­go trzy­dzie­sto­pa­ro­lat­ka. Ko­cha­jąca żona, tro­skli­wa mat­ka, wspie­ra­jąca part­ner­ka, od­wa­żna i wy­uz­da­na ko­chan­ka, nie­co­fa­jąca się przed ni­czym, przy­ja­ció­łka z cha­rak­te­rem. Moja Rosa.

– Skar­bie, ty się re­lak­suj, a ja się zaj­mę resz­tą – wy­mru­cza­łem, kie­dy już le­ża­ła w wan­nie z pia­ną, a ja po­wo­li gła­dzi­łem jej ra­mio­na i scho­dzi­łem co­raz ni­żej.

– To ma być re­laks? – Za­śmia­ła się na ten mój ewi­dent­ny ob­jaw nie­na­sy­ce­nia.

– Pew­nie. Dla cie­bie – od­pa­rłem spo­koj­nie, choć krew już się we mnie bu­rzy­ła.

No, sami wy­obra­źcie so­bie śnia­dą, czar­no­wło­są pi­ęk­no­ść w wan­nie, pe­łne pier­si le­d­wo przy­kry­te pia­ną…

Lu­igi, opa­nuj się, bo spu­ścisz się w spodnie, za­nim za­cznie­cie za­ba­wę – pró­bo­wa­łem przy­wo­łać się do po­rząd­ku. Bez­sku­tecz­nie.

Rosa wy­ci­ągnęła rękę z wody i si­ęgnęła nią do mo­je­go roz­por­ka. Roz­pi­ęła go i wsu­nęła dłoń w moje spodnie, a po­tem w majt­ki, ni­we­cząc cały mój plan. Kie­dy za­częła mnie sty­mu­lo­wać, jęk­nąłem jak na­sto­la­tek na wi­dok pierw­sze­go „Play­boya”. Kil­ka ru­chów jej wpraw­ną ręką i nie było co zbie­rać.

– Rosa, coś na­ro­bi­ła? Prze­cież ja chcia­łem to zu­pe­łnie ina­czej… – wy­jęcza­łem za­wie­dzio­ny.

– Lu­igi, ty nie jęcz, tyl­ko się roz­bie­raj i wska­kuj do wan­ny. Prze­cież nie sko­ńczy­li­śmy na dziś, praw­da? – od­po­wie­dzia­ła mi z szel­mow­skim uśmie­chem.

Jak ja ko­cham tę ko­bie­tę! Raz-dwa po­zby­łem się ubrań, któ­re i tak nada­wa­ły się tyl­ko do pra­nia, i wsze­dłem do wan­ny, do mo­jej pi­ęk­nej żony. Wła­ści­wie od razu rzu­ci­łem się na nią z usta­mi, ręka­mi i spra­gnio­nym jej do­ty­ku cia­łem. Usia­dłem obok, po czym wci­ągnąłem ją na ko­la­na i usa­dzi­łem przo­dem do sie­bie.

Za­pisz­cza­ła jak za­sko­czo­na ma­ło­la­ta, ale za­raz ro­ze­śmia­ła się za­do­wo­lo­na.

– Co ro­bisz, mężu? – spy­ta­ła, śmie­jąc mi się w twarz.

– Jak to: co? Bio­rę, co moje, pani Moz­za – od­pa­rłem, si­ląc się na po­wa­gę.

Przy­ci­ągnąłem ją do sie­bie, a ona za­rzu­ci­ła mi ręce na szy­ję. Gdy mnie po­ca­ło­wa­ła, po­czu­łem, że osi­ągnąłem go­to­wo­ść bo­jo­wą.

W su­mie nic dziw­ne­go, po kil­ku dniach poza do­mem ka­żdy by tak miał.

– Och, ty już? – spy­ta­ła za­sko­czo­na, kie­dy wy­czu­ła mo­je­go zno­wu twar­de­go człon­ka na swo­im udzie.

– No, prze­cież obo­je nie mo­gli­śmy się do­cze­kać.

– A skąd wiesz, co ro­bi­łam, jak cię nie było? – spy­ta­ła z szel­mow­skim uśmie­chem.

– No, pew­nie wie­le rze­czy, ale na pew­no nie upra­wia­łaś sek­su.

– Skąd wiesz? – pro­wo­ko­wa­ła.

– Bo pod ma­ską zo­łzy skry­wasz do­bre ser­ce i by­ło­by ci żal tego nie­szczęśni­ka, któ­re­go mu­sia­łbym roz­szar­pać na strzępy – od­po­wie­dzia­łem, ci­ągle się do niej uśmie­cha­jąc.

Rosa wie­dzia­ła jed­nak, że nie żar­to­wa­łem. Nie by­łem fa­nem prze­mo­cy, ale dla go­ścia, któ­ry ośmie­li­łby się tknąć moją żonę, zro­bi­łbym wy­jątek bez mru­gni­ęcia okiem. Na­wet gdy­by ona sama tego chcia­ła. Przy­si­ęgi trak­to­wa­łem po­wa­żnie. I wie­dzia­łem, że ona też. Obo­je by­li­śmy z Po­łud­nia.

– My­ślisz, że mam do­bre ser­ce? – spy­ta­ła roz­czu­lo­na.

Wie­dzia­łem, że tak za­re­agu­je. Po mo­jej Ro­sie gro­źby spły­wa­ły jak let­ni deszcz, ale była bar­dzo emo­cjo­nal­na.

– Je­stem o tym prze­ko­na­ny, ko­cha­nie – za­pew­ni­łem ją, przy­ci­ąga­jąc do sie­bie jesz­cze moc­niej.

Po­ca­ło­wa­łem ją, a ona od­da­ła mi żar­li­wie po­ca­łu­nek, jed­no­cze­śnie ocie­ra­jąc się o mnie tak, że­bym za­pra­gnął mieć ją jesz­cze bli­żej.

Słod­kie tor­tu­ry.

Sama się na mnie na­bi­ła, skra­ca­jąc na­sze męki, i za­częła mia­ro­wo się po­ru­szać. Zu­pe­łnie prze­jęła ini­cja­ty­wę. Po­zo­sta­ło mi po­ło­żyć dło­nie na jej krągłych po­ślad­kach i mieć choć złu­dze­nie kon­tro­li. Moja żona mia­ła co­raz wi­ęk­szy ty­łek i ja­koś wca­le mi to nie prze­szka­dza­ło, wręcz prze­ciw­nie. Przy­mknęła oczy, a ja na­pa­wa­łem się wi­do­kiem swo­jej ama­zon­ki.

W pew­nym mo­men­cie drzwi ła­zien­ki się uchy­li­ły i Rosa gwa­łtow­nie otwo­rzy­ła oczy.

– Por­ca mi­se­ria! – krzyk­nęła, za­sła­nia­jąc pier­si.

W pro­gu stał nasz ośmio­let­ni syn Fa­bri­zio, tro­chę za­spa­ny i zdez­o­rien­to­wa­ny.

– Fa­bri, co ty tu ro­bisz? – spy­ta­łem.

– Chcia­ło mi się siku, tato.

– To idź do dru­giej ła­zien­ki – po­le­ci­łem.

– Do­brze. A cze­mu ty kąpiesz się z mamą? Mó­wi­li­ście, że ja i Pa­tri­zia je­ste­śmy już za duzi, żeby się ra­zem kąpać. A wy to co? – do­cie­kał nasz syn.

– Mąż i żona mogą się cza­sem ra­zem kąpać – od­po­wie­dzia­łem. – No już, zmy­kaj – do­da­łem po­na­gla­jąco.

– Idę, idę – mruk­nął Fa­bri, prze­cie­ra­jąc oczy ze zmęcze­nia. Ziew­nął jesz­cze raz i wy­sze­dł.

– Drzwi za­mknij! – krzyk­nąłem za nim.

– Na­strój się ulot­nił. – Rosa wes­tchnęła, jesz­cze tro­chę roz­trzęsio­na tym, że star­szy syn nas „na­krył”.

– Nic nie wi­dział, a ju­tro pew­nie nie będzie pa­mi­ętał – stwier­dzi­łem. – Nie stre­suj się.

– Myj­my się jed­nak i cho­dźmy do łó­żka. Trze­ba pa­mi­ętać, żeby nie ko­chać się wi­ęcej w ła­zien­ce.

– Jak to nie? – obu­rzy­łem się. – Po pro­stu będzie­my się za­my­kać.

Rosa spoj­rza­ła na moją wy­ra­ża­jącą de­ter­mi­na­cję twarz i ro­ze­śmia­ła się ser­decz­nie.

– Już dru­gi raz dzi­siaj prze­klęłam przy dzie­ciach. Chy­ba się sta­rze­ję.

– Jak się ze­sta­rze­jesz, to ja też – za­uwa­ży­łem. – A na ra­zie je­stem mło­dym rol­ni­kiem, więc cho­dź do tego łó­żka, bo już nie mogę się do­cze­kać, żeby po­rząd­nie cię prze­orać, ko­cha­nie. – Lu­bie­żny uśmiech na mo­jej twa­rzy zna­la­zł od­bi­cie w za­sko­czo­nej mi­nie Rosy.

Por­ca mi­se­ria! Tra­fio­ny-za­to­pio­ny! Uda­ło mi się za­dzi­wić wła­sną żonę.

Dwa dni później, nadal połowa listopada 2020

– Tato, tato, nie wy­je­żdżaj zno­wu! – Usły­sza­łem pro­śbę mo­jej có­recz­ki, kie­dy wsia­da­łem ze swo­im pra­cow­ni­kiem do sa­mo­cho­du.

– Nie wy­je­żdżam, ko­cha­nie. Jadę tyl­ko do Bruz­ze­se, żeby od­wie­dzić wuj­ka Lu­cia­na, i nie­dłu­go wra­cam – obie­ca­łem.

– A mogę z tobą? – spy­ta­ła Pa­tri­zia, pa­trząc na mnie ocza­mi kota ze Shre­ka.

Dziew­czy­no, jak do­ro­śniesz, to fa­ce­ci ni­cze­go ci nie od­mó­wią – po­my­śla­łem, pa­trząc w pi­ęk­ne czar­ne oczka cór­ki, i wy­ci­ągnąłem do niej ręce.

Z dru­gie­go auta wzi­ąłem fo­te­lik i ski­nąłem na Rosę, któ­ra wy­szła przed dom, żeby zo­ba­czyć, co się dzie­je.

– Bio­rę ją do Bruz­ze­se, nie­dłu­go wra­ca­my – da­łem znać.

Rosa prze­wró­ci­ła ocza­mi i wró­ci­ła do domu.

– Ale masz być grzecz­na, moja pan­no – za­zna­czy­łem, na co Pa­tri­zia przy­tak­nęła z całą po­wa­gą.

Mała ma­ni­pu­lant­ka.

Szef był za­chwy­co­ny, że przy­je­cha­łem z cór­ką. Za­miast za­brać się za ro­bo­tę, po­rwał moją małą na ręce i za­czął ją ła­sko­tać. A po­tem za­nió­sł do po­ko­ju, któ­ry przy­go­to­wał dla swo­jej wnucz­ki. Była tam taka licz­ba za­ba­wek, ja­kiej moje dzie­ci w ży­ciu nie wi­dzia­ły w jed­nym miej­scu. Pew­nie dla­te­go, że nie za­mie­rza­li­śmy ich z Rosą roz­pusz­czać, do­sta­wa­ły pre­zen­ty tyl­ko na uro­dzi­ny i świ­ęta.

– Baw się tu­taj, cara mia, a wu­jek po­roz­ma­wia so­bie z tatą, okej?

– Sì, zio Lu­cia­no – od­po­wie­dzia­ła Pa­tri­zia, po czym wbie­gła w górę plu­sza­ków, z któ­rych wy­bra­ła so­bie wiel­ką ma­łp­kę.

– Cho­dźmy, Lu­igi! – za­wo­łał mnie szef.

Ga­brie­le cze­kał w kuch­ni. Ka­za­łem mu mieć oko na Pa­tri­zię, na co tyl­ko prych­nął z nie­za­do­wo­le­niem, ale nie ośmie­lił się za­pro­te­sto­wać. Ku­zyn mo­jej żony nie był ty­pem wuj­ka, któ­ry lu­bił ob­co­wa­nie z dzie­ćmi. Jego świa­tem były kom­pu­te­ry, ale tym ra­zem nie miał wy­bo­ru.

Don Lu­cia­no za­pro­wa­dził mnie do swo­je­go ga­bi­ne­tu.

– Przed chwi­lą dzwo­nił do mnie przy­ja­ciel z Rzy­mu – za­czął, a ja już wie­dzia­łem, że szy­ku­je się ja­kaś ak­cja.

– To ten przy­ja­ciel? – spy­ta­łem, pod­kre­śla­jąc wła­ści­we sło­wo.

– Ten wła­śnie – po­twier­dził.

– Ro­zu­miem, że trze­ba mu za­pew­nić ob­sta­wę?

– Tak, naj­le­piej dys­kret­ną już od gra­ni­cy Ka­la­brii, a wi­docz­ną z go­dzi­nę od Bruz­ze­se.

– Zaj­mę się tym, sze­fie. Coś jesz­cze?

– Nie wiem. Chy­ba nie.

– Nie oba­wia się pan, don Lu­cia­no, że pan Al­le­gret­ti będzie chciał, żeby mu się ja­koś od­wdzi­ęczyć za tę przy­go­dę Pa­ola w ze­szłym roku? – zwer­ba­li­zo­wa­łem swo­je oba­wy.

– Tro­chę się tym nie­po­ko­ję, ale na­le­ży mu się przy­słu­ga, praw­da?

– Praw­da. Wy­pu­ścił mo­je­go bra­ta, choć nie mu­siał.

– A wła­śnie! Co u Pa­ola?

– Miesz­ka­ją ra­zem z Oli­vią od pa­ździer­ni­ka. Z tego, co wiem, to ci­ągle się kłó­cą i go­dzą. O, jak ja i Rosa, kie­dy była w ich wie­ku. – Za­śmia­łem się.

– Wy by­li­ście już ma­łże­ństwem.

– Cza­sy się zmie­ni­ły, sze­fie. Poza tym oni miesz­ka­ją w sto­li­cy i stu­diu­ją. Niech się nie spie­szą.

– Może i masz ra­cję, mój dro­gi Lu­igi, choć ja… wie­le bym dał, żeby cof­nąć czas i od­wa­żyć się być z mat­ką Do­me­ni­ca. Po­zwo­li­łem się za­stra­szyć ojcu i za­wsze będę tego ża­ło­wał. Prze­strze­gam wszyst­kich mło­dych, żeby nie po­pe­łni­li tego błędu.

– My­ślę, że je­śli cho­dzi o Oli­vię, Pa­olo nie boi się ni­cze­go. – Ro­ze­śmia­łem się, przy­po­mi­na­jąc so­bie, że gdy po­rwa­li go jej ku­zy­ni, mar­twił się tyl­ko o nią.

– Ale ty się o nie­go nie­po­ko­isz, praw­da?

– Za­wsze będę. To mój mały bra­ci­szek. Po­dob­nie jak za­wsze będę się trosz­czył o Do­me­ni­ca, bo on też jest dla mnie jak brat.

– Mam złe prze­czu­cia – wy­znał wte­dy don Lu­cia­no. – Daw­no się nie od­zy­wał, nie wiem, co się u nich dzie­je.

– Może pan prze­cież do nie­go po­je­chać na świ­ęta – za­uwa­ży­łem.

– To jest myśl, mój dro­gi. To jest myśl! – wy­ra­źnie ucie­szył się don Lu­cia­no.

Cza­sem się za­sta­na­wia­łem, jak do­bry czło­wiek może kie­ro­wać taką or­ga­ni­za­cją jak na­sza Ro­dzi­na. Za­wsze jed­nak do­cho­dzi­łem do wnio­sku, że to le­piej, niż gdy­by za­rządzał nami ktoś taki jak jego oj­ciec. Sta­ry don Do­me­ni­co był sze­fem w cza­sach, kie­dy li­czy­ła się bru­tal­na siła i po­słuch wy­mu­sza­ny na wszel­kie mo­żli­we spo­so­by. Dzi­siaj po­trze­ba było ko­goś z gło­wą… i au­to­ry­te­tem, któ­re­go nie trze­ba wy­mu­szać. Nie chcia­łem, żeby mój szef re­zy­gno­wał z prze­wod­ni­cze­nia ‘Ndràn­ghe­cie. Pa­mi­ęta­łem, jak trud­no było mi uzy­skać po­słuch u wła­snych lu­dzi, a co do­pie­ro u ob­cych.

Sko­ro wszyst­ko mie­li­śmy usta­lo­ne, po­że­gna­łem się z sze­fem, za­bra­łem pro­te­stu­jącą Pa­tri­zię z po­ko­ju dzie­cin­ne­go i ka­za­łem Ga­brie­le od­pa­lić sil­nik na­sze­go auta. Nie­dłu­go od­je­cha­li­śmy do domu.

– Sze­fie, nie wie pan, po co don Lu­cia­no ma po­ko­ik dzie­ci­ęcy i tyle za­ba­wek? – spy­tał na­gle Ga­brie­le, wy­ra­źnie za­in­te­re­so­wa­ny.

– Ma, bo lubi, jak przy­je­żdżam do nie­go z dzie­ćmi – od­po­wie­dzia­łem skon­ster­no­wa­ny.

Nie sądzi­łem, że ten te­mat mó­głby za­in­te­re­so­wać któ­re­goś z na­szych lu­dzi. Od śmier­ci Cap­pel­let­tie­go nowa to­żsa­mo­ść Do­me­ni­ca była zna­na tyl­ko trzem oso­bom: jego ojcu, mnie i Mar­cel­lo­wi, ale to był za­ufa­ny ko­men­dant, praw­dzi­wy druh.

* * *

Don Gia­co­mo Al­le­gret­ti przy­je­chał do mo­je­go sze­fa na­stęp­ne­go dnia przed po­łud­niem. Mu­siał wy­je­chać z Rzy­mu bar­dzo wcze­śnie i w my­ślach po­chwa­li­łem go za taką roz­trop­no­ść. Nie było po­trze­by rzu­cać się w oczy. W ko­ńcu nie­co­dzien­nie szef jed­nej ma­fii od­wie­dzał pry­wat­nie i w przy­ja­znych za­mia­rach sze­fa dru­giej. Nasi lu­dzie od­sta­wi­li go bez­piecz­nie do domu Bu­scet­ty.

Na miej­scu roz­lo­ko­wa­łem jego lu­dzi w na­szym bu­dyn­ku dla pra­cow­ni­ków i przy­dzie­li­łem im ob­ser­wa­to­rów do wie­czo­ra (w na­szej bra­nży ostro­żno­ści ni­g­dy za wie­le), a po­tem wró­ci­łem do sie­bie. Wie­dzia­łem jed­nak, że od na­stęp­ne­go dnia będę mu­siał sam się nimi za­jąć.

Boss Ma­fii Ca­pi­ta­le spędził u sze­fa kil­ka dni. Obaj wy­da­wa­li się zu­pe­łnie ode­rwa­ni od rze­czy­wi­sto­ści. Chwi­la­mi za­cho­wy­wa­li się jak mali chłop­cy.

Mam na­dzie­ję, że ja nie zdzie­cin­nie­ję na sta­ro­ść – po­my­śla­łem, wi­dząc, jak sze­fo­wie dwóch z czte­rech naj­gro­źniej­szych ma­fii we Wło­szech ska­czą przez ka­łu­że jak dzie­si­ęcio­lat­ko­wie.

Cie­szy­łem się, że sam po­sta­no­wi­łem się za­jąć ich ochro­ną i nie przy­dzie­li­łem im do ci­chej ob­ser­wa­cji ja­ki­chś nie­do­świad­czo­nych chłyst­ków, bo jesz­cze by się to roz­nio­sło. Zo­sta­łem nia­ńką dwóch sze­śćdzie­si­ęcio­let­nich ma­fio­zów.

Nor­mal­nie rola ży­cia, Lu­igi – za­kpi­łem. Do­me­ni­co, po­wi­nie­neś zo­ba­czyć swo­je­go ojca w tej chwi­li – przy­szło mi na myśl, kie­dy don Lu­cia­no ro­ze­śmiał się na całe gar­dło z po­wo­du cze­goś, co po­wie­dział mu Al­le­gret­ti.

Cały czas za­sta­na­wia­łem się nad tym, po co przy­je­chał do nas rzym­ski so­jusz­nik.

Cze­go chce?

Mia­łem na­dzie­ję, że nie Pa­ola, bo nie za­mie­rza­łem od­dać mo­je­go bra­ta żad­nej ma­fii.

Kie­dy Gia­co­mo Al­le­gret­ti wy­je­chał i za­brał ze sobą swo­ich ochro­nia­rzy, któ­rzy nic nie ro­bi­li, tyl­ko nas ob­ja­da­li (choć aku­rat Pa­olet­ta była szczęśli­wa, że ma kto u niej jeść, bo w głębi du­szy ci­ągle opła­ki­wa­ła Do­me­ni­ca, któ­ry od dziec­ka chwa­lił jej kuch­nię i wręcz po­że­rał wszyst­ko, co wy­szło z jej garn­ka), ode­tchnąłem z ulgą.

Arfuso, koniec listopada 2020

To był dzień jak co dzień. Pa­mi­ętam, że pi­ątek. Do­me­ni­co za­dzwo­nił wie­czo­rem z pol­skie­go nu­me­ru, co wy­wo­ła­ło u mnie falę pa­ni­ki. Szyb­ko się zo­rien­to­wa­łem, że trze­ba pa­ni­ko­wać. Ktoś w Pol­sce po­rwał jego żonę, któ­ra co praw­da była po­li­cjant­ką, ale prze­cież na­le­ża­ła do Ro­dzi­ny, więc ochro­na jej się na­le­ża­ła.

– Por­ca mi­se­ria! – za­kląłem z bez­sil­no­ści, kie­dy uświa­do­mi­łem so­bie, że w Ka­la­brii mó­głbym zro­bić dla przy­ja­cie­la wszyst­ko, ale w Pol­sce… mu­siał ra­dzić so­bie sam.

Lu­cia­no Bruz­ze­se, li­sto­pad 2020

By­łem w domu, ale moje ser­ce znaj­do­wa­ło się gdzie in­dziej. W zim­nym kra­ju na pó­łno­cy, gdzie miesz­ka­ły trzy naj­dro­ższe mi oso­by, od kie­dy nie było na świe­cie mo­jej Agniesz­ki: nasz syn, jego żona i moja uko­cha­na wnucz­ka. Na­sza wnucz­ka, też Agniesz­ka, któ­ra wy­gląda­ła jak moja uko­cha­na, tyl­ko ko­lor wło­sów mia­ła po Do­me­ni­cu. Agniesz­ka Kasz­te­lan. Agne­se Bu­scet­ta, por­ca mi­se­ria! Cze­mu mu­sia­łem się go­dzić, żeby mój syn i wnucz­ka no­si­li pa­nie­ńskie na­zwi­sko jego mat­ki? Cze­mu by­łem taki sła­by, że nie po­tra­fi­łem za­wal­czyć o swo­je szczęście, kie­dy mia­łem je na wy­ci­ągni­ęcie ręki? Cze­mu mu­sia­łem tak tęsk­nić?!

Cza­sem to­wa­rzy­stwa do­trzy­my­wał mi Lu­igi, na­wet przy­wo­ził dzie­ci, żeby za­pew­nić mi tro­chę roz­ryw­ki i to­wa­rzy­stwa, ale od ja­kie­goś cza­su do­cho­dzi­łem do wnio­sku, że nie ma domu bez ro­dzi­ny. Chcia­łem rzu­cić to wszyst­ko i wy­je­chać, żeby być z mo­imi naj­bli­ższy­mi.

Je­śli Pol­ska jest bez­piecz­nym miej­scem dla Do­me­ni­ca, to może być i moim do­mem – my­śla­łem.

Lu­igi mi do­ra­dził, że­bym po­je­chał cho­ciaż na świ­ęta, ale ja co­raz częściej no­si­łem się z za­mia­rem, żeby prze­ka­zać mu zie­mię, przy­wódz­two nad Ro­dzi­ną, z któ­rą ra­dził so­bie prze­cież świet­nie w cza­sie mo­jej cho­ro­by i re­kon­wa­le­scen­cji, i prze­nie­ść się tam, gdzie już daw­no miesz­ka­ło moje ser­ce.

I wte­dy za­dzwo­nił do mnie Gia­co­mo Al­le­gret­ti z in­for­ma­cją, że chce przy­je­chać na kil­ka dni do Bruz­ze­se. Zgo­dzi­łem się. To był mój naj­star­szy przy­ja­ciel. Je­dy­ny, któ­ry wie­dział, kim je­stem i któ­re­mu to nie prze­szka­dza­ło. Mia­łem co praw­da po­dej­rze­nia, że będzie chciał ja­kie­jś przy­słu­gi zwrot­nej za to, co zro­bił kie­dyś dla mło­de­go Moz­zy, ale w tej bra­nży prze­cież trze­ba być na to go­to­wym.

Gia­co­mo przy­je­chał jed­nak zu­pe­łnie pry­wat­nie, a przy­naj­mniej tak to wy­gląda­ło na po­cząt­ku. Roz­ma­wia­li­śmy, wspo­mi­na­li­śmy daw­ne cza­sy, jak dwóch sta­rusz­ków, a prze­cież obaj się za­rze­ka­li­śmy, że sze­śćdzie­si­ąt­ka to wiek śred­ni i do sta­ro­ści nam jesz­cze da­le­ko. W ko­ńcu za­częli­śmy się wy­głu­piać. Lu­igi mu­siał mieć nie­zły ubaw, bo wi­dzia­łem, że dys­kret­nie nas ob­ser­wo­wał, jak ska­ka­li­śmy przez ka­łu­że, bru­dząc so­bie przy tym ro­bo­cze spodnie. Bo tak, po­ży­czy­łem przy­ja­cie­lo­wi moje, żeby nie mu­siał wy­rzu­cać swo­jej gar­de­ro­by po wi­zy­cie na wsi.

– Daw­no nie by­łem taki bez­tro­ski, Lu­cia­no – stwier­dził Gia­co­mo w pew­nym mo­men­cie.

– Ja chy­ba ni­g­dy nie by­łem, od kie­dy sko­ńczy­łem trzy­na­ście lat – uzna­łem.

Bo to był czas, kie­dy stra­ci­łem mamę, któ­ra trosz­czy­ła się o wszyst­kich, i oj­ciec wzi­ął się ostro za moje wy­cho­wa­nie.

– Cho­dzi­ło mi o to, że za­cząłem my­śleć o eme­ry­tu­rze, ale nie wy­obra­żam so­bie sie­bie w mo­jej rzym­skiej re­zy­den­cji. Jak nie będę już pra­co­wał, zaj­mo­wał się or­ga­ni­za­cją, to wiesz… zdzia­dzie­ję tam zu­pe­łnie. Jesz­cze mnie od­da­dzą do ja­kie­goś domu star­ców – jęk­nął.

– Gia­co, ty je­steś tam sze­fem. Kto cię odda?

– Mój na­stęp­ca?

– A masz ta­kie­go? – za­in­te­re­so­wa­łem się.

– No wła­śnie nie… Mój con­si­glie­re się nie na­da­je. To praw­nik. Ja je­stem na tran­zy­cie z Po­łud­nia na całą Eu­ro­pę. Po­trze­bu­ję biz­nes­me­na.

– A ja rol­ni­ka. – Wes­tchnąłem.

– I jaki masz po­my­sł?

– Lu­igi Moz­za się nada.

– U was tak, ale w Rzy­mie po­trze­ba ko­goś in­ne­go. My­śla­łem o jego bra­cie. Co ty na to?

– Lu­igi ni­g­dy się na to nie zgo­dzi. Mło­dy ma być le­ka­rzem i chcie­li­śmy go trzy­mać z dala od nie­le­gal­nych in­te­re­sów. Na­praw­dę nie masz ni­ko­go, kto by się nada­wał, w swo­jej or­ga­ni­za­cji?

– Ni­ko­go ta­kie­go jak twoi lu­dzie ani ta­kie­go, jaki był twój syn – wy­znał.

– Mój syn… – Wa­ha­łem się, czy mu po­wie­dzieć, bo prze­cież prędzej czy pó­źniej i tak się do­wie.

– Nie, prze­pra­szam, że o nim wspo­mnia­łem, przy­ja­cie­lu. Wiem, jaki to trud­ny te­mat.

– Nie prze­pra­szaj. To ja mu­szę ci coś po­wie­dzieć.

– Tak?

– Mój Do­me­ni­co żyje, ale ukry­wa się w in­nym kra­ju. Wiem o tym od ja­kie­goś cza­su, a na­wet się z nim wi­dzia­łem – wy­zna­łem i ob­ser­wo­wa­łem, jak zmie­nia­ła się twarz mo­je­go przy­ja­cie­la.

– Och! To wie­le zmie­nia.

– Tak na­praw­dę nie­wie­le – mu­sia­łem za­prze­czyć.

– Cze­mu chcesz prze­ka­zać Ro­dzi­nę ad­iu­tan­to­wi, kie­dy masz syna?

– Bo on nie chce tego ci­ągnąć. Ma żonę i dziec­ko, jest te­raz rol­ni­kiem jak ja.

Tu już Gia­co­mo nie wy­trzy­mał i par­sk­nął śmie­chem.

– Do­me­ni­co? Twój Do­me­ni­co rol­ni­kiem? Prze­cież on ma cha­rak­ter two­je­go ojca, a do tego jest in­te­li­gent­ny i wy­kszta­łco­ny w Rzy­mie, ni­ko­mu nie prze­pu­ści. Trząsł całą Ka­la­brią!

– Chy­ba się zmie­nił.

– Ko­bie­ta?

– Tak.

– No cóż, da­le­ki je­stem od ukła­da­nia ko­mu­kol­wiek ży­cia, ale lu­dzie aż tak się nie zmie­nia­ją.

– Zo­bacz.

Po­ka­za­łem mu zdjęcie z we­se­la Do­me­ni­ca, jak ta­ńczy z żoną i jak ra­zem trzy­ma­ją có­recz­kę. W ich spoj­rze­niach było tyle mi­ło­ści!

Gia­co­mo przy­glądał się zdjęciu przez chwi­lę, a po­tem po­ki­wał gło­wą.

– Dzi­ęku­ję, że mi za­ufa­łeś. Te­raz już ro­zu­miem, cze­mu tak ci pil­nie na eme­ry­tu­rę, sta­ry cwa­nia­ku. – Szturch­nął mnie w bok. – Masz dla kogo żyć.

Wie­dzia­łem, że Gia­co­mo zro­zu­mie. Może i nie był za­chwy­co­ny, ale ro­zu­miał.

Kie­dy wy­je­żdżał, to był inny fa­cet. Jak zwy­kle wy­lu­zo­wał i bar­dziej przy­po­mi­nał mo­je­go sta­re­go przy­ja­cie­la niż ten typ, któ­rym sta­wał się w Rzy­mie. To je­den z po­wo­dów, dla któ­rych ni­g­dy nie wi­dy­wa­łem się z nim w sto­li­cy. Tam był po pro­stu nie do znie­sie­nia. Sztyw­niak w ide­al­nym gar­ni­tu­rze, wy­glan­co­wa­nych bu­tach i ręka­wicz­kach. Nie ten Gia­co.

Koniec listopada 2020

Mi­nął na­stęp­ny ty­dzień, może tro­chę wi­ęcej. To był pi­ątek. Mia­łem wła­śnie dzwo­nić do Do­me­ni­ca, żeby za­po­wie­dzieć mu się na świ­ęta, kie­dy to mój syn za­dzwo­nił do mnie i po­wie­dział, że jego żona zo­sta­ła po­rwa­na przez pol­skie­go gang­ste­ra. Po­dał mi in­for­ma­cje, któ­re miał, a ja obie­ca­łem się do­wie­dzieć tyle, ile w mocy mo­jej i Lu­igie­go.

Na­tu­ral­ny ka­nał prze­rzu­to­wy na pó­łnoc Eu­ro­py w han­dlu nar­ko­ty­ka­mi i ży­wym to­wa­rem sta­no­wił Rzym i te­re­ny za­rządza­ne przez Al­le­gret­tie­go.

To była już dru­ga duża spra­wa, z któ­rą się do nie­go zwró­ci­łem, i nie mia­łem na­wet jak mu się od­wdzi­ęczyć. Cho­dzi­ło jed­nak o moją ro­dzi­nę. Nie ist­nia­ło nic wa­żniej­sze­go.

Wy­bra­łem nu­mer przy­ja­cie­la mimo pó­źnej pory.

– Gia­co­mo, wy­bacz, że dzwo­nię tak pó­źno, ale to spra­wa nie­cier­pi­ąca zwło­ki – wy­pa­li­łem, nie cze­ka­jąc, aż się ode­zwie.

– Hola, hola, Lu­cia­no, spo­koj­nie. – Usły­sza­łem jego opa­no­wa­ny głos. – Co się sta­ło?

– Mu­szę ci to po­wie­dzieć przez te­le­fon. Masz bez­piecz­ną li­nię?

– Naj­bez­piecz­niej­szą. Nie tak jak ty – prych­nął.

– Na­wet nie wiesz… – Pró­bo­wa­łem mu wy­tłu­ma­czyć, że na­sza or­ga­ni­za­cja też za­trud­nia do­brych in­for­ma­ty­ków, ale nie dał mi do­jść do sło­wa.

– Sko­ro to ta­kie pil­ne, po pro­stu mów. Po­tem będzie­my się mar­twić.

– Okej. Po­trze­bu­ję po­znać wszyst­kie dane na te­mat biz­nes­me­na z Pol­ski, któ­ry ku­pu­je za two­im po­śred­nic­twem pro­szek do pra­nia i żywe kwia­tusz­ki – wy­ja­śni­łem naj­oględ­niej, jak umia­łem.

– To będzie cię kosz­to­wa­ło, sta­ry dru­hu.

– Cena nie gra roli, cho­dzi o moją ro­dzi­nę.

– Masz na my­śli Fa­mi­glię?

– Nie, cho­dzi o moją ro­dzi­nę.

– Z Pol­ski, mó­wisz? No… jest taki je­den, kie­dyś u nas prak­ty­ko­wał. Po­dob­no roz­wi­nął nie­zły biz­nes u sie­bie w kra­ju. Ci­ągle ku­pu­je wi­ęcej.

– Po­rwał moją sy­no­wą – wy­ja­śni­łem mu.

– Aaaaa, to inna spra­wa. Jak mogę wam po­móc?

– Dam ci nu­mer mo­je­go syna. Za­dzwoń do nie­go, kie­dy tyl­ko usta­lisz, jak mo­żna go­ścia na­mie­rzyć.

– Prze­sy­łaj bez­piecz­nym ko­mu­ni­ka­to­rem Ar­com. Masz?

– Tak, mój czło­wiek za­in­sta­lo­wał mi to ustroj­stwo, choć wolę What­sAp­pa – wy­ja­śni­łem, wpi­su­jąc nu­mer Do­me­ni­ca w od­po­wied­nie pole w ko­mu­ni­ka­to­rze.

– To i tak je­steś do przo­du. Ja mu­sia­łem wzi­ąć kurs. – Al­le­gret­ti za­re­cho­tał. – No jak? Wy­sła­łeś?

– Tak.

– Świet­nie! Za­raz za­dzwo­nię do two­je­go syna. Trzy­maj się, sta­ry dru­hu.

– Dzi­ęku­ję, przy­ja­cie­lu. – Roz­łączy­łem się i wy­bra­łem nu­mer do Do­me­ni­ca.

Obie­cał po­cze­kać na kon­takt ze stro­ny Gia­co­ma. Tyl­ko tyle mo­głem w tej sy­tu­acji zro­bić. We Wło­szech po­ru­szy­łbym nie­bo i zie­mię, w Pol­sce… moi naj­bli­żsi byli na stra­co­nej po­zy­cji.

Na­stęp­ne­go dnia sie­dzia­łem jak na szpil­kach i cze­ka­łem na ja­ki­kol­wiek kon­takt od któ­re­goś z nich, ale się nie do­cze­ka­łem. Za­cząłem się na­praw­dę mar­twić.

W nie­dzie­lę Lu­igi przy­je­chał do mnie w to­wa­rzy­stwie na­sze­go naj­lep­sze­go in­for­ma­ty­ka, ku­zy­na Rosy, Ga­brie­le di Fio­ri. Wia­do­mo­ść, któ­rą mi po­ka­za­li, spo­wo­do­wa­ła, że moje ser­ce prze­sta­ło na chwi­lę bić. Ten gang­ster miał mo­je­go syna! I za­mie­rzał wy­sta­wić go na au­kcji w dark­ne­cie. To jed­nak, zda­niem Ga­brie­le, mu­sia­ło ozna­czać, że naj­pierw przy­wie­zie go do Włoch.

Kie­dy za­dzwo­ni­ła do mnie Iga, już wie­dzia­łem, co mam ro­bić.

Iga Ko­niec li­sto­pa­da 2020

Nie mo­głam uwie­rzyć w to, co się sta­ło. To było gor­sze niż naj­gor­szy sen­ny kosz­mar! Mój mąż od­dał się za mnie na wy­mia­nę panu K., któ­ry oka­zał się pod­wro­cław­skim przed­si­ębior­cą Pio­trem Kró­lem, zna­nym wła­ści­cie­lem za­kła­dów mi­ęsnych, zbaw­cą bez­ro­bot­nych, fi­lan­tro­pem… Ar­cy­łotr! Cały czas był wi­docz­ny jak na dło­ni i nikt nie po­dej­rze­wał, że to on stoi za tym nie­le­gal­nym bur­de­lem i han­dlem pro­cha­mi na Dol­nym Śląsku.

Nikt?

Oczy­wi­ście, naj­lep­sze mnie nie omi­nęło. Nie wie­dział nikt poza moim sze­fem, Kry­stia­nem, któ­ry od daw­na ob­ser­wo­wał go od środ­ka i wpu­ścił mnie w ten ka­nał. Jak ja nie­na­wi­dzi­łam tego dra­nia! Za­bi­ła­bym go go­ły­mi ręka­mi, gdy­by nie to, że był mi po­trzeb­ny. Mu­siał się dla mnie do­wie­dzieć, co Król zro­bił z moim mężem.

„Weź zwol­nie­nie, za­bierz Agniesz­kę od ro­dzi­ców i wy­je­dź do mo­je­go taty”, po­wie­dział mi Do­mi­nik.

Ła­two mó­wić. A co z nim? Mia­łam go tam zo­sta­wić?

By­łam prze­stra­szo­na, tro­chę po­tur­bo­wa­na, brud­na, głod­na i spra­gnio­na, ale przede wszyst­kim wście­kła. I to mój szef i przy­ja­ciel, czło­wiek, któ­re­mu ufa­łam bez­gra­nicz­nie, tak mnie wy­sta­wił.

– Por­ca mi­se­ria! – wy­da­rłam się.

Nie wie­dzieć cze­mu, wło­skie prze­kle­ństwa mia­ły wi­ęk­szą moc niż pol­skie. Ży­cie z pół-Wło­chem po­ka­za­ło mi, że cza­sem nie mo­żna ina­czej wy­ra­zić emo­cji. To na­dal było jed­nak tyl­ko uze­wnętrz­nia­nie fru­stra­cji, pró­ba po­zby­cia się na­pi­ęcia, ale nie roz­wi­ązy­wa­ło pro­ble­mu.

Ogar­nij się, Igo. Nie daj hor­mo­nom rządzić. Je­steś we wcze­snej ci­ąży, ale je­steś też po­li­cjant­ką. Skup się, ko­bie­to! – roz­ka­za­łam so­bie w my­ślach.

Uspo­ko­iłam od­dech i za­bra­łam się za do­pro­wa­dze­nie cia­ła do po­rząd­ku. Po­mi­ja­łam na ra­zie kwe­stię tego, jak to się sta­ło, że je­stem w ci­ąży, choć jesz­cze tego nie pla­no­wa­li­śmy. Trud­no, cza­sem się zda­rza, nie wszyst­ko da się za­pla­no­wać. Je­stem i już. W moim brzu­chu ro­sła nowa mała istot­ka, owoc na­szej mi­ło­ści, i będzie tak samo ko­cha­na jak Agu­sia, nie­za­le­żnie od wszyst­kie­go. Te­raz mu­sia­łam się ogar­nąć.

To­a­le­ta, prysz­nic, czy­ste ubra­nie.

Uff, je­stem w domu. Pi­cie.

Woda, dużo wody.

Jezu, jak mi się pić chcia­ło… Jesz­cze woda. I her­ba­ta z me­li­są. Mu­szę się uspo­ko­ić.

Her­ba­ta była jesz­cze go­rąca, ale sam jej za­pach tro­chę mnie uko­ił. Zro­bi­ło się już bar­dzo pó­źno, ale wie­dzia­łam, że na­stęp­ne­go dnia mu­szę ode­brać Agniesz­kę od ro­dzi­ców. I za­dzwo­nić do sio­stry. I Szy­mo­na. On musi mi wszyst­ko opo­wie­dzieć, bo nie wiem, co tam się wczo­raj sta­ło.

Je­dze­nie.

Zgłod­nia­łam tak bar­dzo, że zja­dła­bym co­kol­wiek, ale w domu były tyl­ko pó­łpro­duk­ty. Zro­bi­łam so­bie ka­nap­kę z ma­słem i se­rem.

Mało.

Do­ro­bi­łam jesz­cze dwie i wsa­dzi­łam do to­ste­ra. Po kuch­ni roz­nió­sł się bo­ski za­pach. Wci­ągnęłam jesz­cze go­rące.

Jaka ulga. W ko­ńcu się naja­dłam.

Usia­dłam w fo­te­lu, po­pi­ja­jąc me­li­sę i za­sta­na­wia­jąc się nad na­stęp­ny­mi kro­ka­mi. Do­szłam jed­nak do wnio­sku, że nie­wie­le się do­wiem bez Szy­mo­na i Kry­stia­na, a z tym dru­gim wca­le nie mia­łam ocho­ty roz­ma­wiać. In­te­re­so­wał mnie tyl­ko Do­mi­nik.

Ko­cha­nie, gdzie je­steś? Co z tobą zro­bią?

Nie mia­łam w zwy­cza­ju się pod­da­wać. Szyb­ko zro­zu­mia­łam, jaki był cel mo­je­go po­rwa­nia. Król chciał sprze­dać mnie w łapy wło­skiej ma­fii, któ­rej sze­fów po­sła­łam za kra­ty. To było pro­ste i ge­nial­ne. Mógł dzi­ęki temu za­ro­bić, na­wi­ązać nowe kon­tak­ty z wło­skim świa­tem prze­stęp­czym i pod­nie­ść swo­ją po­zy­cję. Mój mąż to wy­ko­rzy­stał, bo w tam­tym świe­cie gło­wa Do­me­ni­ca Bu­scet­ty mu­sia­ła być war­ta o wie­le wi­ęcej niż ja­kie­jś tam po­li­cjant­ki z Pol­ski. Z jed­nej stro­ny go ro­zu­mia­łam, bo Król był ta­kim świ­rem, że mógł mnie za­strze­lić, a po­tem i tak pró­bo­wać prze­jąć Do­mi­ni­ka. Z dru­giej jed­nak bu­rzy­łam się na myśl, że mój fa­cet się pod­dał, za­miast pró­bo­wać z nim wal­czyć. Wie­dzia­łam, jak świet­nym strzel­cem jest Do­mi­nik. Miał szan­sę, a nie spró­bo­wał.

Jemu cho­dzi­ło o cie­bie, idiot­ko. Nie chciał, żeby włos spa­dł ci z gło­wy… – przy­po­mniał ten wred­ny głos, któ­ry lu­bił mnie dręczyć. Twój mąż po­świ­ęcił się dla cie­bie i dzie­ci.

A te­raz ja mu­sia­łam zro­bić wszyst­ko, co w mo­jej mocy, po­ru­szyć nie­bo i zie­mię, żeby po­móc jemu. Na­wet gdy­by to mia­ło ozna­czać re­zy­gna­cję z uko­cha­nej pra­cy i wy­jazd z kra­ju na za­wsze. Bo co do tego nie mia­łam wąt­pli­wo­ści. Nie wy­obra­ża­łam so­bie wi­ęcej wspó­łpra­cy z Kry­stia­nem. No i naj­wa­żniej­sza była moja ro­dzi­na, a nie pra­ca.

W ko­ńcu za­snęłam, bo by­łam bar­dzo zmęczo­na, ale nie spa­łam spo­koj­nie. Mia­łam kosz­ma­ry, w któ­rych po­now­nie prze­ży­wa­łam wszyst­kie sce­ny, po­cząw­szy od mo­je­go po­rwa­nia w pi­ątek spod ko­men­dy. Tuż przed prze­bu­dze­niem przy­po­mnia­ły mi się sło­wa Do­mi­ni­ka: „Ko­cha­nie, weź zwol­nie­nie, od­bierz Agę od ro­dzi­ców i jedź do mo­je­go taty”. Prze­bu­dzi­łam się i zro­zu­mia­łam, co chciał mi po­wie­dzieć mąż. On wie­dział, że za­bio­rą go do Włoch, po­dej­rze­wał, że zno­wu będą chcie­li do­rwać mnie albo spró­bo­wać po­rwać Agniesz­kę, żeby szan­ta­żo­wać jego ojca, bo prze­cież Kry­stian wy­ga­dał Kró­lo­wi, że je­stem jego żoną. Temu psy­cho­pa­cie nie trze­ba wie­le, żeby po­łączyć krop­ki. Na­sza Aga była ma­fij­ną ksi­ężnicz­ką i je­dy­ną dzie­dzicz­ką ma­jąt­ku i wła­dzy Bu­scet­tów w Ka­la­brii.

Ze­rwa­łam się z łó­żka, za­ło­ży­łam co­kol­wiek i chcia­łam je­chać po cór­kę, kie­dy uświa­do­mi­łam so­bie, że mogę być ob­ser­wo­wa­na i ści­ągnąć na sie­bie uwa­gę lu­dzi Kró­la. I na dom mo­ich ro­dzi­ców, i na moją cór­kę.

Cho­le­ra ja­sna!

Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie dźwi­ęk te­le­fo­nu. Spoj­rza­łam na wy­świe­tlacz. To był Kry­stian. Już mia­łam od­rzu­cić po­łącze­nie, kie­dy po­my­śla­łam, że może chce mi coś po­wie­dzieć o Do­mi­ni­ku.

– Słu­cham? – spy­ta­łam ostro­żnie.

– Iga, jak się czu­jesz? Za­raz do cie­bie przy­ja­dę. – Usły­sza­łam głos sze­fa.

– Zby­tek ła­ski – prych­nęłam. – Co z moim mężem?

– Nie mogę mu po­móc. Po­roz­ma­wia­my u cie­bie, do­brze?

– Nie chcę cię wi­dzieć, Kry­stek.

– To wa­żne. Cze­kaj w domu i ni­g­dzie się nie ru­szaj – od­po­wie­dział i się roz­łączył.

Przy­je­chał go­dzi­nę pó­źniej. By­łam już po śnia­da­niu i pa­trzy­łam zre­zy­gno­wa­na w okno. Wsze­dł bez pu­ka­nia, jak do sie­bie. Gdy­by Do­mi­nik był w domu, da­łby mu po mor­dzie, ale po­nie­waż go nie było… Mnie na­wet nie chcia­ło się wstać. Je­śli przy­sze­dł mnie za­brać do Kró­la, to przy­naj­mniej Aga będzie bez­piecz­na.

– Cze­go chcesz? – spy­ta­łam jed­nak za­czep­nie.

– Chcia­łem spraw­dzić, czy wszyst­ko z tobą w po­rząd­ku – od­pa­rł gło­sem pe­łnym tro­ski.

– Nic nie jest w po­rząd­ku! Od­da­łeś ban­dzio­ro­wi mo­je­go męża! – wy­da­rłam się.

– Nie od­da­łem go, sam się za cie­bie wy­mie­nił. I, szcze­rze mó­wi­ąc, to pierw­sza męska rzecz, jaką w ży­ciu zro­bił. Nie spo­dzie­wa­łem się tego po nim.

– A ja tak, bo znam go le­piej. Poza tym już raz mnie ura­to­wał, roz­wa­la­jąc przy tym swo­ją or­ga­ni­za­cję.

– Co?

– To, co sły­sza­łeś. Nie wy­szła­bym żywa z jego domu, gdy­by nie on. Po­zwo­lił mi roz­wa­lić wszyst­ko, na co jego ro­dzi­na pra­co­wa­ła la­ta­mi, po­sa­dzić swo­ich lu­dzi do pier­dla i jesz­cze ura­to­wał mi ży­cie, sta­wia­jąc swo­je na sza­li, bo ma­fia wy­da­ła za to na nie­go wy­rok i mu­siał ucie­kać. A te­raz zro­bił to dru­gi raz.

– A więc to nie był syn­drom sztok­holm­ski? – spy­tał zdzi­wio­ny Kry­stian.

Co za kre­tyn! My­ślał, że zwi­ąza­ła­bym się z ban­dzio­rem, bo się do nie­go przy­wi­ąza­łam?

– Nie, idio­to! To jest praw­dzi­wa mi­ło­ść. Obo­je po­świ­ęci­li­by­śmy dla sie­bie wszyst­ko.

– Iga, prze­pra­szam, że cię w to wpląta­łem. Tak chcia­łem do­rwać tego gno­ja, Kró­la, że za bar­dzo wci­ągnąłem się w jego grę. Mam dość in­for­ma­cji, ale nie wy­star­cza­jąco siły i mo­żli­wo­ści, żeby się z nim roz­pra­wić. Poza tym na­praw­dę my­śla­łem, że Do­mi­nik tobą ma­ni­pu­lu­je…

– Te­raz chy­ba już za pó­źno na prze­pra­sza­nie! Co z moim mężem? Gdzie jest? Co chcą z nim zro­bić?

– Na pew­no wy­wio­zą go do Włoch. Wi­ęcej nie wiem.

– Mu­sisz mi po­móc, Kry­stek.

– W czym?

– Król będzie chciał po­rwać moją cór­kę i mnie pew­nie też, jesz­cze raz. Mu­szę znik­nąć z małą.

– Nie mu­sisz. Nie po­zwo­lę mu na to!

– Po pro­stu od­wróć jego uwa­gę, o nic wi­ęcej cię nie pro­szę. – Spoj­rza­łam na nie­go bła­gal­nie.

– Ja­sne. Mo­żesz na mnie li­czyć. Mam na­dzie­ję, że mi wy­ba­czysz… – Kry­stian zro­bił ża­ło­sną minę.

– Zo­ba­czy­my. Zmy­kaj już, bo ktoś wy­czai, że tu by­łeś.

– Po­ra­dzę so­bie. Do zo­ba­cze­nia, Iga.

– Że­gnaj, Kry­stian.

Mój-jesz­cze-szef wy­sze­dł, a ja za­mknęłam za nim drzwi i wy­bra­łam nu­mer Szy­mo­na.

– Mu­si­cie mi po­móc – po­wie­dzia­łam, kie­dy tyl­ko ode­brał.

– Iga, co z Do­mi­ni­kiem? – spy­tał.

– Mój dom może być ob­ser­wo­wa­ny. Nie mogę dziś wy­cho­dzić, ale ju­tro będzie­cie mu­sie­li ode­brać Agniesz­kę od mo­ich ro­dzi­ców i przy­wie­źć ją do Wro­cła­wia na lot­ni­sko.

– Ju­tro? Na lot­ni­sko? – po­wtó­rzył zdzi­wio­ny fa­cet mo­jej sio­stry.

– Tak, mu­si­my le­cieć do Włoch.

– Do­bra, za­ła­twię to, ale mi po­móż. Iza pyta, co się sta­ło.

– Ja się nią zaj­mę – obie­ca­łam.

– Wy­ko­ńczy­cie mnie – wes­tchnął Szy­mon.

– Nie jęcz, szwa­gier. Dasz so­bie radę. A te­raz daj mi sio­strzycz­kę do te­le­fo­nu.

Szy­mon po­dał swo­ją ko­mór­kę Izie, a ja wy­ja­śni­łam jej w du­żym skró­cie, co się sta­ło i cze­mu mu­szę pil­nie wy­je­chać do Włoch. Iza o nic nie py­ta­ła. Wie­dzia­łam, że przed ocza­mi prze­wi­ja­ją się jej ob­ra­zy sprzed pra­wie trzech lat, kie­dy miesz­ka­ła i pra­co­wa­ła w Ka­la­brii, ale nie ode­zwa­ła się ani sło­wem na ten te­mat.

– Ja­sne, że ci po­mo­gę, Iga – od­po­wie­dzia­ła dziel­nie.

By­łam z niej dum­na. Tak po pro­stu.

* * *

W po­nie­dzia­łek z sa­me­go rana wy­je­cha­łam z domu z jed­ną dużą wa­liz­ką dla mnie i Agniesz­ki w ba­ga­żni­ku. Po­je­cha­łam do le­ka­rza po zwol­nie­nie cho­ro­bo­we z ty­tu­łu ci­ąży. On też nie za­da­wał py­tań, bo wie­dział, jaką mia­łam pra­cę. Po­sta­no­wi­łam, że o dal­szych kro­kach po­my­ślę do­pie­ro po urlo­pie ma­cie­rzy­ńskim. Je­śli w ogó­le.

Po wy­jściu od le­ka­rza wy­bra­łam nu­mer do te­ścia.

– Pron­to? – Usły­sza­łam.

– C’è Iga al te­le­fo­no – przy­wi­ta­łam się krót­ko.

– Halo, Iga? Wiem już wszyst­ko. Pa­kuj Agniesz­kę i przy­la­tuj­cie jak naj­szyb­ciej – po­wie­dział Lu­cia­no Bu­scet­ta.

– Tak wła­śnie za­mie­rza­łam zro­bić. Mamy sa­mo­lot w po­łud­nie. Będzie­my w Rzy­mie o czter­na­stej.

– Nie ru­szaj­cie się z lot­ni­ska, przy­ślę po was mo­ich lu­dzi – za­po­wie­dział i się roz­łączył.

Nie mia­łam po­jęcia, co wie­dział mój teść, ale mu­sia­łam mu za­ufać. Tak jak ufał mu Do­mi­nik. O je­de­na­stej spo­tka­łam się z Izą i Szy­mo­nem na lot­ni­sku. Przy­wie­źli mi Agę i jej rze­czy, a ja od­da­łam im klu­cze do domu i klu­czy­ki do swo­je­go auta. Szyb­ki przy­tu­las z sio­strą, dwa sło­wa „będzie do­brze” i po­szłam w kie­run­ku bram­ki. Jed­ną ręką trzy­ma­łam cór­kę, dru­gą ci­ągnęłam wa­liz­kę.

Może i la­ta­nie nie było wska­za­ne w pierw­szym try­me­strze ci­ąży, ale po­rwa­nia też…

Rozdział II Bez serca

Iga Ae­ro­por­to Le­onar­do da Vin­ci di Roma-Fiu­mi­ci­no, 30 li­sto­pa­da 2020

Lot trwał stan­dar­do­wo dwie go­dzi­ny. O czter­na­stej sa­mo­lot wy­lądo­wał na pły­cie lot­ni­ska Fiu­mi­ci­no w Rzy­mie. Chcia­łam le­cieć do Ne­apo­lu, że­by­śmy mia­ły bli­żej do Ka­la­brii, ale nie było bi­le­tów na ostat­nią chwi­lę, więc nie mia­łam wy­bo­ru. A te­raz zna­la­złam się z cór­ką w Rzy­mie, zda­na na ła­skę lu­dzi, któ­rym ufał Lu­cia­no Bu­scet­ta. Pierw­szy raz od po­nad dwóch lat moje sto­py do­tknęły wło­skiej zie­mi. Przy­po­mnia­łam so­bie, jak ostat­nim ra­zem ucie­ka­łam z tego kra­ju. A po­tem spoj­rza­łam na moją có­recz­kę, któ­rej kru­czo­czar­ne wło­sy przy­po­mi­na­ły o jej po­cho­dze­niu, i po­czu­łam, jak bar­dzo ją ko­cham. Przy­tu­li­łam Agu­się i po­ca­ło­wa­łam ją w czó­łko.

– Che bel­la ra­gaz­za!4 – Usły­sza­łam za­raz.

Od­wró­ci­łam się w stro­nę, z któ­rej do­cho­dził głos. Fa­cet wy­glądał na Wło­cha i był mniej wi­ęcej w moim wie­ku, może trosz­kę młod­szy, ale na pew­no prze­kro­czył trzy­dziest­kę.

– Gra­zie5 – od­po­wie­dzia­łam z uprzej­mym uśmie­chem czło­wie­ko­wi, któ­ry za­chwy­cał się moją có­recz­ką.

– Che bel­la mam­ma6 – do­dał, uśmie­cha­jąc się do mnie za­chęca­jąco.

Tu już nie tra­fi­łeś, go­ściu – stwier­dzi­łam, uno­sząc i ob­ra­ca­jąc dłoń tak, żeby zo­ba­czył moją ob­rącz­kę.

Nie­spe­cjal­nie go to zra­zi­ło.

Kur­czę, od­czep się – po­my­śla­łam i ro­zej­rza­łam się za ja­ki­mś ra­tun­kiem.

Zo­ba­czy­łam ka­wiar­nię z mi­nia­tu­ro­wym ogród­kiem dla dzie­ci i uśmiech­nęłam się do sie­bie, cie­sząc się, że w ko­ńcu będę mo­gła od­sta­wić Agę w bez­piecz­ne miej­sce, a moje ręce od­pocz­ną. Nie ob­ra­ca­jąc się za sie­bie, po­pędzi­łam w tam­to miej­sce z cór­ką na rękach, ci­ągnąc za sobą wa­liz­kę. W ka­wiar­ni wsta­wi­łam ma­lut­ką do nie­wiel­kie­go pian­ko­we­go pla­cu za­baw i za­mó­wi­łam so­bie kawę, a po­tem usia­dłam przy sto­li­ku jak naj­bli­żej cór­ki. Agu­sia była szczęśli­wa, że w ko­ńcu mo­gła się po­ru­szać, a ja, że mo­głam od­po­cząć.

Cze­ka­jąc na kawę, wy­bra­łam nu­mer te­ścia.

– Je­ste­śmy już w Rzy­mie. Kto po nas przy­je­dzie? – spy­ta­łam.

– Od­bie­rze was Pa­olo, ale ko­ńczy za­jęcia o pi­ęt­na­stej, więc mu­si­cie tro­chę na nie­go po­cze­kać. Tak ze dwie go­dzi­ny.

– Może być trud­no – stwier­dzi­łam. – Wła­śnie ktoś się do mnie przy­cze­pił – po­wie­dzia­łam ci­cho, wi­dząc, że na­tręt­ny fa­cet pod­cho­dzi do mnie z dwie­ma ka­wa­mi.

– Po­cze­kaj, po­pro­szę przy­ja­cie­la z Rzy­mu, żeby przy­słał ci ko­goś do ochro­ny.

– Nie trze­ba – za­pro­te­sto­wa­łam. Tyl­ko mi ma­fio­zów ze sto­li­cy bra­ko­wa­ło! – Po­ra­dzę so­bie.

– Fa­cet poda ci ha­sło „po­mi­do­ry”. Będziesz wie­dzia­ła, że je­ste­ście bez­piecz­ne, za­nim przy­je­dzie po was Pa­olo.

– Okej – zgo­dzi­łam się dla świ­ęte­go spo­ko­ju.

– A jak się ma moja wnucz­ka?

– Cie­szy się, że może się w ko­ńcu po­ba­wić na podło­dze – od­po­wie­dzia­łam, pa­trząc na ura­do­wa­ną za­ba­wą có­recz­kę. – Do usły­sze­nia pó­źniej.

– Do usły­sze­nia, Iga. – Lu­cia­no Bu­scet­ta się roz­łączył, a ja spoj­rza­łam udręczo­nym wzro­kiem na go­ścia, któ­ry przy­nió­sł mi kawę.

– Ode­bra­łem two­ją kar­me­lo­wą, bo wi­dzia­łem, że je­steś za­jęta – po­wie­dział jak­by ni­g­dy nic, po­da­jąc mi ku­bek.

A ja na­wet nie wi­dzia­łam, czy cze­goś mi tam nie do­sy­pał.

– A ty co pi­jesz? – spy­ta­łam.

– Cze­ko­la­do­wą mok­kę.

– To się za­mie­ni­my. Po­trak­tuj to jak Bru­der­schaft – stwier­dzi­łam i za­mie­ni­łam kawy miej­sca­mi.

– Wło­si nie piją kawy z mle­kiem po po­łud­niu.

– Nie je­stem Włosz­ką.

Nie wy­glądał na za­sko­czo­ne­go, ale przy­jął to wy­zwa­nie. Stuk­nął swo­im kub­kiem w mój i po­wie­dział:

– Pa­squ­ale.

– Iga.

– Come?7

– I-G-A. To pol­skie imię.

– Już wiem, cze­mu je­steś taka pi­ęk­na – za­żar­to­wał i ro­ze­śmiał się, uba­wio­ny wła­snym dow­ci­pem.

– Wy­bacz, ale mam męża Wło­cha i nie na­bio­rę się na ten ba­jer. – Zby­łam go lek­ce­wa­żącym śmie­chem. – Cze­mu za mną cho­dzisz, Pa­squ­ale? – spy­ta­łam, po­zwa­la­jąc, żeby za­wład­nęła mną po­li­cyj­na na­tu­ra.

– Po­do­basz mi się.

– To nie wy­star­czy, ale miło było cię po­znać.

– Cze­kasz na ko­goś?

O, za­częło się wy­py­ty­wa­nie.

– Tak. Przy­je­dzie po mnie ku­zyn męża.

– Przy­le­cia­łaś do Rzy­mu na dłu­go? – za­py­tał, wska­zu­jąc moją dużą wa­liz­kę.

A skąd wiesz, że do Rzy­mu? – po­my­śla­łam zło­śli­wie.

– Nie, zo­sta­nę tu dwa ty­go­dnie i wra­cam z mężem do domu – skła­ma­łam bez za­jąk­ni­ęcia.

– Je­steś bez ser­ca. – Wes­tchnął, te­atral­nie ła­pi­ąc się za ser­ce. – Tak mnie spła­wiać…

– Okej, Pa­squ­ale, miło było mi cię po­znać, ale nie uwa­żasz, że się na­rzu­casz? Jak wy­ra­źnie mam ci po­wie­dzieć, że nie je­stem za­in­te­re­so­wa­na bli­ższą zna­jo­mo­ścią?

– Coś ci po­ka­żę, a ty mi po­wiesz, czy na­dal tak jest – stwier­dził nie­wzru­szo­ny Włoch i wy­jął port­fel. Dys­kret­nie po­ka­zał mi po­li­cyj­ną le­gi­ty­ma­cję na na­zwi­sko Mat­teo Pon­ti­chia­ri.

O kur­wa!

Włoch za­uwa­żył chy­ba moją zmie­nia­jącą się minę, bo uśmiech­nął się prze­bie­gle.

– Te­raz two­ja ko­lej na chwi­lę szcze­ro­ści – za­su­ge­ro­wał.

– Też je­stem po­li­cjant­ką, ale przy­je­cha­łam tu pry­wat­nie, Mat­teo – pod­kre­śli­łam praw­dzi­we imię gli­nia­rza. – Moja cór­ka ma się zo­ba­czyć z dziad­kiem, któ­re­go daw­no nie wi­dzia­ła.

– Wiem, kim je­steś, Igo Mu­siał – wy­znał Mat­teo. – Pa­mi­ętam cię ze spra­wy ‘Ndràn­ghe­ty. Zo­sta­wię ci nu­mer do sie­bie, może się przy­dać, sko­ro je­dziesz na Po­łud­nie – stwier­dził.

A więc wie­dział, do­kąd jadę, a i tak zgry­wał głu­pie­go…

– Niby po co mi twój nu­mer?

– Pro­wa­dzę te­raz spra­wę w Kam­pa­nii.

– I?

– Mówi ci coś na­zwa Ca­mor­ra?

– Chy­ba ka­żde­mu coś mówi – prych­nęłam.

– Więc po pro­stu go weź, a gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wa­ła, za­dzwoń.

– W po­rząd­ku – pod­da­łam się, bio­rąc od nie­go wi­zy­tów­kę z na­pi­sem „Im­port-Export Pa­squ­ale” i nu­me­rem te­le­fo­nu.

Ka­pi­tan Pon­ti­chia­ri do­pił swo­ją (a wła­ści­wie moją) kawę, pu­ścił do mnie oko i wy­sze­dł, mó­wi­ąc tyl­ko krót­kie „cze­ść”. Po­dej­rze­wa­łam jed­nak, że za­mie­rzał mnie jesz­cze dys­kret­nie ob­ser­wo­wać, do­pó­ki nie opusz­czę lot­ni­ska. Ja też do­pi­łam swo­ją (a więc jego) kawę, a po­tem wy­jęłam z to­reb­ki sło­iczek z ulu­bio­ną zup­ką Agniesz­ki i za­wo­ła­łam có­recz­kę na po­si­łek.

Mała aż pod­sko­czy­ła, kie­dy zo­ba­czy­ła swo­ją uwiel­bia­ną po­mi­do­ro­wą z ry­żem, i przy­bie­gła do mnie od razu. Po­sa­dzi­łam ją so­bie na ko­la­nach i uży­wa­jąc ka­wiar­nia­nej ły­żecz­ki, na­kar­mi­łam cór­kę.

I co my tu będzie­my jesz­cze ro­bi­ły przez pó­łto­rej go­dzi­ny?

Pół go­dzi­ny pó­źniej pod­sze­dł do mnie ja­kiś dziw­ny typ. Mój po­li­cyj­ny in­stynkt aż przy nim krzy­czał, więc do­szłam do wnio­sku, że to ktoś wy­sła­ny przez „zna­jo­me­go” mo­je­go te­ścia.

– Dzień do­bry, ja w spra­wie po­mi­do­rów – po­wie­dział i już by­łam pew­na, że in­stynkt mnie nie za­wió­dł.

– To po­wi­nien się pan zgło­sić ra­czej do mo­je­go te­ścia.

– Si­gno­ra Bu­scet­ta? – spy­tał kon­tro­l­nie.

– Bez na­zwisk, pro­szę. Iga je­stem – od­pa­rłam.

– Iga?

Na­stęp­ny. Jaki oni mają pro­blem z moim imie­niem?

– Tak.

– W czym mogę ci po­móc, Iga? Po­dob­no ktoś cię nie­po­ko­ił.

– Już dał so­bie spo­kój – od­po­wie­dzia­łam, dzi­ęku­jąc w my­ślach, że po­li­cjant od­sze­dł. – Dzi­ęku­ję za fa­ty­gę, ale nie będzie pan po­trzeb­ny, bo za go­dzi­nę przy­je­dzie ku­zyn mo­je­go męża.

– Mam pil­no­wać, żeby nikt pani nie na­ga­by­wał na na­szym te­re­nie – stwier­dził typ, któ­ry na­wet mi się nie przed­sta­wił.

– Sko­ro chce być pan taki po­moc­ny, dam panu kasę i pro­szę ku­pić mi ka­nap­kę, bo nie mogę spu­ścić cór­ki z oczu – stwier­dzi­łam, zer­ka­jąc co chwi­lę na Agę, któ­ra wspi­na­ła się na pian­ko­wy wa­lec z god­nym po­dzi­wu upo­rem.

Fa­cet zro­bił głu­pią minę, ale spy­tał tyl­ko:

– Jaka to ma być ka­nap­ka?

– Z kur­cza­kiem, po­pro­szę.

– Już się robi.