Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Czy szczęście jest nam dane na zawsze?
Dominik, znany kiedyś jako Zły, postanowił zostać uczciwym obywatelem. Jest szczęśliwy z ukochaną kobietą i ich dzieckiem. Brakuje mu tylko ojca i przyjaciela: jedynych osób z dawnego życia, które wiedzą, że to nie jego ciało kryje grób podpisany „Domenico Buscetta”.
Tymczasem w Rzymie poznaje się dwójka młodych ludzi, którzy od początku mają się ku sobie. Wiele ich łączy, ale nie wiedzą, jak wiele też dzieli. Miłość rozwija się tam, gdzie nie powinno jej być, wyrasta jak roślina na skałach – uparcie i pomimo przeciwności.
Jednak przeszłość nie pozwala tak łatwo o sobie zapomnieć... W Południowej Kalabrii ktoś szykuje się do zemsty i chce do tego wykorzystać niewinnych. Don Luciano zaczyna chorować i trafia na leczenie do stolicy. Musi komuś przekazać władzę.
Czy w obliczu zagrożenia najbliższych Domenico odrodzi się jako Zły?
***
Czasami śni mi się dawne życie. Włochy, Kalabria, pomidory… Nasza farma w Bruzzese, ojciec… Mój tata. Tak za nim tęsknię, a wiem, że najprawdopodobniej więcej go nie zobaczę. Tylko dzięki niemu jestem tym, kim jestem. Dzięki niemu mogłem odejść, zacząć nowe życie.
Matka ‘Ndràngheta nie wybacza, a ja jestem jej winien swoją śmierć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright ©2024 by Helena Leblanc
Copyright ©2024 by Litera Inventa
Wydanie pierwsze, 2024
Redakcja: Agata Bogusławska
Pierwsza korekta: Joanna Krystyna Radosz
Druga korekta: Renata Nowak
Skład, łamanie, przygotowanie ebooka: Michał Bogdański
Projekt okładki: Agnieszka Makowska
Źródło obrazu: pixabay.com (lassaffa)
ISBN: 978-83-67355-11-7
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej fragmenty nie mogą być przedrukowywane ani w żaden inny sposób reprodukowane lub odczytywane w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody autora lub wydawcy.
© All rights reserved
studio_litera.inventa@outlook.com
Czasami śni mi się dawne życie. Włochy, Kalabria, pomidory… Nasza farma w Bruzzese, ojciec… Mój tata. Tak za nim tęsknię, a wiem, że najprawdopodobniej więcej go nie zobaczę. Tylko dzięki niemu jestem tym, kim jestem. Dzięki niemu mogłem odejść, zacząć nowe życie. Matka ‘Ndràngheta nie wybacza, a ja jestem jej winien swoją śmierć.
Właśnie. Mafia, Rodzina. Porachunki, morderstwa, ciągłe zagrożenie. Czasem przed oczami przelatują mi wszyscy ludzie, których pozbawiłem życia. Nie byłem tylko trybikiem w tej machinie, to ja pociągałem za sznurki. To moja odpowiedzialność… Nie zmniejsza jej wcale fakt, że dzięki mnie po tym świecie chodzi kilku skurwieli mniej. Zawsze najważniejszy był interes Rodziny. Pilnowałem go, aż okazało się, że dłużej nie potrafię. Gdyby nie tata i Luigi, już dawno bym nie żył, ale to wcale nie oznacza, że życie darowano mi na zawsze.
Często budzę się w nocy przerażony, spocony, ze zbyt szybko bijącym sercem i nadmiarem adrenaliny, ale wtedy widzę ten cud leżący obok mnie i się uspokajam.
Jestem w domu, jestem bezpieczny. To był tylko zły sen.
Iga mruczy, przysuwa się do mnie. Duży, okrągły brzuszek powoduje, że woli przytulić się do mnie plecami, więc obejmuję ją, po czym wtulam nos w jej włosy. Wdycham jej zapach, całuję ją w szyję, delikatnie łapię za wielkie piersi, do których ciągle nie mogę się przyzwyczaić, i ściskam z nadmiaru emocji.
Po co kobietom w ciąży takie piersi? Przecież to jawna prowokacja…
Zwykle kiedy Iga się budzi, kocham się z nią. Jeśli woli spać dalej, ja też próbuję zasnąć. Znajduję się w moim małym, prywatnym niebie i nikomu nic do tego.
Ja, Domenico Buscetta, niegdyś znany jako Il Male, Zły, były boss ‘Ndrànghety, jeszcze rok temu najpotężniejszej kalabryjskiej mafii, jestem teraz zwykłym facetem zakochanym w swojej kobiecie. Dominik Kasztelan, który zniknął z Polski prawie dwadzieścia cztery lata temu, dostał teraz drugą szansę i zupełnie nowe życie. Zamierzam z tej szansy skorzystać!
Czy stałem się dobrym człowiekiem? A czym jest dobro? To tylko jedna z kategorii filozoficznych, przeciwieństwo zła – takiej samej kategorii. Kant mówił, że prawo moralne jest w każdym z nas. Cóż… ja nie mam sobie nic do zarzucenia. Zostawiłem przeszłość za sobą. Moja rodzina jest dla mnie najważniejsza, poza tym obiecałem Idze, że stanę się uczciwym i prawym obywatelem, żeby ona, oficer policji, nie musiała się mnie wstydzić. I tak będzie.
Moja ukochana to superbohaterka stojąca na straży prawa i porządku, a ja jestem tylko zakochanym facetem. Będziemy mieli dziecko… Za domem mam sady jabłkowe. Może nie przynoszą ogromnych zysków, ale dają dotację rolną z Unii Europejskiej i możliwość powolnego prania brudnych pieniędzy, które przywiozłem ze sobą. Mojej rodzinie niczego nie zabraknie.
– Kocham cię, Igo. Wyjdziesz za mnie? – pytam w niedzielę rano, kiedy moja kobieta otwiera oczy.
Uśmiecha się do mnie.
– Ja też cię kocham, Dominiku – odpowiada. – Zgoda, ale dopiero jak urodzi się dziecko.
No cóż, nie mogę z nią polemizować. Muszę się pogodzić z jej decyzją. Dla mnie najważniejsze, że powiedziała „tak”.
Nie wiemy, jakiej płci będzie nasze maleństwo. To ma być niespodzianka.
Iga wzięła zwolnienie lekarskie z pracy już od następnego tygodnia po naszym walentynkowym spotkaniu we Wrocławiu. Zaufała mi przynajmniej w tej kwestii. Ja przecież tylko chciałem ją chronić, a praca w policji kryminalnej nie jest odpowiednia dla ciężarnej kobiety. Nawet jeśli niebezpieczeństwo w biurze jest mniejsze niż na akcjach, ciągle zostaje stres. Chciałem uchronić moją ukochaną i nasze maleństwo przed całym złem tego świata. Poza tym potrzebowaliśmy dużo czasu, żeby odbudować naszą relację, którą oboje zaburzyliśmy kłamstwami i niedopowiedzeniami. Czekały nas pełne wyzwań miesiące.
Kiedy skończyłem remont domu, przynajmniej w środku, Iga zgodziła się wynająć swoje mieszkanie we Wrocławiu i przeprowadzić do mnie na wieś. W końcu mogłem mieć ukochaną kobietę cały czas przy sobie.
Zająłem się też sadem, żeby zaczął przynosić jakieś zyski. Może wiele brakowało mi do tytułu mistrza rolnictwa, ale całkiem zielony też nie byłem, w końcu wychowałem się na farmie pomidorowej. Wiedziałem co nieco o nawożeniu, ochronie roślin, przycinaniu gałęzi i liści w celu lepszego nasłonecznienia owoców. Zacząłem się dokształcać w lokalnym kółku rolniczym, gdzie przyjęli mnie jak swojego.
Kurczę, tata byłby ze mnie taki dumny – myślałem. Zawsze chciał, żebym był porządnym człowiekiem i zarabiał na życie pracą własnych rąk. A on jest najlepszym rolnikiem, jakiego znam.
Iga cieszyła się, że znalazłem sobie uczciwe zajęcie, a ja nie zamierzałem wyprowadzać jej z błędu co do prawdziwego pochodzenia moich pieniędzy, które przecież dostałem od ojca za pośrednictwem Luigiego. Żyliśmy skromnie, nie rzucając się w oczy, ale też niczego nam nie brakowało. I o to chodziło.
Moja ukochana kobieta nosiła w sobie nasze dziecko i bardzo dobrze znosiła ciążę. Chodziłem z nią na badania do lekarza, żeby zobaczyć tego małego ludzika i usłyszeć, jak bije mu serce. To niesamowite uczucie. Ustaliliśmy, że nie będziemy podglądać płci dziecka przed urodzeniem. Zresztą maleństwo wcale nie chciało się pokazać.
Zostałem ojcem. Tak, byłem przy porodzie. Może i zrobił się ze mnie mięczak, ale takiego wydarzenia nie mogłem opuścić. Iga, jak to ona, spisała się bardzo dzielnie. Widziałem, że ją boli, ale nie okazywała żadnych negatywnych emocji. Wtedy pomyślałem – nie pierwszy raz zresztą, od kiedy ją znam – że to ona z nas dwojga jest odważniejsza. W sumie zawsze tak było. To ona uratowała mi życie, kiedy byliśmy jeszcze dziećmi… A teraz moja bohaterka Iga urodziła nasze dziecko.
Nawet nie wyobrażałem sobie, ile to emocji i jakie niesamowite uczucie przywitać na świecie nowego człowieka, dopóki położna nie kazała mi przeciąć pępowiny. Wtedy zrobiło mi się słabo.
Usłyszałem tylko, jak Iga mówi cicho:
– Nie musisz, Dominik.
– Ale chcę – odpowiedziałem dzielnie i wziąłem się w garść.
Iga uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek widziałem ją taką zmęczoną, ale uśmiech nie znikał jej z twarzy.
– Chce pan ją potrzymać? – Usłyszałem głos położnej, która zdążyła już zważyć i zmierzyć naszą córkę, założyć bransoletki na jej maleńką rączkę i nóżkę, i zawinąć dzidzię w pieluszkę.
Oczywiście, że chciałem. To była moja córka. Urodziła ją kobieta mojego życia. Zbytek szczęścia jak dla takiego porąbanego gangstera jak ja… Przepraszam – byłego gangstera.
Rzuciłem okiem na Igę. Chyba zasnęła. Musiała być naprawdę zmęczona.
– Naturalnie, że chcę – odpowiedziałem położnej i wziąłem od niej dziecko.
Kruszynka była tak maleńka, że całe jej ciałko mieściło się na moim przedramieniu, a główka w dłoni, ale nigdy wcześniej nie pomyślałem, że mógłbym kogoś aż tak bardzo kochać tylko dlatego, że jest. Jasne, kochałem rodziców, babcię i dziadka też, byłem do szaleństwa zakochany w Idze, ale miłość ojca do córki to coś całkiem innego, co właśnie odkryłem.
– Witaj na świecie, moja księżniczko Agnieszko. Tatuś cię kocha, wiesz? – powiedziałem i usłyszałem chichot Igi.
– Naprawdę tak chcesz ją nazwać? Nie będzie Dominiki?
– Oczywiście. Nie możesz mi zabronić, umówiliśmy się – przypomniałem jej.
Rzeczywiście tak było. Ustaliliśmy z Igą, że ona wybierze imię dla chłopca, a ja dla dziewczynki. Nawet przez chwilę nie rozważałem innego imienia niż to po mojej mamie. Zresztą Agnieszka okazała się do niej bardzo podobna. Niesamowite są te geny, prawda?
Żałowałem, że mama i tata nie mogą jej zobaczyć. Mama nie żyła już od dwudziestu trzech lat, a tata… nie mógł w żaden sposób zdradzić, że żyję, że pomógł mi uciec. Zastąpił mnie na stanowisku capo ‘Ndrànghety. Przyjął na siebie obowiązek, którego ja nigdy nie chciałem, żeby mnie ratować. Tak naprawdę od października zeszłego roku nie wiedziałem, co się z nim dzieje. Jedyne informacje, jakie docierały do mnie z Włoch, to wiadomości w telewizji i Internecie. Jedna wielka propaganda i koszmarna ściema. Czasem, oglądając włoską telewizję, miałem wrażenie, że wykupiła ją mafia, i żałowałem, że sam na to nie wpadłem, kiedy jeszcze byłem capo. Media byłyby wtedy w rękach mojej Rodziny, a nie tych idiotów. Nie żeby z polską telewizją było lepiej… ale tu nie miałem takich możliwości jak kiedyś we Włoszech.
Tak więc brak rodziców był jedyną niedogodnością. Musiałem obejść się bez taty, bo przecież nie mogłem już nigdy pojechać do Włoch, a tutaj toczyło się teraz prawdziwe życie. Moje nowe życie.
Patrząc w niebieskie oczka Agnieszki Lucji, czułem, jak zalewa mnie miłość, czułość, troska i trochę też… ogarnia strach. Strach przed tym, że kiedyś nie będę umiał jej ochronić. Czasem nazywałem ją w myślach Agnese Lucia Buscetta, ale nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Postanowiłem, że moja córeczka nigdy nie zostanie mafijną księżniczką. Nikt nie będzie układał jej życia, a przede wszystkim nikt jej nie zagrozi, bo wtedy miałby do czynienia ze mną, a ja obiecałem Idze, że stanę się lepszy.
Choć przecież wcale nie chciałem być dobry dla złych ludzi.
Agnieszka skończyła trzy tygodnie, a ja przypomniałem sobie o czymś, co miałem zrobić, kiedy się urodzi… Wiedziałem, że Iga nie będzie przekonana i przyjdzie mi użyć mnóstwa perswazji, żeby się zgodziła, ale bardzo mi na tym zależało.
Miałem ograniczone możliwości. Jak można przekonać do czegoś kobietę, która jest trzy tygodnie po porodzie, więc nie można się z nią kochać, która jest niewyspana, ma huśtawki hormonalne, baby blues i której piersi służą głównie do karmienia noworodka? Znając charakter Igi, musiałem wymyślić coś, z czym nie mogłaby dyskutować.
Piątego lipca, w piątek wieczorem, kiedy Iga odłożyła nakarmioną i śpiącą córeczkę do łóżeczka, ubrałem się cały na czarno, bo wiedziałem, że taki jej się najbardziej podobam, i zaprosiłem ją na kolację, którą sam przygotowałem.
– Dominiku, czy ty próbujesz mnie do czegoś namówić ? – spytała Iga, która, jak widać, bezbłędnie zorientowała się w moich manipulacyjnych planach.
Kurczę, jak ona mnie zna…
Rżnąłem jednak głupa, udając, że zupełnie nie wiem, o co jej chodzi.
Ja miałbym ją namawiać? Ja? Namawiać? Czy nie jestem facetem, o którym marzy każda kobieta?
– Nie, a dlaczego tak myślisz?
– Może dlatego, że odstawiłeś się na czarno, a wiesz, jak mnie to kręci – odparła, ciągle podejrzliwie na mnie patrząc. – Wiesz przecież, draniu, że muszę wytrzymać bez seksu jeszcze prawie trzy tygodnie, więc wyjaśnij mi, z łaski swojej, o co chodzi. Byle szybko!
Kurwa, chcę się ożenić z detektywem… Po co mi to? – przemknęło mi przez myśl, ale zaraz pomyślałem też: Przecież to moja Iga. Od zawsze wiem, jaka ona jest, i właśnie to najbardziej mnie w niej pociąga. To jednocześnie moja pułapka i nagroda.
– Kochanie, zjedz ze mną kolację, którą dla nas przygotowałem, i daj mi wszystko wyjaśnić w moim własnym tempie i według zaplanowanego scenariusza – poprosiłem.
– Scenariusz? – Brwi Igi poszybowały w górę. – Co to ma, do cholery, znaczyć? Czy ty coś kombinujesz, Dominiku?
– Iguś, źle się wyraziłem. Po prostu zaplanowałem sobie coś…
Domenico, weź się w garść. Przecież ona nie da ci dojść do słowa. Spycha cię do defensywy. Kto tu jest w końcu facetem? – próbowałem się zmotywować.
– To wyraź się dobrze – odburknęła, ciągle wkurzona, a może nawet coraz bardziej wkurzona.
Tego było za wiele.
– Posłuchaj, jędzo ty moja – odpowiedziałem, po czym złapałem ją za ramiona i posadziłem na krześle. Najpierw pocałowałem ją w usta, a potem zmusiłem, żeby popatrzyła mi w oczy. – Zjesz ze mną kolację i wtedy pogadamy, jasne? Nie przekonasz mnie, żebym podszedł do ciebie z kijem. – Nawiązałem do naszej ulubionej „przekomarzanki” z czasów, kiedy oboje mieliśmy po siedemnaście lat. – Wiem, co to znaczy, że mam odczekać sześć tygodni po porodzie, nie martw się – dodałem.
Choć szczerze mówiąc to właśnie wtedy, kiedy była taka pyskata, budził się we mnie zwierz. Kochałem tę kobietę całym sobą i pożądałem jej jak nikogo innego. Chciałem ją mieć. Bardzo chciałem. Nie zamierzałem jednak zrobić jej krzywdy.
– Nie prowokuj mnie więc. Możemy już zjeść?
– Możemy. Co dobrego zrobiłeś?
– Frittatę, bruschetty na patelni i sałatkę z pomidorów z mozzarellą. Pomidory nie smakują tak samo jak w domu, ale trudno… – westchnąłem.
– Kochanie. – Oczy Igi zrobiły się czujne. – Czy ty chcesz mi w ten sposób powiedzieć, że tęsknisz za domem i żałujesz swojej decyzji?
Jezuniu, skąd ona bierze takie pomysły?
– Nie, Iguś – odparłem bez wahania. – Próbuję ci powiedzieć, że ty jesteś moim domem i nigdy tego nie pożałuję. Chciałem ci powiedzieć coś więcej… ale najpierw zjedz.
– Dobrze. – Iga wydawała się chwilowo uspokojona, ale od czasu do czasu rzucała mi pytające spojrzenie.
Kolacja wyszła smaczna, nawet jeśli pomidory pochodziły ze szklarni w Holandii, a nie z Włoch, a polskich gruntowych jeszcze nie było. Nic nie mogło mi popsuć tego wieczoru. W końcu zacząłem się cieszyć tą chwilą we dwoje z Igą. Jedliśmy, przekomarzaliśmy się, dyskutowaliśmy o tym, jak urządzimy dom i ogród, żartowaliśmy sobie z reakcji brata Igi na nasz „powtórny związek”.
Rzeczywiście, Irek Musiał chciał obić mi gębę, kiedy przyjechał bez zapowiedzi do Igi i zastał mnie w jej mieszkaniu. Moja kobieta praktycznie zasłoniła mnie własnym ciałem, chcąc odgrodzić mnie od swojego brata, żeby żadnej ze stron nie przyszło do głowy się z nią przepychać i żeby nie doszło do rękoczynów. Trudno było mu się jednak dziwić. Irek myślał, że zostawiłem Igę, kiedy mieliśmy osiemnaście lat, i w sumie rzeczywiście tak było. Jak się ostatecznie okazało, z powodu koszmarnego nieporozumienia, ale jednak. Miał prawo obwiniać mnie o to, jak Iga się wtedy czuła. Ale teraz? Oboje byliśmy dorosłymi ludźmi po trzydziestce, więc nie zamierzałem się z niczego tłumaczyć bratu mojej kobiety.
Irek uznał jednak, że znowu chcę namieszać w głowie jego siostry i od tamtej pory ze sobą nie rozmawialiśmy.
Izabela potraktowała mnie lepiej niż brat, ale też była ostrożna. Jak powiedziała: „Facet, który pojawia się znikąd, kiedy jego partnerka jest w szóstym miesiącu ciąży, wydaje się co najmniej podejrzany”. Iza jednak, w przeciwieństwie do Irka, dała mi szansę i kiedy wprowadziliśmy się z Igą do wyremontowanego domu, zaczęła regularnie nas odwiedzać. Na szczęście nie pamiętała mnie z Włoch. Musiała całkowicie wyprzeć z pamięci tamte wydarzenia. Dla mnie to akurat dobrze.
Co do rodziców Igi – oni nie pamiętali mnie nawet z młodości. Zresztą który rodzic kojarzy chłopaka czy dziewczynę swojego nastoletniego dziecka? Ostatecznie ucieszyli się, że ich pierwsze wnuczątko jednak będzie miało ojca, a waleczna Iga jakieś oparcie, choć – Bogiem a prawdą – Iga nigdy nie potrzebowała oparcia. To ja potrzebowałem jej bardziej niż ona mnie.
Nawet najlepsze jedzenie i najbardziej beztroskie chwile kiedyś się kończą. Po kolacji Iga znowu zrobiła tę minę z gatunku „przesłuchanie” i przewiercała mnie wzrokiem. Z miejsca się spociłem. Nie lubiłem, kiedy wychodził z niej glina. Miałem wrażenie, że jej bystry umysł detektywa analizuje mnie na wylot i odczytuje moje najskrytsze myśli.
– O czym chciałeś porozmawiać? – spytała.
– O nas, skarbie – odparłem.
– I tylko dlatego ubrałeś się w te seksowne czarne ciuchy i zrobiłeś nam włoską kolację? – nie dowierzała.
– Nie tylko dlatego. Iguś, pamiętasz, że jak byłaś jeszcze w ciąży, zadałem ci jedno pytanie…? – Zawahałem się. To było głupie. Pewnie zadałem jej wtedy mnóstwo pytań. – Chodzi mi o to jedno szczególne – wyjaśniłem, klękając przed nią na jedno kolano.
Wyjąłem z kieszeni pierścionek, który kupiłem jeszcze przed urodzeniem się Agnieszki. Był złoty, piękne zdobiony, ale bez kamienia. Dokładnie taki, jakie lubiła Iga.
– Czy teraz za mnie wyjdziesz? – spytałem, patrząc na jej twarz, przez którą przebiegły nagle różne emocje: od zaskoczenia i przerażenia, przez niedowierzanie, aż po radość.
Kiedy się uśmiechnęła, już wiedziałem, że wygrałem to starcie.
– Wstawaj, Dominik! – Usłyszałem i zamarłem.
– Słucham?
Moja mina musiała być naprawdę żałosna, bo Iga nagle zaczęła się śmiać. Chichrała się tak, że prawie spadła z krzesła.
Boże, co ta kobieta ze mną robi? Ratuj, bo się tu zaraz rozpłaczę i diabli wezmą mój męski, mroczny image…
Śmiałam się jak głupia. Nie mogłam przestać. Wiem, to było absurdalne i niegrzeczne z mojej strony, ale obawiałam się, że jemu chodziło o coś zupełnie innego. Mój facet się postarał, przygotował kolację, ubrał się tak, żeby mi się podobać, ale ja umierałam ze strachu, że mi teraz powie: „to była pomyłka…”. Kiedy jednak usłyszałam jego pytanie i uświadomiłam sobie, że on naprawdę nie jest pewien mojej odpowiedzi, przestałam się stresować, bo to mnie jakoś tak… rozbawiło.
W moich oczach zaraz pojawiły się łzy. Cholera wie, czy z powodu przebytego stresu, czy jednak tylko ze szczęścia.
Kurczę, jednak pytanie o rękę kobiety, która ma huśtawki hormonalne po porodzie, nie jest dobrym pomysłem. Biedny Dominik…
– Ale… jak to? – Mina mojego faceta była coraz głupsza. – Igo?
– Wstań – powtórzyłam, próbując zapanować nad śmiechem i łzami jednocześnie. W końcu mi się to udało.
Dominik podniósł się, nie spuszczając ze mnie wzroku. Miał minę, jakby go ktoś prowadził na skazanie.
Też wstałam i stanęłam na wprost niego.
– I… – zaczął Dominik, ale przerwałam mu, kładąc dwa palce na jego ustach.
– Ciii… Nic nie mów, kochanie. Teraz ja – oznajmiłam, wyciągając prawą rękę w jego kierunku. – Poproszę o mój pierścionek.
– Znaczy…
– Nie skończyłam jeszcze, skarbie – upomniałam go.
Nadal był zmieszany, ale powoli się rozpogadzał, wkładając pierścionek na mój palec serdeczny. Z rozmiarem trafił, więc pewnie mierzył mi palec ukradkiem, jak spałam.
– Tak, chcę być twoją żoną. Miałeś jakieś wątpliwości? – spytałam.
– No, trochę…
– Głuptasie… przecież ja cię kocham. Poza tym umówiliśmy się, że weźmiemy ślub, kiedy urodzi się dziecko, prawda? Ale mnie dzisiaj zestresowałeś…
– Ja ciebie? – Dominik najwyraźniej nie wierzył w to, co usłyszał.
– Tak. Nie miałam pojęcia, że zadałeś sobie tyle trudu, żeby poprosić mnie o rękę – zaśmiałam się. – Bałam się, że próbowałeś mi w ten sposób powiedzieć, że chcesz wrócić do Włoch… – westchnęłam.
Zrobił wielkie oczy, jakby dopiero do niego dotarło, skąd mój śmiech i łzy.
– Kochanie… – Narzeczony przyciągnął mnie do siebie i mocno przytulił. – Ty i Agnieszka jesteście dla mnie najważniejsze na świecie. Nigdzie bym się bez was nie ruszył, chociaż… żal mi trochę, że tata nie może zobaczyć swojej wnuczki – przyznał po chwili.
– Wiem, kochany – westchnęłam i przytuliłam się do niego mocniej, żeby poczuł moje wsparcie. – Myślę jednak, że on nie pozwoliłby ci tak ryzykować. Ja też na to nie pozwolę. No i lepiej, żeby nikt z ‘Ndrànghety nie dowiedział się o istnieniu naszej córeczki, prawda?
– To nie podlega dyskusji – potwierdził. – Agusia jest naszym największym skarbem. Nikt się o niej nie dowie. Nigdy nie będzie mafijną księżniczką – obiecał mi.
– A ty jak się czujesz jako uczciwy obywatel? Nie brakuje ci dawnego życia?
– Nie brakuje, Iguś.
– Mam nadzieję, że powiesz mi, jeśli to się zmieni.
– Nie zmieni się – zapewnił. – Wiesz o wszystkim, co mnie dotyczy, i tak już zostanie. Zresztą, pani detektyw, bądźmy szczerzy – zachichotał – przed tobą nic się nie ukryje. Znasz mnie na wylot.
– Ty mnie też – musiałam przyznać, choć niechętnie.
Mieszkaliśmy razem kilka miesięcy, a miałam wrażenie, że znamy się całe życie. Chociaż… w sumie tak właśnie było. Przecież spotkaliśmy się i pokochaliśmy jako dzieciaki. Gdyby nie ta durna pomyłka, pewnie poszlibyśmy razem na studia i od wielu lat bylibyśmy nierozłączni, choć nie wiadomo, jak wtedy ułożyłyby się sprawy Dominika z mafią. Teraz uważali go za zmarłego, więc miał spokój, ale bałam się, że to nie koniec naszych problemów. Może dlatego zareagowałam tak nerwowo na myśl, że on mógłby chcieć tam wrócić. Byłam w nim beznadziejnie zakochana, taka prawda.
Od kiedy okazało się, że Dominik nie tylko żyje, lecz także przemierzył pół Europy, żeby zmylić ewentualne pościgi i w końcu trafić do mnie, zrozumiałam, że nie potrafiłabym bez niego żyć. Nieważne, że był głową najgroźniejszej rodziny mafijnej we Włoszech. Nie myślałam już o tym, ilu ludzi przez niego cierpiało i jakie krzywdy wyrządził, pominąwszy fakt, że okradał swój kraj i obracał nielegalnymi miliardami euro. Nic nie miało znaczenia, odkąd ujrzałam go żywego, całego i zdrowego po tym, jak rozpaczałam przez kilka miesięcy, gdy myślałam, że już nigdy więcej go nie zobaczę. Jego „zmienię się dla ciebie” brzmiało w moich uszach jak najpiękniejsza melodia. Uwierzyłam w nią, bo chciałam.
– Odpłynęłaś, kochanie – zauważył Dominik, ciągle mnie do siebie tuląc.
– Nie myślałam o niczym szczególnym. Chyba jestem już troszkę zmęczona – skłamałam bez zająknięcia, nie chcąc przyznawać się do swoich myśli. – Wolałabym się położyć, bo Aga pewnie będzie mnie w nocy męczyła – dodałam dla wyjaśnienia.
To akurat była już prawda. Mała budziła się na jedzenie co trzy godziny w dzień i w nocy. Miałam jeszcze chwilę, żeby wziąć prysznic, a potem czekało mnie następne karmienie przed pierwszym snem.
– Tak… doba matki noworodka nie dzieli się na dzień i noc, tylko na pory snu i karmienia… – poskarżyłam się.
– Wiem, że na razie w niewielu rzeczach mogę ci pomóc, ale gdybyś potrzebowała czegokolwiek, obudź mnie – przypomniał.
– Dziękuję, kochanie.
Zanim Dominik się odsunął, pocałował mnie jeszcze w usta, starając się zrobić to czule, co jednak nie za bardzo mu wyszło. Kiedy oddałam pocałunek, pogłębił go. Zrobiło się namiętnie. Poczułam, że on ledwo panuje nad swoim podnieceniem, ale po chwili oderwał się od moich ust i odsunął delikatnie.
– Przepraszam, kochana, poniosło mnie troszkę… – westchnął.
– Nie przepraszaj za to, że mnie kochasz i pragniesz. – Uśmiechnęłam się do niego. – Ale lepiej nie idź za mną do łazienki. – Zachichotałam mimowolnie i wcale nie specjalnie zakołysałam biodrami.
– Masz rację, nie pójdę, to nie byłby najlepszy pomysł – przyznał, choć po jego oczach widziałam, że przeszło mu to przez myśl.
Nie mieliśmy jednak wyboru, więc lepiej było nie prowokować się nawzajem.
Wzięłam szybki prysznic i w totalnie nieseksownej piżamie matki karmiącej ruszyłam do sypialni. Dominik poszedł się kąpać. Agusia jeszcze spała, a ja przyjrzałam się sobie w lustrze. Wyglądałam jak normalna kobieta trzy tygodnie po porodzie. Naprawdę nic szczególnego. Wielkie i ciężkie od mleka piersi, lekko rozciągnięta skóra na brzuchu…
Co ten Dominik we mnie widzi? – przemknęło mi przez myśl.
W tym momencie jednak usłyszałam, że córka się przebudziła, więc zajęłam się nią, a nie zastanawianiem się nad własnym niezadowalającym wyglądem.
Dominik spędził w łazience tyle czasu, że zdążyłam nakarmić Agusię i znowu ją uśpić. Wszedł do sypialni akurat wtedy, kiedy odkładałam ją do łóżeczka. Podszedł do mnie cicho i delikatnie objął od tyłu, a potem zanurzył nos w moich włosach, żeby móc wdychać ich zapach.
– Kocham cię, jędzo ty moja – szepnął mi wprost do ucha.
Poczułam przyjemny dreszcz i jęknęłam, wypuszczając powietrze.
– Widzę, że działam na ciebie tak, jak ty na mnie – mruknął zadowolony, kierując nas w stronę łóżka.
– Pewnie, że tak – przyznałam. – Co robiłeś tak długo w łazience? – Nie mogłam powstrzymać się od zadania tego pytania, choć doskonale wiedziałam, co robił… Miałam nawet ochotę mu w tym pomóc.
– Rozmyślałem o tym, jak przejąć władzę nad światem… za pomocą jabłek – zaśmiał się cicho, żeby nie obudzić naszej córeczki. – Może przerobię je na sok?
Zdusiłam chichot.
Kocham cię, mój dobry złoczyńco – pomyślałam.
– Dobranoc, kochanie – powiedziałam jednak, układając się do snu na jego ramieniu.
– Dobranoc, kochanie. – Usłyszałam odpowiedź, a potem poczułam delikatny pocałunek na czole.
Odpłynęłam od razu.
To był trzynasty czerwca. Przebudziłem się rano, pełen dziwnych przeczuć. Nie wiem czemu, ale w nocy miałem zagadkowy sen.
Widziałem mojego syna, i to w towarzystwie jego matki. We śnie był tak młody jak wtedy, gdy zobaczyłem go pierwszy raz. Wyglądał jak dwunastolatek, a jednak mówił i zachowywał się jak dorosły.
„Tato, co poczułeś, kiedy dowiedziałeś się, że jesteś ojcem?”, spytał synek. „Niewyobrażalną dumę”, odpowiedziałem mu zgodnie z prawdą. Co z tego, że oprócz dumy poczułem też strach, że mnie nie pokocha, i żal, że nie było mnie przy nim w najważniejszych pierwszych latach jego życia? „Tato, ja też jestem tatą”, usłyszałem wtedy, a potem Domenico zniknął.
Jestem dziadkiem?
Została tylko Agnieszka. „Co się stało, moja ukochana?”, spytałem. „Czemu przyszłaś dziś do mnie z naszym synem? Czyżby coś mu groziło?” „Nie, wszystko z nim w porządku”, odparła. „Co za ulga… To prawda, że Domenico ma dziecko?” „Tak, mamy wnuczkę”. „Dziękuję, że mi to mówisz, ukochana. To najlepsza wiadomość, jaką dostałem od lat. Właściwie najlepsza, od kiedy się dowiedziałem, że mam syna”. „Przyszłam cię ostrzec, Luciano. Musisz zadbać o siebie”, powiedziała wtedy moja Agnese. „Jak to?”, zdziwiłem się. „Pamiętasz tę klinikę w Rzymie, w której szukałeś dla mnie ratunku? Jedź tam jak najszybciej”, powiedziała i zniknęła.
Wołałem ją jeszcze przez jakiś czas, ale nie pokazała się ponownie.
Rano pamiętałem wszystko. Zawsze tak było, kiedy śniła mi się ona. Czasami do mnie przychodziła, żeby porozmawiać o nas lub o Dominiku, ale częściej robiła to wtedy, kiedy był jeszcze dzieckiem. Nadal pamiętałem, jak syn się ze mnie śmiał, kiedy mu powiedziałem, że rozmawiam z jego mamą… Teraz jednak ukochana przyszła mnie ostrzec. Musiałem jej posłuchać.
Tego samego dnia wezwałem więc do siebie Luigiego Mozzę, mojego zaufanego człowieka i najlepszego przyjaciela mojego syna. Luigi był jednym z nielicznych członków Rodziny, którzy pozostali na wolności. Pewnie dlatego, że nie pełnił żadnej ważnej funkcji i nikt nie traktował go poważnie, może poza Domenikiem. To dzięki synowi wiedziałem, komu mogę zaufać. Luigi nie zawiódł ani mnie, ani jego. Pomógł mi go uratować.
– Słucham, don Luciano? – Luigi skłonił głowę w wyrazie szacunku, witając się ze mną.
Chciał pocałować moją dłoń, ale machnąłem nią i kazałem mu usiąść.
– Mam dla ciebie zadanie, mój młody Mozza. – Uśmiechnąłem się pobłażliwie.
Luigi miał trzydzieści pięć lat, żonę i dzieci, był w wieku mojego syna, ale mnie obaj wydawali się tacy młodzi…
– Jestem na każdy twój rozkaz, don Luciano – zapewnił Luigi.
– Jak to się stało, że tylko my dwaj z naszej Rodziny się ostaliśmy? – spytałem w przypływie nostalgii. – I dlaczego mamy tak niewielu ludzi?
– Myślę, że to dlatego, że Domenico zadbał, aby nic nie łączyło nas z interesami mafii. Żadne konta, pralnie pieniędzy, przykrywki. Dla władzy obaj jesteśmy tylko rolnikami z Południa – zauważył młody Mozza.
– Mądry jest ten mój synek. Tak za nim tęsknię, Luigi…
– Ja też. Ale chyba nie wezwał mnie pan po to, żeby wspominać Domenica?
– Nie, Luigi, masz rację. Będę musiał wyjechać na jakiś czas…
– Jak to?
– Mozza, nie przerywaj z łaski swojej – zirytowałem się, ale on tylko zachichotał. – To cię bawi?
– Tak, bo to samo mówił mi Domenico, kiedy wchodziłem mu w słowo. Nie zwróciłem wcześniej uwagi na to, jak bardzo jest do pana podobny.
Puściłem ten komentarz mimo uszu. Doskonale wiedziałem, że tak było.
– Tak więc będę musiał wyjechać i ktoś powinien nadzorować pracę na mojej farmie – kontynuowałem.
– Ale wróci pan, don Luciano?
– Mam nadzieję, mój drogi, mam nadzieję… Wiesz, w zeszłym roku skończyłem sześćdziesiąt lat i wypadałoby się przebadać.
– Źle się pan czuje?
– Nie, to tylko badania profilaktyczne, ale nie chcę zostawiać farmy bez opieki w szczytowym sezonie. To jak będzie? Zajmiesz się nią?
– To dla mnie zaszczyt, don Luciano.
– Cieszę się, że mogę na ciebie liczyć.
Nie mogłem postąpić inaczej. Kiedy mój dawny przyjaciel doniósł mi o tym, jak rada zamierza ukarać mojego jedynego syna, uznałem, że muszę pomóc mu uciec i zacząć nowe życie. W tym celu wezwałem Luigiego Mozzę.
Kiedy wyjaśniałem młodemu komendantowi ‘Ndrànghety, na czym ma polegać jego zadanie, widziałem, jak przerażenie na jego twarzy ustępuje powoli determinacji. Tak, dobrze wybrałem. On nie tylko był wiernym kompanem Domenica, ale też kochał go jak brata. Mogłem mu zaufać. Powierzyłem więc życie mojego syna w ręce chłopaka, dla którego zawsze było miejsce w naszym domu, bo w wieku szesnastu lat stracił rodziców i Rodzina otoczyła go opieką. I nie zawiodłem się.
Luigi przekazał Domenicowi rzeczy i pieniądze oraz upozorował jego śmierć w drodze porachunków gangsterskich, czym pomógł mu w ucieczce. Wiedziałem, kto zajął miejsce mojego syna – zdrajca Francesco Venotti, który został już wcześniej zdjęty ze stanowiska komendanta. Nie różnili się wzrostem ani posturą, a szczątki i tak były w strasznym stanie. Zidentyfikowałem denata jako mojego syna, żeby ułatwić Domenicowi nowe życie. Oficjalnie Domenico Buscetta zginął. Pochowałem go, udawałem żałobę, ale wiedziałem, że mój synek jest bezpieczny, i to było najważniejsze.
Domyślałem się, dokąd pojedzie. Było tylko jedno państwo w Europie, gdzie Dominik mógł teraz być. Polska. Kraj, w którym się urodził, którego język znał. Miał też dokumenty wystawione na polskie nazwisko, co wiele ułatwiało. Przede wszystkim jednak mieszkała tam Iga. No i, co najważniejsze, nikt poza mną o tym nie wiedział.
– Panie Buscetta, nie mam dobrych wiadomości. – Usłyszałem głos lekarza, który dopiero mnie badał. – Guz jest spory, musimy zrobić biopsję. Proszę podpisać zgodę na leczenie i zostać w szpitalu.
A więc tak to ze mną będzie? Zabije mnie ten sam drań, który tyle lat temu zabrał mi Agnieszkę?
Nie zamierzałem nad sobą rozpaczać. Miałem prawie sześćdziesiąt jeden lat, wychowałem syna, możliwe, że już miałem wnuczkę. Tak przynajmniej twierdzili moi najbliżsi w niedawnym śnie. Moja ukochana zmarła przedwcześnie. Ja nie miałem na co narzekać, przeżyłem swoje.
– Oczywiście, podpiszę – zgodziłem się. Skoro Agnieszka kazała mi się leczyć, nie zamierzałem jej się sprzeciwiać.
– Kogo zawiadomić? Ma pan kogoś bliskiego? Dzieci? – spytał, a mnie coś złapało za serce…
– Nie. Proszę nie wpisywać nikogo.
Szukanie Domenica w takich warunkach nie wchodziło w grę. Zresztą musiałem się skupić na leczeniu. Jeszcze nie żegnałem się ze światem.
Kiedy byłem już pewien, że spędzę dłuższy czas w Rzymie, zadzwoniłem do Luigiego i kazałem mu do siebie przyjechać.
Na drugi dzień był w szpitalu.
– Co się stało, don… – zaciął się Luigi, gdy zorientował się z opóźnieniem, że nie jesteśmy na farmie w Kalabrii, tylko w prywatnej klinice w Rzymie.
– Mów mi tu „wujku Luciano”, Luigi – poprosiłem.
– Oczywiście, wujku Luciano.
– Jak widzisz, choruję. Spędzę tu trochę czasu, dlatego teraz to ty będziesz stał na czele Rodziny – poinformowałem go.
– Co? Ja? Ale ja się nie nadaję! – zaprotestował całym sobą młody Mozza.
– Nikt nie nadaje się bardziej od ciebie. Dbaj o farmę i o Rodzinę – poleciłem mu.
– Tak jest, d… wujku Luciano – odpowiedział, reflektując się w porę, żeby znowu nie nazwać mnie „donem”.
Luigi wyjechał z powrotem do Kalabrii, a ja skupiłem się na walce z chorobą. Nie zamierzałem się poddać. Miałem jeszcze jeden cel w życiu: zobaczyć Domenica i moją wnuczkę.
Don Luciano Buscetta powiedział, że jest chory i chciałby, żebym zastąpił go na stanowisku capo. Ja, idiota, prosty rolnik z Południa, miałbym zostać szefem mafii? Ja? Nie mogłem w to uwierzyć. To był zaszczyt, szef obdarzył mnie ogromnym zaufaniem, ale nadal nie sądziłem, żebym się do tego nadawał.
Nasza organizacja nie była całkiem rozbita. Owszem, zginął capo (przynajmniej oficjalnie), najważniejsi przedstawiciele Rodziny, którzy czerpali zyski z naszych interesów, poszli do więzienia, rządowi przejęli pieniądze organizacji (przynajmniej te, które znaleźli, bo Domenico zdążył trochę ukryć), a inne mafie większą część źródeł zysków, ale nie zostaliśmy z niczym. Mieliśmy ziemię i wiernych ludzi. To była tylko kwestia czasu, kiedy odbudujemy dawną potęgę. Nadal jednak nie uważałem, że nadaję się do tej roli. Nikt mnie tu nigdy nie poważał. Nie miałem autorytetu wynikającego z nazwiska ani wykształcenia czy obycia Domenica. Na pozycję musiałem pracować ciężej niż inni.
Don Luciano Buscetta wrócił na krótko ze szpitala i na początku sierpnia wezwał wszystkich do siebie. Oficjalnie był to dzień urodzin Domenica i chciał uczcić pamięć syna w towarzystwie członków Rodziny, ale obaj wiedzieliśmy, że jest jeszcze inna okazja. Wtedy też ogłosił zebranym swoją decyzję.
– Miei cari amici…1 – odezwał się jako pierwszy – jak wiecie, nie mam już syna, a niedawno dowiedziałem się, że choruję. Chciałbym na czas choroby i rekonwalescencji przekazać zarządzanie moją farmą i rodziną.
– Kogo spotka ten zaszczyt, don Luciano? – odważył się ktoś spytać.
– Właśnie w tym celu was wezwałem. Nie zrzekam się władzy całkiem, a jedynie potrzebuję zastępstwa, dlatego chciałbym wam to ogłosić już dziś. Na stanowisku na rok zastąpi mnie… Luigi Mozza. – Don Luciano podszedł i położył mi rękę na ramieniu.
Oczy wszystkich zwróciły się na mnie. Czułem się jednocześnie dumny i zażenowany taką atencją.
– Jak to: Luigi? – spytał ktoś z tyłu.
Nie obróciłem się, choć ręka mnie świerzbiła, żeby plasnąć bezczelnego typa w twarz. Podejrzewałem kto to.
– Taka jest moja decyzja – odpowiedział spokojnie don Luciano. – Niedługo wracam do szpitala. Mój dom, farma oraz Rodzina pozostają pod opieką Luigiego Mozzy. Nowego dona możecie wybrać dopiero w przypadku mojej śmierci, ale… – zachichotał – powstrzymajcie swoje zapędy. Jeszcze nie wybieram się na tamten świat – dodał już poważniej.
I tak ja, Luigi Mozza, przez wszystkich wyśmiewany, niedoceniony w życiu przez nikogo poza Domenico i jego ojcem zostałem pełniącym obowiązki capo ‘Ndrànghety. W oczach miałem łzy i don Luciano to widział, dlatego przytulił mnie i nie pozwolił mi się obrócić do zebranych, dopóki nie usłyszał, że mój oddech się uspokoił.
– Dziękuję – powiedziałem cicho.
– Nie ma sprawy, Luigi. Ja jestem ci winien o wiele więcej niż ty mnie.
Nie była to zupełnie prawda, a przynajmniej nie w moich oczach. Nawet rodzice nie zrobili dla mnie tyle, co ten człowiek i jego syn.
– Jesteś głupi, Luigi, jesteś zakałą rodziny! – krzyczał mój ojciec, okładając mnie pięściami. – Nigdy niczego nie osiągniesz, nie masz szans na odpowiednią pozycję w Rodzinie!
Co zaskakujące, nie krzyczał tak dlatego, że nie za bardzo chciałem się uczyć i kiepsko szło mi w szkole. Gdyby nie Domenico, pewnie w ogóle nie zaliczyłbym niektórych przedmiotów. Po prostu nie wchodziły mi do głowy… Mój jedyny przyjaciel, Domenico, był moim zupełnym przeciwieństwem. Choć przyjechał do Kalabrii w wieku dwunastu lat i na początku mówił po włosku ze śmiesznym akcentem, szybko został szkolnym prymusem. Mój ojciec krzyczał teraz na mnie właśnie dlatego, że spędzałem za dużo czasu z Domenikiem i zapomniałem podłączyć wodę do podlewania pomidorów, przez co musiał świecić oczami przed szefem.
Rodzina Mozza od zawsze pracowała w majątku Buscettów. Oni byli szefami, a my pracownikami. Oni stali też na czele Rodziny ‘Ndrànghety, a stary Domenico Buscetta, senior rodu i dziadek mojego przyjaciela, był capo di tutti capi, szefem wszystkiego. Po nim przywódcą Rodziny miał zostać jego syn, ojciec mojego przyjaciela, Luciano, a w końcu miała przyjść też kolej na Domenica.
Mój ojciec był dumny z tego, że mogę przyjaźnić się z przyszłym szefem Rodziny, ale i tak uważał mnie za bezużytecznego idiotę, o czym nie omieszkał przypomnieć w takich chwilach jak ta… Ja uważałem Domenica po prostu za przyjaciela. Nie lubiłem go dlatego, że kiedyś miał zostać moim szefem. Był dla mnie odskocznią, ucieczką od mojego marnego życia.
Ojciec tego wieczoru strasznie mi wlał. Nigdy o tym nie zapomnę, bo dla czternastoletniego chłopaka to był wstyd. Następnego dnia nie poszedłem do szkoły, bo nie umiałem ukryć siniaków, przez co wstydziłem się jeszcze bardziej.
Po szkole przyszedł do mnie Domenico. Usłyszałem tylko, jak w drzwiach mówi do mojej matki:
– Dzień dobry, pani Mozza, przyszedłem do Luigiego, bo nie było go dziś w szkole.
– Proszę wejść, paniczu Buscetta – odpowiedziała.
Domenico zachichotał, słysząc to określenie.
– Naprawdę, nie musiał się pan zajmować tym naszym chłopakiem…
No właśnie. Obaj mieliśmy po czternaście lat i Domenico był „paniczem Buscettą”, a ja „tym chłopakiem”. On jednak najwyraźniej w ogóle sobie nic z tego nie robił. Lubił mnie i troszczył się o mnie.
– Co ci się stało? – spytał, kiedy zobaczył, jak wyglądam. – To dlatego nie przyszedłeś do szkoły?
Kiedy przez chwilę nic nie odpowiedziałem, Domenico podniósł głos:
– Odpowiadaj, Luigi!
– Dlatego – odpowiedziałem w końcu ze spuszczoną głową. – Ojciec słusznie mi wlał, bo zapomniałem podłączyć węża z wodą i twój miał do niego pretensje, bo pomidory nie były podlane. Zasłużyłem.
– A to chuj! – zaklął Domenico. – To jego obowiązek, nie twój. Pogadam z tatą.
– Nie rób tego – poprosiłem. – Wtedy ojciec wleje mi jeszcze bardziej.
– Luigi, nie może tak być – zaprotestował przyjaciel.
W tym momencie usłyszałem głos ojca krzyczącego do matki:
– Gdzie ten gnojek się chowa?! Znowu nie robi tego, co do niego należy?!
Aż się skuliłem, słysząc jego ton. Domenico chyba to zauważył, bo stanął przede mną, akurat kiedy ojciec wpadł do mojego pokoju.
Mój ojciec był silnym mężczyzną, a my tylko dwoma czternastolatkami. Gdyby chciał, rozniósłby nas w pył, a jednak zatrzymał się, widząc Domenica.
– O, młody Buscetta – burknął i spojrzał na mnie groźnie.
Ledwo było mnie widać zza wyższego przyjaciela.
– Proszę go więcej nie bić – powiedział wtedy butnie Domenico, patrząc mojemu ojcu w oczy.
– A co ci do tego, młody? Może ciebie ojciec nie umie wychować, co jest zresztą trudne, gdy ma się w domu bękarta wyrwanego jakiejś dziwce po dwunastu latach, ale ja o wychowanie swojego syna sam będę się troszczył! – krzyknął.
Widziałem, że mój przyjaciel zacisnął dłonie w pięści.
– Moja mama nie była żadną dziwką. Tata ją kochał! Moja mama… nie żyje – odpowiedział zimnym, ale drżącym głosem.
Bałem się, że przyjaciel zaraz się rozpłacze. Niewiele się pomyliłem. Domenico obrócił się do mnie ze łzami w oczach, a potem wybiegł z mojego pokoju i z domu. Wtedy już nic nie dzieliło mnie od wściekłego ojca, któremu chyba jednak wystarczyło, że wyżył się na moim kumplu, bo nie uderzył mnie, tylko powiedział:
– Nie boję się tego gówniarza tylko dlatego, że ma na nazwisko Buscetta. I ty też nie powinieneś, synu. – Poklepał mnie po plecach.
Zamarłem. Jak on mógł pomyśleć, że bałem się Domenica? Przecież gdyby nie jego obecność, ojciec pewnie znowu by mi wlał. Tym razem nawet nie wiedziałem za co…
Następnego dnia poszedłem już do szkoły, mimo siniaków. Ojciec kazał mi je nosić z dumą. Podobno miały ze mnie zrobić mężczyznę… No cóż, jedyne, czego Federico Mozza mnie nauczył, to żeby nie bać się bólu, bo każdy da się przeżyć. Dumy mi jednak nie przysporzył.
Pod koniec tygodnia w naszym domu pojawił się Luciano Buscetta z synem. Ojciec odesłał mnie do pokoju, ale wszystko słyszałem.
– Posłuchaj, Mozza – zwrócił się do niego ojciec Domenica. – Nie życzę sobie komentarzy na temat mojej nieżyjącej żony i pochodzenia mojego syna – odparł. – Przyjrzyj się dobrze temu chłopcu, którego nazywasz bękartem. Nie jest nim. Za to kiedyś zostanie twoim donem i będziesz całował jego rękę. Przemyśl to.
– Mogę iść do Luigiego, tato? – spytał wtedy Domenico.
– Tak, synku.
Po chwili przyjaciel wparował do mojego pokoju i padliśmy sobie w ramiona.
– Będzie dobrze – zapewnił, poklepując mnie delikatnie po plecach.
Bardziej szczęśliwy być nie mogłem.
Nadal słuchaliśmy rozmowy naszych ojców.
– Luciano… – próbował odezwać się mój tata z kuchni, ale ojciec Domenica mu nie pozwolił.
– Teraz ja mówię, Federico. Jeśli jeszcze raz usłyszę, że skatowałeś swojego syna tak, że nie mógł pójść do szkoły, zobaczymy się znowu, ale to nie będzie kurtuazyjna wizyta. Czy wyrażam się jasno?
– Jasno – odparł mój ojciec bez przekonania.
– Cieszę się. Jesteś dobrym pracownikiem, a twoja rodzina pomaga nam od wielu lat. Chciałbym, żeby dalej tak było – dodał pan Buscetta. – Domenico zostanie jeszcze chwilę, bo chciał pomóc Luigiemu w lekcjach. Do widzenia – dodał ojciec mojego przyjaciela i wyszedł.
– Naprawdę chcesz mi pomagać w lekcjach? – spytałem.
Domenico zachichotał.
– Tobie już nic nie pomoże. Chodźmy się przejść – zaproponował. – Opowiem ci ten temat z historii, na którym dziś spałeś.
Taki był Domenico jako dzieciak. I taki byłem ja. Wychowaliśmy się razem i traktowaliśmy się jak bracia.
Zostałem bossem ‘Ndrànghety. Don Luciano, który kazał mi się nazywać „wujkiem”, pojechał do Rzymu na leczenie. Wiele bym dał, żeby do Bruzzese mógł wrócić Domenico. Brakowało mi go, bo nikt nie umiał zarządzać tym bajzlem tak, jak on. Przede wszystkim jednak brakowało mi go jako przyjaciela…
– Ciao, bellissima. – Usłyszałam głos klienta. – Mogę prosić o kartę?
Obróciłam się. Przy barze siedział bardzo przystojny chłopak, na oko niewiele starszy ode mnie, pewnie też student.
– Oczywiście, już podaję. – Wyciągnęłam menu spod lady i podsunęłam mu je z profesjonalnym uśmiechem.
Puścił do mnie oko i odbierając kartę dań, delikatnie zahaczył małym palcem o mój. Poczułam, jak robi mi się gorąco od tego nic nieznaczącego gestu. Bałam się, że zdradzą mnie rumieńce na twarzy, więc uciekłam na zaplecze, mrucząc po nosem, że zaraz przyjdę przyjąć zamówienie.
Olivio, opanuj się – pomyślałam, chowając się za drzwiami i próbując doprowadzić oddech do normy.
Trzeba było wracać i przyjąć to zamówienie, choć w głębi duszy wcale nie chciałam tam iść. No nie, to nie tak. Chciałam i nie chciałam jednocześnie. Bałam się, że przestanę nad sobą panować i zachowam się nieprofesjonalnie, jeśli ten chłopak nadal będzie tak na mnie patrzył. Miałam wrażenie, że ma w oczach rentgen i nie tylko widzi, co mam pod ubraniem, ale też czyta moje myśli. Aż do teraz nic takiego mi się nie zdarzyło. Nie mogłam się rozpraszać. Został mi jeszcze tydzień pracy w tej restauracji, zanim zacznie się rok akademicki – mój pierwszy rok studiów. Nie pozwoliłabym się potraktować jak pierwsza lepsza kelnerka… Wakacyjny romans i studencki podryw nie były dla mnie.
Po maturze postanowiłam wyprowadzić się z domu, żeby zacząć nowe życie. Nienawidziłam tego wszystkiego. Mama ledwo radziła sobie z moimi młodszymi siostrami, bo jedna była głupsza od drugiej. Myślały tylko o zabawie. Gówniary miały po siedemnaście lat i w dupach im się poprzewracało. Tylko chłopaki, dyskoteki, seks… Byłam od nich o dwa lata starsza, ale nigdy nie miałam chłopaka. Zabawne, prawda? To nie tak, że nikt mnie nie chciał. Nie, wcale nie byłam od nich brzydsza. Miałam ciemne włosy i śniadą cerę po tacie oraz oliwkowe oczy po mamie. Byłam średniego wzrostu i przeciętnej budowy ciała, wyglądałam jak typowa Włoszka z Południa, ale uwagę przyciągała moja twarz. Jeszcze zanim dorosłam, wiele razy słyszałam, że stanę się piękną kobietą. Tylko że ja nie chciałam być jedynie piękna. Chciałam być mądrzejsza od innych, dlatego się uczyłam i planowałam nowe życie z dala od tego wszystkiego. Wiedziałam, że wybrzeża Kalabrii to nie miejsce dla porządnych ludzi, a kobiety… no cóż… wszędzie miały gorzej od mężczyzn, a szczególnie na Południu.
W wieku dziewiętnastu lat, z dyplomem świetnie zdanej matury (zdobyłam dziewięćdziesiąt procent wszystkich możliwych punktów), wyjechałam z Kalabrii do Regionu Stołecznego, do Rzymu, z dala od rodziny. Nie miałam ze sobą dużo pieniędzy, ale żeby zapłacić kaucję i czynsz za kawalerkę, skorzystałam z konta, które założył mi kiedyś tata. Od następnego tygodnia miałam zacząć pracę w restauracji, na razie na wakacje. Zamierzałam sobie dorobić, zanim zacznę studia, ale liczyłam też, że dostanę stypendium i od października skupię się tylko na nauce.
Udało się! Nie tylko dostałam się na wymarzone studia, lecz także załapałam się do pierwszej dziesiątki najlepszych wyników. Uczelnia przyznała mi stypendium, a prywatna klinika przyjęła na praktyki. Taki scenariusz sobie wymarzyłam, choć zakładałam oczywiście, że trudniej go będzie zrealizować. Teraz świetlana przyszłość stała przede mną otworem.
Teraz jakiś chłopak miałby to zniszczyć? Nic z tego!
Przekonałam samą siebie, że to nic strasznego, klient, jakich wielu. Przez trzy miesiące wakacyjnej pracy zdążyłam się uodpornić na gości próbujących mnie poderwać. Dziewiętnastoletnia kelnerka to dla niektórych smaczny kąsek, ale na jeden ząb. Ja nie zamierzałam dać się zgryźć byle komu. W końcu płynęła we mnie kalabryjska krew.
Podeszłam do stolika z najbardziej profesjonalną miną, na jaką było mnie stać.
– Słucham panów. Czy mogę przyjąć zamówienie? – spytałam tego chłopaka i jego dwóch kolegów, bo siedzieli razem przy stoliku.
– „Panów”? Nie przesadzaj, dziewczyno. – Ten, który tak się na mnie gapił, zaśmiał się głośno. – Nie jesteśmy wiele starsi od ciebie. Jestem Paolo – przedstawił się. – A to Bruno i Alessandro, moi koledzy ze studiów.
– Olivia – przedstawiłam się krótko. – Jestem tu w pracy, więc chciałabym przyjąć zamówienie – dodałam.
– Wyluzuj – zachichotał Paolo. – Widać, że jesteś w Rzymie od niedawna. Też pochodzisz z Południa2? – zapytał, unosząc brew.
Zamurowało mnie na chwilę.
To aż tak się rzuca w oczy, że przyjechałam z Południa?
– Mogę przyjąć to zamówienie? – spytałam jednak, poirytowana tym przesłuchaniem.
– Jasne, poprosimy o spaghetti al tonno3 dwa razy i raz tagliatelle carbonara4 z kurczakiem. Do tego butelkę vermentino5, może być z Sardynii. – Chłopak złożył zamówienie i rozsiadł się niczym król.
– A sałatki nie chcecie? – spytałam zdziwiona. Rzadko kiedy goście restauracji nie zamawiali przystawek. – Tylko makaron i wino?
– Dbamy o linię – zarechotał drugi z gości.
Opanowałam się, żeby się nie zaczerwienić, tym razem ze złości. Oni sobie ze mnie kpili.
– Jeśli to wszystko, to dziękuję – odpowiedziałam, po czym obróciłam się na pięcie i poszłam do kuchni, by złożyć zamówienie.
– Co jest, carina? – spytał Piero, stary kucharz, który traktował mnie trochę jak wnuczkę, od kiedy przyszłam tu do pracy.
– Nic, irytujący klienci. – Westchnęłam, przewracając oczami. – Dwa spaghetti al tonno i jedno tagliatelle carbonara z kurczakiem – wyrecytowałam.
– To dlatego wcześniej tak uciekłaś od baru? – spytał, biorąc się za przygotowanie zamówionych potraw.
– Tak, jeden się na mnie strasznie gapi.
– Musisz się przyzwyczaić, Olivio. Jesteś młoda i śliczna. Takich chłopaków, którzy zechcą zawrócić ci w głowie, będzie coraz więcej.
– Ja nie szukam przygód. Przyjechałam tu, żeby się uczyć – odparłam pewnie.
– Zrobisz, jak uważasz, ale wiedz, że trochę zabawy jeszcze nikomu nie zaszkodziło – zachichotał Piero, wracając do pracy.
Kiedy podawałam gościom wino i zamówione danie, starałam się ograniczyć kontakt wzrokowy do minimum. Życzyłam im tylko smacznego. W końcu musiałam spytać, czy chcą zamówić coś jeszcze, ale zbyli mnie i zaczęli dyskutować o jakiejś imprezie, a potem poprosili o rachunek. Podobnie było, kiedy go przyniosłam. Zapłacili i wyszli. Odetchnęłam z ulgą, a jednocześnie poczułam się dziwnie zawiedziona.
Po chwili jednak ten chłopak, Paolo, wrócił.
– Wiem, gdzie pracujesz, przyjdę tu jeszcze – rzucił w moją stronę i znowu wyszedł.
Nie wiedział tylko, że pracuję tu jeszcze do końca tygodnia.
Zaczęłam wymarzone studia na kierunku pielęgniarskim. Od razu wiedziałam, że mi się tam spodoba. Od połowy miesiąca miałam zacząć też praktykę w klinice. Wszystko układało się idealnie, a moje nowe życie zapowiadało się cudownie. I wtedy spotkałam jego…
Pierwszego sierpnia skończyłem trzydzieści pięć lat. Tego dnia przebudziłem się pierwszy. Leżąc jeszcze w łóżku, myślałem o mojej rodzinie. O babci Reginie i dziadku Władysławie, który zmarł na długo przed moim urodzeniem. Dzięki nim na świecie pojawiła się moja mama. O dziadku Domenico i babci Lucii, której też nie poznałem – rodzicach mojego taty. O moich rodzicach, Agnieszce i Lucianie, ludziach, którzy mimo przeciwności losu kochali się tak bardzo, że nawet śmierć ich nie rozłączyła. Tata wiele razy mi opowiadał, że rozmawia z mamą w snach. Jako dzieciak mu nie wierzyłem i śmiałem się pod nosem. No bo jak można rozmawiać z kimś, kto nie żyje? Ale mój ojciec nigdy się nie ożenił, nie widziałem go też z żadną inną kobietą. On po prostu całe życie kochał tylko moją mamę.
Spojrzałem na śpiącą obok mnie Igę, obok której słodko pochrapywała przytulona Agnieszka, nasz największy skarb. Iga musiała ją w nocy karmić i nie chciało jej się odnosić małej do łóżeczka. Wcale jej się nie dziwiłem.
Boże – zgłosiłem chęć podzielenia się moimi uczuciami z siłą wyższą – ja tak bardzo je kocham, że chyba bym zwariował, gdybym je stracił. Błagam, nie pozwól, żeby cokolwiek im się stało. Chroń moje dziewczyny, proszę…
Tylko taką formę modlitwy akceptowałem. Od zawsze była dla mnie naturalna. Pamiętałem, że babcia w dzieciństwie próbowała zrobić ze mnie praktykującego katolika, ale jakoś po pierwszej komunii uznałem tę szopkę za niepotrzebną. Sam umiałem porozumieć się z Bogiem, kiedy miałem potrzebę. I właśnie taką odczułem. Miałem trzydzieści pięć lat, ukochaną kobietę i zostałem ojcem. Jedyne, czego pragnąłem, to zawsze mieć swoją rodzinę przy sobie.
Agusia pierwsza otworzyła oczy. Zobaczyłem jej intensywnie niebieskie tęczówki i znowu poczułem, jak miłość mnie obezwładnia. Wziąłem ją na ręce, żeby Iga mogła jeszcze pospać. Biedna, musiała być bardzo zmęczona. Przez ostatnie siedem tygodni wstawała do małej co trzy godziny, w dzień i w nocy. Dopiero ostatnio Aga zaczęła robić jedną dłuższą przerwę w nocy i spała między dwudziestą drugą a czwartą rano. To jednak nadal oznaczało dla Igi nocne karmienie.
Agnieszka leżała na brzuszku na mojej klacie i patrzyła na mnie, próbując unieść główkę. Była silna jak Iga. Podejrzewałem, że też zostanie sportsmenką.
Tylko jeśli mógłbyś ją trzymać z dala od policji, Boże – poprosiłem znowu. Niech w tej jednej kwestii nie bierze przykładu z mamy. No… ze mnie też nie – doprecyzowałem.
Kiedy jednak mała zaczęła się robić głodna, musieliśmy razem obudzić Igę. Karmienie noworodka trzeba zostawić profesjonalistce – matce naturze.
Moja ukochana otworzyła powoli swoje śliczne, choć jeszcze zaspane oczy i spojrzała na nas z miłością.
– Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, mój kochany – powiedziała, po czym podniosła się na rękach i przysunęła do mnie.
Pocałowała mnie i uśmiechnęliśmy się oboje.
– Dziękuję, Iguś – odpowiedziałem, łapiąc się na tym, że gapię się lubieżnie na jej wielkie piersi okryte nocną koszulą do karmienia.
Gdyby nie fakt, że trzymałem na rękach dziecko, rzuciłbym się na nią jak głodny zwierz. Od czasu urodzenia Agnieszki nie kochaliśmy się ani razu, ale teraz już czułem, że nie wytrzymam dłużej tego napięcia.
– Wezmę ją od ciebie i nakarmię. – Wyciągnęła ręce po naszą córkę. – A na resztę musisz poczekać do wieczora. – Puściła do mnie oko.
Jędza jedna. Gdyby ona wiedziała, ile samokontroli kosztowała mnie ta abstynencja… Najchętniej wcisnąłbym się jej w którąkolwiek dziurkę, ale to była moja przyszła żona i zasługiwała na szacunek.
– Dobrze, kochanie – odpowiedziałem jednak rozsądnie.
Tyle wytrzymałem, to do wieczora też dam radę.
Wiedziałem, że Iga była wczoraj u lekarza i wszystko z nią w porządku, ale Aga tak dała jej popalić w ciągu dnia, że moja ukochana padła zmęczona razem z córką. Ten wieczór miał być jednak mój. W końcu to moje urodziny.
Po śniadaniu wyszedłem do sadu, gdzie zająłem się usuwaniem nadmiaru liści z drzew. Dzięki temu owoce lepiej się wybarwiały. Po południu postarałem się, by wrócić z sadu wcześniej, bo wiedziałem, że trzeba będzie pomóc Idze, ale moja ukochana wyrobiła się ze wszystkim. Stwierdziła, że Agnieszka była spokojna, więc ona zdążyła posprzątać w domu, ugotować obiad i upiec ciasto. Zrobiła nawet miniaturowy torcik dla mnie. Z jedną świeczką.
– To tak symbolicznie, kochanie. – Zachichotała szelmowsko. – Wszystkie twoje lata nie zmieściłyby się na torcie.
– Uważaj, jędzo ty moja, bo podejdę do ciebie z bardzo twardym kijem. Już wiem, że można – zagroziłem, ale też się roześmiałem.
Podszedłem do niej i objąłem ją ramionami od tyłu. Jedną ręką gładziłem jej piersi, a drugą zjechałem po brzuchu w stronę interesujących mnie obszarów.
– A poza tym ty za kilka dni kończysz tyle samo lat – dodałem, a potem ugryzłem ją w ucho.
Zadrżała.
– Kochanie, Aga śpi, może nie czekajmy do wieczora? – zaproponowała nagle.
Jeszcze wczoraj wiele bym dał za tę propozycję, ale dziś miałem inne plany.
– Daj się nacieszyć tym, że cię odzyskałem. Nie każ mi się spieszyć – poprosiłem, choć pożądanie roznosiło mnie od środka. – Będę cię drażnił, zachęcał, nęcił, kręcił i rozgrzewał, aż wieczorem sama się na mnie rzucisz. – Teraz ja zachichotałem, ciągle ją obejmując i gładząc.
Prawda była jednak taka, że obawiałem się kompromitacji. Wiedziałem, że nasz pierwszy raz po narodzinach Agnieszki będzie raczej… krótki. Zamierzałem przynajmniej zadowolić Igę, zanim się do niej dobiorę.
– Wiesz, co robisz, drażniąc się ze mną? – spytała, odwracając się przodem, by ściśle do mnie przylgnąć.
– Nie chcesz wiedzieć, co robię sobie – odpowiedziałem, orientując się, że ona przecież doskonale to wie, bo czuje moją erekcję na brzuchu.
– Naprawdę chcesz czekać do wieczora? – Chciała się upewnić.
– A wiesz… może niekoniecznie. – Nagle zmieniłem zdanie.
Złapałem narzeczoną za tyłek i podniosłem, po czym skierowałem się do naszej sypialni, gdzie zrzuciłem ją na łóżko i bez ceregieli podwinąłem jej letnią sukienkę.
Iga zachichotała nerwowo.
– Jesteś pewien, że nie boisz się mnie oglądać?
– Jesteś moją kobietą, urodziłaś moje dziecko, nie możesz być dla mnie piękniejsza – odpowiedziałem, bo uznałem, że Iga to właśnie chce usłyszeć.
Mnie w gruncie rzeczy było obojętne, jak ona wygląda. Kochałem ją i pragnąłem jej tak mocno, że niewiele byłoby mnie w stanie zniechęcić. Jednym ruchem zdjąłem jej majtki i z zaskoczeniem zauważyłem, że Iga zdążyła zrobić sobie częściową depilację bikini. Musiała o tym pomyśleć już przed wizytą u lekarza. Z zazdrością pomyślałem o ginekologu, który jako pierwszy oglądał mój ulubiony zakątek w nowej odsłonie.
– Dominik, nie przyglądaj mi się tak – prychnęła Iga.
– Ale mnie się bardzo podoba twoja nowa fryzurka – odpowiedziałem i zanurzyłem nos w pasek z króciutkich włosków.
Iga jęknęła. Musiała być nieźle nakręcona, bo poczułem, że robi się wilgotna. Złapałem jej cipkę w dłonie i rozchyliłem delikatnie, a potem dotknąłem mojej wytęsknionej perełki językiem. Iga mi się poddała i przestała kontrolować swoje odgłosy. Po chwili lizałem ją zapamiętale, a ona odwdzięczyła mi się głośnym jękiem rozkoszy. Teraz wreszcie przyszła moja kolej. Podniosłem się do jej ust i patrzyłem jej w oczy, kiedy powoli w nią wchodziłem.
– W porządku, kochanie, możesz się wsunąć do końca – zachęciła mnie.
– Nic cię nie boli? – wolałem się upewnić.
– Absolutnie nie. To bardzo przyjemne uczucie mieć cię w sobie po tak długim czasie – odpowiedziała pewnie i poruszyła biodrami.
– I dlatego chcesz od razu mnie wykończyć?
– E, tam, wiem, że trenowałeś beze mnie. – Puściła do mnie oko. – No, w łazience – doprecyzowała, widząc moją zdezorientowaną minę.
Rozgryzła mnie, szelma jedna.
– Dominik, przeleć mnie w końcu, bo zaczynam się niecierpliwić. – Zaśmiała się.
– Kocham cię – powiedziałem tylko, po czym zamknąłem jej buzię długim, namiętnym pocałunkiem, bo nie chciałem, żeby rozpraszała mnie gadaniem.
Wsunąłem ręce pod jej pośladki, by lekko je unieść, i zaspokoiłem w końcu pragnienie, które nie dawało mi spokoju od kilku tygodni.
W końcu znowu moja…
– Moja… – westchnąłem, opadając na nią z ulgą, jeszcze zamroczony rozkoszą.
– Twoja, pewnie, że twoja – odpowiedziała mi z uśmiechem.
Po południu nie mogliśmy zostać w łóżku, bo zaraz obudziła się nasza córeczka, ale wieczorem, kiedy Agusia już poszła spać na dobre, zabrałem Igę najpierw pod prysznic, a potem na długi seans do sypialni. Niczego mi już nie brakowało.
Pięć dni później, na urodziny Igi, pojawiła się u nas cała jej rodzina. Przyjechali rodzice mojej ukochanej, jej brat Irek i siostra Iza z chłopakiem. O ile państwo Musiał i Iza byli już u nas w domu i widzieli Agnieszkę, o tyle Irek przyjechał pierwszy raz. Iga poprosiła mnie wzrokiem, żebym zachował się odpowiednio. Niepotrzebnie. Przecież dla niej zrobiłbym wszystko, a poza tym to nie ja stwarzałem problemy, tylko Ireneusz.
Brat Igi jednak mnie zaskoczył, bo podszedł z wyciągniętą ręką.
– Źle zaczęliśmy, Dominik – powiedział, kiedy uścisnąłem mu dłoń. – Jesteś z Igą, macie dziecko, tym razem nie uciekłeś, więc może jeszcze będą z ciebie ludzie.
– Nie zamierzam uciekać od mojej narzeczonej, a tym bardziej od dziecka – żachnąłem się.
– Narzeczonej? – Mama Igi od razu zainteresowała się moimi słowami.
– Tak, mamo. – Iga uśmiechnęła się i pokazała wszystkim dłoń z pierścionkiem ode mnie.
– Kiedy zamierzacie się pobrać? – spytał rzeczowo ojciec mojej kobiety. – Pytam, bo wypada wydać córkę za mąż – dodał wyjaśniająco. – Nawet jeśli sama już się wydała bez ślubu – zachichotał, czym zasłużył sobie na kuksańca od swojej żony.
– Zobaczę w końcu tę moją cudowną siostrzenicę? – upomniał się szwagier.
– Pewnie zaraz się obudzi. Chodźcie do salonu i siadajcie. – Iga zaprosiła swoją rodzinę dalej. – Zobaczysz, co u Agi, Dominiku? – zwróciła się do mnie z uśmiechem.
Niedługo później wszyscy siedzieliśmy w naszym salonie przy torcie urodzinowym Igi, który zamówiłem w cukierni. Złośliwie kazałem ustawić na nim wszystkie trzydzieści pięć świeczek. Iga tylko się z tego śmiała, podobnie jej rodzina.
Zrobił się wieczór, a my jeszcze siedzieliśmy i rozmawialiśmy. Na rękach trzymałem Agnieszkę, a Iga przytulała się do mojego ramienia. Gdy miałem przy sobie swoje dziewczyny, mogłem być dobry, bo przecież miłość wyzwala w nas to, co najlepsze, prawda?
Nie miałem pojęcia, że bycie capo tak obciąża psychicznie. Do tej pory zawsze po prostu wykonywałem rozkazy i uprawiałem pomidory, a teraz coś ode mnie zależało. Oczekiwano, że będę podejmował decyzje. Nie czułem się kompetentny, żeby zarządzać ludźmi, ale nie mogłem zawieść dona Luciano, który walczył o zdrowie w rzymskiej klinice. Wiele mu zawdzięczałem, nie tylko zaufanie, którym mnie obdarzył, dlatego też, mimo że z całej nielegalnej działalności został nam tylko ułamek, starałem się wykonywać zadania jak najlepiej.
Ciężko utrzymać taką rzeszę ludzi tylko z rolnictwa. Prawie każdy żołnierz mafii miał przecież rodzinę. Z wyłudzanymi dotacjami unijnymi nie powinniśmy mieć problemu do końca dwa tysiące dwudziestego roku, bo Domenico przygotował odpowiednie wnioski na całą perspektywę. Dla mnie to była czarna magia, ale z tego, co zrozumiałem, dopiero za ponad rok będziemy potrzebowali kogoś, kto się na tym zna. Miałem nadzieję, że do tego czasu don Luciano wróci i się tym zajmie.
Ja byłem tylko rolnikiem. Od dziecka wychowałem się z bronią i nie miałem problemu z jej użyciem, ale szybko zauważyłem, że zupełnie inaczej wykonuje się rozkazy, a inaczej czuje się człowiek, który je wydaje. Teraz te działania obciążały mnie. Wiedziałem, że Domenico planował przekształcenie działalności Rodziny w same legalne interesy, ale nie zdążył tego zrobić, a ja nie umiałem. Do tego był potrzebny jego umysł.
Domenico… spotkamy się jeszcze kiedyś?
Czasem myślałem o przyjacielu. Byłem ciekaw, gdzie jest i czy jego ojciec to wie. Niczego nie brakowało mi tak, jak tej pewności, że on zawsze przy mnie będzie. Miałem ją, od kiedy go poznałem, a było to ponad dwadzieścia trzy lata temu. Przez dwie trzecie życia był mi jak brat.
Wróciłem do domu w Arfuso. Na spotkanie wybiegli mi Fabrizio i Patrizia, mój siedmioletni syn i pięcioletnia córka. W domu czekała na mnie żona z naszym najmłodszym dzieckiem, ośmiomiesięcznym Vittoriem. Gdybym nie urodził się w tej części Kalabrii, w takiej rodzinie, pewnie byłbym zwyczajnym rolnikiem, szczęśliwym mężem i ojcem, a tak miałem z tyłu głowy, że muszę chronić swoją rodzinę. Wiedziałem, że przyroda nie znosi próżni. Tak jak na pustej ziemi wyrastały chwasty, tak w miejscu, które zwolniła ‘Ndràngheta, jak grzyby po deszczu wyrastały teraz inne organizacje przestępcze. Dopóki żyje don Luciano, inni bali się jawnie wtrącać w nasze interesy, ale wiedziałem, że w końcu do nich dotrze, że ja nie jestem taki jak Domenico. Nie mam jego charakteru ani charyzmy
Jestem tylko… Luigim.
– Luigi, ktoś do ciebie, kochanie! – Głos mojej żony Rosy usłyszałem już z pola.
Trzeba było jej przyznać, że umiała mnie zawołać tak, bym na pewno usłyszał. Czasem ten jej donośny głos działał na mnie drażniąco, ale zdarzało się, że pękałem z dumy, na przykład kiedy naprawdę głośno oznajmiała mi swoją przyjemność w sypialni. Byliśmy razem od dziesięciu lat i uchodziliśmy za udane małżeństwo. Nie, nie tylko uchodziliśmy. My byliśmy jak dwie połówki tego samego pomidora, złączone jak trzeba. Oboje wychowaliśmy się na kalabryjskiej wsi i rozumieliśmy się doskonale. Jedyny problem był w tym, że Rosa nie wiedziała o mnie wszystkiego, a jedynie tyle, co większość kobiet wychowanych w południowej Kalabrii. Że mężczyźni mają jakieś „interesy”. Nie mogłem jej powiedzieć, że zostałem capo w zastępstwie Buscetty. A raczej mogłem, ale nie chciałem. To nie było na zawsze, a w ten sposób pozostawała bezpieczna. Gdyby ktokolwiek pytał, nie mogłaby mu niczego wyjawić.
– Już jestem, kochanie – odpowiedziałem, wchodząc do domu od strony ogrodu. – Co się stało?
– Przyjechał jakiś chłopak. Twierdzi, że jest twoim bratem… – oznajmiła, a mnie włosy zjeżyły się na głowie.
– Tak będzie dla niego lepiej, Luigi. – Usłyszałem głos ciotki, która pakowała rzeczy mojego młodszego braciszka. Dopiero skończył trzy latka.
– Nie zabierajcie mi go – prosiłem ze łzami w oczach. – Mam tylko jego.