Zły. Odrodzenie - Helena Leblanc - ebook

Zły. Odrodzenie ebook

Leblanc Helena

4,6

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy szczęście jest nam dane na zawsze?

Dominik, znany kiedyś jako Zły, postanowił zostać uczciwym obywatelem. Jest szczęśliwy z ukochaną kobietą i ich dzieckiem. Brakuje mu tylko ojca i przyjaciela: jedynych osób z dawnego życia, które wiedzą, że to nie jego ciało kryje grób podpisany „Domenico Buscetta”.

Tymczasem w Rzymie poznaje się dwójka młodych ludzi, którzy od początku mają się ku sobie. Wiele ich łączy, ale nie wiedzą, jak wiele też dzieli. Miłość rozwija się tam, gdzie nie powinno jej być, wyrasta jak roślina na skałach – uparcie i pomimo przeciwności.

Jednak przeszłość nie pozwala tak łatwo o sobie zapomnieć... W Południowej Kalabrii ktoś szykuje się do zemsty i chce do tego wykorzystać niewinnych. Don Luciano zaczyna chorować i trafia na leczenie do stolicy. Musi komuś przekazać władzę.

Czy w obliczu zagrożenia najbliższych Domenico odrodzi się jako Zły?

 ***

Czasami śni mi się dawne życie. Włochy, Kalabria, pomidory… Nasza farma w Bruzzese, ojciec… Mój tata. Tak za nim tęsknię, a wiem, że najprawdopodobniej więcej go nie zobaczę. Tylko dzięki niemu jestem tym, kim jestem. Dzięki niemu mogłem odejść, zacząć nowe życie.

Matka ‘Ndràngheta nie wybacza, a ja jestem jej winien swoją śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 379

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (36 ocen)
27
3
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna seria. Jedyny minusik to za dużo przeplatania linii czasowych
00
hexalineamarta

Nie oderwiesz się od lektury

Boska, lecę dalej czytać
00
Romka30

Nie oderwiesz się od lektury

(po_drugiej_stronie_slowa) Recenzja: Czy szczęście jest nam dane na zawsze? Dominik Kasztelan niegdyś Domenico Buscetta zwanym jako Zły. Teraz po Złym zostało mgliste wspomnienie. Wraz z ukochaną i córką prowadzi spokojne, szczęśliwe życie jako uczciwy obywatel Polski. To, kim był i żył wraca jak bumerang. Matka Ndràngheta wypaliła swoje znamię w sercu Włocha, tęskni za ojcem i przyjacielem, za adrenaliną, która napędzała go do życia na krawędzi. Brak informacji o włoskiej rodzinie sprawia, że nie jest świadom zagrożeń i problemów z jakimi muszą się mierzyć jego najbliżsi. W tym samym czasie dwójka młodych praktykantów szpitala wpada sobie w oko, ewidentnie ich do siebie ciągnie. Nieświadomi tego kim są i jaka przeszłość łączy ich rodziny brną w uczucie, które nie powinno mieć miejsca. Nie posiadają wiedzy, że to co ich łączy może także rozdzielić. Czy mafia odezwie się po Olivię i Paolo? Kim są i jaką rolę odgrywają w tej historii? Chciałabym wam zdradzić ale nie będzie zaskocz...
00
Marta5151

Całkiem niezła

Może być
00
Magdalena2011

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam serdecznie 🌹
00

Popularność




Co­py­ri­ght ©2024 by He­le­na Le­blanc

Co­py­ri­ght ©2024 by Li­te­ra In­ven­ta

Wy­da­nie pierw­sze, 2024

Re­dak­cja: Aga­ta Bo­gu­sław­ska

Pierw­sza ko­rek­ta: Jo­an­na Kry­sty­na Ra­dosz

Dru­ga ko­rek­ta: Re­na­ta No­wak

Skład, ła­ma­nie, przy­go­to­wa­nie ebo­oka: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Ma­kow­ska

Źró­dło ob­ra­zu: pi­xa­bay.com (las­saf­fa)

ISBN: 978-83-67355-11-7

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

© All ri­ghts re­se­rved

stu­dio­_li­te­ra.in­ven­ta@outlo­ok.com

Prolog

Maj 2019

Cza­sa­mi śni mi się daw­ne ży­cie. Wło­chy, Ka­la­bria, po­mi­do­ry… Na­sza far­ma w Bruz­ze­se, oj­ciec… Mój tata. Tak za nim tęsk­nię, a wiem, że naj­praw­do­po­dob­niej wi­ęcej go nie zo­ba­czę. Tyl­ko dzi­ęki nie­mu je­stem tym, kim je­stem. Dzi­ęki nie­mu mo­głem ode­jść, za­cząć nowe ży­cie. Mat­ka ‘Ndràn­ghe­ta nie wy­ba­cza, a ja je­stem jej wi­nien swo­ją śmie­rć.

Wła­śnie. Ma­fia, Ro­dzi­na. Po­ra­chun­ki, mor­der­stwa, ci­ągłe za­gro­że­nie. Cza­sem przed ocza­mi prze­la­tu­ją mi wszy­scy lu­dzie, któ­rych po­zba­wi­łem ży­cia. Nie by­łem tyl­ko try­bi­kiem w tej ma­chi­nie, to ja po­ci­ąga­łem za sznur­ki. To moja od­po­wie­dzial­no­ść… Nie zmniej­sza jej wca­le fakt, że dzi­ęki mnie po tym świe­cie cho­dzi kil­ku skur­wie­li mniej. Za­wsze naj­wa­żniej­szy był in­te­res Ro­dzi­ny. Pil­no­wa­łem go, aż oka­za­ło się, że dłu­żej nie po­tra­fię. Gdy­by nie tata i Lu­igi, już daw­no bym nie żył, ale to wca­le nie ozna­cza, że ży­cie da­ro­wa­no mi na za­wsze.

Często bu­dzę się w nocy prze­ra­żo­ny, spo­co­ny, ze zbyt szyb­ko bi­jącym ser­cem i nad­mia­rem ad­re­na­li­ny, ale wte­dy wi­dzę ten cud le­żący obok mnie i się uspo­ka­jam.

Je­stem w domu, je­stem bez­piecz­ny. To był tyl­ko zły sen.

Iga mru­czy, przy­su­wa się do mnie. Duży, okrągły brzu­szek po­wo­du­je, że woli przy­tu­lić się do mnie ple­ca­mi, więc obej­mu­ję ją, po czym wtu­lam nos w jej wło­sy. Wdy­cham jej za­pach, ca­łu­ję ją w szy­ję, de­li­kat­nie ła­pię za wiel­kie pier­si, do któ­rych ci­ągle nie mogę się przy­zwy­cza­ić, i ści­skam z nad­mia­ru emo­cji.

Po co ko­bie­tom w ci­ąży ta­kie pier­si? Prze­cież to jaw­na pro­wo­ka­cja…

Zwy­kle kie­dy Iga się bu­dzi, ko­cham się z nią. Je­śli woli spać da­lej, ja też pró­bu­ję za­snąć. Znaj­du­ję się w moim ma­łym, pry­wat­nym nie­bie i ni­ko­mu nic do tego.

Ja, Do­me­ni­co Bu­scet­ta, nie­gdyś zna­ny jako Il Male, Zły, były boss ‘Ndràn­ghe­ty, jesz­cze rok temu naj­po­tężniej­szej ka­la­bryj­skiej ma­fii, je­stem te­raz zwy­kłym fa­ce­tem za­ko­cha­nym w swo­jej ko­bie­cie. Do­mi­nik Kasz­te­lan, któ­ry znik­nął z Pol­ski pra­wie dwa­dzie­ścia czte­ry lata temu, do­stał te­raz dru­gą szan­sę i zu­pe­łnie nowe ży­cie. Za­mie­rzam z tej szan­sy sko­rzy­stać!

Czy sta­łem się do­brym czło­wie­kiem? A czym jest do­bro? To tyl­ko jed­na z ka­te­go­rii fi­lo­zo­ficz­nych, prze­ci­wie­ństwo zła – ta­kiej sa­mej ka­te­go­rii. Kant mó­wił, że pra­wo mo­ral­ne jest w ka­żdym z nas. Cóż… ja nie mam so­bie nic do za­rzu­ce­nia. Zo­sta­wi­łem prze­szło­ść za sobą. Moja ro­dzi­na jest dla mnie naj­wa­żniej­sza, poza tym obie­ca­łem Idze, że sta­nę się uczci­wym i pra­wym oby­wa­te­lem, żeby ona, ofi­cer po­li­cji, nie mu­sia­ła się mnie wsty­dzić. I tak będzie.

Moja uko­cha­na to su­per­bo­ha­ter­ka sto­jąca na stra­ży pra­wa i po­rząd­ku, a ja je­stem tyl­ko za­ko­cha­nym fa­ce­tem. Będzie­my mie­li dziec­ko… Za do­mem mam sady ja­błko­we. Może nie przy­no­szą ogrom­nych zy­sków, ale dają do­ta­cję rol­ną z Unii Eu­ro­pej­skiej i mo­żli­wo­ść po­wol­ne­go pra­nia brud­nych pie­ni­ędzy, któ­re przy­wio­złem ze sobą. Mo­jej ro­dzi­nie ni­cze­go nie za­brak­nie.

– Ko­cham cię, Igo. Wyj­dziesz za mnie? – py­tam w nie­dzie­lę rano, kie­dy moja ko­bie­ta otwie­ra oczy.

Uśmie­cha się do mnie.

– Ja też cię ko­cham, Do­mi­ni­ku – od­po­wia­da. – Zgo­da, ale do­pie­ro jak uro­dzi się dziec­ko.

No cóż, nie mogę z nią po­le­mi­zo­wać. Mu­szę się po­go­dzić z jej de­cy­zją. Dla mnie naj­wa­żniej­sze, że po­wie­dzia­ła „tak”.

Nie wie­my, ja­kiej płci będzie na­sze ma­le­ństwo. To ma być nie­spo­dzian­ka.

Rozdział INowe życie

Do­mi­nikTrzy miesiące wcześniej, luty 2019

Iga wzi­ęła zwol­nie­nie le­kar­skie z pra­cy już od na­stęp­ne­go ty­go­dnia po na­szym wa­len­tyn­ko­wym spo­tka­niu we Wro­cła­wiu. Za­ufa­ła mi przy­naj­mniej w tej kwe­stii. Ja prze­cież tyl­ko chcia­łem ją chro­nić, a pra­ca w po­li­cji kry­mi­nal­nej nie jest od­po­wied­nia dla ci­ężar­nej ko­bie­ty. Na­wet je­śli nie­bez­pie­cze­ństwo w biu­rze jest mniej­sze niż na ak­cjach, ci­ągle zo­sta­je stres. Chcia­łem uchro­nić moją uko­cha­ną i na­sze ma­le­ństwo przed ca­łym złem tego świa­ta. Poza tym po­trze­bo­wa­li­śmy dużo cza­su, żeby od­bu­do­wać na­szą re­la­cję, któ­rą obo­je za­bu­rzy­li­śmy kłam­stwa­mi i nie­do­po­wie­dze­nia­mi. Cze­ka­ły nas pe­łne wy­zwań mie­si­ące.

Maj 2019

Kie­dy sko­ńczy­łem re­mont domu, przy­naj­mniej w środ­ku, Iga zgo­dzi­ła się wy­na­jąć swo­je miesz­ka­nie we Wro­cła­wiu i prze­pro­wa­dzić do mnie na wieś. W ko­ńcu mo­głem mieć uko­cha­ną ko­bie­tę cały czas przy so­bie.

Za­jąłem się też sa­dem, żeby za­czął przy­no­sić ja­kieś zy­ski. Może wie­le bra­ko­wa­ło mi do ty­tu­łu mi­strza rol­nic­twa, ale ca­łkiem zie­lo­ny też nie by­łem, w ko­ńcu wy­cho­wa­łem się na far­mie po­mi­do­ro­wej. Wie­dzia­łem co nie­co o na­wo­że­niu, ochro­nie ro­ślin, przy­ci­na­niu ga­łęzi i li­ści w celu lep­sze­go na­sło­necz­nie­nia owo­ców. Za­cząłem się do­kszta­łcać w lo­kal­nym kó­łku rol­ni­czym, gdzie przy­jęli mnie jak swo­je­go.

Kur­czę, tata by­łby ze mnie taki dum­ny – my­śla­łem. Za­wsze chciał, że­bym był po­rząd­nym czło­wie­kiem i za­ra­biał na ży­cie pra­cą wła­snych rąk. A on jest naj­lep­szym rol­ni­kiem, ja­kie­go znam.

Iga cie­szy­ła się, że zna­la­złem so­bie uczci­we za­jęcie, a ja nie za­mie­rza­łem wy­pro­wa­dzać jej z błędu co do praw­dzi­we­go po­cho­dze­nia mo­ich pie­ni­ędzy, któ­re prze­cież do­sta­łem od ojca za po­śred­nic­twem Lu­igie­go. Ży­li­śmy skrom­nie, nie rzu­ca­jąc się w oczy, ale też ni­cze­go nam nie bra­ko­wa­ło. I o to cho­dzi­ło.

Moja uko­cha­na ko­bie­ta no­si­ła w so­bie na­sze dziec­ko i bar­dzo do­brze zno­si­ła ci­ążę. Cho­dzi­łem z nią na ba­da­nia do le­ka­rza, żeby zo­ba­czyć tego ma­łe­go lu­dzi­ka i usły­szeć, jak bije mu ser­ce. To nie­sa­mo­wi­te uczu­cie. Usta­li­li­śmy, że nie będzie­my pod­glądać płci dziec­ka przed uro­dze­niem. Zresz­tą ma­le­ństwo wca­le nie chcia­ło się po­ka­zać.

12 czerwca 2019

Zo­sta­łem oj­cem. Tak, by­łem przy po­ro­dzie. Może i zro­bił się ze mnie mi­ęczak, ale ta­kie­go wy­da­rze­nia nie mo­głem opu­ścić. Iga, jak to ona, spi­sa­ła się bar­dzo dziel­nie. Wi­dzia­łem, że ją boli, ale nie oka­zy­wa­ła żad­nych ne­ga­tyw­nych emo­cji. Wte­dy po­my­śla­łem – nie pierw­szy raz zresz­tą, od kie­dy ją znam – że to ona z nas dwoj­ga jest od­wa­żniej­sza. W su­mie za­wsze tak było. To ona ura­to­wa­ła mi ży­cie, kie­dy by­li­śmy jesz­cze dzie­ćmi… A te­raz moja bo­ha­ter­ka Iga uro­dzi­ła na­sze dziec­ko.

Na­wet nie wy­obra­ża­łem so­bie, ile to emo­cji i ja­kie nie­sa­mo­wi­te uczu­cie przy­wi­tać na świe­cie no­we­go czło­wie­ka, do­pó­ki po­ło­żna nie ka­za­ła mi prze­ci­ąć pępo­wi­ny. Wte­dy zro­bi­ło mi się sła­bo.

Usły­sza­łem tyl­ko, jak Iga mówi ci­cho:

– Nie mu­sisz, Do­mi­nik.

– Ale chcę – od­po­wie­dzia­łem dziel­nie i wzi­ąłem się w ga­rść.

Iga uśmiech­nęła się i za­mknęła oczy. Nie pa­mi­ętam, czy kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem ją taką zmęczo­ną, ale uśmiech nie zni­kał jej z twa­rzy.

– Chce pan ją po­trzy­mać? – Usły­sza­łem głos po­ło­żnej, któ­ra zdąży­ła już zwa­żyć i zmie­rzyć na­szą cór­kę, za­ło­żyć bran­so­let­ki na jej ma­le­ńką rącz­kę i nó­żkę, i za­wi­nąć dzi­dzię w pie­lusz­kę.

Oczy­wi­ście, że chcia­łem. To była moja cór­ka. Uro­dzi­ła ją ko­bie­ta mo­je­go ży­cia. Zby­tek szczęścia jak dla ta­kie­go po­rąba­ne­go gang­ste­ra jak ja… Prze­pra­szam – by­łe­go gang­ste­ra.

Rzu­ci­łem okiem na Igę. Chy­ba za­snęła. Mu­sia­ła być na­praw­dę zmęczo­na.

– Na­tu­ral­nie, że chcę – od­po­wie­dzia­łem po­ło­żnej i wzi­ąłem od niej dziec­ko.

Kru­szyn­ka była tak ma­le­ńka, że całe jej cia­łko mie­ści­ło się na moim przed­ra­mie­niu, a głów­ka w dło­ni, ale ni­g­dy wcze­śniej nie po­my­śla­łem, że mó­głbym ko­goś aż tak bar­dzo ko­chać tyl­ko dla­te­go, że jest. Ja­sne, ko­cha­łem ro­dzi­ców, bab­cię i dziad­ka też, by­łem do sza­le­ństwa za­ko­cha­ny w Idze, ale mi­ło­ść ojca do cór­ki to coś ca­łkiem in­ne­go, co wła­śnie od­kry­łem.

– Wi­taj na świe­cie, moja ksi­ężnicz­ko Agniesz­ko. Ta­tuś cię ko­cha, wiesz? – po­wie­dzia­łem i usły­sza­łem chi­chot Igi.

– Na­praw­dę tak chcesz ją na­zwać? Nie będzie Do­mi­ni­ki?

– Oczy­wi­ście. Nie mo­żesz mi za­bro­nić, umó­wi­li­śmy się – przy­po­mnia­łem jej.

Rze­czy­wi­ście tak było. Usta­li­li­śmy z Igą, że ona wy­bie­rze imię dla chłop­ca, a ja dla dziew­czyn­ki. Na­wet przez chwi­lę nie roz­wa­ża­łem in­ne­go imie­nia niż to po mo­jej ma­mie. Zresz­tą Agniesz­ka oka­za­ła się do niej bar­dzo po­dob­na. Nie­sa­mo­wi­te są te geny, praw­da?

Ża­ło­wa­łem, że mama i tata nie mogą jej zo­ba­czyć. Mama nie żyła już od dwu­dzie­stu trzech lat, a tata… nie mógł w ża­den spo­sób zdra­dzić, że żyję, że po­mó­gł mi uciec. Za­stąpił mnie na sta­no­wi­sku capo ‘Ndràn­ghe­ty. Przy­jął na sie­bie obo­wi­ązek, któ­re­go ja ni­g­dy nie chcia­łem, żeby mnie ra­to­wać. Tak na­praw­dę od pa­ździer­ni­ka ze­szłe­go roku nie wie­dzia­łem, co się z nim dzie­je. Je­dy­ne in­for­ma­cje, ja­kie do­cie­ra­ły do mnie z Włoch, to wia­do­mo­ści w te­le­wi­zji i In­ter­ne­cie. Jed­na wiel­ka pro­pa­gan­da i kosz­mar­na ście­ma. Cza­sem, ogląda­jąc wło­ską te­le­wi­zję, mia­łem wra­że­nie, że wy­ku­pi­ła ją ma­fia, i ża­ło­wa­łem, że sam na to nie wpa­dłem, kie­dy jesz­cze by­łem capo. Me­dia by­ły­by wte­dy w rękach mo­jej Ro­dzi­ny, a nie tych idio­tów. Nie żeby z pol­ską te­le­wi­zją było le­piej… ale tu nie mia­łem ta­kich mo­żli­wo­ści jak kie­dyś we Wło­szech.

Tak więc brak ro­dzi­ców był je­dy­ną nie­do­god­no­ścią. Mu­sia­łem obe­jść się bez taty, bo prze­cież nie mo­głem już ni­g­dy po­je­chać do Włoch, a tu­taj to­czy­ło się te­raz praw­dzi­we ży­cie. Moje nowe ży­cie.

Pa­trząc w nie­bie­skie oczka Agniesz­ki Lu­cji, czu­łem, jak za­le­wa mnie mi­ło­ść, czu­ło­ść, tro­ska i tro­chę też… ogar­nia strach. Strach przed tym, że kie­dyś nie będę umiał jej ochro­nić. Cza­sem na­zy­wa­łem ją w my­ślach Agne­se Lu­cia Bu­scet­ta, ale nikt nie mógł się o tym do­wie­dzieć. Po­sta­no­wi­łem, że moja có­recz­ka ni­g­dy nie zo­sta­nie ma­fij­ną ksi­ężnicz­ką. Nikt nie będzie ukła­dał jej ży­cia, a przede wszyst­kim nikt jej nie za­gro­zi, bo wte­dy mia­łby do czy­nie­nia ze mną, a ja obie­ca­łem Idze, że sta­nę się lep­szy.

Choć prze­cież wca­le nie chcia­łem być do­bry dla złych lu­dzi.

Lipiec 2019

Agniesz­ka sko­ńczy­ła trzy ty­go­dnie, a ja przy­po­mnia­łem so­bie o czy­mś, co mia­łem zro­bić, kie­dy się uro­dzi… Wie­dzia­łem, że Iga nie będzie prze­ko­na­na i przyj­dzie mi użyć mnó­stwa per­swa­zji, żeby się zgo­dzi­ła, ale bar­dzo mi na tym za­le­ża­ło.

Mia­łem ogra­ni­czo­ne mo­żli­wo­ści. Jak mo­żna prze­ko­nać do cze­goś ko­bie­tę, któ­ra jest trzy ty­go­dnie po po­ro­dzie, więc nie mo­żna się z nią ko­chać, któ­ra jest nie­wy­spa­na, ma hu­śtaw­ki hor­mo­nal­ne, baby blu­es i któ­rej pier­si słu­żą głów­nie do kar­mie­nia no­wo­rod­ka? Zna­jąc cha­rak­ter Igi, mu­sia­łem wy­my­ślić coś, z czym nie mo­gła­by dys­ku­to­wać.

Pi­ąte­go lip­ca, w pi­ątek wie­czo­rem, kie­dy Iga odło­ży­ła na­kar­mio­ną i śpi­ącą có­recz­kę do łó­żecz­ka, ubra­łem się cały na czar­no, bo wie­dzia­łem, że taki jej się naj­bar­dziej po­do­bam, i za­pro­si­łem ją na ko­la­cję, któ­rą sam przy­go­to­wa­łem.

– Do­mi­ni­ku, czy ty pró­bu­jesz mnie do cze­goś na­mó­wić ? – spy­ta­ła Iga, któ­ra, jak wi­dać, bez­błęd­nie zo­rien­to­wa­ła się w mo­ich ma­ni­pu­la­cyj­nych pla­nach.

Kur­czę, jak ona mnie zna…

Rżnąłem jed­nak głu­pa, uda­jąc, że zu­pe­łnie nie wiem, o co jej cho­dzi.

Ja mia­łbym ją na­ma­wiać? Ja? Na­ma­wiać? Czy nie je­stem fa­ce­tem, o któ­rym ma­rzy ka­żda ko­bie­ta?

– Nie, a dla­cze­go tak my­ślisz?

– Może dla­te­go, że od­sta­wi­łeś się na czar­no, a wiesz, jak mnie to kręci – od­pa­rła, ci­ągle po­dejrz­li­wie na mnie pa­trząc. – Wiesz prze­cież, dra­niu, że mu­szę wy­trzy­mać bez sek­su jesz­cze pra­wie trzy ty­go­dnie, więc wy­ja­śnij mi, z ła­ski swo­jej, o co cho­dzi. Byle szyb­ko!

Kur­wa, chcę się oże­nić z de­tek­ty­wem… Po co mi to? – prze­mknęło mi przez myśl, ale za­raz po­my­śla­łem też: Prze­cież to moja Iga. Od za­wsze wiem, jaka ona jest, i wła­śnie to naj­bar­dziej mnie w niej po­ci­ąga. To jed­no­cze­śnie moja pu­łap­ka i na­gro­da.

– Ko­cha­nie, zjedz ze mną ko­la­cję, któ­rą dla nas przy­go­to­wa­łem, i daj mi wszyst­ko wy­ja­śnić w moim wła­snym tem­pie i we­dług za­pla­no­wa­ne­go sce­na­riu­sza – po­pro­si­łem.

– Sce­na­riusz? – Brwi Igi po­szy­bo­wa­ły w górę. – Co to ma, do cho­le­ry, zna­czyć? Czy ty coś kom­bi­nu­jesz, Do­mi­ni­ku?

– Iguś, źle się wy­ra­zi­łem. Po pro­stu za­pla­no­wa­łem so­bie coś…

Do­me­ni­co, weź się w ga­rść. Prze­cież ona nie da ci do­jść do sło­wa. Spy­cha cię do de­fen­sy­wy. Kto tu jest w ko­ńcu fa­ce­tem? – pró­bo­wa­łem się zmo­ty­wo­wać.

– To wy­raź się do­brze – od­burk­nęła, ci­ągle wku­rzo­na, a może na­wet co­raz bar­dziej wku­rzo­na.

Tego było za wie­le.

– Po­słu­chaj, jędzo ty moja – od­po­wie­dzia­łem, po czym zła­pa­łem ją za ra­mio­na i po­sa­dzi­łem na krze­śle. Naj­pierw po­ca­ło­wa­łem ją w usta, a po­tem zmu­si­łem, żeby po­pa­trzy­ła mi w oczy. – Zjesz ze mną ko­la­cję i wte­dy po­ga­da­my, ja­sne? Nie prze­ko­nasz mnie, że­bym pod­sze­dł do cie­bie z ki­jem. – Na­wi­ąza­łem do na­szej ulu­bio­nej „prze­ko­ma­rzan­ki” z cza­sów, kie­dy obo­je mie­li­śmy po sie­dem­na­ście lat. – Wiem, co to zna­czy, że mam od­cze­kać sze­ść ty­go­dni po po­ro­dzie, nie martw się – do­da­łem.

Choć szcze­rze mó­wi­ąc to wła­śnie wte­dy, kie­dy była taka py­ska­ta, bu­dził się we mnie zwierz. Ko­cha­łem tę ko­bie­tę ca­łym sobą i po­żąda­łem jej jak ni­ko­go in­ne­go. Chcia­łem ją mieć. Bar­dzo chcia­łem. Nie za­mie­rza­łem jed­nak zro­bić jej krzyw­dy.

– Nie pro­wo­kuj mnie więc. Mo­że­my już zje­ść?

– Mo­że­my. Co do­bre­go zro­bi­łeś?

– Frit­ta­tę, bru­schet­ty na pa­tel­ni i sa­łat­kę z po­mi­do­rów z moz­za­rel­lą. Po­mi­do­ry nie sma­ku­ją tak samo jak w domu, ale trud­no… – wes­tchnąłem.

– Ko­cha­nie. – Oczy Igi zro­bi­ły się czuj­ne. – Czy ty chcesz mi w ten spo­sób po­wie­dzieć, że tęsk­nisz za do­mem i ża­łu­jesz swo­jej de­cy­zji?

Je­zu­niu, skąd ona bie­rze ta­kie po­my­sły?

– Nie, Iguś – od­pa­rłem bez wa­ha­nia. – Pró­bu­ję ci po­wie­dzieć, że ty je­steś moim do­mem i ni­g­dy tego nie po­ża­łu­ję. Chcia­łem ci po­wie­dzieć coś wi­ęcej… ale naj­pierw zjedz.

– Do­brze. – Iga wy­da­wa­ła się chwi­lo­wo uspo­ko­jo­na, ale od cza­su do cza­su rzu­ca­ła mi py­ta­jące spoj­rze­nie.

Ko­la­cja wy­szła smacz­na, na­wet je­śli po­mi­do­ry po­cho­dzi­ły ze szklar­ni w Ho­lan­dii, a nie z Włoch, a pol­skich grun­to­wych jesz­cze nie było. Nic nie mo­gło mi po­psuć tego wie­czo­ru. W ko­ńcu za­cząłem się cie­szyć tą chwi­lą we dwo­je z Igą. Je­dli­śmy, prze­ko­ma­rza­li­śmy się, dys­ku­to­wa­li­śmy o tym, jak urządzi­my dom i ogród, żar­to­wa­li­śmy so­bie z re­ak­cji bra­ta Igi na nasz „po­wtór­ny zwi­ązek”.

Rze­czy­wi­ście, Irek Mu­siał chciał obić mi gębę, kie­dy przy­je­chał bez za­po­wie­dzi do Igi i za­stał mnie w jej miesz­ka­niu. Moja ko­bie­ta prak­tycz­nie za­sło­ni­ła mnie wła­snym cia­łem, chcąc od­gro­dzić mnie od swo­je­go bra­ta, żeby żad­nej ze stron nie przy­szło do gło­wy się z nią prze­py­chać i żeby nie do­szło do ręko­czy­nów. Trud­no było mu się jed­nak dzi­wić. Irek my­ślał, że zo­sta­wi­łem Igę, kie­dy mie­li­śmy osiem­na­ście lat, i w su­mie rze­czy­wi­ście tak było. Jak się osta­tecz­nie oka­za­ło, z po­wo­du kosz­mar­ne­go nie­po­ro­zu­mie­nia, ale jed­nak. Miał pra­wo ob­wi­niać mnie o to, jak Iga się wte­dy czu­ła. Ale te­raz? Obo­je by­li­śmy do­ro­sły­mi lu­dźmi po trzy­dzie­st­ce, więc nie za­mie­rza­łem się z ni­cze­go tłu­ma­czyć bra­tu mo­jej ko­bie­ty.

Irek uznał jed­nak, że zno­wu chcę na­mie­szać w gło­wie jego sio­stry i od tam­tej pory ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy.

Iza­be­la po­trak­to­wa­ła mnie le­piej niż brat, ale też była ostro­żna. Jak po­wie­dzia­ła: „Fa­cet, któ­ry po­ja­wia się zni­kąd, kie­dy jego part­ner­ka jest w szó­stym mie­si­ącu ci­ąży, wy­da­je się co naj­mniej po­dej­rza­ny”. Iza jed­nak, w prze­ci­wie­ństwie do Irka, dała mi szan­sę i kie­dy wpro­wa­dzi­li­śmy się z Igą do wy­re­mon­to­wa­ne­go domu, za­częła re­gu­lar­nie nas od­wie­dzać. Na szczęście nie pa­mi­ęta­ła mnie z Włoch. Mu­sia­ła ca­łko­wi­cie wy­przeć z pa­mi­ęci tam­te wy­da­rze­nia. Dla mnie to aku­rat do­brze.

Co do ro­dzi­ców Igi – oni nie pa­mi­ęta­li mnie na­wet z mło­do­ści. Zresz­tą któ­ry ro­dzic ko­ja­rzy chło­pa­ka czy dziew­czy­nę swo­je­go na­sto­let­nie­go dziec­ka? Osta­tecz­nie ucie­szy­li się, że ich pierw­sze wnu­cząt­ko jed­nak będzie mia­ło ojca, a wa­lecz­na Iga ja­kieś opar­cie, choć – Bo­giem a praw­dą – Iga ni­g­dy nie po­trze­bo­wa­ła opar­cia. To ja po­trze­bo­wa­łem jej bar­dziej niż ona mnie.

Na­wet naj­lep­sze je­dze­nie i naj­bar­dziej bez­tro­skie chwi­le kie­dyś się ko­ńczą. Po ko­la­cji Iga zno­wu zro­bi­ła tę minę z ga­tun­ku „prze­słu­cha­nie” i prze­wier­ca­ła mnie wzro­kiem. Z miej­sca się spo­ci­łem. Nie lu­bi­łem, kie­dy wy­cho­dził z niej gli­na. Mia­łem wra­że­nie, że jej by­stry umy­sł de­tek­ty­wa ana­li­zu­je mnie na wy­lot i od­czy­tu­je moje naj­skryt­sze my­śli.

– O czym chcia­łeś po­roz­ma­wiać? – spy­ta­ła.

– O nas, skar­bie – od­pa­rłem.

– I tyl­ko dla­te­go ubra­łeś się w te sek­sow­ne czar­ne ciu­chy i zro­bi­łeś nam wło­ską ko­la­cję? – nie do­wie­rza­ła.

– Nie tyl­ko dla­te­go. Iguś, pa­mi­ętasz, że jak by­łaś jesz­cze w ci­ąży, za­da­łem ci jed­no py­ta­nie…? – Za­wa­ha­łem się. To było głu­pie. Pew­nie za­da­łem jej wte­dy mnó­stwo py­tań. – Cho­dzi mi o to jed­no szcze­gól­ne – wy­ja­śni­łem, klęka­jąc przed nią na jed­no ko­la­no.

Wy­jąłem z kie­sze­ni pie­rścio­nek, któ­ry ku­pi­łem jesz­cze przed uro­dze­niem się Agniesz­ki. Był zło­ty, pi­ęk­ne zdo­bio­ny, ale bez ka­mie­nia. Do­kład­nie taki, ja­kie lu­bi­ła Iga.

– Czy te­raz za mnie wyj­dziesz? – spy­ta­łem, pa­trząc na jej twarz, przez któ­rą prze­bie­gły na­gle ró­żne emo­cje: od za­sko­cze­nia i prze­ra­że­nia, przez nie­do­wie­rza­nie, aż po ra­do­ść.

Kie­dy się uśmiech­nęła, już wie­dzia­łem, że wy­gra­łem to star­cie.

– Wsta­waj, Do­mi­nik! – Usły­sza­łem i za­ma­rłem.

– Słu­cham?

Moja mina mu­sia­ła być na­praw­dę ża­ło­sna, bo Iga na­gle za­częła się śmiać. Chi­chra­ła się tak, że pra­wie spa­dła z krze­sła.

Boże, co ta ko­bie­ta ze mną robi? Ra­tuj, bo się tu za­raz roz­pła­czę i dia­bli we­zmą mój męski, mrocz­ny ima­ge…

IgaLipiec 2019

Śmia­łam się jak głu­pia. Nie mo­głam prze­stać. Wiem, to było ab­sur­dal­ne i nie­grzecz­ne z mo­jej stro­ny, ale oba­wia­łam się, że jemu cho­dzi­ło o coś zu­pe­łnie in­ne­go. Mój fa­cet się po­sta­rał, przy­go­to­wał ko­la­cję, ubrał się tak, żeby mi się po­do­bać, ale ja umie­ra­łam ze stra­chu, że mi te­raz po­wie: „to była po­my­łka…”. Kie­dy jed­nak usły­sza­łam jego py­ta­nie i uświa­do­mi­łam so­bie, że on na­praw­dę nie jest pe­wien mo­jej od­po­wie­dzi, prze­sta­łam się stre­so­wać, bo to mnie ja­koś tak… roz­ba­wi­ło.

W mo­ich oczach za­raz po­ja­wi­ły się łzy. Cho­le­ra wie, czy z po­wo­du prze­by­te­go stre­su, czy jed­nak tyl­ko ze szczęścia.

Kur­czę, jed­nak py­ta­nie o rękę ko­bie­ty, któ­ra ma hu­śtaw­ki hor­mo­nal­ne po po­ro­dzie, nie jest do­brym po­my­słem. Bied­ny Do­mi­nik…

– Ale… jak to? – Mina mo­je­go fa­ce­ta była co­raz głup­sza. – Igo?

– Wstań – po­wtó­rzy­łam, pró­bu­jąc za­pa­no­wać nad śmie­chem i łza­mi jed­no­cze­śnie. W ko­ńcu mi się to uda­ło.

Do­mi­nik pod­nió­sł się, nie spusz­cza­jąc ze mnie wzro­ku. Miał minę, jak­by go ktoś pro­wa­dził na ska­za­nie.

Też wsta­łam i sta­nęłam na wprost nie­go.

– I… – za­czął Do­mi­nik, ale prze­rwa­łam mu, kła­dąc dwa pal­ce na jego ustach.

– Ciii… Nic nie mów, ko­cha­nie. Te­raz ja – oznaj­mi­łam, wy­ci­ąga­jąc pra­wą rękę w jego kie­run­ku. – Po­pro­szę o mój pie­rścio­nek.

– Zna­czy…

– Nie sko­ńczy­łam jesz­cze, skar­bie – upo­mnia­łam go.

Na­dal był zmie­sza­ny, ale po­wo­li się roz­po­ga­dzał, wkła­da­jąc pie­rścio­nek na mój pa­lec ser­decz­ny. Z roz­mia­rem tra­fił, więc pew­nie mie­rzył mi pa­lec ukrad­kiem, jak spa­łam.

– Tak, chcę być two­ją żoną. Mia­łeś ja­kieś wąt­pli­wo­ści? – spy­ta­łam.

– No, tro­chę…

– Głup­ta­sie… prze­cież ja cię ko­cham. Poza tym umó­wi­li­śmy się, że we­źmie­my ślub, kie­dy uro­dzi się dziec­ko, praw­da? Ale mnie dzi­siaj ze­stre­so­wa­łeś…

– Ja cie­bie? – Do­mi­nik naj­wy­ra­źniej nie wie­rzył w to, co usły­szał.

– Tak. Nie mia­łam po­jęcia, że za­da­łeś so­bie tyle tru­du, żeby po­pro­sić mnie o rękę – za­śmia­łam się. – Ba­łam się, że pró­bo­wa­łeś mi w ten spo­sób po­wie­dzieć, że chcesz wró­cić do Włoch… – wes­tchnęłam.

Zro­bił wiel­kie oczy, jak­by do­pie­ro do nie­go do­ta­rło, skąd mój śmiech i łzy.

– Ko­cha­nie… – Na­rze­czo­ny przy­ci­ągnął mnie do sie­bie i moc­no przy­tu­lił. – Ty i Agniesz­ka je­ste­ście dla mnie naj­wa­żniej­sze na świe­cie. Ni­g­dzie bym się bez was nie ru­szył, cho­ciaż… żal mi tro­chę, że tata nie może zo­ba­czyć swo­jej wnucz­ki – przy­znał po chwi­li.

– Wiem, ko­cha­ny – wes­tchnęłam i przy­tu­li­łam się do nie­go moc­niej, żeby po­czuł moje wspar­cie. – My­ślę jed­nak, że on nie po­zwo­li­łby ci tak ry­zy­ko­wać. Ja też na to nie po­zwo­lę. No i le­piej, żeby nikt z ‘Ndràn­ghe­ty nie do­wie­dział się o ist­nie­niu na­szej có­recz­ki, praw­da?

– To nie pod­le­ga dys­ku­sji – po­twier­dził. – Agu­sia jest na­szym naj­wi­ęk­szym skar­bem. Nikt się o niej nie do­wie. Ni­g­dy nie będzie ma­fij­ną ksi­ężnicz­ką – obie­cał mi.

– A ty jak się czu­jesz jako uczci­wy oby­wa­tel? Nie bra­ku­je ci daw­ne­go ży­cia?

– Nie bra­ku­je, Iguś.

– Mam na­dzie­ję, że po­wiesz mi, je­śli to się zmie­ni.

– Nie zmie­ni się – za­pew­nił. – Wiesz o wszyst­kim, co mnie do­ty­czy, i tak już zo­sta­nie. Zresz­tą, pani de­tek­tyw, bądźmy szcze­rzy – za­chi­cho­tał – przed tobą nic się nie ukry­je. Znasz mnie na wy­lot.

– Ty mnie też – mu­sia­łam przy­znać, choć nie­chęt­nie.

Miesz­ka­li­śmy ra­zem kil­ka mie­si­ęcy, a mia­łam wra­że­nie, że zna­my się całe ży­cie. Cho­ciaż… w su­mie tak wła­śnie było. Prze­cież spo­tka­li­śmy się i po­ko­cha­li­śmy jako dzie­cia­ki. Gdy­by nie ta dur­na po­my­łka, pew­nie po­szli­by­śmy ra­zem na stu­dia i od wie­lu lat by­li­by­śmy nie­roz­łącz­ni, choć nie wia­do­mo, jak wte­dy uło­ży­ły­by się spra­wy Do­mi­ni­ka z ma­fią. Te­raz uwa­ża­li go za zma­rłe­go, więc miał spo­kój, ale ba­łam się, że to nie ko­niec na­szych pro­ble­mów. Może dla­te­go za­re­ago­wa­łam tak ner­wo­wo na myśl, że on mó­głby chcieć tam wró­cić. By­łam w nim bez­na­dziej­nie za­ko­cha­na, taka praw­da.

Od kie­dy oka­za­ło się, że Do­mi­nik nie tyl­ko żyje, lecz ta­kże prze­mie­rzył pół Eu­ro­py, żeby zmy­lić ewen­tu­al­ne po­ści­gi i w ko­ńcu tra­fić do mnie, zro­zu­mia­łam, że nie po­tra­fi­ła­bym bez nie­go żyć. Nie­wa­żne, że był gło­wą naj­gro­źniej­szej ro­dzi­ny ma­fij­nej we Wło­szech. Nie my­śla­łam już o tym, ilu lu­dzi przez nie­go cier­pia­ło i ja­kie krzyw­dy wy­rządził, po­mi­nąw­szy fakt, że okra­dał swój kraj i ob­ra­cał nie­le­gal­ny­mi mi­liar­da­mi euro. Nic nie mia­ło zna­cze­nia, od­kąd uj­rza­łam go ży­we­go, ca­łe­go i zdro­we­go po tym, jak roz­pa­cza­łam przez kil­ka mie­si­ęcy, gdy my­śla­łam, że już ni­g­dy wi­ęcej go nie zo­ba­czę. Jego „zmie­nię się dla cie­bie” brzmia­ło w mo­ich uszach jak naj­pi­ęk­niej­sza me­lo­dia. Uwie­rzy­łam w nią, bo chcia­łam.

– Od­pły­nęłaś, ko­cha­nie – za­uwa­żył Do­mi­nik, ci­ągle mnie do sie­bie tu­ląc.

– Nie my­śla­łam o ni­czym szcze­gól­nym. Chy­ba je­stem już trosz­kę zmęczo­na – skła­ma­łam bez za­jąk­ni­ęcia, nie chcąc przy­zna­wać się do swo­ich my­śli. – Wo­la­ła­bym się po­ło­żyć, bo Aga pew­nie będzie mnie w nocy męczy­ła – do­da­łam dla wy­ja­śnie­nia.

To aku­rat była już praw­da. Mała bu­dzi­ła się na je­dze­nie co trzy go­dzi­ny w dzień i w nocy. Mia­łam jesz­cze chwi­lę, żeby wzi­ąć prysz­nic, a po­tem cze­ka­ło mnie na­stęp­ne kar­mie­nie przed pierw­szym snem.

– Tak… doba mat­ki no­wo­rod­ka nie dzie­li się na dzień i noc, tyl­ko na pory snu i kar­mie­nia… – po­ska­rży­łam się.

– Wiem, że na ra­zie w nie­wie­lu rze­czach mogę ci po­móc, ale gdy­byś po­trze­bo­wa­ła cze­go­kol­wiek, obu­dź mnie – przy­po­mniał.

– Dzi­ęku­ję, ko­cha­nie.

Za­nim Do­mi­nik się od­su­nął, po­ca­ło­wał mnie jesz­cze w usta, sta­ra­jąc się zro­bić to czu­le, co jed­nak nie za bar­dzo mu wy­szło. Kie­dy od­da­łam po­ca­łu­nek, po­głębił go. Zro­bi­ło się na­mi­ęt­nie. Po­czu­łam, że on le­d­wo pa­nu­je nad swo­im pod­nie­ce­niem, ale po chwi­li ode­rwał się od mo­ich ust i od­su­nął de­li­kat­nie.

– Prze­pra­szam, ko­cha­na, po­nio­sło mnie trosz­kę… – wes­tchnął.

– Nie prze­pra­szaj za to, że mnie ko­chasz i pra­gniesz. – Uśmiech­nęłam się do nie­go. – Ale le­piej nie idź za mną do ła­zien­ki. – Za­chi­cho­ta­łam mi­mo­wol­nie i wca­le nie spe­cjal­nie za­ko­ły­sa­łam bio­dra­mi.

– Masz ra­cję, nie pój­dę, to nie by­łby naj­lep­szy po­my­sł – przy­znał, choć po jego oczach wi­dzia­łam, że prze­szło mu to przez myśl.

Nie mie­li­śmy jed­nak wy­bo­ru, więc le­piej było nie pro­wo­ko­wać się na­wza­jem.

Wzi­ęłam szyb­ki prysz­nic i w to­tal­nie nie­sek­sow­nej pi­ża­mie mat­ki kar­mi­ącej ru­szy­łam do sy­pial­ni. Do­mi­nik po­sze­dł się kąpać. Agu­sia jesz­cze spa­ła, a ja przyj­rza­łam się so­bie w lu­strze. Wy­gląda­łam jak nor­mal­na ko­bie­ta trzy ty­go­dnie po po­ro­dzie. Na­praw­dę nic szcze­gól­ne­go. Wiel­kie i ci­ężkie od mle­ka pier­si, lek­ko roz­ci­ągni­ęta skó­ra na brzu­chu…

Co ten Do­mi­nik we mnie wi­dzi? – prze­mknęło mi przez myśl.

W tym mo­men­cie jed­nak usły­sza­łam, że cór­ka się prze­bu­dzi­ła, więc za­jęłam się nią, a nie za­sta­na­wia­niem się nad wła­snym nie­za­do­wa­la­jącym wy­glądem.

Do­mi­nik spędził w ła­zien­ce tyle cza­su, że zdąży­łam na­kar­mić Agu­się i zno­wu ją uśpić. Wsze­dł do sy­pial­ni aku­rat wte­dy, kie­dy od­kła­da­łam ją do łó­żecz­ka. Pod­sze­dł do mnie ci­cho i de­li­kat­nie ob­jął od tyłu, a po­tem za­nu­rzył nos w mo­ich wło­sach, żeby móc wdy­chać ich za­pach.

– Ko­cham cię, jędzo ty moja – szep­nął mi wprost do ucha.

Po­czu­łam przy­jem­ny dreszcz i jęk­nęłam, wy­pusz­cza­jąc po­wie­trze.

– Wi­dzę, że dzia­łam na cie­bie tak, jak ty na mnie – mruk­nął za­do­wo­lo­ny, kie­ru­jąc nas w stro­nę łó­żka.

– Pew­nie, że tak – przy­zna­łam. – Co ro­bi­łeś tak dłu­go w ła­zien­ce? – Nie mo­głam po­wstrzy­mać się od za­da­nia tego py­ta­nia, choć do­sko­na­le wie­dzia­łam, co ro­bił… Mia­łam na­wet ocho­tę mu w tym po­móc.

– Roz­my­śla­łem o tym, jak prze­jąć wła­dzę nad świa­tem… za po­mo­cą ja­błek – za­śmiał się ci­cho, żeby nie obu­dzić na­szej có­recz­ki. – Może prze­ro­bię je na sok?

Zdu­si­łam chi­chot.

Ko­cham cię, mój do­bry zło­czy­ńco – po­my­śla­łam.

– Do­bra­noc, ko­cha­nie – po­wie­dzia­łam jed­nak, ukła­da­jąc się do snu na jego ra­mie­niu.

– Do­bra­noc, ko­cha­nie. – Usły­sza­łam od­po­wie­dź, a po­tem po­czu­łam de­li­kat­ny po­ca­łu­nek na czo­le.

Od­pły­nęłam od razu.

LucianoBruzzese, czerwiec 2019

To był trzy­na­sty czerw­ca. Prze­bu­dzi­łem się rano, pe­łen dziw­nych prze­czuć. Nie wiem cze­mu, ale w nocy mia­łem za­gad­ko­wy sen.

Wi­dzia­łem mo­je­go syna, i to w to­wa­rzy­stwie jego mat­ki. We śnie był tak mło­dy jak wte­dy, gdy zo­ba­czy­łem go pierw­szy raz. Wy­glądał jak dwu­na­sto­la­tek, a jed­nak mó­wił i za­cho­wy­wał się jak do­ro­sły.

„Tato, co po­czu­łeś, kie­dy do­wie­dzia­łeś się, że je­steś oj­cem?”, spy­tał sy­nek. „Nie­wy­obra­żal­ną dumę”, od­po­wie­dzia­łem mu zgod­nie z praw­dą. Co z tego, że oprócz dumy po­czu­łem też strach, że mnie nie po­ko­cha, i żal, że nie było mnie przy nim w naj­wa­żniej­szych pierw­szych la­tach jego ży­cia? „Tato, ja też je­stem tatą”, usły­sza­łem wte­dy, a po­tem Do­me­ni­co znik­nął.

Je­stem dziad­kiem?

Zo­sta­ła tyl­ko Agniesz­ka. „Co się sta­ło, moja uko­cha­na?”, spy­ta­łem. „Cze­mu przy­szłaś dziś do mnie z na­szym sy­nem? Czy­żby coś mu gro­zi­ło?” „Nie, wszyst­ko z nim w po­rząd­ku”, od­pa­rła. „Co za ulga… To praw­da, że Do­me­ni­co ma dziec­ko?” „Tak, mamy wnucz­kę”. „Dzi­ęku­ję, że mi to mó­wisz, uko­cha­na. To naj­lep­sza wia­do­mo­ść, jaką do­sta­łem od lat. Wła­ści­wie naj­lep­sza, od kie­dy się do­wie­dzia­łem, że mam syna”. „Przy­szłam cię ostrzec, Lu­cia­no. Mu­sisz za­dbać o sie­bie”, po­wie­dzia­ła wte­dy moja Agne­se. „Jak to?”, zdzi­wi­łem się. „Pa­mi­ętasz tę kli­ni­kę w Rzy­mie, w któ­rej szu­ka­łeś dla mnie ra­tun­ku? Jedź tam jak naj­szyb­ciej”, po­wie­dzia­ła i znik­nęła.

Wo­ła­łem ją jesz­cze przez ja­kiś czas, ale nie po­ka­za­ła się po­now­nie.

Rano pa­mi­ęta­łem wszyst­ko. Za­wsze tak było, kie­dy śni­ła mi się ona. Cza­sa­mi do mnie przy­cho­dzi­ła, żeby po­roz­ma­wiać o nas lub o Do­mi­ni­ku, ale częściej ro­bi­ła to wte­dy, kie­dy był jesz­cze dziec­kiem. Na­dal pa­mi­ęta­łem, jak syn się ze mnie śmiał, kie­dy mu po­wie­dzia­łem, że roz­ma­wiam z jego mamą… Te­raz jed­nak uko­cha­na przy­szła mnie ostrzec. Mu­sia­łem jej po­słu­chać.

Tego sa­me­go dnia we­zwa­łem więc do sie­bie Lu­igie­go Moz­zę, mo­je­go za­ufa­ne­go czło­wie­ka i naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la mo­je­go syna. Lu­igi był jed­nym z nie­licz­nych człon­ków Ro­dzi­ny, któ­rzy po­zo­sta­li na wol­no­ści. Pew­nie dla­te­go, że nie pe­łnił żad­nej wa­żnej funk­cji i nikt nie trak­to­wał go po­wa­żnie, może poza Do­me­ni­kiem. To dzi­ęki sy­no­wi wie­dzia­łem, komu mogę za­ufać. Lu­igi nie za­wió­dł ani mnie, ani jego. Po­mó­gł mi go ura­to­wać.

– Słu­cham, don Lu­cia­no? – Lu­igi skło­nił gło­wę w wy­ra­zie sza­cun­ku, wi­ta­jąc się ze mną.

Chciał po­ca­ło­wać moją dłoń, ale mach­nąłem nią i ka­za­łem mu usi­ąść.

– Mam dla cie­bie za­da­nie, mój mło­dy Moz­za. – Uśmiech­nąłem się po­bła­żli­wie.

Lu­igi miał trzy­dzie­ści pięć lat, żonę i dzie­ci, był w wie­ku mo­je­go syna, ale mnie obaj wy­da­wa­li się tacy mło­dzi…

– Je­stem na ka­żdy twój roz­kaz, don Lu­cia­no – za­pew­nił Lu­igi.

– Jak to się sta­ło, że tyl­ko my dwaj z na­szej Ro­dzi­ny się osta­li­śmy? – spy­ta­łem w przy­pły­wie no­stal­gii. – I dla­cze­go mamy tak nie­wie­lu lu­dzi?

– My­ślę, że to dla­te­go, że Do­me­ni­co za­dbał, aby nic nie łączy­ło nas z in­te­re­sa­mi ma­fii. Żad­ne kon­ta, pral­nie pie­ni­ędzy, przy­kryw­ki. Dla wła­dzy obaj je­ste­śmy tyl­ko rol­ni­ka­mi z Po­łud­nia – za­uwa­żył mło­dy Moz­za.

– Mądry jest ten mój sy­nek. Tak za nim tęsk­nię, Lu­igi…

– Ja też. Ale chy­ba nie we­zwał mnie pan po to, żeby wspo­mi­nać Do­me­ni­ca?

– Nie, Lu­igi, masz ra­cję. Będę mu­siał wy­je­chać na ja­kiś czas…

– Jak to?

– Moz­za, nie prze­ry­waj z ła­ski swo­jej – zi­ry­to­wa­łem się, ale on tyl­ko za­chi­cho­tał. – To cię bawi?

– Tak, bo to samo mó­wił mi Do­me­ni­co, kie­dy wcho­dzi­łem mu w sło­wo. Nie zwró­ci­łem wcze­śniej uwa­gi na to, jak bar­dzo jest do pana po­dob­ny.

Pu­ści­łem ten ko­men­tarz mimo uszu. Do­sko­na­le wie­dzia­łem, że tak było.

– Tak więc będę mu­siał wy­je­chać i ktoś po­wi­nien nad­zo­ro­wać pra­cę na mo­jej far­mie – kon­ty­nu­owa­łem.

– Ale wró­ci pan, don Lu­cia­no?

– Mam na­dzie­ję, mój dro­gi, mam na­dzie­ję… Wiesz, w ze­szłym roku sko­ńczy­łem sze­śćdzie­si­ąt lat i wy­pa­da­ło­by się prze­ba­dać.

– Źle się pan czu­je?

– Nie, to tyl­ko ba­da­nia pro­fi­lak­tycz­ne, ale nie chcę zo­sta­wiać far­my bez opie­ki w szczy­to­wym se­zo­nie. To jak będzie? Zaj­miesz się nią?

– To dla mnie za­szczyt, don Lu­cia­no.

– Cie­szę się, że mogę na cie­bie li­czyć.

Osiem miesięcy wcześniej, październik 2018

Nie mo­głem po­stąpić ina­czej. Kie­dy mój daw­ny przy­ja­ciel do­nió­sł mi o tym, jak rada za­mie­rza uka­rać mo­je­go je­dy­ne­go syna, uzna­łem, że mu­szę po­móc mu uciec i za­cząć nowe ży­cie. W tym celu we­zwa­łem Lu­igie­go Moz­zę.

Kie­dy wy­ja­śnia­łem mło­de­mu ko­men­dan­to­wi ‘Ndràn­ghe­ty, na czym ma po­le­gać jego za­da­nie, wi­dzia­łem, jak prze­ra­że­nie na jego twa­rzy ustępu­je po­wo­li de­ter­mi­na­cji. Tak, do­brze wy­bra­łem. On nie tyl­ko był wier­nym kom­pa­nem Do­me­ni­ca, ale też ko­chał go jak bra­ta. Mo­głem mu za­ufać. Po­wie­rzy­łem więc ży­cie mo­je­go syna w ręce chło­pa­ka, dla któ­re­go za­wsze było miej­sce w na­szym domu, bo w wie­ku szes­na­stu lat stra­cił ro­dzi­ców i Ro­dzi­na oto­czy­ła go opie­ką. I nie za­wio­dłem się.

Lu­igi prze­ka­zał Do­me­ni­co­wi rze­czy i pie­ni­ądze oraz upo­zo­ro­wał jego śmie­rć w dro­dze po­ra­chun­ków gang­ster­skich, czym po­mó­gł mu w uciecz­ce. Wie­dzia­łem, kto za­jął miej­sce mo­je­go syna – zdraj­ca Fran­ce­sco Ve­not­ti, któ­ry zo­stał już wcze­śniej zdjęty ze sta­no­wi­ska ko­men­dan­ta. Nie ró­żni­li się wzro­stem ani po­stu­rą, a szcząt­ki i tak były w strasz­nym sta­nie. Zi­den­ty­fi­ko­wa­łem de­na­ta jako mo­je­go syna, żeby uła­twić Do­me­ni­co­wi nowe ży­cie. Ofi­cjal­nie Do­me­ni­co Bu­scet­ta zgi­nął. Po­cho­wa­łem go, uda­wa­łem ża­ło­bę, ale wie­dzia­łem, że mój sy­nek jest bez­piecz­ny, i to było naj­wa­żniej­sze.

Do­my­śla­łem się, do­kąd po­je­dzie. Było tyl­ko jed­no pa­ństwo w Eu­ro­pie, gdzie Do­mi­nik mógł te­raz być. Pol­ska. Kraj, w któ­rym się uro­dził, któ­re­go język znał. Miał też do­ku­men­ty wy­sta­wio­ne na pol­skie na­zwi­sko, co wie­le uła­twia­ło. Przede wszyst­kim jed­nak miesz­ka­ła tam Iga. No i, co naj­wa­żniej­sze, nikt poza mną o tym nie wie­dział.

Rzym, lipiec 2019

– Pa­nie Bu­scet­ta, nie mam do­brych wia­do­mo­ści. – Usły­sza­łem głos le­ka­rza, któ­ry do­pie­ro mnie ba­dał. – Guz jest spo­ry, mu­si­my zro­bić biop­sję. Pro­szę pod­pi­sać zgo­dę na le­cze­nie i zo­stać w szpi­ta­lu.

A więc tak to ze mną będzie? Za­bi­je mnie ten sam drań, któ­ry tyle lat temu za­brał mi Agniesz­kę?

Nie za­mie­rza­łem nad sobą roz­pa­czać. Mia­łem pra­wie sze­śćdzie­si­ąt je­den lat, wy­cho­wa­łem syna, mo­żli­we, że już mia­łem wnucz­kę. Tak przy­naj­mniej twier­dzi­li moi naj­bli­żsi w nie­daw­nym śnie. Moja uko­cha­na zma­rła przed­wcze­śnie. Ja nie mia­łem na co na­rze­kać, prze­ży­łem swo­je.

– Oczy­wi­ście, pod­pi­szę – zgo­dzi­łem się. Sko­ro Agniesz­ka ka­za­ła mi się le­czyć, nie za­mie­rza­łem jej się sprze­ci­wiać.

– Kogo za­wia­do­mić? Ma pan ko­goś bli­skie­go? Dzie­ci? – spy­tał, a mnie coś zła­pa­ło za ser­ce…

– Nie. Pro­szę nie wpi­sy­wać ni­ko­go.

Szu­ka­nie Do­me­ni­ca w ta­kich wa­run­kach nie wcho­dzi­ło w grę. Zresz­tą mu­sia­łem się sku­pić na le­cze­niu. Jesz­cze nie że­gna­łem się ze świa­tem.

Kie­dy by­łem już pe­wien, że spędzę dłu­ższy czas w Rzy­mie, za­dzwo­ni­łem do Lu­igie­go i ka­za­łem mu do sie­bie przy­je­chać.

Na dru­gi dzień był w szpi­ta­lu.

– Co się sta­ło, don… – za­ci­ął się Lu­igi, gdy zo­rien­to­wał się z opó­źnie­niem, że nie je­ste­śmy na far­mie w Ka­la­brii, tyl­ko w pry­wat­nej kli­ni­ce w Rzy­mie.

– Mów mi tu „wuj­ku Lu­cia­no”, Lu­igi – po­pro­si­łem.

– Oczy­wi­ście, wuj­ku Lu­cia­no.

– Jak wi­dzisz, cho­ru­ję. Spędzę tu tro­chę cza­su, dla­te­go te­raz to ty będziesz stał na cze­le Ro­dzi­ny – po­in­for­mo­wa­łem go.

– Co? Ja? Ale ja się nie na­da­ję! – za­pro­te­sto­wał ca­łym sobą mło­dy Moz­za.

– Nikt nie na­da­je się bar­dziej od cie­bie. Dbaj o far­mę i o Ro­dzi­nę – po­le­ci­łem mu.

– Tak jest, d… wuj­ku Lu­cia­no – od­po­wie­dział, re­flek­tu­jąc się w porę, żeby zno­wu nie na­zwać mnie „do­nem”.

Lu­igi wy­je­chał z po­wro­tem do Ka­la­brii, a ja sku­pi­łem się na wal­ce z cho­ro­bą. Nie za­mie­rza­łem się pod­dać. Mia­łem jesz­cze je­den cel w ży­ciu: zo­ba­czyć Do­me­ni­ca i moją wnucz­kę.

Lu­igiRzym, lipiec 2019

Don Lu­cia­no Bu­scet­ta po­wie­dział, że jest cho­ry i chcia­łby, że­bym za­stąpił go na sta­no­wi­sku capo. Ja, idio­ta, pro­sty rol­nik z Po­łud­nia, mia­łbym zo­stać sze­fem ma­fii? Ja? Nie mo­głem w to uwie­rzyć. To był za­szczyt, szef ob­da­rzył mnie ogrom­nym za­ufa­niem, ale na­dal nie sądzi­łem, że­bym się do tego nada­wał.

Na­sza or­ga­ni­za­cja nie była ca­łkiem roz­bi­ta. Ow­szem, zgi­nął capo (przy­naj­mniej ofi­cjal­nie), naj­wa­żniej­si przed­sta­wi­cie­le Ro­dzi­ny, któ­rzy czer­pa­li zy­ski z na­szych in­te­re­sów, po­szli do wi­ęzie­nia, rządo­wi prze­jęli pie­ni­ądze or­ga­ni­za­cji (przy­naj­mniej te, któ­re zna­le­źli, bo Do­me­ni­co zdążył tro­chę ukryć), a inne ma­fie wi­ęk­szą część źró­deł zy­sków, ale nie zo­sta­li­śmy z ni­czym. Mie­li­śmy zie­mię i wier­nych lu­dzi. To była tyl­ko kwe­stia cza­su, kie­dy od­bu­du­je­my daw­ną po­tęgę. Na­dal jed­nak nie uwa­ża­łem, że na­da­ję się do tej roli. Nikt mnie tu ni­g­dy nie po­wa­żał. Nie mia­łem au­to­ry­te­tu wy­ni­ka­jące­go z na­zwi­ska ani wy­kszta­łce­nia czy oby­cia Do­me­ni­ca. Na po­zy­cję mu­sia­łem pra­co­wać ci­ężej niż inni.

Bruzzese, sierpień 2019

Don Lu­cia­no Bu­scet­ta wró­cił na krót­ko ze szpi­ta­la i na po­cząt­ku sierp­nia we­zwał wszyst­kich do sie­bie. Ofi­cjal­nie był to dzień uro­dzin Do­me­ni­ca i chciał uczcić pa­mi­ęć syna w to­wa­rzy­stwie człon­ków Ro­dzi­ny, ale obaj wie­dzie­li­śmy, że jest jesz­cze inna oka­zja. Wte­dy też ogło­sił ze­bra­nym swo­ją de­cy­zję.

– Miei cari ami­ci…1 – ode­zwał się jako pierw­szy – jak wie­cie, nie mam już syna, a nie­daw­no do­wie­dzia­łem się, że cho­ru­ję. Chcia­łbym na czas cho­ro­by i re­kon­wa­le­scen­cji prze­ka­zać za­rządza­nie moją far­mą i ro­dzi­ną.

– Kogo spo­tka ten za­szczyt, don Lu­cia­no? – od­wa­żył się ktoś spy­tać.

– Wła­śnie w tym celu was we­zwa­łem. Nie zrze­kam się wła­dzy ca­łkiem, a je­dy­nie po­trze­bu­ję za­stęp­stwa, dla­te­go chcia­łbym wam to ogło­sić już dziś. Na sta­no­wi­sku na rok za­stąpi mnie… Lu­igi Moz­za. – Don Lu­cia­no pod­sze­dł i po­ło­żył mi rękę na ra­mie­niu.

Oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się na mnie. Czu­łem się jed­no­cze­śnie dum­ny i za­że­no­wa­ny taką aten­cją.

– Jak to: Lu­igi? – spy­tał ktoś z tyłu.

Nie ob­ró­ci­łem się, choć ręka mnie świerz­bi­ła, żeby pla­snąć bez­czel­ne­go typa w twarz. Po­dej­rze­wa­łem kto to.

– Taka jest moja de­cy­zja – od­po­wie­dział spo­koj­nie don Lu­cia­no. – Nie­dłu­go wra­cam do szpi­ta­la. Mój dom, far­ma oraz Ro­dzi­na po­zo­sta­ją pod opie­ką Lu­igie­go Moz­zy. No­we­go dona mo­że­cie wy­brać do­pie­ro w przy­pad­ku mo­jej śmier­ci, ale… – za­chi­cho­tał – po­wstrzy­maj­cie swo­je za­pędy. Jesz­cze nie wy­bie­ram się na tam­ten świat – do­dał już po­wa­żniej.

I tak ja, Lu­igi Moz­za, przez wszyst­kich wy­śmie­wa­ny, nie­do­ce­nio­ny w ży­ciu przez ni­ko­go poza Do­me­ni­co i jego oj­cem zo­sta­łem pe­łni­ącym obo­wi­ąz­ki capo ‘Ndràn­ghe­ty. W oczach mia­łem łzy i don Lu­cia­no to wi­dział, dla­te­go przy­tu­lił mnie i nie po­zwo­lił mi się ob­ró­cić do ze­bra­nych, do­pó­ki nie usły­szał, że mój od­dech się uspo­ko­ił.

– Dzi­ęku­ję – po­wie­dzia­łem ci­cho.

– Nie ma spra­wy, Lu­igi. Ja je­stem ci wi­nien o wie­le wi­ęcej niż ty mnie.

Nie była to zu­pe­łnie praw­da, a przy­naj­mniej nie w mo­ich oczach. Na­wet ro­dzi­ce nie zro­bi­li dla mnie tyle, co ten czło­wiek i jego syn.

Dwadzieścia jeden lat wcześniej, maj 1998Arfuso, Kalabria

– Je­steś głu­pi, Lu­igi, je­steś za­ka­łą ro­dzi­ny! – krzy­czał mój oj­ciec, okła­da­jąc mnie pi­ęścia­mi. – Ni­g­dy ni­cze­go nie osi­ągniesz, nie masz szans na od­po­wied­nią po­zy­cję w Ro­dzi­nie!

Co za­ska­ku­jące, nie krzy­czał tak dla­te­go, że nie za bar­dzo chcia­łem się uczyć i kiep­sko szło mi w szko­le. Gdy­by nie Do­me­ni­co, pew­nie w ogó­le nie za­li­czy­łbym nie­któ­rych przed­mio­tów. Po pro­stu nie wcho­dzi­ły mi do gło­wy… Mój je­dy­ny przy­ja­ciel, Do­me­ni­co, był moim zu­pe­łnym prze­ci­wie­ństwem. Choć przy­je­chał do Ka­la­brii w wie­ku dwu­na­stu lat i na po­cząt­ku mó­wił po wło­sku ze śmiesz­nym ak­cen­tem, szyb­ko zo­stał szkol­nym pry­mu­sem. Mój oj­ciec krzy­czał te­raz na mnie wła­śnie dla­te­go, że spędza­łem za dużo cza­su z Do­me­ni­kiem i za­po­mnia­łem podłączyć wodę do pod­le­wa­nia po­mi­do­rów, przez co mu­siał świe­cić ocza­mi przed sze­fem.

Ro­dzi­na Moz­za od za­wsze pra­co­wa­ła w ma­jąt­ku Bu­scet­tów. Oni byli sze­fa­mi, a my pra­cow­ni­ka­mi. Oni sta­li też na cze­le Ro­dzi­ny ‘Ndràn­ghe­ty, a sta­ry Do­me­ni­co Bu­scet­ta, se­nior rodu i dzia­dek mo­je­go przy­ja­cie­la, był capo di tut­ti capi, sze­fem wszyst­kie­go. Po nim przy­wód­cą Ro­dzi­ny miał zo­stać jego syn, oj­ciec mo­je­go przy­ja­cie­la, Lu­cia­no, a w ko­ńcu mia­ła przy­jść też ko­lej na Do­me­ni­ca.

Mój oj­ciec był dum­ny z tego, że mogę przy­ja­źnić się z przy­szłym sze­fem Ro­dzi­ny, ale i tak uwa­żał mnie za bez­u­ży­tecz­ne­go idio­tę, o czym nie omiesz­kał przy­po­mnieć w ta­kich chwi­lach jak ta… Ja uwa­ża­łem Do­me­ni­ca po pro­stu za przy­ja­cie­la. Nie lu­bi­łem go dla­te­go, że kie­dyś miał zo­stać moim sze­fem. Był dla mnie od­skocz­nią, uciecz­ką od mo­je­go mar­ne­go ży­cia.

Oj­ciec tego wie­czo­ru strasz­nie mi wlał. Ni­g­dy o tym nie za­pom­nę, bo dla czter­na­sto­let­nie­go chło­pa­ka to był wstyd. Na­stęp­ne­go dnia nie po­sze­dłem do szko­ły, bo nie umia­łem ukryć si­nia­ków, przez co wsty­dzi­łem się jesz­cze bar­dziej.

Po szko­le przy­sze­dł do mnie Do­me­ni­co. Usły­sza­łem tyl­ko, jak w drzwiach mówi do mo­jej mat­ki:

– Dzień do­bry, pani Moz­za, przy­sze­dłem do Lu­igie­go, bo nie było go dziś w szko­le.

– Pro­szę we­jść, pa­ni­czu Bu­scet­ta – od­po­wie­dzia­ła.

Do­me­ni­co za­chi­cho­tał, sły­sząc to okre­śle­nie.

– Na­praw­dę, nie mu­siał się pan zaj­mo­wać tym na­szym chło­pa­kiem…

No wła­śnie. Obaj mie­li­śmy po czter­na­ście lat i Do­me­ni­co był „pa­ni­czem Bu­scet­tą”, a ja „tym chło­pa­kiem”. On jed­nak naj­wy­ra­źniej w ogó­le so­bie nic z tego nie ro­bił. Lu­bił mnie i trosz­czył się o mnie.

– Co ci się sta­ło? – spy­tał, kie­dy zo­ba­czył, jak wy­glądam. – To dla­te­go nie przy­sze­dłeś do szko­ły?

Kie­dy przez chwi­lę nic nie od­po­wie­dzia­łem, Do­me­ni­co pod­nió­sł głos:

– Od­po­wia­daj, Lu­igi!

– Dla­te­go – od­po­wie­dzia­łem w ko­ńcu ze spusz­czo­ną gło­wą. – Oj­ciec słusz­nie mi wlał, bo za­po­mnia­łem podłączyć węża z wodą i twój miał do nie­go pre­ten­sje, bo po­mi­do­ry nie były pod­la­ne. Za­słu­ży­łem.

– A to chuj! – za­klął Do­me­ni­co. – To jego obo­wi­ązek, nie twój. Po­ga­dam z tatą.

– Nie rób tego – po­pro­si­łem. – Wte­dy oj­ciec wle­je mi jesz­cze bar­dziej.

– Lu­igi, nie może tak być – za­pro­te­sto­wał przy­ja­ciel.

W tym mo­men­cie usły­sza­łem głos ojca krzy­czące­go do mat­ki:

– Gdzie ten gno­jek się cho­wa?! Zno­wu nie robi tego, co do nie­go na­le­ży?!

Aż się sku­li­łem, sły­sząc jego ton. Do­me­ni­co chy­ba to za­uwa­żył, bo sta­nął przede mną, aku­rat kie­dy oj­ciec wpa­dł do mo­je­go po­ko­ju.

Mój oj­ciec był sil­nym mężczy­zną, a my tyl­ko dwo­ma czter­na­sto­lat­ka­mi. Gdy­by chciał, roz­nió­słby nas w pył, a jed­nak za­trzy­mał się, wi­dząc Do­me­ni­ca.

– O, mło­dy Bu­scet­ta – burk­nął i spoj­rzał na mnie gro­źnie.

Le­d­wo było mnie wi­dać zza wy­ższe­go przy­ja­cie­la.

– Pro­szę go wi­ęcej nie bić – po­wie­dział wte­dy but­nie Do­me­ni­co, pa­trząc mo­je­mu ojcu w oczy.

– A co ci do tego, mło­dy? Może cie­bie oj­ciec nie umie wy­cho­wać, co jest zresz­tą trud­ne, gdy ma się w domu bękar­ta wy­rwa­ne­go ja­kie­jś dziw­ce po dwu­na­stu la­tach, ale ja o wy­cho­wa­nie swo­je­go syna sam będę się trosz­czył! – krzyk­nął.

Wi­dzia­łem, że mój przy­ja­ciel za­ci­snął dło­nie w pi­ęści.

– Moja mama nie była żad­ną dziw­ką. Tata ją ko­chał! Moja mama… nie żyje – od­po­wie­dział zim­nym, ale drżącym gło­sem.

Ba­łem się, że przy­ja­ciel za­raz się roz­pła­cze. Nie­wie­le się po­my­li­łem. Do­me­ni­co ob­ró­cił się do mnie ze łza­mi w oczach, a po­tem wy­bie­gł z mo­je­go po­ko­ju i z domu. Wte­dy już nic nie dzie­li­ło mnie od wście­kłe­go ojca, któ­re­mu chy­ba jed­nak wy­star­czy­ło, że wy­żył się na moim kum­plu, bo nie ude­rzył mnie, tyl­ko po­wie­dział:

– Nie boję się tego gów­nia­rza tyl­ko dla­te­go, że ma na na­zwi­sko Bu­scet­ta. I ty też nie po­wi­nie­neś, synu. – Po­kle­pał mnie po ple­cach.

Za­ma­rłem. Jak on mógł po­my­śleć, że ba­łem się Do­me­ni­ca? Prze­cież gdy­by nie jego obec­no­ść, oj­ciec pew­nie zno­wu by mi wlał. Tym ra­zem na­wet nie wie­dzia­łem za co…

Na­stęp­ne­go dnia po­sze­dłem już do szko­ły, mimo si­nia­ków. Oj­ciec ka­zał mi je no­sić z dumą. Po­dob­no mia­ły ze mnie zro­bić mężczy­znę… No cóż, je­dy­ne, cze­go Fe­de­ri­co Moz­za mnie na­uczył, to żeby nie bać się bólu, bo ka­żdy da się prze­żyć. Dumy mi jed­nak nie przy­spo­rzył.

Pod ko­niec ty­go­dnia w na­szym domu po­ja­wił się Lu­cia­no Bu­scet­ta z sy­nem. Oj­ciec ode­słał mnie do po­ko­ju, ale wszyst­ko sły­sza­łem.

– Po­słu­chaj, Moz­za – zwró­cił się do nie­go oj­ciec Do­me­ni­ca. – Nie ży­czę so­bie ko­men­ta­rzy na te­mat mo­jej nie­ży­jącej żony i po­cho­dze­nia mo­je­go syna – od­pa­rł. – Przyj­rzyj się do­brze temu chłop­cu, któ­re­go na­zy­wasz bękar­tem. Nie jest nim. Za to kie­dyś zo­sta­nie two­im do­nem i będziesz ca­ło­wał jego rękę. Prze­my­śl to.

– Mogę iść do Lu­igie­go, tato? – spy­tał wte­dy Do­me­ni­co.

– Tak, syn­ku.

Po chwi­li przy­ja­ciel wpa­ro­wał do mo­je­go po­ko­ju i pa­dli­śmy so­bie w ra­mio­na.

– Będzie do­brze – za­pew­nił, po­kle­pu­jąc mnie de­li­kat­nie po ple­cach.

Bar­dziej szczęśli­wy być nie mo­głem.

Na­dal słu­cha­li­śmy roz­mo­wy na­szych oj­ców.

– Lu­cia­no… – pró­bo­wał ode­zwać się mój tata z kuch­ni, ale oj­ciec Do­me­ni­ca mu nie po­zwo­lił.

– Te­raz ja mó­wię, Fe­de­ri­co. Je­śli jesz­cze raz usły­szę, że ska­to­wa­łeś swo­je­go syna tak, że nie mógł pó­jść do szko­ły, zo­ba­czy­my się zno­wu, ale to nie będzie kur­tu­azyj­na wi­zy­ta. Czy wy­ra­żam się ja­sno?

– Ja­sno – od­pa­rł mój oj­ciec bez prze­ko­na­nia.

– Cie­szę się. Je­steś do­brym pra­cow­ni­kiem, a two­ja ro­dzi­na po­ma­ga nam od wie­lu lat. Chcia­łbym, żeby da­lej tak było – do­dał pan Bu­scet­ta. – Do­me­ni­co zo­sta­nie jesz­cze chwi­lę, bo chciał po­móc Lu­igie­mu w lek­cjach. Do wi­dze­nia – do­dał oj­ciec mo­je­go przy­ja­cie­la i wy­sze­dł.

– Na­praw­dę chcesz mi po­ma­gać w lek­cjach? – spy­ta­łem.

Do­me­ni­co za­chi­cho­tał.

– To­bie już nic nie po­mo­że. Cho­dźmy się prze­jść – za­pro­po­no­wał. – Opo­wiem ci ten te­mat z hi­sto­rii, na któ­rym dziś spa­łeś.

Taki był Do­me­ni­co jako dzie­ciak. I taki by­łem ja. Wy­cho­wa­li­śmy się ra­zem i trak­to­wa­li­śmy się jak bra­cia.

Znowu sierpień 2019

Zo­sta­łem bos­sem ‘Ndràn­ghe­ty. Don Lu­cia­no, któ­ry ka­zał mi się na­zy­wać „wuj­kiem”, po­je­chał do Rzy­mu na le­cze­nie. Wie­le bym dał, żeby do Bruz­ze­se mógł wró­cić Do­me­ni­co. Bra­ko­wa­ło mi go, bo nikt nie umiał za­rządzać tym baj­zlem tak, jak on. Przede wszyst­kim jed­nak bra­ko­wa­ło mi go jako przy­ja­cie­la…

Oli­viaRzym, wrzesień 2019

– Ciao, bel­lis­si­ma. – Usły­sza­łam głos klien­ta. – Mogę pro­sić o kar­tę?

Ob­ró­ci­łam się. Przy ba­rze sie­dział bar­dzo przy­stoj­ny chło­pak, na oko nie­wie­le star­szy ode mnie, pew­nie też stu­dent.

– Oczy­wi­ście, już po­da­ję. – Wy­ci­ągnęłam menu spod lady i pod­su­nęłam mu je z pro­fe­sjo­nal­nym uśmie­chem.

Pu­ścił do mnie oko i od­bie­ra­jąc kar­tę dań, de­li­kat­nie za­ha­czył ma­łym pal­cem o mój. Po­czu­łam, jak robi mi się go­rąco od tego nic nie­zna­czące­go ge­stu. Ba­łam się, że zdra­dzą mnie ru­mie­ńce na twa­rzy, więc ucie­kłam na za­ple­cze, mru­cząc po no­sem, że za­raz przyj­dę przy­jąć za­mó­wie­nie.

Oli­vio, opa­nuj się – po­my­śla­łam, cho­wa­jąc się za drzwia­mi i pró­bu­jąc do­pro­wa­dzić od­dech do nor­my.

Trze­ba było wra­cać i przy­jąć to za­mó­wie­nie, choć w głębi du­szy wca­le nie chcia­łam tam iść. No nie, to nie tak. Chcia­łam i nie chcia­łam jed­no­cze­śnie. Ba­łam się, że prze­sta­nę nad sobą pa­no­wać i za­cho­wam się nie­pro­fe­sjo­nal­nie, je­śli ten chło­pak na­dal będzie tak na mnie pa­trzył. Mia­łam wra­że­nie, że ma w oczach rent­gen i nie tyl­ko wi­dzi, co mam pod ubra­niem, ale też czy­ta moje my­śli. Aż do te­raz nic ta­kie­go mi się nie zda­rzy­ło. Nie mo­głam się roz­pra­szać. Zo­stał mi jesz­cze ty­dzień pra­cy w tej re­stau­ra­cji, za­nim za­cznie się rok aka­de­mic­ki – mój pierw­szy rok stu­diów. Nie po­zwo­li­ła­bym się po­trak­to­wać jak pierw­sza lep­sza kel­ner­ka… Wa­ka­cyj­ny ro­mans i stu­denc­ki pod­ryw nie były dla mnie.

Trzy miesiące wcześniej, czerwiec 2019Północna Kalabria

Po ma­tu­rze po­sta­no­wi­łam wy­pro­wa­dzić się z domu, żeby za­cząć nowe ży­cie. Nie­na­wi­dzi­łam tego wszyst­kie­go. Mama le­d­wo ra­dzi­ła so­bie z mo­imi młod­szy­mi sio­stra­mi, bo jed­na była głup­sza od dru­giej. My­śla­ły tyl­ko o za­ba­wie. Gów­nia­ry mia­ły po sie­dem­na­ście lat i w du­pach im się po­przew­ra­ca­ło. Tyl­ko chło­pa­ki, dys­ko­te­ki, seks… By­łam od nich o dwa lata star­sza, ale ni­g­dy nie mia­łam chło­pa­ka. Za­baw­ne, praw­da? To nie tak, że nikt mnie nie chciał. Nie, wca­le nie by­łam od nich brzyd­sza. Mia­łam ciem­ne wło­sy i śnia­dą cerę po ta­cie oraz oliw­ko­we oczy po ma­mie. By­łam śred­nie­go wzro­stu i prze­ci­ęt­nej bu­do­wy cia­ła, wy­gląda­łam jak ty­po­wa Włosz­ka z Po­łud­nia, ale uwa­gę przy­ci­ąga­ła moja twarz. Jesz­cze za­nim do­ro­słam, wie­le razy sły­sza­łam, że sta­nę się pi­ęk­ną ko­bie­tą. Tyl­ko że ja nie chcia­łam być je­dy­nie pi­ęk­na. Chcia­łam być mądrzej­sza od in­nych, dla­te­go się uczy­łam i pla­no­wa­łam nowe ży­cie z dala od tego wszyst­kie­go. Wie­dzia­łam, że wy­brze­ża Ka­la­brii to nie miej­sce dla po­rząd­nych lu­dzi, a ko­bie­ty… no cóż… wszędzie mia­ły go­rzej od mężczyzn, a szcze­gól­nie na Po­łud­niu.

Rzym, czerwiec 2019

W wie­ku dzie­wi­ęt­na­stu lat, z dy­plo­mem świet­nie zda­nej ma­tu­ry (zdo­by­łam dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pro­cent wszyst­kich mo­żli­wych punk­tów), wy­je­cha­łam z Ka­la­brii do Re­gio­nu Sto­łecz­ne­go, do Rzy­mu, z dala od ro­dzi­ny. Nie mia­łam ze sobą dużo pie­ni­ędzy, ale żeby za­pła­cić kau­cję i czynsz za ka­wa­ler­kę, sko­rzy­sta­łam z kon­ta, któ­re za­ło­żył mi kie­dyś tata. Od na­stęp­ne­go ty­go­dnia mia­łam za­cząć pra­cę w re­stau­ra­cji, na ra­zie na wa­ka­cje. Za­mie­rza­łam so­bie do­ro­bić, za­nim za­cznę stu­dia, ale li­czy­łam też, że do­sta­nę sty­pen­dium i od pa­ździer­ni­ka sku­pię się tyl­ko na na­uce.

Lipiec 2019

Uda­ło się! Nie tyl­ko do­sta­łam się na wy­ma­rzo­ne stu­dia, lecz ta­kże za­ła­pa­łam się do pierw­szej dzie­si­ąt­ki naj­lep­szych wy­ni­ków. Uczel­nia przy­zna­ła mi sty­pen­dium, a pry­wat­na kli­ni­ka przy­jęła na prak­ty­ki. Taki sce­na­riusz so­bie wy­ma­rzy­łam, choć za­kła­da­łam oczy­wi­ście, że trud­niej go będzie zre­ali­zo­wać. Te­raz świe­tla­na przy­szło­ść sta­ła przede mną otwo­rem.

Znowu wrzesień 2019

Te­raz ja­kiś chło­pak mia­łby to znisz­czyć? Nic z tego!

Prze­ko­na­łam samą sie­bie, że to nic strasz­ne­go, klient, ja­kich wie­lu. Przez trzy mie­si­ące wa­ka­cyj­nej pra­cy zdąży­łam się uod­por­nić na go­ści pró­bu­jących mnie po­de­rwać. Dzie­wi­ęt­na­sto­let­nia kel­ner­ka to dla nie­któ­rych smacz­ny kąsek, ale na je­den ząb. Ja nie za­mie­rza­łam dać się zgry­źć byle komu. W ko­ńcu pły­nęła we mnie ka­la­bryj­ska krew.

Po­de­szłam do sto­li­ka z naj­bar­dziej pro­fe­sjo­nal­ną miną, na jaką było mnie stać.

– Słu­cham pa­nów. Czy mogę przy­jąć za­mó­wie­nie? – spy­ta­łam tego chło­pa­ka i jego dwóch ko­le­gów, bo sie­dzie­li ra­zem przy sto­li­ku.

– „Pa­nów”? Nie prze­sa­dzaj, dziew­czy­no. – Ten, któ­ry tak się na mnie ga­pił, za­śmiał się gło­śno. – Nie je­ste­śmy wie­le star­si od cie­bie. Je­stem Pa­olo – przed­sta­wił się. – A to Bru­no i Ales­san­dro, moi ko­le­dzy ze stu­diów.

– Oli­via – przed­sta­wi­łam się krót­ko. – Je­stem tu w pra­cy, więc chcia­ła­bym przy­jąć za­mó­wie­nie – do­da­łam.

– Wy­lu­zuj – za­chi­cho­tał Pa­olo. – Wi­dać, że je­steś w Rzy­mie od nie­daw­na. Też po­cho­dzisz z Po­łud­nia2? – za­py­tał, uno­sząc brew.

Za­mu­ro­wa­ło mnie na chwi­lę.

To aż tak się rzu­ca w oczy, że przy­je­cha­łam z Po­łud­nia?

– Mogę przy­jąć to za­mó­wie­nie? – spy­ta­łam jed­nak, po­iry­to­wa­na tym prze­słu­cha­niem.

– Ja­sne, po­pro­si­my o spa­ghet­ti al ton­no3 dwa razy i raz ta­glia­tel­le car­bo­na­ra4 z kur­cza­kiem. Do tego bu­tel­kę ver­men­ti­no5, może być z Sar­dy­nii. – Chło­pak zło­żył za­mó­wie­nie i roz­sia­dł się ni­czym król.

– A sa­łat­ki nie chce­cie? – spy­ta­łam zdzi­wio­na. Rzad­ko kie­dy go­ście re­stau­ra­cji nie za­ma­wia­li przy­sta­wek. – Tyl­ko ma­ka­ron i wino?

– Dba­my o li­nię – za­re­cho­tał dru­gi z go­ści.

Opa­no­wa­łam się, żeby się nie za­czer­wie­nić, tym ra­zem ze zło­ści. Oni so­bie ze mnie kpi­li.

– Je­śli to wszyst­ko, to dzi­ęku­ję – od­po­wie­dzia­łam, po czym ob­ró­ci­łam się na pi­ęcie i po­szłam do kuch­ni, by zło­żyć za­mó­wie­nie.

– Co jest, ca­ri­na? – spy­tał Pie­ro, sta­ry ku­charz, któ­ry trak­to­wał mnie tro­chę jak wnucz­kę, od kie­dy przy­szłam tu do pra­cy.

– Nic, iry­tu­jący klien­ci. – Wes­tchnęłam, prze­wra­ca­jąc ocza­mi. – Dwa spa­ghet­ti al ton­no i jed­no ta­glia­tel­le car­bo­na­ra z kur­cza­kiem – wy­re­cy­to­wa­łam.

– To dla­te­go wcze­śniej tak ucie­kłaś od baru? – spy­tał, bio­rąc się za przy­go­to­wa­nie za­mó­wio­nych po­traw.

– Tak, je­den się na mnie strasz­nie gapi.

– Mu­sisz się przy­zwy­cza­ić, Oli­vio. Je­steś mło­da i ślicz­na. Ta­kich chło­pa­ków, któ­rzy ze­chcą za­wró­cić ci w gło­wie, będzie co­raz wi­ęcej.

– Ja nie szu­kam przy­gód. Przy­je­cha­łam tu, żeby się uczyć – od­pa­rłam pew­nie.

– Zro­bisz, jak uwa­żasz, ale wiedz, że tro­chę za­ba­wy jesz­cze ni­ko­mu nie za­szko­dzi­ło – za­chi­cho­tał Pie­ro, wra­ca­jąc do pra­cy.

Kie­dy po­da­wa­łam go­ściom wino i za­mó­wio­ne da­nie, sta­ra­łam się ogra­ni­czyć kon­takt wzro­ko­wy do mi­ni­mum. Ży­czy­łam im tyl­ko smacz­ne­go. W ko­ńcu mu­sia­łam spy­tać, czy chcą za­mó­wić coś jesz­cze, ale zby­li mnie i za­częli dys­ku­to­wać o ja­kie­jś im­pre­zie, a po­tem po­pro­si­li o ra­chu­nek. Po­dob­nie było, kie­dy go przy­nio­słam. Za­pła­ci­li i wy­szli. Ode­tchnęłam z ulgą, a jed­no­cze­śnie po­czu­łam się dziw­nie za­wie­dzio­na.

Po chwi­li jed­nak ten chło­pak, Pa­olo, wró­cił.

– Wiem, gdzie pra­cu­jesz, przyj­dę tu jesz­cze – rzu­cił w moją stro­nę i zno­wu wy­sze­dł.

Nie wie­dział tyl­ko, że pra­cu­ję tu jesz­cze do ko­ńca ty­go­dnia.

Październik 2019

Za­częłam wy­ma­rzo­ne stu­dia na kie­run­ku pie­lęgniar­skim. Od razu wie­dzia­łam, że mi się tam spodo­ba. Od po­ło­wy mie­si­ąca mia­łam za­cząć też prak­ty­kę w kli­ni­ce. Wszyst­ko ukła­da­ło się ide­al­nie, a moje nowe ży­cie za­po­wia­da­ło się cu­dow­nie. I wte­dy spo­tka­łam jego…

Do­mi­nikSierpień 2019

Pierw­sze­go sierp­nia sko­ńczy­łem trzy­dzie­ści pięć lat. Tego dnia prze­bu­dzi­łem się pierw­szy. Le­żąc jesz­cze w łó­żku, my­śla­łem o mo­jej ro­dzi­nie. O bab­ci Re­gi­nie i dziad­ku Wła­dy­sła­wie, któ­ry zma­rł na dłu­go przed moim uro­dze­niem. Dzi­ęki nim na świe­cie po­ja­wi­ła się moja mama. O dziad­ku Do­me­ni­co i bab­ci Lu­cii, któ­rej też nie po­zna­łem – ro­dzi­cach mo­je­go taty. O mo­ich ro­dzi­cach, Agniesz­ce i Lu­cia­nie, lu­dziach, któ­rzy mimo prze­ciw­no­ści losu ko­cha­li się tak bar­dzo, że na­wet śmie­rć ich nie roz­łączy­ła. Tata wie­le razy mi opo­wia­dał, że roz­ma­wia z mamą w snach. Jako dzie­ciak mu nie wie­rzy­łem i śmia­łem się pod no­sem. No bo jak mo­żna roz­ma­wiać z kimś, kto nie żyje? Ale mój oj­ciec ni­g­dy się nie oże­nił, nie wi­dzia­łem go też z żad­ną inną ko­bie­tą. On po pro­stu całe ży­cie ko­chał tyl­ko moją mamę.

Spoj­rza­łem na śpi­ącą obok mnie Igę, obok któ­rej słod­ko po­chra­py­wa­ła przy­tu­lo­na Agniesz­ka, nasz naj­wi­ęk­szy skarb. Iga mu­sia­ła ją w nocy kar­mić i nie chcia­ło jej się od­no­sić ma­łej do łó­żecz­ka. Wca­le jej się nie dzi­wi­łem.

Boże – zgło­si­łem chęć po­dzie­le­nia się mo­imi uczu­cia­mi z siłą wy­ższą – ja tak bar­dzo je ko­cham, że chy­ba bym zwa­rio­wał, gdy­bym je stra­cił. Bła­gam, nie po­zwól, żeby co­kol­wiek im się sta­ło. Chroń moje dziew­czy­ny, pro­szę…

Tyl­ko taką for­mę mo­dli­twy ak­cep­to­wa­łem. Od za­wsze była dla mnie na­tu­ral­na. Pa­mi­ęta­łem, że bab­cia w dzie­ci­ństwie pró­bo­wa­ła zro­bić ze mnie prak­ty­ku­jące­go ka­to­li­ka, ale ja­koś po pierw­szej ko­mu­nii uzna­łem tę szop­kę za nie­po­trzeb­ną. Sam umia­łem po­ro­zu­mieć się z Bo­giem, kie­dy mia­łem po­trze­bę. I wła­śnie taką od­czu­łem. Mia­łem trzy­dzie­ści pięć lat, uko­cha­ną ko­bie­tę i zo­sta­łem oj­cem. Je­dy­ne, cze­go pra­gnąłem, to za­wsze mieć swo­ją ro­dzi­nę przy so­bie.

Agu­sia pierw­sza otwo­rzy­ła oczy. Zo­ba­czy­łem jej in­ten­syw­nie nie­bie­skie tęczów­ki i zno­wu po­czu­łem, jak mi­ło­ść mnie obez­wład­nia. Wzi­ąłem ją na ręce, żeby Iga mo­gła jesz­cze po­spać. Bied­na, mu­sia­ła być bar­dzo zmęczo­na. Przez ostat­nie sie­dem ty­go­dni wsta­wa­ła do ma­łej co trzy go­dzi­ny, w dzień i w nocy. Do­pie­ro ostat­nio Aga za­częła ro­bić jed­ną dłu­ższą prze­rwę w nocy i spa­ła mi­ędzy dwu­dzie­stą dru­gą a czwar­tą rano. To jed­nak na­dal ozna­cza­ło dla Igi noc­ne kar­mie­nie.

Agniesz­ka le­ża­ła na brzusz­ku na mo­jej kla­cie i pa­trzy­ła na mnie, pró­bu­jąc unie­ść głów­kę. Była sil­na jak Iga. Po­dej­rze­wa­łem, że też zo­sta­nie spor­t­smen­ką.

Tyl­ko je­śli mó­głbyś ją trzy­mać z dala od po­li­cji, Boże – po­pro­si­łem zno­wu. Niech w tej jed­nej kwe­stii nie bie­rze przy­kła­du z mamy. No… ze mnie też nie – do­pre­cy­zo­wa­łem.

Kie­dy jed­nak mała za­częła się ro­bić głod­na, mu­sie­li­śmy ra­zem obu­dzić Igę. Kar­mie­nie no­wo­rod­ka trze­ba zo­sta­wić pro­fe­sjo­na­li­st­ce – mat­ce na­tu­rze.

Moja uko­cha­na otwo­rzy­ła po­wo­li swo­je ślicz­ne, choć jesz­cze za­spa­ne oczy i spoj­rza­ła na nas z mi­ło­ścią.

– Wszyst­kie­go naj­lep­sze­go w dniu uro­dzin, mój ko­cha­ny – po­wie­dzia­ła, po czym pod­nio­sła się na rękach i przy­su­nęła do mnie.

Po­ca­ło­wa­ła mnie i uśmiech­nęli­śmy się obo­je.

– Dzi­ęku­ję, Iguś – od­po­wie­dzia­łem, ła­pi­ąc się na tym, że ga­pię się lu­bie­żnie na jej wiel­kie pier­si okry­te noc­ną ko­szu­lą do kar­mie­nia.

Gdy­by nie fakt, że trzy­ma­łem na rękach dziec­ko, rzu­ci­łbym się na nią jak głod­ny zwierz. Od cza­su uro­dze­nia Agniesz­ki nie ko­cha­li­śmy się ani razu, ale te­raz już czu­łem, że nie wy­trzy­mam dłu­żej tego na­pi­ęcia.

– We­zmę ją od cie­bie i na­kar­mię. – Wy­ci­ągnęła ręce po na­szą cór­kę. – A na resz­tę mu­sisz po­cze­kać do wie­czo­ra. – Pu­ści­ła do mnie oko.

Jędza jed­na. Gdy­by ona wie­dzia­ła, ile sa­mo­kon­tro­li kosz­to­wa­ła mnie ta abs­ty­nen­cja… Naj­chęt­niej wci­snąłbym się jej w któ­rąkol­wiek dziur­kę, ale to była moja przy­szła żona i za­słu­gi­wa­ła na sza­cu­nek.

– Do­brze, ko­cha­nie – od­po­wie­dzia­łem jed­nak roz­sąd­nie.

Tyle wy­trzy­ma­łem, to do wie­czo­ra też dam radę.

Wie­dzia­łem, że Iga była wczo­raj u le­ka­rza i wszyst­ko z nią w po­rząd­ku, ale Aga tak dała jej po­pa­lić w ci­ągu dnia, że moja uko­cha­na pa­dła zmęczo­na ra­zem z cór­ką. Ten wie­czór miał być jed­nak mój. W ko­ńcu to moje uro­dzi­ny.

Po śnia­da­niu wy­sze­dłem do sadu, gdzie za­jąłem się usu­wa­niem nad­mia­ru li­ści z drzew. Dzi­ęki temu owo­ce le­piej się wy­bar­wia­ły. Po po­łud­niu po­sta­ra­łem się, by wró­cić z sadu wcze­śniej, bo wie­dzia­łem, że trze­ba będzie po­móc Idze, ale moja uko­cha­na wy­ro­bi­ła się ze wszyst­kim. Stwier­dzi­ła, że Agniesz­ka była spo­koj­na, więc ona zdąży­ła po­sprzątać w domu, ugo­to­wać obiad i upiec cia­sto. Zro­bi­ła na­wet mi­nia­tu­ro­wy tor­cik dla mnie. Z jed­ną świecz­ką.

– To tak sym­bo­licz­nie, ko­cha­nie. – Za­chi­cho­ta­ła szel­mow­sko. – Wszyst­kie two­je lata nie zmie­ści­ły­by się na tor­cie.

– Uwa­żaj, jędzo ty moja, bo po­dej­dę do cie­bie z bar­dzo twar­dym ki­jem. Już wiem, że mo­żna – za­gro­zi­łem, ale też się ro­ze­śmia­łem.

Pod­sze­dłem do niej i ob­jąłem ją ra­mio­na­mi od tyłu. Jed­ną ręką gła­dzi­łem jej pier­si, a dru­gą zje­cha­łem po brzu­chu w stro­nę in­te­re­su­jących mnie ob­sza­rów.

– A poza tym ty za kil­ka dni ko­ńczysz tyle samo lat – do­da­łem, a po­tem ugry­złem ją w ucho.

Za­drża­ła.

– Ko­cha­nie, Aga śpi, może nie cze­kaj­my do wie­czo­ra? – za­pro­po­no­wa­ła na­gle.

Jesz­cze wczo­raj wie­le bym dał za tę pro­po­zy­cję, ale dziś mia­łem inne pla­ny.

– Daj się na­cie­szyć tym, że cię od­zy­ska­łem. Nie każ mi się spie­szyć – po­pro­si­łem, choć po­żąda­nie roz­no­si­ło mnie od środ­ka. – Będę cię dra­żnił, za­chęcał, nęcił, kręcił i roz­grze­wał, aż wie­czo­rem sama się na mnie rzu­cisz. – Te­raz ja za­chi­cho­ta­łem, ci­ągle ją obej­mu­jąc i gła­dząc.

Praw­da była jed­nak taka, że oba­wia­łem się kom­pro­mi­ta­cji. Wie­dzia­łem, że nasz pierw­szy raz po na­ro­dzi­nach Agniesz­ki będzie ra­czej… krót­ki. Za­mie­rza­łem przy­naj­mniej za­do­wo­lić Igę, za­nim się do niej do­bio­rę.

– Wiesz, co ro­bisz, dra­żni­ąc się ze mną? – spy­ta­ła, od­wra­ca­jąc się przo­dem, by ści­śle do mnie przy­lgnąć.

– Nie chcesz wie­dzieć, co ro­bię so­bie – od­po­wie­dzia­łem, orien­tu­jąc się, że ona prze­cież do­sko­na­le to wie, bo czu­je moją erek­cję na brzu­chu.

– Na­praw­dę chcesz cze­kać do wie­czo­ra? – Chcia­ła się upew­nić.

– A wiesz… może nie­ko­niecz­nie. – Na­gle zmie­ni­łem zda­nie.

Zła­pa­łem na­rze­czo­ną za ty­łek i pod­nio­słem, po czym skie­ro­wa­łem się do na­szej sy­pial­ni, gdzie zrzu­ci­łem ją na łó­żko i bez ce­re­gie­li pod­wi­nąłem jej let­nią su­kien­kę.

Iga za­chi­cho­ta­ła ner­wo­wo.

– Je­steś pe­wien, że nie bo­isz się mnie oglądać?

– Je­steś moją ko­bie­tą, uro­dzi­łaś moje dziec­ko, nie mo­żesz być dla mnie pi­ęk­niej­sza – od­po­wie­dzia­łem, bo uzna­łem, że Iga to wła­śnie chce usły­szeć.

Mnie w grun­cie rze­czy było obo­jęt­ne, jak ona wy­gląda. Ko­cha­łem ją i pra­gnąłem jej tak moc­no, że nie­wie­le by­ło­by mnie w sta­nie znie­chęcić. Jed­nym ru­chem zdjąłem jej majt­ki i z za­sko­cze­niem za­uwa­ży­łem, że Iga zdąży­ła zro­bić so­bie częścio­wą de­pi­la­cję bi­ki­ni. Mu­sia­ła o tym po­my­śleć już przed wi­zy­tą u le­ka­rza. Z za­zdro­ścią po­my­śla­łem o gi­ne­ko­lo­gu, któ­ry jako pierw­szy oglądał mój ulu­bio­ny za­kątek w no­wej od­sło­nie.

– Do­mi­nik, nie przy­glądaj mi się tak – prych­nęła Iga.

– Ale mnie się bar­dzo po­do­ba two­ja nowa fry­zur­ka – od­po­wie­dzia­łem i za­nu­rzy­łem nos w pa­sek z kró­ciut­kich wło­sków.

Iga jęk­nęła. Mu­sia­ła być nie­źle na­kręco­na, bo po­czu­łem, że robi się wil­got­na. Zła­pa­łem jej cip­kę w dło­nie i roz­chy­li­łem de­li­kat­nie, a po­tem do­tknąłem mo­jej wy­tęsk­nio­nej pe­re­łki języ­kiem. Iga mi się pod­da­ła i prze­sta­ła kon­tro­lo­wać swo­je od­gło­sy. Po chwi­li li­za­łem ją za­pa­mi­ęta­le, a ona od­wdzi­ęczy­ła mi się gło­śnym jękiem roz­ko­szy. Te­raz wresz­cie przy­szła moja ko­lej. Pod­nio­słem się do jej ust i pa­trzy­łem jej w oczy, kie­dy po­wo­li w nią wcho­dzi­łem.

– W po­rząd­ku, ko­cha­nie, mo­żesz się wsu­nąć do ko­ńca – za­chęci­ła mnie.

– Nic cię nie boli? – wo­la­łem się upew­nić.

– Ab­so­lut­nie nie. To bar­dzo przy­jem­ne uczu­cie mieć cię w so­bie po tak dłu­gim cza­sie – od­po­wie­dzia­ła pew­nie i po­ru­szy­ła bio­dra­mi.

– I dla­te­go chcesz od razu mnie wy­ko­ńczyć?

– E, tam, wiem, że tre­no­wa­łeś beze mnie. – Pu­ści­ła do mnie oko. – No, w ła­zien­ce – do­pre­cy­zo­wa­ła, wi­dząc moją zdez­o­rien­to­wa­ną minę.

Roz­gry­zła mnie, szel­ma jed­na.

– Do­mi­nik, prze­leć mnie w ko­ńcu, bo za­czy­nam się nie­cier­pli­wić. – Za­śmia­ła się.

– Ko­cham cię – po­wie­dzia­łem tyl­ko, po czym za­mknąłem jej bu­zię dłu­gim, na­mi­ęt­nym po­ca­łun­kiem, bo nie chcia­łem, żeby roz­pra­sza­ła mnie ga­da­niem.

Wsu­nąłem ręce pod jej po­ślad­ki, by lek­ko je unie­ść, i za­spo­ko­iłem w ko­ńcu pra­gnie­nie, któ­re nie da­wa­ło mi spo­ko­ju od kil­ku ty­go­dni.

W ko­ńcu zno­wu moja…

– Moja… – wes­tchnąłem, opa­da­jąc na nią z ulgą, jesz­cze za­mro­czo­ny roz­ko­szą.

– Two­ja, pew­nie, że two­ja – od­po­wie­dzia­ła mi z uśmie­chem.

Po po­łud­niu nie mo­gli­śmy zo­stać w łó­żku, bo za­raz obu­dzi­ła się na­sza có­recz­ka, ale wie­czo­rem, kie­dy Agu­sia już po­szła spać na do­bre, za­bra­łem Igę naj­pierw pod prysz­nic, a po­tem na dłu­gi se­ans do sy­pial­ni. Ni­cze­go mi już nie bra­ko­wa­ło.

Pięć dni pó­źniej, na uro­dzi­ny Igi, po­ja­wi­ła się u nas cała jej ro­dzi­na. Przy­je­cha­li ro­dzi­ce mo­jej uko­cha­nej, jej brat Irek i sio­stra Iza z chło­pa­kiem. O ile pa­ństwo Mu­siał i Iza byli już u nas w domu i wi­dzie­li Agniesz­kę, o tyle Irek przy­je­chał pierw­szy raz. Iga po­pro­si­ła mnie wzro­kiem, że­bym za­cho­wał się od­po­wied­nio. Nie­po­trzeb­nie. Prze­cież dla niej zro­bi­łbym wszyst­ko, a poza tym to nie ja stwa­rza­łem pro­ble­my, tyl­ko Ire­ne­usz.

Brat Igi jed­nak mnie za­sko­czył, bo pod­sze­dł z wy­ci­ągni­ętą ręką.

– Źle za­częli­śmy, Do­mi­nik – po­wie­dział, kie­dy uści­snąłem mu dłoń. – Je­steś z Igą, ma­cie dziec­ko, tym ra­zem nie ucie­kłeś, więc może jesz­cze będą z cie­bie lu­dzie.

– Nie za­mie­rzam ucie­kać od mo­jej na­rze­czo­nej, a tym bar­dziej od dziec­ka – żach­nąłem się.

– Na­rze­czo­nej? – Mama Igi od razu za­in­te­re­so­wa­ła się mo­imi sło­wa­mi.

– Tak, mamo. – Iga uśmiech­nęła się i po­ka­za­ła wszyst­kim dłoń z pie­rścion­kiem ode mnie.

– Kie­dy za­mier­za­cie się po­brać? – spy­tał rze­czo­wo oj­ciec mo­jej ko­bie­ty. – Py­tam, bo wy­pa­da wy­dać cór­kę za mąż – do­dał wy­ja­śnia­jąco. – Na­wet je­śli sama już się wy­da­ła bez ślu­bu – za­chi­cho­tał, czym za­słu­żył so­bie na kuk­sa­ńca od swo­jej żony.

– Zo­ba­czę w ko­ńcu tę moją cu­dow­ną sio­strze­ni­cę? – upo­mniał się szwa­gier.

– Pew­nie za­raz się obu­dzi. Cho­dźcie do sa­lo­nu i sia­daj­cie. – Iga za­pro­si­ła swo­ją ro­dzi­nę da­lej. – Zo­ba­czysz, co u Agi, Do­mi­ni­ku? – zwró­ci­ła się do mnie z uśmie­chem.

Nie­dłu­go pó­źniej wszy­scy sie­dzie­li­śmy w na­szym sa­lo­nie przy tor­cie uro­dzi­no­wym Igi, któ­ry za­mó­wi­łem w cu­kier­ni. Zło­śli­wie ka­za­łem usta­wić na nim wszyst­kie trzy­dzie­ści pięć świe­czek. Iga tyl­ko się z tego śmia­ła, po­dob­nie jej ro­dzi­na.

Zro­bił się wie­czór, a my jesz­cze sie­dzie­li­śmy i roz­ma­wia­li­śmy. Na rękach trzy­ma­łem Agniesz­kę, a Iga przy­tu­la­ła się do mo­je­go ra­mie­nia. Gdy mia­łem przy so­bie swo­je dziew­czy­ny, mo­głem być do­bry, bo prze­cież mi­ło­ść wy­zwa­la w nas to, co naj­lep­sze, praw­da?

Rozdział IIWe Włoszech

Lu­igiBruzzese, sierpień 2019

Nie mia­łem po­jęcia, że by­cie capo tak ob­ci­ąża psy­chicz­nie. Do tej pory za­wsze po pro­stu wy­ko­ny­wa­łem roz­ka­zy i upra­wia­łem po­mi­do­ry, a te­raz coś ode mnie za­le­ża­ło. Ocze­ki­wa­no, że będę po­dej­mo­wał de­cy­zje. Nie czu­łem się kom­pe­tent­ny, żeby za­rządzać lu­dźmi, ale nie mo­głem za­wie­ść dona Lu­cia­no, któ­ry wal­czył o zdro­wie w rzym­skiej kli­ni­ce. Wie­le mu za­wdzi­ęcza­łem, nie tyl­ko za­ufa­nie, któ­rym mnie ob­da­rzył, dla­te­go też, mimo że z ca­łej nie­le­gal­nej dzia­łal­no­ści zo­stał nam tyl­ko uła­mek, sta­ra­łem się wy­ko­ny­wać za­da­nia jak naj­le­piej.

Ci­ężko utrzy­mać taką rze­szę lu­dzi tyl­ko z rol­nic­twa. Pra­wie ka­żdy żo­łnierz ma­fii miał prze­cież ro­dzi­nę. Z wy­łu­dza­ny­mi do­ta­cja­mi unij­ny­mi nie po­win­ni­śmy mieć pro­ble­mu do ko­ńca dwa ty­si­ące dwu­dzie­ste­go roku, bo Do­me­ni­co przy­go­to­wał od­po­wied­nie wnio­ski na całą per­spek­ty­wę. Dla mnie to była czar­na ma­gia, ale z tego, co zro­zu­mia­łem, do­pie­ro za po­nad rok będzie­my po­trze­bo­wa­li ko­goś, kto się na tym zna. Mia­łem na­dzie­ję, że do tego cza­su don Lu­cia­no wró­ci i się tym zaj­mie.

Ja by­łem tyl­ko rol­ni­kiem. Od dziec­ka wy­cho­wa­łem się z bro­nią i nie mia­łem pro­ble­mu z jej uży­ciem, ale szyb­ko za­uwa­ży­łem, że zu­pe­łnie ina­czej wy­ko­nu­je się roz­ka­zy, a ina­czej czu­je się czło­wiek, któ­ry je wy­da­je. Te­raz te dzia­ła­nia ob­ci­ąża­ły mnie. Wie­dzia­łem, że Do­me­ni­co pla­no­wał prze­kszta­łce­nie dzia­łal­no­ści Ro­dzi­ny w same le­gal­ne in­te­re­sy, ale nie zdążył tego zro­bić, a ja nie umia­łem. Do tego był po­trzeb­ny jego umy­sł.

Do­me­ni­co… spo­tka­my się jesz­cze kie­dyś?

Cza­sem my­śla­łem o przy­ja­cie­lu. By­łem cie­kaw, gdzie jest i czy jego oj­ciec to wie. Ni­cze­go nie bra­ko­wa­ło mi tak, jak tej pew­no­ści, że on za­wsze przy mnie będzie. Mia­łem ją, od kie­dy go po­zna­łem, a było to po­nad dwa­dzie­ścia trzy lata temu. Przez dwie trze­cie ży­cia był mi jak brat.

Wró­ci­łem do domu w Ar­fu­so. Na spo­tka­nie wy­bie­gli mi Fa­bri­zio i Pa­tri­zia, mój sied­mio­let­ni syn i pi­ęcio­let­nia cór­ka. W domu cze­ka­ła na mnie żona z na­szym naj­młod­szym dziec­kiem, ośmio­mie­si­ęcz­nym Vit­to­riem. Gdy­bym nie uro­dził się w tej części Ka­la­brii, w ta­kiej ro­dzi­nie, pew­nie by­łbym zwy­czaj­nym rol­ni­kiem, szczęśli­wym mężem i oj­cem, a tak mia­łem z tyłu gło­wy, że mu­szę chro­nić swo­ją ro­dzi­nę. Wie­dzia­łem, że przy­ro­da nie zno­si pró­żni. Tak jak na pu­stej zie­mi wy­ra­sta­ły chwa­sty, tak w miej­scu, któ­re zwol­ni­ła ‘Ndràn­ghe­ta, jak grzy­by po desz­czu wy­ra­sta­ły te­raz inne or­ga­ni­za­cje prze­stęp­cze. Do­pó­ki żyje don Lu­cia­no, inni bali się jaw­nie wtrącać w na­sze in­te­re­sy, ale wie­dzia­łem, że w ko­ńcu do nich do­trze, że ja nie je­stem taki jak Do­me­ni­co. Nie mam jego cha­rak­te­ru ani cha­ry­zmy

Je­stem tyl­ko… Lu­igim.

Arfuso, wrzesień 2019

– Lu­igi, ktoś do cie­bie, ko­cha­nie! – Głos mo­jej żony Rosy usły­sza­łem już z pola.

Trze­ba było jej przy­znać, że umia­ła mnie za­wo­łać tak, bym na pew­no usły­szał. Cza­sem ten jej do­no­śny głos dzia­łał na mnie dra­żni­ąco, ale zda­rza­ło się, że pęka­łem z dumy, na przy­kład kie­dy na­praw­dę gło­śno oznaj­mia­ła mi swo­ją przy­jem­no­ść w sy­pial­ni. By­li­śmy ra­zem od dzie­si­ęciu lat i ucho­dzi­li­śmy za uda­ne ma­łże­ństwo. Nie, nie tyl­ko ucho­dzi­li­śmy. My by­li­śmy jak dwie po­łów­ki tego sa­me­go po­mi­do­ra, złączo­ne jak trze­ba. Obo­je wy­cho­wa­li­śmy się na ka­la­bryj­skiej wsi i ro­zu­mie­li­śmy się do­sko­na­le. Je­dy­ny pro­blem był w tym, że Rosa nie wie­dzia­ła o mnie wszyst­kie­go, a je­dy­nie tyle, co wi­ęk­szo­ść ko­biet wy­cho­wa­nych w po­łu­dnio­wej Ka­la­brii. Że mężczy­źni mają ja­kieś „in­te­re­sy”. Nie mo­głem jej po­wie­dzieć, że zo­sta­łem capo w za­stęp­stwie Bu­scet­ty. A ra­czej mo­głem, ale nie chcia­łem. To nie było na za­wsze, a w ten spo­sób po­zo­sta­wa­ła bez­piecz­na. Gdy­by kto­kol­wiek py­tał, nie mo­gła­by mu ni­cze­go wy­ja­wić.

– Już je­stem, ko­cha­nie – od­po­wie­dzia­łem, wcho­dząc do domu od stro­ny ogro­du. – Co się sta­ło?

– Przy­je­chał ja­kiś chło­pak. Twier­dzi, że jest two­im bra­tem… – oznaj­mi­ła, a mnie wło­sy zje­ży­ły się na gło­wie.

Dziewiętnaście lat wcześniej, Arfuso, listopad 2000

– Tak będzie dla nie­go le­piej, Lu­igi. – Usły­sza­łem głos ciot­ki, któ­ra pa­ko­wa­ła rze­czy mo­je­go młod­sze­go bra­cisz­ka. Do­pie­ro sko­ńczył trzy lat­ka.

– Nie za­bie­raj­cie mi go – pro­si­łem ze łza­mi w oczach. – Mam tyl­ko jego.