Świetny Mikołaj - Helena Leblanc - ebook
NOWOŚĆ

Świetny Mikołaj ebook

Leblanc Helena

4,2

200 osób interesuje się tą książką

Opis

„Możecie nazwać mnie Grinchem albo Scrooge'em, ale żadne z tych określeń nie zrobi na mnie wrażenia. Przywykłem do inwektyw. Jestem prawnikiem.”

 

Radca prawny Michał Myszkowski prowadzi własną kancelarię i musi zmierzyć się z pierwszym poważnym problemem w swojej karierze: skandalem wywołanym przez zaginionego biznesmena, z którym współpracował. To dla niego nie tylko sprawa honorowa, ale i kwestia zawodowej reputacji.

Poza sferą zawodową mężczyzna koncentruje całe życie wokół własnych potrzeb. Traktuje kobiety instrumentalnie i nie ma ochoty na związki.

Michał nie lubi końca roku. Wzdryga się na myśl o świątecznych piosenkach, płynących z głośników. Nie widzi w świętach nic dobrego. Irytują go zaproszenia na jasełka i ignoruje każdą prośbę o pomoc. Samolubny prawnik mógłby podać sobie rękę i z Grinchem, i ze Scrooge’em.

Niespodziewanie jednak w jego życiu pojawia się tajemnicza Tilda, która żąda od niego niemożliwego. Jest tak niezwykła, że pierwszy raz w życiu Michał czuje się… bezbronny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 252

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (159 ocen)
87
36
21
10
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Martaczytanie

Z braku laku…

nie rozumiem skąd te wysokie noty
20
Sikora294

Nie oderwiesz się od lektury

No cóż myślałam, jeszcze jeden lekki romans świąteczny, jak ja się myliłam, jak mnie się to podobało ♥️ wzruszyło, zaskoczyło a na koniec zachwyciło.Polecam serdecznie
10
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

Hejka, Książkowe Iskierki! 🔥 „Świetny Mikołaj” to historia pełna kontrastów, emocji i humoru, która wciąga od pierwszych stron i skutecznie wyciąga z nas zarówno śmiech, jak i łzy. Helena Leblanc po raz kolejny udowadnia, że potrafi tworzyć postaci z krwi i kości oraz poruszać tematy trudne, ale jakże ważne. Radca prawny Michał Myszkowski, główny bohater tej opowieści, to postać złożona i pełna sprzeczności. Sam siebie nazywa „samolubnym skur****em” i trudno się z nim nie zgodzić – przynajmniej na początku. Wydaje się cyniczny, nieczuły i skupiony wyłącznie na swoich potrzebach. W jego życiu nie ma miejsca na magię świąt czy głębsze relacje. Jednak kiedy na jego drodze pojawia się tajemnicza i nietuzinkowa Tilda, wszystko zaczyna się zmieniać. Helena Leblanc mistrzowsko prowadzi czytelnika przez przemianę Michała. Zderzenie jego pragmatyzmu z ciepłem i determinacją Tildy to istna mieszanka wybuchowa. A dialogi? Pełne ciętego humoru i ironii, które nadają tej historii wyjątkowy charakt...
00
Tom620

Z braku laku…

Może być. Takie czytadło na jeden wieczór.
00
MIGOTKA2709

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!!! Polecam nie rozwleczona , przyjemna w czytaniu.
00



Co­py­ri­ght ©2024 by He­le­na Le­blanc

Co­py­ri­ght ©2024 by Li­te­ra In­ven­ta

Wy­da­nie pierw­sze, 2024

Re­dak­cja: Klau­dia Jo­va­no­vska

Pierw­sza ko­rek­ta: Jo­an­na Kry­sty­na Ra­dosz

Dru­ga ko­rek­ta: Re­na­ta No­wak

Skład, ła­ma­nie i przy­go­to­wa­nie ebo­oka: Mi­chał Bog­da­ński

Pro­jekt okład­ki: Agniesz­ka Ma­kow­ska

Ilu­stra­cje: Au­re­lia Ba­ra­niec­ka

ISBN: 978-83-67355-21-6

© Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani jej frag­men­ty nie mogą być prze­dru­ko­wy­wa­ne ani w ża­den inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­ne lub od­czy­ty­wa­ne w środ­kach ma­so­we­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra lub wy­daw­cy.

© All ri­ghts re­se­rved

stu­dio­_li­te­ra.in­ven­ta@outlo­ok.com

Prolog

Jin­gle bell, jin­gle bell, jin­gle bell rock

Jin­gle bells swing and jin­gle bells ring

Sno­win’ and blo­win’ up bu­shels of fun

Now the jin­gle hop has be­gun1

Nie wie­rzę, że już to pusz­cza­ją. Prze­cież mamy do­pie­ro ko­niec li­sto­pa­da! – po­my­śla­łem zgor­szo­ny nad­gor­li­wo­ścią cen­trów han­dlo­wych. Dla mnie świ­ęta za­czy­na­ły się dwu­dzie­ste­go czwar­te­go grud­nia wie­czo­rem i ko­ńczy­ły dwu­dzie­ste­go szó­ste­go. Nie było po­trze­by wy­dłu­żać ich bar­dziej, a już na pew­no nie o mie­si­ąc wprzód. Daw­no wy­ro­słem z pre­zen­tów i ra­do­sne­go ocze­ki­wa­nia na Mi­ko­ła­ja. Po co to komu?

Wy­sze­dłem ze skle­pu, ale ta prze­klęta pio­sen­ka przy­cze­pi­ła się do mnie tak, że mu­sia­łem ją nu­cić po­tem przez cały dzień.

Głu­pie świ­ątecz­ne pio­sen­ki! – po­msto­wa­łem na te me­lo­die, któ­re wże­ra­ją się w mózg tak, że nie mo­żna się od nich od­pędzić. Czy kie­dyś lu­bi­łem świ­ęta? Może tak, ale to mu­sia­ło być daw­no temu. Trzy­dzie­stocz­te­ro­let­ni sin­giel nie ma po­wo­dów, żeby je lu­bić. Spędza­ne z ro­dzi­ca­mi, star­szą sio­strą i jej mężem były dla mnie kosz­ma­rem. Na szczęście zo­stał jesz­cze cały mie­si­ąc, żeby przy­go­to­wać się psy­chicz­nie do tych trzech dni męki.

Jin­gle bell, jin­gle bell, jin­gle bell rock

Jin­gle bells chi­me in jin­gle bell time

Dan­cin’ and pran­cin’ in Jin­gle Bell Squ­are

In the fro­sty air2

Wyj­dź mi wresz­cie z gło­wy, siło nie­czy­sta! Ile mo­żna? A naj­gor­sze by­wa­ją ta­kie mo­men­ty, kie­dy jed­ną iry­tu­jącą me­lo­dię za­stępu­je dru­ga. I za­miast nu­cić Bob­by’ego Helm­sa, za­czy­na się piać jak Ma­riah Ca­rey. O nie! Tego już za wie­le! Ja w tym roku nie chcę świ­ąt! Czy ktoś mó­głby je dla mnie od­wo­łać?

– Co tam nu­cisz pod no­sem, Mi­cha­łku? – usły­sza­łem głos mamy i uzna­łem, że naj­wy­ższy czas ewa­ku­ować się do sie­bie.

– Nic ta­kie­go. Coś tam le­cia­ło w ra­diu. – Zi­gno­ro­wa­łem te­mat i ucie­kłem. Po­trze­bo­wa­łem po­być sam, w ci­szy. Ha­łas mnie męczył, nad­miar lu­dzi też. Tyl­ko w pra­cy mo­głem być sobą. Albo w swo­im po­ko­ju.

Mo­że­cie na­zwać mnie Grin­chem albo Scro­oge'em, ale żad­ne z tych okre­śleń nie zro­bi na mnie wra­że­nia. Przy­wy­kłem do in­wek­tyw. Je­stem praw­ni­kiem.

Rozdział I – Niechciane zaproszenie

poniedziałek, 25 listopada

– Pa­nie me­ce­na­sie, do­stał pan całą masę za­pro­szeń na gru­dzień, co mam z nimi zro­bić? – spy­tał mój asy­stent i apli­kant w jed­nym Igor Kraw­czyk. Za­sta­wił mi prze­jście i pa­trzył na mnie wzro­kiem spa­nie­la, sta­ra­jąc się tym zmu­sić do re­ak­cji. Że­nu­jące. I ktoś taki chce być rad­cą praw­nym?

Od kie­dy otwo­rzy­łem wła­sną kan­ce­la­rię rad­cy praw­ne­go czte­ry lata temu, to był mój pierw­szy apli­kant. I, kur­de, chy­ba ostat­ni. Nie mia­łem cier­pli­wo­ści do ucze­nia ko­go­kol­wiek, na­wet je­śli mło­dy ogar­niał mi pa­pie­ro­lo­gię. Po pro­stu, w pra­cy by­łem sa­mot­ni­kiem i fakt obec­no­ści dru­giej oso­by w tym sa­mym po­miesz­cze­niu zwy­kle mi prze­szka­dzał. A jed­nak nie mo­żna wszyst­kie­go ro­bić sa­me­mu i po­moc była mi po­trzeb­na, dla­te­go w ko­ńcu się zgo­dzi­łem.

In­dy­wi­du­al­na prak­ty­ka mia­ła swo­je za­le­ty i wady. Wia­do­mo, że nie mu­sia­łem ha­ro­wać na ko­goś, ale też od­po­wia­da­łem oso­bi­ście za wszyst­kie pro­wa­dzo­ne spra­wy. Igor przy­naj­mniej po­ma­gał mi je ka­ta­lo­go­wać. Był apli­kan­tem, kan­ce­li­stą i se­kre­tar­ką w jed­nym. Czło­wiek-or­kie­stra i pra­cow­nik-ide­ał, zwłasz­cza dla tych, któ­rzy nie chcie­li sta­wiać na pe­łne za­trud­nie­nie. Czy­li ta­kich opor­tu­ni­stów jak ja. Jed­nak to był je­den z tych mo­men­tów, w któ­rych po­tra­fi­łem prze­kli­nać jego obec­no­ść i pa­skud­nie mi­ęk­kie, do­bre ser­ce. Jak taki mi­ęczak chce być praw­ni­kiem? Prze­cież go zje­dzą… I jesz­cze po­wie­dzą, że to ja go nie na­uczy­łem za­wo­du.

Zmie­rzy­łem znu­dzo­nym wzro­kiem ster­tę ko­lo­ro­wych kar­tek, a po­tem spoj­rza­łem na Igo­ra. Szcze­ni­ęcy wzrok nie znik­nął, więc znów rzu­ci­łem okiem na kart­ki. Nor­mal­nie ster­ta ma­ku­la­tu­ry. Od kie­dy pod­jąłem wspó­łpra­cę z urzędem mia­sta w Le­gni­cy w ra­mach rządo­we­go pro­gra­mu za­pew­nia­jące­go bez­płat­ne po­ra­dy praw­ne dla lud­no­ści, by­łem wprost za­rzu­ca­ny wszel­kie­go ro­dza­ju za­pro­sze­nia­mi na kon­fe­ren­cje, spo­tka­nia, even­ty i szkol­ne ja­se­łka. Mia­łem tego ser­decz­nie dość. Czy tym lu­dziom nie szko­da pa­pie­ru?

– Py­tasz mnie, co masz zro­bić? To, co za­wsze się robi ze spa­mem – od­po­wie­dzia­łem w ko­ńcu ze śmie­chem. – Do ko­sza.

– Nie chce pan na­wet przej­rzeć? – Igor zmie­nił stra­te­gię i zro­bił oczy jak kot ze „Shre­ka”. Gdy­by nie te jego śmiesz­ne oku­la­ry, któ­re psu­ły cały efekt, na­wet bym się wzru­szył.

– Nie mam cza­su, Igo­rze, przej­rzyj je za mnie i je­śli uznasz ja­kieś za war­te za­cho­du, to daj znać. Mam te­raz na gło­wie tę spra­wę z ro­dzi­ną Ża­bic­kie­go. Mu­szę wy­my­ślić, jak z nich ści­ągnąć kasę. Nie mogę się roz­pra­szać.

Sam nie wie­rzy­łem, że od­po­wie­dzia­łem tak mi­ęk­ko, za­miast go zru­gać. To się jesz­cze na mnie ze­mści, je­stem pe­wien. Igor po­ki­wał tyl­ko gło­wą i wzi­ął się za wy­ci­ąga­nie za­pro­szeń z ko­pert, a po­tem prze­gląda­nie ich. Po­my­śla­łem jesz­cze, że nie pła­cę mu za za­ba­wę, ale osta­tecz­nie mach­nąłem na to ręką. Zbli­ża się ty­dzień do­bro­ci dla zwie­rząt, niech ma – po­my­śla­łem z roz­ba­wie­niem. To był sta­ry żart, jesz­cze z cza­sów, kie­dy sam by­łem na apli­ka­cji u ta­kie­go jed­ne­go sta­re­go ch… no, rad­cy. Tak, na­wet ja by­łem kie­dyś apli­kan­tem. Na pew­no nie ta­kim ża­ło­snym jak Kraw­czyk, ale jed­nak. Wte­dy mój los za­le­żał od czy­je­goś zda­nia i nie­ja­ko po­zo­sta­wa­łem na ła­sce sze­fa. Te­raz jest ina­czej. To Igor ma słu­chać mnie. Mimo wszyst­ko po­czu­łem się nie­swo­jo na wspo­mnie­nie tam­tych cza­sów.

Szyb­ko za­po­mnia­łem jed­nak o mo­jej nie­kom­for­to­wej sy­tu­acji z od­le­głej prze­szło­ści. Co in­ne­go mnie te­raz zaj­mo­wa­ło. Rok temu wpa­ko­wa­łem się w nie­cie­ka­wą spra­wę. Zwa­bio­ny nie­złą kasą pod­pi­sa­łem umo­wę o wspó­łpra­cy z fir­mą Ry­szar­da Ża­bic­kie­go, któ­ra mia­ła ugrun­to­wa­ną po­zy­cję na ryn­ku. Ża­bic­ki pro­wa­dził dużą dru­kar­nię i cie­szył się w na­szej oko­li­cy opi­nią świet­ne­go kon­tra­hen­ta. Za­wsze w ter­mi­nie wy­wi­ązy­wał się ze zle­ceń i ro­bił to z naj­wy­ższą sta­ran­no­ścią. Kie­dy przy­sze­dł do mo­jej kan­ce­la­rii, po­my­śla­łem na­wet, że to dar od losu. Ka­żdy chcia­łby mieć ta­kie­go klien­ta, tyl­ko spraw­dzać mu umo­wy i brać za to co mie­si­ąc okrągłą sumę. Tak było.

Trzy mie­si­ące temu oka­za­ło się, że Ża­bic­ki znik­nął, ale wcze­śniej zde­frau­do­wał dużą, jak na lo­kal­ne wa­run­ki, sumę pie­ni­ędzy kon­tra­hen­tów, bo po­nad trzy­sta ty­si­ęcy zło­tych. Mnie też za­le­gał kil­ka ty­si­ęcy za trzy mie­si­ące pra­cy, ale nie by­łem pierw­szym wie­rzy­cie­lem w ko­lej­ce. Szczęście w nie­szczęściu, Ża­bic­ki zo­sta­wił w jed­nej z pod­le­gnic­kich miej­sco­wo­ści dom o war­to­ści pół mi­lio­na, z wy­po­sa­że­niem, któ­re mo­żna by spie­ni­ężyć. Cze­mu w nie­szczęściu? Bo w domu zo­sta­wił żonę, któ­ra za­rze­ka­ła się, że nie ma po­jęcia, co się sta­ło z jej mężem, i trój­kę dzie­ci, w tym jed­no nie­pe­łno­spraw­ne. Jak nie­fart, to nie­fart.

Chło­piec Ża­bic­kich chy­ba miał au­tyzm. Przy­po­mnia­łem so­bie, że Ry­szard kie­dyś mi o nim opo­wia­dał. To je­den z po­wo­dów, dla któ­rych jego żona nie pra­co­wa­ła. Dru­gi był pro­za­icz­ny. Po pro­stu mąż świet­nie za­ra­biał i nie mu­sia­ła mar­twić się o byt. Z opo­wie­ści klien­ta wy­wnio­sko­wa­łem, że miał szczęśli­wą ro­dzi­nę mimo cho­ro­by syna. A jed­nak ich opu­ścił i zwiał z kasą, zo­sta­wia­jąc żonę i dzie­ci na pa­stwę ko­mor­ni­ka. Oj­ciec roku.

To była naj­trud­niej­sza spra­wa, z jaką mia­łem do­tąd do czy­nie­nia, bo nie­chcący zo­sta­łem za­an­ga­żo­wa­ny w prze­kręt, któ­ry wy­my­ślił Ża­bic­ki. Na wszyst­kich za­war­tych przez nie­go przez ostat­ni rok umo­wach wid­niał mój pod­pis i pie­cząt­ka rad­cy, co sta­wia­ło mnie w nie naj­ko­rzyst­niej­szym świe­tle w oczach jego kon­tra­hen­tów, na­wet je­śli umo­wy były bez za­rzu­tu pod względem praw­nym (co po­twier­dza­łem swo­im pod­pi­sem wła­śnie). A oszu­stwo po­le­ga­ło na nie­za­pła­ce­niu fak­tur do­staw­com, po­bra­niu na­le­żno­ści od klien­tów i ulot­nie­niu się z kasą.

Jak­by się tak nad tym za­sta­no­wić, to nie mia­ło sen­su. Komu opła­ca­ło się ucie­kać w Pol­skę, a tym bar­dziej w Eu­ro­pę czy świat, z tak małą kwo­tą jak nie­ca­łe osiem­dzie­si­ąt ty­si­ęcy euro? Za to nie dało się za­cząć no­we­go ży­cia. Fakt jed­nak po­zo­sta­wał nie­za­prze­czal­ny. Ża­bic­ki wy­pła­cił kasę z kon­ta oso­bi­ście (co po­twier­dził ban­ko­wy mo­ni­to­ring), wy­sze­dł z bu­dyn­ku i ślad po nim za­gi­nął. Co wi­ęcej, mu­siał to pla­no­wać wcze­śniej, bo prze­cież nie mo­żna ot tak wy­brać so­bie z ban­ku tak du­żej kwo­ty w go­tów­ce. Wi­ęk­sze wy­pła­ty trze­ba po pro­stu wcze­śniej zgła­szać. To do­wo­dzi­ło, że dzia­ła­nie Ża­bic­kie­go nie było spon­ta­nicz­ne i nie­prze­my­śla­ne. Inna spra­wa, czy dzia­łał pod pre­sją, czy z wła­snej woli, ale to niech usta­la po­li­cja.

Po­dob­nie jak wi­ęk­szo­ść po­krzyw­dzo­nych sku­pi­łem się ra­czej na spo­so­bach od­zy­ska­nia swo­ich pie­ni­ędzy. Na­tu­ral­nym kro­kiem dla mnie jako praw­ni­ka było zgło­sze­nie rosz­cze­nia do sądu, żeby uzy­skać ty­tuł wy­ko­nal­no­ści. Kon­tra­hen­ci Ża­bic­kie­go sami zgła­sza­li się do mnie, a ja zor­ga­ni­zo­wa­łem spo­tka­nie i za­pro­po­no­wa­łem im, że przy­go­tu­ję po­zew zbio­ro­wy. Wzi­ąłem od nich za to po sym­bo­licz­ne sto zło­tych oraz je­den pro­cent od kwo­ty, któ­rą uda się od­zy­skać. Wiem. Za­wsze mia­łem za mi­ęk­kie ser­ce.

Po­li­cja oczy­wi­ście przy­jęła zgło­sze­nie za­gi­ni­ęcia Ża­bic­kie­go od jego żony oraz za­wia­do­mie­nie o po­pe­łnie­niu prze­stęp­stwa wy­łu­dze­nia ode mnie, w imie­niu moim i kon­tra­hen­tów. To było dwa mie­si­ące temu. Śled­czy ka­za­li wszyst­kim uzbro­ić się w cier­pli­wo­ść. Na szczęście sąd był kon­kret­niej­szy i dość szyb­ko wy­sta­wił ty­tuł eg­ze­ku­cyj­ny. Cier­pli­wo­ść to cno­ta, któ­rej ni­g­dy nie po­sia­dłem.

Jak­by się tak do­brze za­sta­no­wić, nie po­sia­dłem żad­nej. Mój oj­ciec za­wsze po­wta­rzał, że w za­wo­dzie praw­ni­ka je­dy­ną cno­tą jest ich brak. On był pierw­szym przed­sta­wi­cie­lem ro­dzi­ny w tej bra­nży, z tym że wy­brał jed­ną z naj­trud­niej­szych spe­cja­li­za­cji – ko­mor­ni­czą. Moja star­sza sio­stra była sędzią ro­dzin­nym w sądzie re­jo­no­wym we Wro­cła­wiu, ale nie­dłu­go mia­ła awan­so­wać do sądu okręgo­we­go. A ja zo­sta­łem rad­cą. Lu­bi­łem swo­ją pra­cę, a poza tym da­wa­ła mi ona na­praw­dę nie­złe pie­ni­ądze.

Tyl­ko moja mama nie mia­ła nic wspól­ne­go z na­szym za­wo­dem. Od wie­lu lat z po­wo­dze­niem pro­wa­dzi­ła sklep z za­baw­ka­mi, któ­ry za­ło­ży­ła, kie­dy ja i Mar­ta by­li­śmy jesz­cze mali. Choć w dzi­siej­szych cza­sach ten biz­nes opła­cał się co­raz mniej – mama ro­bi­ła to głów­nie dla­te­go, że lu­bi­ła to za­jęcie i kon­takt z ma­ły­mi klien­ta­mi. Od kil­ku lat pi­ło­wa­ła też cza­chę mo­jej sio­strze, że chcia­ła­by już mieć wnu­ki.

Mar­ta mia­ła trzy­dzie­ści sze­ść lat i na­wet była mężat­ką, ale ro­bi­ła ka­rie­rę i twier­dzi­ła, że na dzie­ci kie­dyś przyj­dzie czas. Ja uwa­ża­łem, że to jej spra­wa, oj­ciec też, ale mama nie od­pusz­cza­ła swo­jej cór­ce do tego stop­nia, że Mar­ta ogra­ni­czy­ła wi­zy­ty w domu ro­dzi­ców do mi­ni­mum. Nic dziw­ne­go.

Do tej pory śmia­łem się z tego, ale od nie­daw­na za­częły się też dziw­ne uwa­gi w moją stro­nę. Mama twier­dzi­ła, że trzy­dzie­stocz­te­ro­let­ni ka­wa­ler to ob­ra­za ma­je­sta­tu. Co??? Gdy­by tak na to pa­trzeć, trze­ba by ska­zać za ob­ra­zę ma­je­sta­tu po­ło­wę dzi­siej­szych trzy­dzie­sto­pa­ro­lat­ków. Jak do­brze, że nie mamy w Pol­sce mo­nar­chii.

Ja nie ogra­ni­cza­łem jed­nak wi­zyt w domu ro­dzi­ców z pro­ste­go względu. Miesz­ka­łem u nich. Było mi zbyt wy­god­nie, żeby szu­kać so­bie wła­sne­go miesz­ka­nia, ko­goś, kto by mi je ogar­nął, ugo­to­wał coś i nie za­da­wał zbyt wie­lu py­tań. Mama była naj­wa­żniej­szą ko­bie­tą w moim ży­ciu. Je­dy­ną, któ­rą na­praw­dę ko­cha­łem. Mo­głem jej więc wy­ba­czyć to ma­ru­dze­nie.

* * *

Tego dnia po pra­cy spo­tka­łem się z moim kum­plem Łu­ka­szem, któ­ry od trzech lat był bur­mi­strzem jed­nej z pod­le­gnic­kich dziur, zu­pe­łnie bez po­wo­du zwa­nych uro­czo „ma­ły­mi mia­stecz­ka­mi”. Bo uro­cze­go nie było w nich nic. Łu­kasz jed­nak zda­wał się lu­bić swo­je za­jęcie.

Ale dziś umó­wi­li­śmy się na kręgle.

– Wy­glądasz na zmar­no­wa­ne­go, Mic­key – po­wie­dział już od we­jścia. – Prze­cież do­pie­ro mi­nął po­nie­dzia­łek. Zno­wu me­la­nżo­wa­łeś cały week­end? – Spoj­rzał na mnie po­bła­żli­wie, wło­żył buty i wy­brał dla nas tor. Do­go­ni­łem go szyb­ko.

– W ży­ciu – za­pro­te­sto­wa­łem. – Wiesz, że te­raz mu­szę dbać o opi­nię, bo hie­ny dzien­ni­kar­skie szu­ka­ją na mnie haka po tej spra­wie z Ża­bic­kim. A prze­cież mnie też oszu­kał.

– No to o co cho­dzi?

– Cały czas pró­bu­ję ugry­źć tę ro­dzin­kę. Moim zda­niem jego żona musi coś wie­dzieć, ina­czej nie ży­ła­by so­bie tak spo­koj­nie. Mam na nich ty­tuł eg­ze­ku­cyj­ny. To musi bo­leć.

– Ale nie mo­żesz wy­rzu­cić na bruk ko­bie­ty z dzie­ćmi w se­zo­nie od pa­ździer­ni­ka do ko­ńca mar­ca – przy­po­mniał mi, bio­rąc dużą kulę i wa­żąc ją w ręce.

Prze­cież wiem, że nie mogę.

– Ej, roz­ma­wiasz z praw­ni­kiem, bra­chu. I to jed­nym z naj­lep­szych.

Łu­kasz zi­gno­ro­wał moje prze­chwa­łki i rzu­cił kulą. Ład­nie, ale i tak nie zbił wszyst­kich kręgli. Zo­stał mu je­den. Mój kum­pel za­klął szpet­nie, jed­nak ro­zej­rzał się za­raz, czy w po­miesz­cze­niu nie ma żad­nych jego wy­bor­ców. A niby jak mia­łby ich roz­po­znać? Po gębie? Rzu­cił dru­gi raz i tym ra­zem zbił ostat­nie­go kręgla.

– Yes, yes, yes! – Ucie­szył się wy­mow­nie.

– Ten cy­tat jest już ob­jęty pra­wem au­tor­skim przez jed­ne­go po­li­ty­ka na szcze­blu cen­tral­nym, a na­wet eu­ro­pej­skim – przy­po­mnia­łem mu. Za­chi­cho­tał. – Je­steś za cien­ki w uszach, Łu­kasz.

– Ja się do­pie­ro roz­kręcam – od­gry­zł się. – Ty mi le­piej po­wiedz, Mic­key, jak chcesz od­zy­skać trzy­sta czter­dzie­ści ty­si­ęcy plus kosz­ty ko­mor­ni­cze z domu, w któ­rym miesz­ka mat­ka z trój­ką dzie­ci. I to na te­re­nie mo­jej gmi­ny. Mu­sisz wie­dzieć, że będę pil­no­wał tej spra­wy.

– Mogę zle­cić ko­mor­ni­ko­wi spie­ni­ęże­nie wszyst­kich sprzętów do­mo­wych, któ­re nie są nie­zbęd­ne do eg­zy­sten­cji. A wierz mi, spo­ro tego mają.

– Co cię po­wstrzy­mu­je?

– Nic. Ju­tro się za to za­bio­rę – od­po­wie­dzia­łem, ci­ska­jąc kulą w stro­nę kręgli. Zbi­łem wszyst­kie. Stri­ke! Jest szan­sa na bo­nus!

– Mic­key Mo­use, Mic­key Mo­use… – za­czął skan­do­wać Łu­kasz, wie­dząc, jak mnie wku­rzyć.

Nie­na­wi­dzi­łem tej ksyw­ki. Zna­ło ją tyl­ko kil­ka osób, z któ­ry­mi ko­le­go­wa­łem się w dzie­ci­ństwie. Wszyst­ko przez mamę, któ­ra cze­sa­ła mnie tak, że eks­po­no­wa­ła ząbek ukła­da­jący się z wło­sów na czo­le. Jak u Mysz­ki Miki. A po­nie­waż na­zy­wam się Mi­chał Mysz­kow­ski… Sami ro­zu­mie­cie.

Kie­dy tyl­ko za­cząłem mieć ja­ki­kol­wiek wpływ na swo­ją fry­zu­rę, za­pu­ści­łem grzyw­kę i za­cze­sy­wa­łem ją na bok. Dzi­ęki temu, że wło­sy były dłu­ższe, nikt nie wi­dział już tego pie­przo­ne­go ząb­ka. Wie­dział o nim Łu­kasz. Wie­dzia­ła też Ma­tyl­da, na­sza przy­ja­ció­łka z dzie­ci­ństwa. Ma­tyl­da… ile to już lat?

Mati, młod­sza od nas o trzy lata, za­wsze była zbyt wy­so­ka jak na swój wiek, no­si­ła krót­kie wło­sy i ubie­ra­ła się jak chło­pak. Po­zna­li­śmy się, kie­dy za­cze­pi­ła mnie i Łu­ka­sza, jak by­li­śmy na bo­isku. My mie­li­śmy wte­dy może dwa­na­ście lat, a ona dzie­wi­ęć. Zaj­mo­wa­li­śmy się swo­imi spra­wa­mi, gdy na­gle ktoś za­czął w nas rzu­cać pia­skiem i pa­ty­ka­mi; dzie­ciak o po­tar­ga­nych wło­sach i w znisz­czo­nym ubra­niu. Zła­pa­li­śmy gnoj­ka, chcąc mu prze­trze­pać skó­rę, ale oka­za­ło się, że to dziew­czy­na i da­li­śmy so­bie z tym spo­kój. Za to samo ja­koś tak wy­szło, że za­częli­śmy się ra­zem ba­wić. Ma­tyl­da mia­ła naj­lep­sze po­my­sły, ale żad­nych przy­ja­ciół poza nami. By­li­śmy nie­roz­łącz­ni do ko­ńca na­szej pod­sta­wów­ki, bo po­tem Mati wy­je­cha­ła z Le­gni­cy i po­szła do gim­na­zjum w ja­kie­jś dziu­rze, a ja za­cząłem na­ukę w li­ceum z Łu­ka­szem, zwa­nym przez nas… Już wiem, jak mu do­ku­czyć!

– Ku­lecz­ka! – po­wie­dzia­łem z naj­słod­szym wred­nym uśmie­chem, na jaki mo­głem się zdo­być. Łu­kasz zro­bił się czer­wo­ny na twa­rzy.

– To był cios po­ni­żej pasa, bra­chu! – za­pro­te­sto­wał.

Łu­kasz nie lu­bił, jak mu się wy­po­mi­na­ło, że był dość gru­by w dzie­ci­ństwie. Ksyw­kę „Ku­lecz­ka” też wy­my­śli­ła mu Ma­tyl­da, żeby nie było. Ta dziew­czy­na wy­wie­ra­ła na nas ogrom­ny i zgub­ny wpływ. Mia­ła szel­mow­skie po­my­sły, na któ­re my by­śmy nie wpa­dli. Na­ma­wia­ła nas do ta­kich rze­czy, na któ­re nor­mal­nie by­śmy się nie od­wa­ży­li. Wie­le razy mu­sie­li­śmy ją kryć i brać winę na sie­bie, bo Mati mia­ła bar­dzo su­ro­we­go ojca, któ­ry prał ją za ka­żde prze­wi­nie­nie… nie­raz przy­cho­dzi­ła do szko­ły albo na bo­isko z si­nia­ka­mi. Te­raz jako do­ro­sły fa­cet i praw­nik wiem, że ktoś po­wi­nien za­re­ago­wać, ale wte­dy by­łem tyl­ko dzie­cia­kiem. Nie mie­ści­ło mi się w gło­wie, że oj­ciec krzyw­dzi swo­je dziec­ko.

Dzi­siaj wy­so­ki i wy­spor­to­wa­ny Łu­kasz z ja­sny­mi ku­dła­mi i błękit­ny­mi ocza­mi był, jak to się mówi, ucie­le­śnie­niem dam­skich pra­gnień, ale wte­dy spra­wa wy­gląda­ła zgo­ła ina­czej. Jako na­sto­la­tek miał kom­plek­sy. Ku­lecz­ka… Jako do­ro­sły fa­cet Łu­kasz mógł mieć ko­biet na pęcz­ki. Na­wet ja się nie umy­wa­łem. On jed­nak da­wał so­bie jesz­cze rok. Po­sta­no­wił kie­dyś, że ko­bie­tę swo­je­go ży­cia po­zna naj­pó­źniej w wie­ku trzy­dzie­stu pi­ęciu lat. Fan­ta­zję ma uła­ńską, jak na po­li­ty­ka przy­sta­ło, trze­ba mu przy­znać.

– Cóż, Ku­lecz­ko, cze­go się nie robi, żeby roz­pro­szyć prze­ciw­ni­ka… – Pu­ści­łem oko do przy­ja­cie­la i rzu­ci­łem zno­wu dzie­si­ąt­kę. Po­dwój­ny stri­ke!

– Nie wiem, po co ja w ogó­le cho­dzę z tobą na kręgle – wes­tchnął Łu­kasz.

– Bo masz w so­bie coś z ma­so­chi­sty – od­pa­rłem. – Lu­bisz do­sta­wać po du­pie.

– Wy­bo­ry ja­koś wy­gra­łem – żach­nął się mój kum­pel.

– Wspó­ło­by­wa­te­le się na to­bie po­zna­li. Je­steś łeb­ski fa­cet, na­wet je­śli masz kom­plek­sy jak stąd na Ha­iti, a prze­cież od daw­na już nie przy­po­mi­nasz ku­lecz­ki.

– No, nie przy­po­mi­nam. – Łu­kasz po­ta­rł bro­dę ręką i za­my­ślił się. Chy­ba na­wet wie­dzia­łem, o kim. – Cie­ka­we, co się sta­ło z Ma­tyl­dą? – wes­tchnął wte­dy zno­wu, jak­by od­czy­tu­jąc moje wcze­śniej­sze my­śli.

– Też bym chciał wie­dzieć, ale nie wi­dzie­li­śmy jej od pra­wie dwu­dzie­stu lat…

– Ale ten czas za­pier­da­la.

– Za szyb­ko. Do­ro­słe ży­cie jest do bani! – żach­nąłem się.

– I to mówi wiel­ki pan me­ce­nas? – za­śmiał się Łu­kasz.

– Tak, wiel­ki pa­nie bur­mi­strzu. Mama każe mi szu­kać żony – za­śmia­łem się.

– Co ona, li­to­ści dla ko­biet nie ma? Żad­na by z tobą nie wy­trzy­ma­ła – za­re­cho­tał Łu­kasz.

– Do­brze, że cho­ciaż ty to za­uwa­żasz.

Kum­pel znał mnie jak nikt.

– Do­brze, że da­łeś się roz­pro­szyć – za­chi­cho­tał Łu­kasz, któ­ry wła­śnie wy­ko­nał świet­ny rzut i zdo­był pierw­sze­go stri­ke’a.

– O ty szu­jo! Ty się na­zy­wasz przy­ja­cie­lem? – Uda­łem obu­rze­nie, po czym za­cząłem wy­da­wać z sie­bie głu­pie dźwi­ęki.

Wie­dzia­łem, że tego nie zno­sił. Sku­sił od razu. W na­stęp­nej ko­lej­ce za­li­czył tyl­ko po­ło­wę kręgli. Sko­rzy­sta­łem z oka­zji i rzu­ci­łem ko­lej­ne­go stri­ke’a.

Nie wiem, o któ­rej wró­ci­łem do domu, ale te kil­ka go­dzin w to­wa­rzy­stwie Łu­ka­sza do­brze mi zro­bi­ło. Taki emo­cjo­nal­ny re­set po dziw­nym po­cząt­ku ty­go­dnia. Do­brze mieć przy­ja­cie­la. By­łem pe­wien, że w ka­żdej sy­tu­acji Łu­kasz sta­nie po mo­jej stro­nie. A ja bym sta­nął po jego. By­li­śmy dru­ży­ną pew­nia­ków. Od za­wsze i na za­wsze.

wtorek, 26 listopada

– Sze­fie, nie wy­rzu­ci­łem tego za­pro­sze­nia – stwier­dził Igor z sa­me­go rana, po­da­jąc mi ja­kąś ko­lo­ro­wą kart­kę.

– Jak to? – zdzi­wi­łem się. Nie wy­ko­nał mo­je­go po­le­ce­nia?!

– Bo wi­dać, że jest ręcz­nie wy­ko­na­ne. Pew­nie przez ja­kieś dziec­ko. Niech pan zo­ba­czy – za­chęcił mnie.

– Jezu, Igor, ty chy­ba chcesz mnie wy­ko­ńczyć – jęk­nąłem. – Po co mi ja­kieś dur­ne za­pro­sze­nie?

– Niech pan zer­k­nie – na­le­gał mój apli­kant.

Ni­g­dy nie był tak upar­ty i ni­g­dy wcze­śniej nie pod­wa­żał mo­je­go zda­nia. Wy­ra­bia się czy co?

– Do­bra, ale za­raz po­tem je wrzu­cisz do nisz­czar­ki – za­rządzi­łem.

– Okej. – Igor unió­sł dło­nie w ge­ście ka­pi­tu­la­cji, ale zo­sta­wił mi to ko­lo­ro­we coś na biur­ku i wy­sze­dł z mo­je­go ga­bi­ne­tu.

Za­jąłem się pra­cą i do­pie­ro po po­łud­niu zno­wu zwró­ci­łem uwa­gę na ten świ­stek. Już mia­łem go ci­snąć do ko­sza, kie­dy mój wzrok przy­ci­ągnął je­den sym­bol. Trzy małe li­te­ry „i” obok sie­bie, „iii” w pra­wym dol­nym rogu kart­ki. Otwo­rzy­łem za­pro­sze­nie i prze­czy­ta­łem tre­ść ze zdzi­wie­niem. „Sto­wa­rzy­sze­nie Przy­ja­ciół Dzie­ci z Au­ty­zmem i Ich Ro­dzin za­pra­sza ser­decz­nie na spo­tka­nie mi­ko­łaj­ko­we, któ­re od­będzie się 6 grud­nia 2019 roku o go­dzi­nie 10:00 w sie­dzi­bie Sto­wa­rzy­sze­nia w Ja­wo­ro­wie. Je­śli ży­czą so­bie Pa­ństwo za­an­ga­żo­wać się w or­ga­ni­za­cję pa­czek mi­ko­łaj­ko­wych dla dzie­ci, pro­szę o kon­takt pod nu­me­rem 662-266-878. Pre­zes Sto­wa­rzy­sze­nia…”. Pod­pis był nie­czy­tel­ny. I po co mi Igor zno­si te śmie­ci? – wku­rzy­łem się tyl­ko. Wrzu­ci­łem nie­bie­ską kar­tecz­kę z wy­kle­ja­nym Mi­ko­ła­jem do ko­sza. Kto w ogó­le robi nie­bie­skie kart­ki mi­ko­łaj­ko­we?

Wy­łączy­łem kom­pu­ter, po­in­for­mo­wa­łem Igo­ra, że mu­szę od­wie­dzić ko­mor­ni­ka i już nie wró­cę, a po­tem wy­sze­dłem. W spra­wie Ża­bic­kie­go nie mo­głem udać się do kan­ce­la­rii mo­je­go ojca, bo spra­wa mu­sia­ła być czy­sta i nie no­sić żad­nych zna­mion ne­po­ty­zmu. Oj­ciec po­le­cił mi swo­ją ko­le­żan­kę po fa­chu Eli­zę Słod­kow­ską, ko­bie­tę w jego wie­ku. Cie­szy­łem się, że będę wspó­łpra­co­wał z do­świad­czo­nym ko­mor­ni­kiem, ale pani Eli­za chy­ba po­my­li­ła stu­le­cia, bo po­trak­to­wa­ła mnie tro­chę pro­tek­cjo­nal­nie.

– Mi­cha­łku, oczy­wi­ście, że ci po­mo­gę – od­po­wie­dzia­ła naj­słod­szym gło­sem, kie­dy wy­łusz­czy­łem jej spra­wę. – Je­steś taki po­dob­ny do taty, kie­dy był mło­dy. No, cały Mi­rek. – Spoj­rza­ła na mnie z roz­czu­le­niem.

Jesz­cze bra­ku­je tyl­ko, żeby mnie po­gła­ska­ła po gło­wie – po­my­śla­łem znie­sma­czo­ny.

– Dzi­ęku­ję – od­po­wie­dzia­łem jed­nak uprzej­mie. To taka pra­ca. Je­steś uprzej­my, bo mu­sisz, na­wet jak cza­sem bar­dzo nie chcesz. Resz­ta pro­ce­su dzie­je się w środ­ku.

Umó­wi­li­śmy się na na­stęp­ny czwar­tek, pi­ąte­go grud­nia, na dzie­si­ątą w jej kan­ce­la­rii. Wy­sze­dłem z biu­ra przy­ja­ció­łki mo­je­go ojca usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny. Mia­łem szan­sę tro­chę po­pchnąć do przo­du tę spra­wę, żeby oszu­ka­ni kon­tra­hen­ci i wspó­łpra­cow­ni­cy Ża­bic­kie­go, w tym ja, otrzy­ma­li zwrot choć części swo­ich pie­ni­ędzy przed świ­ęta­mi.

Wró­ci­łem do domu aku­rat na obiad. Mama wła­śnie sta­wia­ła na sto­le pach­nącą zupę po­mi­do­ro­wą, któ­rą uwiel­bia­łem i mo­głem spo­ży­wać w ka­żdej po­sta­ci i ilo­ści. Po­dob­no w dzie­ci­ństwie nie chcia­łem jeść nic in­ne­go. Nie obej­dzie się bez do­kład­ki. Już by­łem pe­wien, że po­zo­sta­nie z ro­dzi­ca­mi było do­brą de­cy­zją. Dla mnie nie­wa­żne, czy po­mi­do­rów­ka była z ca­ły­mi wa­rzy­wa­mi, czy zmik­so­wa­na do po­sta­ci zupy kre­mu, czy była ła­god­na, kla­sycz­na, czy pi­kant­na, a naj­bar­dziej lu­bi­łem aro­mat ba­zy­lii. I dziś wła­śnie mama zro­bi­ła po­mi­do­ro­wy krem z list­kiem ba­zy­lii, chy­ba spe­cjal­nie dla mnie. Jak tu jej nie ko­chać?

– Mamo, coś wspa­nia­łe­go – po­wie­dzia­łem, kie­dy za­nu­rzy­łem ły­żkę w gęstej zu­pie, a po­tem łap­czy­wie ją ob­li­za­łem. Ni­g­dy do ko­ńca nie po­zby­łem się tego ge­stu, choć w miej­scach pu­blicz­nych bar­dzo się pil­no­wa­łem. Bo­ski smak.

– Cie­szę się. Smacz­ne­go, syn­ku – od­po­wie­dzia­ła z ra­do­ścią, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie.

Moja mama była tak ser­decz­ną i do­brą oso­bą, że cza­sem za­sta­na­wia­łem się, jak mo­gła wy­jść za mąż za mo­je­go ojca i uro­dzić mu dwój­kę dzie­ci ta­kich sa­mych jak on. Wie­dzia­łem, że ona, w ta­jem­ni­cy przed oj­cem, co roku od­da­wa­ła za­baw­ki ze swo­je­go skle­pu dla pod­opiecz­nych z domu dziec­ka. Ni­g­dy nie wy­da­łem mamy przed tatą, ale nie do ko­ńca ro­zu­mia­łem jej po­stępo­wa­nie. Prze­cież to pew­nie wła­śnie dla­te­go skle­pik nie przy­no­sił pra­wie w ogó­le zy­sków. Ma­mie le­d­wo star­cza­ło na pen­sję dla pra­cow­ni­cy, ale upar­cie pro­wa­dzi­ła ten sklep i za­trud­nia­ła tę samą ko­bie­tę od wie­lu lat, choć rów­nie do­brze obie mo­gły już prze­jść na eme­ry­tu­rę.

Ojcu było wszyst­ko jed­no, o ile miał mamę z gło­wy. Sko­ro dzi­ęki skle­po­wi była za­jęta i za­do­wo­lo­na, ma­chał ręką na jego nie­ren­tow­no­ść. Cie­szył się tyl­ko, że nie mu­siał do­kła­dać do jej in­te­re­su. Pa­trząc na ro­dzaj re­la­cji, jaki łączył mo­ich ro­dzi­ców, nie mia­łem ocho­ty na po­wta­rza­nie sche­ma­tu. Na co mi żona? Żeby się chwa­lić przed ko­le­ga­mi ro­dzi­ną jak oj­ciec? Prze­cież ja na­wet nie mam ko­le­gów poza Łu­ka­szem. Wca­le nie chcia­łem się że­nić, a już tym bar­dziej mul­ti­pli­ko­wać ego­istycz­nych ge­nów Mysz­kow­skich. Praw­do­po­do­bie­ństwo po­wo­ła­nia na świat ko­goś po­dob­ne­go do mo­je­go sta­re­go sku­tecz­nie znie­chęca­ło mnie do ro­dzi­ciel­stwa.

Ale nie tyl­ko brak względów prak­tycz­nych prze­ma­wiał za tą de­cy­zją. Nie spo­tka­łem do­tąd ko­bie­ty, dla któ­rej by­ło­by war­to zmie­nić stan cy­wil­ny. Ta­kiej, któ­ra by mnie ak­cep­to­wa­ła, a przy tym po­wo­do­wa­ła, że za­wsze bym chciał wra­cać do domu, tyl­ko do niej.

Czy mia­łem swój ide­ał? A kto go nie ma? Wy­obra­ża­łem so­bie po­ten­cjal­ną kan­dy­dat­kę na tę je­dy­ną jako pi­ęk­ną i do­brą blon­dyn­kę, taką jak moja mama. I ko­niecz­nie mu­sia­ła­by się na­uczyć go­to­wać dla mnie po­mi­do­ro­wą. Ale na tym po­do­bie­ństwa do mo­jej ro­dzi­ciel­ki mia­ły się ko­ńczyć. Moja wy­bran­ka mu­sia­ła być ko­bie­tą tak sek­sow­ną, że­bym nie chciał oglądać się na inne. Poza tym Łu­kasz miał ra­cję. Chęt­nych może i by nie bra­ko­wa­ło, ale któ­ra by ze mną wy­trzy­ma­ła? Wi­dząc względ­nie uda­ne ma­łże­ństwo mo­ich ro­dzi­ców, wo­la­łem być wiecz­nym sin­glem. Co in­ne­go nie­zo­bo­wi­ązu­jące spo­tka­nia…

Wie­czor­ne wy­obra­że­nia o ko­bie­cie mo­ich ma­rzeń nie wy­szły mi jed­nak na do­bre. Trud­ne do po­wstrzy­ma­nia na­pi­ęcie nie po­zwa­la­ło my­śleć sen­sow­nie. Nie lu­bi­łem tego sta­nu nie­za­spo­ko­je­nia. Wy­bra­łem więc nu­mer Aśki.

Jo­an­na była w moim wie­ku. Stu­dio­wa­li­śmy ra­zem i ko­le­go­wa­li­śmy się, po­tem ona wy­bra­ła spe­cja­li­za­cję ko­mor­ni­czą. Za­ła­twi­łem jej apli­ka­cję u mo­je­go ojca i to nas do sie­bie zbli­ży­ło na tyle, że zo­sta­li­śmy „przy­ja­ció­łmi do łó­żka”. Zna­jąc ży­cie, Aśka mia­ła ta­kie re­la­cje z po­ło­wą kan­ce­la­rii mo­je­go sta­re­go, ale to nie była moja spra­wa. Łączył nas układ, któ­ry za­do­wa­lał obo­je. Do­bry seks, tro­chę spędzo­ne­go wspól­nie cza­su i… ro­bi­li­śmy so­bie na­wza­jem za przy­kryw­kę przed ro­dzi­na­mi. Jo­aśka też nie za­mie­rza­ła wy­cho­dzić za mąż ani ro­dzić dzie­ci. Twier­dzi­ła, że to jej za­szko­dzi na fi­gu­rę, a ja mo­głem tyl­ko przy­kla­snąć, bo fi­gu­rę mia­ła rze­czy­wi­ście fan­ta­stycz­ną.

Aśka nie ode­bra­ła, ale po chwi­li wy­sła­ła mi SMS-a:

Od­dzwo­nię, kot­ku :-*.

Aha, czy­li jesz­cze jest w pra­cy – po­my­śla­łem i sfru­stro­wa­ny za­cząłem roz­wa­żać inne for­my roz­ła­do­wa­nia na­pi­ęcia. Nota bene, nie­na­wi­dzi­łem być na­zy­wa­ny „kot­kiem” i Jo­aśka do­sko­na­le o tym wie­dzia­ła. Zna­czy, ce­lo­wo mnie pro­wo­ko­wa­ła, że­bym po­tem ze­rżnął jej ty­łek na ostro. Kur­wa, po­my­śl o czy­mś in­nym, idio­to! – skar­ci­łem się w my­ślach, czu­jąc ból w pod­brzu­szu z po­wo­du tego na­pi­ęcia.

Już mia­łem iść do baru i wy­rwać ko­go­kol­wiek, kie­dy ko­le­żan­ka od­dzwo­ni­ła.

– Mi­siacz­ku, co tam? – spy­ta­ła. „Mi­siacz­ka” też nie­na­wi­dzi­łem. Chy­ba jesz­cze bar­dziej niż wszyst­kich in­nych mi­lu­sich zwie­rzątek, bo ja­koś na­wi­ązy­wał do mo­je­go imie­nia.

– Nie wku­rzaj mnie, Aśka. Wpad­nę dziś po cie­bie, pój­dzie­my na ko­la­cję, okej?

– Je­stem na die­cie – od­po­wie­dzia­ła, choć było sły­chać, że mó­wi­ła to z pe­łną bu­zią.

Ja­sne. Chęt­nie bym ją ina­czej wy­pe­łnił. – Wy­obra­źnia pod­su­nęła mi od razu al­ter­na­tyw­ny spo­sób na­kar­mie­nia jej.

– No to ja będę jadł, a ty po­pa­trzysz – za­żar­to­wa­łem so­bie.

– Wal się. Sa­łat­ka może być. O któ­rej po mnie przy­je­dziesz?

Jak zgłod­nie­jesz – po­my­śla­łem zło­śli­wie, ale nie mo­głem tego po­wie­dzieć, nie tra­cąc przy tym oka­zji na wie­czor­ne bzy­kan­ko.

– Osiem­na­sta trzy­dzie­ści pa­su­je?

– Je­ste­śmy umó­wie­ni. Kot­ku. – Aśka się roz­łączy­ła, za­nim zdąży­łem za­re­ago­wać. Ale cel osi­ągnąłem. Mo­głem już od­li­czać czas do spe­łnie­nia swo­ich pa­lących żądz.

* * *

Po osiem­na­stej le­cia­łem jak na skrzy­dłach, żeby zdążyć na umó­wio­ną go­dzi­nę. Mama tyl­ko uśmiech­nęła się po­bła­żli­wie, ale nic nie po­wie­dzia­ła. Oj­ciec jak zwy­kle ma­chał ręką, jak­by od­ga­niał nie­przy­jem­ne my­śli. Ostat­nio ci­ągle nią ma­chał, jak­by na­gle wszyst­ko zro­bi­ło mu się obo­jęt­ne. A może po pro­stu pró­bo­wał mnie prze­go­nić z domu, jak na­tręt­ną mu­chę, któ­ra nie chce sama wy­le­cieć? Mo­żli­we, ale nie mia­łem cza­su tego ana­li­zo­wać. Grunt, że nie mó­wił tego gło­śno, bo wte­dy mu­sia­łbym się od­nie­ść do jego uwag. A tak… mo­głem iść.

Mu­sia­łem we­jść po scho­dach na czwar­te pi­ętro ka­mie­ni­cy, bo Jo­aśka ni­g­dy nie mo­gła się przy­go­to­wać na czas. Pin­drzy­ła się za­wsze z go­dzi­nę, dla­te­go uma­wia­łem się z nią wcze­śniej, niż na­praw­dę chcia­łem wy­jść, a po­tem i tak mu­sia­łem ją po­ga­niać.

– Go­to­wa? – spy­ta­łem re­to­rycz­nie, kie­dy mi otwo­rzy­ła w szla­fro­ku. Było ja­sne jak sło­ńce, że go­to­wa nie była.

– Daj mi dzie­si­ęć mi­nut – od­po­wie­dzia­ła, cmo­ka­jąc w po­wie­trze za­miast w mój po­li­czek. I do­brze, bo na ustach mia­ła już szmin­kę, któ­ra wy­gląda­ła na zo­sta­wia­jącą śla­dy, a ja śla­dów nie lu­bi­łem.

Tak, ja­sne, dzie­si­ęć mi­nut – za­śmia­łem się w du­chu.

Wsze­dłem do jej miesz­ka­nia i za­mknąłem za sobą drzwi. Skie­ro­wa­łem się pro­sto do sa­lo­nu, gdzie cze­kał na mnie wy­god­ny fo­tel. Aśka mia­ła faj­ne, kom­for­to­wo urządzo­ne miesz­ka­nie. Sta­now­czo, mój oj­ciec do­brze pła­cił swo­im pra­cow­ni­kom, sko­ro na­dal u nie­go pra­co­wa­ła, za­miast otwo­rzyć wła­sną kan­ce­la­rię.

– Po­cze­kam tyle, ile trze­ba – od­po­wie­dzia­łem spo­koj­nie, kie­dy zni­ka­ła za drzwia­mi ła­zien­ki. Na­wet je­śli nie­na­wi­dzi­łem jej spó­źnial­stwa, nie mo­głem te­raz tego oka­zać zbyt osten­ta­cyj­nie.

Jo­aśka do­ko­ńczy­ła ma­ki­jaż, a po­tem prze­mknęła jesz­cze do swo­jej sy­pial­ni, żeby się ubrać. Przez chwi­lę wy­obra­ża­łem so­bie, że idę tam za nią, zry­wam z niej ten szla­frok i bio­rę ją od tyłu przy łó­żku, ale szyb­ko zo­rien­to­wa­łem się, że wte­dy nie wy­szli­by­śmy z jej miesz­ka­nia, a ja by­łbym głod­ny. Ona pew­nie nie mia­ła w domu nic poza tym we­ga­ńskim chła­mem. Któ­ry fa­cet naje się ro­śli­na­mi?

Moja ko­le­żan­ka do łó­żka nie była we­gan­ką z prze­ko­na­nia. Wpie­prza­ła fast fo­ody i sło­dy­cze, a kie­dy przy­bie­ra­ła tro­chę na wa­dze, prze­cho­dzi­ła na die­tę wege i pró­bo­wa­ła zba­wić swo­ją fi­gu­rę. In­te­li­gen­cję wy­ko­rzy­sty­wa­ła chy­ba tyl­ko w pra­cy, bo poza nią nie zdra­dza­ła jej ob­ja­wów. Je­dy­ną jej za­le­tą było cia­ło wła­śnie. Ty­łek. No do­brze, cyc­ki też mia­ła nie­złe, ale ty­łek był pierw­sza kla­sa. Chy­ba tyl­ko dla­te­go w ogó­le jesz­cze się z nią za­da­wa­łem. Bądźmy szcze­rzy, któ­ry fa­cet my­śli w łó­żku o tym, jaka mądra jest ko­bie­ta? Zwłasz­cza kie­dy ob­ró­ci się ty­łem i wy­pnie.

Aśka ubra­ła się szyb­ko, jak na nią, i już po dwu­dzie­stu mi­nu­tach wy­szła z sy­pial­ni w obłęd­nie krót­kiej czer­wo­nej kiec­ce, któ­ra od­sła­nia­ła ko­ron­kę od czar­nych po­ńczoch, i szpil­kach, któ­re przy­pra­wi­ły­by o za­wrót gło­wy nie­jed­ne­go fa­ce­ta. Ja aku­rat się przy­zwy­cza­iłem, a poza tym nie było ta­kich bu­tów, w któ­rych ona do­rów­na­ła­by mi wzro­stem. Po­dej­rze­wa­łem, że nikt nie po­zna­łby pani ko­mor­nik w tej od­sło­nie. A może to i do­brze dla jej ka­rie­ry i re­pu­ta­cji.

– Go­to­wa? – spy­ta­łem już dru­gi raz tego wie­czo­ru.

– Tak, kró­licz­ku – od­po­wie­dzia­ła Jo­aśka, zbie­ra­jąc za to ode mnie klap­sa. Z obo­pól­ną przy­jem­no­ścią. Strze­li­ła tyl­ko ocza­mi w moim kie­run­ku i wska­za­ła mi drzwi. – Wy­cho­dzi­my.

Nie przy­kła­da­łem wagi do ko­la­cji. Chcia­łem jak naj­szyb­ciej coś zje­ść i wró­cić z Aśką do jej miesz­ka­nia, ale ona naj­wy­ra­źniej wo­la­ła po­sie­dzieć w re­stau­ra­cji. Ja­dła swo­ją małą por­cję sa­łat­ki dwa razy dłu­żej niż ja du­że­go bur­ge­ra z fryt­ka­mi i su­rów­ka­mi. Rzu­ca­ła mi przy tym tak pe­łne obu­rze­nia spoj­rze­nia, że w ko­ńcu ją spy­ta­łem, czy może chcia­ła­by spró­bo­wać bur­ge­ra. Chcia­ła. I wy­szło szy­dło z wor­ka. Die­ta. Tak, ja­sne.

W ko­ńcu się do­cze­ka­łem. Jo­aśka uzna­ła, że jest na­je­dzo­na.

– Na­stęp­nym ra­zem za­mów ham­bur­ge­ra – za­żar­to­wa­łem so­bie.

– Na­stęp­nym ra­zem nie będzie na­stęp­ne­go razu – po­gro­zi­ła mi Aśka, ale też ze śmie­chem.

– Będzie, będzie – od­po­wie­dzia­łem pew­nie, obej­mu­jąc ją w pa­sie. – I dziś też będzie na­stęp­ny – do­da­łem jej pro­sto do ucha, wy­wo­łu­jąc w niej dreszcz.

Obo­je wie­dzie­li­śmy, jak ten wie­czór miał się sko­ńczyć, więc za­pła­ci­łem ra­chu­nek (w ko­ńcu to ja ją za­pro­si­łem) i wy­szli­śmy. Aśka była jed­nak inna niż za­wsze. Tro­chę za­my­ślo­na, mniej bez­czel­na niż zwy­kle. Tak jak­by coś ją gry­zło.

Szyb­ko po­mi­nąłem jed­nak spo­strze­że­nia do­ty­czące jej sa­mo­po­czu­cia, kie­dy za­mknęła za nami drzwi swo­je­go miesz­ka­nia. Przy­ci­ągnąłem ją do sie­bie, zła­pa­łem jed­ną ręką w ta­lii, a dru­gą zje­cha­łem na ty­łek, a po­tem wsu­nąłem dłoń pod su­kien­kę. Mia­ła na so­bie tyl­ko strin­gi.

– Asiu, masz dziś bar­dzo prze­ko­nu­jące ar­gu­men­ty – za­mru­cza­łem, wgry­za­jąc się za­raz w jej szy­ję. Po­tem ob­ró­ci­łem ją ty­łem do sie­bie, pod­ci­ągnąłem jej su­kien­kę i prze­je­cha­łem dło­ńmi po po­ślad­kach. W ko­ńcu wło­ży­łem obie dło­nie pod sznu­recz­ki uda­jące bie­li­znę i po­wo­li je zsu­nąłem z jej ty­łka. Pal­cem spraw­dzi­łem jej go­to­wo­ść. Mu­sia­ła być po­bu­dzo­na, bo była wil­got­na i re­ago­wa­ła na mój do­tyk in­ten­syw­nie. Ale ja chcia­łem się tro­chę po­ba­wić, za­nim ją ze­rżnę.

– Nie znęcaj się, Mi­chał!

Uuu, uży­ła mo­je­go pe­łne­go imie­nia, chy­ba się wku­rzy­ła – za­uwa­ży­łem.

– A znęcam się?

– Tak, jak cho­le­ra!

– Do­brze, Jo­an­no, po­wiedz mi, cze­go chcesz – po­pro­si­łem, dra­żni­ąc ją da­lej.

– Wej­dź we mnie i mnie rżnij – wy­jęcza­ła.

– We­dle ży­cze­nia – od­po­wie­dzia­łem, wcho­dząc w nią do ko­ńca. Tego mi było trze­ba.

Aśka opa­rła dło­nie o ścia­nę w przed­po­ko­ju, wy­pi­ęła się do mnie, a ja, trzy­ma­jąc ją za bio­dra, nada­wa­łem nam co­raz szyb­sze tem­po. Na­gle po­czu­łem zbli­ża­jący się or­gazm, a prze­cież wi­dzia­łem, że ona jesz­cze mnie po­trze­bo­wa­ła. W pierw­szej chwi­li po­my­śla­łem, żeby zwol­nić i dać jej do­jść, ale za­raz ode­zwał się mój dia­beł, któ­ry stwier­dził, że wła­sna przy­jem­no­ść jest naj­wa­żniej­sza. Tak!

– Hej, co to było? – spy­ta­ła, uda­jąc obu­rze­nie.

– Pierw­sza run­da. A nie mó­wi­łem ci, że będzie dziś po­wtór­ka? – za­śmia­łem się.

– Nie wie­dzia­łam, że by­łeś taki na­pa­lo­ny – stwier­dzi­ła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Cho­dź pod prysz­nic. Zo­sta­niesz chy­ba, co?

– Jesz­cze na je­den raz na pew­no.

– Oby ci star­czy­ło cier­pli­wo­ści dla mnie, sa­mo­lu­bie – burk­nęła Aśka, ci­ągnąc mnie do swo­jej ła­zien­ki. Jej ar­gu­men­ty po raz ko­lej­ny mnie prze­ko­na­ły. Po­wtór­kę za­częli­śmy już tam, a do­ko­ńczy­li­śmy w jej sy­pial­ni.

Tym ra­zem za­do­wo­li­łem też Aśkę. Na­le­ża­ło jej się. Na­wet zo­sta­łem na noc i po­pra­wi­li­śmy jesz­cze rano. No, nie mo­głem prze­cież zi­gno­ro­wać tego ty­łecz­ka wy­pi­ęte­go do mnie w za­chęca­jącej po­zie. Kto nor­mal­ny by o tym za­po­mniał?

Kie­dy pa­trzy­łem po­tem, jak Jo­aśka ubie­ra się do pra­cy, po­my­śla­łem so­bie, że taki układ jest dla nas ide­al­ny. Też się ubra­łem i wy­szli­śmy ra­zem. Ona mu­sia­ła być w biu­rze przed dzie­wi­ątą. Ja mo­głem so­bie po­zwo­lić na przy­jście do pra­cy pó­źniej. W ko­ńcu sam by­łem swo­im sze­fem. Po­je­cha­łem więc naj­pierw do domu, gdzie wy­pi­łem kawę i zja­dłem śnia­da­nie zo­sta­wio­ne przez mamę. W kan­ce­la­rii po­ja­wi­łem się do­pie­ro o dzie­si­ątej.

Igor przy­wi­tał mnie z uśmie­chem.

– Dzień do­bry, pa­nie me­ce­na­sie.

– A to­bie co się sta­ło? – zdzi­wi­łem się, wi­dząc jego do­bry hu­mor.

– Wczo­raj, za­raz po tym, jak pan wy­sze­dł, była tu taka ko­bie­ta… – Igor zro­bił bło­gi uśmiech. – Nor­mal­nie anioł w czer­wo­nych wło­sach.

– Co???

– No, wy­gląda­ła jak mo­del­ka. Ślicz­na jak anioł, ubra­na jak sza­tan, a wło­sy mia­ła tak wście­kle czer­wo­ne, że pa­rzy­ły w oczy jak pło­mie­nie.

Je­zus Ma­ria, pew­nie ja­kaś wa­riat­ka.

– Mam na­dzie­ję, że ją od­pra­wi­łeś? – spy­ta­łem przy­tom­nie.

– Tak, po­wie­dzia­łem, że sze­fa nie ma i już nie będzie. Ale żal mi było, bo taka pi­ęk­no­ść to rzad­ki wi­dok.

– A mó­wi­ła, cze­go chcia­ła?