Mój sąsiad islamista. Kalifat u drzwi Europy - Marek Orzechowski - ebook

Mój sąsiad islamista. Kalifat u drzwi Europy ebook

Marek Orzechowski

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Burki, hidżab, halal, szahid, samobójcze zamachy, masakry, honorowy mord, egzekucje, obcinanie głów... Polacy znali dotychczas zjawiska związane z islamem i przede wszystkim islamski terror głównie z medialnych doniesień.

Nie brali udziału w konfrontacji bojowników Allaha z Zachodem. Było jednak tylko kwestią czasu, kiedy i oni staną się jego ofiarami. I to niekoniecznie u siebie w domu. Wystarczy, że podróżują, jak do Tunezji. Terroryści sami wybierają miejsca ataków i swoje ofiary. Im zamach bardziej przypadkowy, bardziej spektakularny, tym groźniejszy, tym dotkliwszy. Tym większy strach, tym większy paraliż. Islamski terror w imię Allaha może uderzyć wszędzie, w pociągu, na przystanku, w kawiarni, w muzeum. Dlatego tak trudno się przed nim bronić. Dlatego, tak wiele zależy od naszej postawy. To najpoważniejsze dziś wyzwanie dla zachodniej cywilizacji, jeżeli chce przeżyć.

Nowa książka Marka Orzechowskiego, mieszkającego w Brukseli dziennikarza, publicysty, pisarza, autora między innymi "Holandii. Presja depresji" oraz "Belgijskiej melancholii" opowiada o groźnych zjawiskach, które potwierdzają sukces islamistów w zachodniej Europie: od krwawych zamachów po spory o miejsce na basenie kąpielowym. Najważniejsze pytanie - czy możemy z islamem przegrać - znajduje na kartach jego książki dramatyczną odpowiedź: my już przegraliśmy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 251

Oceny
4,1 (61 ocen)
29
14
15
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
szenute

Nie oderwiesz się od lektury

Powinna otworzyć oczy tym, ktorzy wierzą jeszcze, że islam to religia pokoju a koegzystencja z nim ludów współczesnej Europy jest możliwa. Dzis zajmuje nas konflikt za naszą granicą lecz należy pamiętać o konflikcie kulturowo-religijnym, którego oblicze poznała już Europa Zachodnia a który może zapukać niebawem do nas. Przed tym ostrzega autor niniejszej publikacji.
41

Popularność




SOS

Bruksela, 2015, koniec stycznia. Do Cercle Gaulois, położonego na skraju parku Brukselskiego, naprzeciw siedziby premiera kraju, Fundacja Konrada Adenauera zaprasza na doroczne spotkanie noworoczne. Takie spotkania to w stolicy Belgii wieloletnia tradycja. Obrosłe w tradycję jest też samo miejsce. Cercle Royal Gaulois Artistique et Littéraire z siedzibą w historycznym budynku Vauxhall na tyłach Królewskiego Teatru przy Parku, założone w listopadzie 1848 – wówczas pod nieco inną nazwą, jako Cercle Royal Gaulois – jest jednym z kilku ekskluzywnych klubów belgijskich skupiających krajową i międzynarodową elitę. Można tu spotkać się na lunchu z przyjaciółmi, wziąć udział w debatach, podziwiać na koncertach śpiewaków i kwartety albo wymienić poglądy podczas obiadów wtorkowych organizowanych wyłącznie dla członków klubu, którzy sami przygotowują menu. Zdobyta tutaj renoma towarzyszy zwycięzcy konkursu smakoszów przez całe życie. Można też uczestniczyć w przyjęciach i wysłuchać w ich trakcie referatu na aktualny temat – tak jak w tym roku, w styczniu.

Cercle Gaulois, przepojone duchem artystycznym i literackim, jak sama nazwa wskazuje, ma ambicję tworzenia przestrzeni dla wymiany myśli wolnej od jakichkolwiek tendencji politycznych, kulturowych czy filozoficznych. Gdyby żyli, dobrze czuliby się zapewne w jego atmosferze tak Wolter, jak i Goethe, tak Einstein, jak i Lelewel. „Nie zgadzam się z tobą, ale zawsze będę bronił twego prawa do posiadania własnego zdania”, mówił francuski filozof. I ta Wolterowska maksyma w Cercle Gaulois jest jak w domu, u siebie. Roczna składka jest wysoka, ale i prestiż niemały. Liczba członków ograniczona, selekcja surowa. Goście z zewnątrz bez krawata nie mają wstępu, a dla zapominalskich członków klubu konsjerż trzyma w zanadrzu kilka krawatów w dobrym stylu. Południowy lunch to prawdziwa ceremonia, otoczona całkowitą dyskrecją.

Bardziej centralnej lokalizacji w Brukseli nie można sobie wymarzyć. Przy Rue de la Loi, naprzeciw wejścia do klubu, urzęduje premier, nieco dalej znajduje się siedziba parlamentu i senatu, po drugiej stronie parku – Pałac Królewski. Nieopodal jest Palais des Baux Arts, Pałac Sztuk Pięknych, dzieło Victora Horty, i niedaleko, przy Rue Ducale, ambasada USA ze swoim sławnym klubem. To dobry adres, jeden z najlepszych w mieście, znają go nie tylko brukselczycy, ale i wszyscy bez wyjątku zagraniczni turyści. Tyle że dziś przemieszczaniu się w okolicach parku towarzyszy niepokój. Zawsze było tu sporo policji, ale widok uzbrojonych belgijskich spadochroniarzy, normalnie oglądanych głównie podczas lipcowej parady z okazji święta narodowego, jest nowością. Nie mogą wprawdzie sprawdzać dokumentów, nie mogą zatrzymywać, to nadal należy do policji, ale mogą strzelać, po to są. Dziś ich obecność potwierdza: Belgia się boi.

Czy i ja mam się bać, czy powinienem się bać? I kogo? Spadochroniarzy widzę i odczuwam pewną ulgę, bo wiem, że są tu dla mojego bezpieczeństwa. Ten, przed kim mnie chronią, fizycznie nie jest tu obecny. Pozostaje niewidzialny i przez to wydaje się odległy, choć gdzieś przecież jest, musi być. Może zupełnie niedaleko, w Molenbeek, pobliskiej dzielnicy zamieszkanej niemal wyłącznie przez Marokańczyków. Dokonano tam już wielu zatrzymań i aresztowań, stamtąd pochodzili dżihadyści zastrzeleni kilka dni wcześniej w Verviers na wschodzie Belgii.

Molenbeek jest jedną z tych brukselskich dzielnic, których bez wielkiej i uzasadnionej potrzeby nikt nie odwiedza. Dla mieszkańców wschodnich rejonów stolicy jej cały zachód i część centrum to obszar podejrzany i niebezpieczny. Imigranci osiedlali się tu już w XIX wieku, ale dopiero od połowy ubiegłego trzymają go mocno i ostatecznie w swoich rękach. Przeludnienie, rozwarstwienie socjalne, wysokie bezrobocie, a wraz z nimi wysoka przestępczość – czytamy i słyszymy o tym od dawna. Jeśli dłużej mieszka się w Brukseli, to prędzej czy później także we własnym życiorysie odnotuje się epizod z Molenbeek w tle. Kilka lat temu na Avenue Louise, najbardziej wytwornej ulicy miasta, mój służbowy samochód został okradziony. Straciłem też dokumenty osobiste i kiedy składałem wyjaśnienia w pobliskim komisariacie policji, moje karty kredytowe, jeszcze niezablokowane, zostały doszczętnie wyczyszczone w sklepach w tej właśnie dzielnicy. To była pierwsza wskazówka dla policji, gdzie powinna szukać złodziei. Karty nie były zabezpieczone kodami PIN, ale i one nie stanowiłyby dla złodziei problemu, objaśnił komisarz. Nie w Molenbeek. Lepiej poza tym nie rozpoznawać i w gruncie rzeczy nie szukać sprawców. Ich koledzy i przyjaciele mogą w odwecie narobić jeszcze większej szkody.

W Molenbeek spadochroniarzy nie ma. Nie mają tam czego chronić. Wszystkie gmachy urzędów rządowych, ambasady, europejskie i natowskie instytucje dawno ominęły zachód Brukseli wielkim łukiem. Są za to wojownicy Allaha. Na europejskiej mapie zagrożeń terrorystycznych Belgia wyróżnia się jaskrawoczerwonym kolorem i bije bardzo smutny rekord – na każdy milion mieszkańców przypada tu dwudziestu siedmiu zidentyfikowanych dżihadystów gotowych w walce z niewiernymi oddać życie. To więcej niż we Francji i znacznie więcej niż w Niemczech. Mała Belgia przoduje także, niestety, w dostarczaniu wojowników Państwu Islamskiemu. Służby specjalne szacują, że wyjechało z niej do Syrii – głównie z Brukseli i Antwerpii – ponad siedmiuset młodych mężczyzn, niektórzy już tam zginęli, dziesiątki wróciły na odpoczynek, do wyjazdu szykują się następni.

Siedmiuset. Być może liczba ta wyda się niewielka, w końcu w Belgii żyje blisko sześćset tysięcy muzułmanów, z Francji zresztą wyjechało ich do Syrii więcej. Ale w państwie małym jak Belgia obawa i strach nie mają się gdzie schować, więc na każdego spotkanego dziś w metrze brodatego Marokańczyka czy Algierczyka mijający ich ludzie spoglądają z obawą. Podobnie jest zresztą, gdy nie noszą brody. Przesada? Nie do końca. W niedostępnym dla postronnych równoległym świecie muzułmanów stopień radykalizacji nie jest, niestety, dostatecznie rozpoznany, bo niby jak? Trzeba byłoby słuchać wszystkich kazań imamów w meczetach, siedzieć w ławkach wszystkich szkół koranicznych, przesiadywać w orientalnych kafejkach, mówić we wszystkich arabskich dialektach… i razem z nimi mieszkać. To jednak niemożliwe, nie mamy przepustek do tego świata. Zostaje tylko świat zewnętrzny, ten na styku, ten widoczny, ten jeszcze jakoś czytelny, ale niepokojąco niepełny. Bracia Kouachi wysiadali w paryskim metrze na tych samych stacjach co ich ofiary bezpiecznie ukryci za naiwnym przekonaniem, że nie mogą być wilkami. Obaj wychowywali się we francuskim domu dziecka wyglądającym jak pałac, otoczonym pięknym ogrodem, i nikt nie miał z nimi żadnych problemów wychowawczych. Mała to dziś pociecha. Mohamed Kouachi miał nawet konto na Facebooku. Czyli był jednym z nas.

Kiedy idę do Cercle Gaulois, przed oczyma mam jeszcze zdjęcia z Paryża, przede wszystkim widok zastrzelonego policjanta. Kilka dni po Paryżu – w 2015, piętnastego stycznia – za sprawą małego Verviers na wschodzie Belgii terror stał się fizycznie bliski. W Paryżu policja była niedaleko, ale zaskoczona charakterem zbrodni sama stała się ofiarą zamachowców. W Verviers przybyła w porę, a nawet przed czasem. Nie wierzę, że karykatury w „Charlie Hebdo” i Je suis Charlie, milionowe wyznanie wiary, stały się impulsem dla belgijskich terrorystów. Z pewnością podsyciły ogień zemsty i chęć odwetu. Ale podłoże wydarzeń w Belgii ma inną naturę, bliższą udeptanej ziemi. To fascynacja Państwem Islamskim i uwiedzenie jego atmosferą, jego bezwzględną brutalnością.

To musi być oszałamiające uczucie dla skrępowanych normami zachodnimi wojowników Allaha móc wreszcie wyrwać się do tego krwawego raju na Ziemi, postrzelać, pozabijać, poobcinać głowy i zasłużyć na przyszłe życie wieczne w otoczeniu pięknych dziewic. A potem wrócić, jak gdyby nigdy nic, i ścielić łoże kolejnym zasłużonym w rozlewie krwi. Można tego zaznać także na miejscu, jak uczynili dwudziestosześcioletni Sofiane i dwudziestotrzyletni Khalid, zastrzeleni w wymianie ognia przez policję w Verviers. Chcieli zaatakować szkołę żydowską, wziąć zakładników i… Wcześniej, w 2014 w kwietniu, via Amsterdam i Stambuł przedostali się do Syrii. Po trzech miesiącach wrócili, zapadli się pod ziemię, a w listopadzie wynajęli pod fałszywymi nazwiskami mieszkanie w Verviers i przygotowywali się do ataku. Jest oczywiste, że z Syrii wrócili z takim dokładnie rozkazem. Belgijskie służby namierzyły ich w grudniu, stąd wyprzedzająca akcja policji.

Co o nich wiemy? Co wiedzieć powinniśmy? Co takiego uczyniliśmy, że Sofiane i Khalid wymierzyli w nas broń? Nasz dramat polega na tym, że życiorysy wojowników Allaha zawsze są podobne. Kiedy zna się jeden, zna się wszystkie. Ich rodziny pochodzą na ogół z odległych wiosek w Maroku albo Algierii, ich korzenie można też odnaleźć w podupadłych slumsach większych miast arabskich. Potem przenoszą się do Europy. Żyją z nami, ale między sobą, czują swoją odrębność i jej nienawidzą. Ba, gdyby Bruksela była już muzułmańska, gdyby Paryż był już pod kontrolą, życie wyglądałoby inaczej. Ale jeszcze tak nie jest. Brak konwergencji rekompensowany jest ideologią wyższych wartości. Tych może dostarczyć tylko odpowiednia interpretacja wiary. I wtedy nie ma hamulców. Sprawcy zamachów na pociągi w Madrycie – zginęło wówczas sto dziewięćdziesiąt jeden osób i jakoś nikt w Europie nie wyszedł w marszu milczenia na ulice – swoje życie zaczęli w Jemaa Mezuak koło Tétouan w Maroku. Któż mógł przypuszczać, że z tej enklawy analfabetów zagrozi nam totalna wojna religijna? A jednak.

Tęsknota młodych Marokańczyków czy Algierczyków z belgijskimi paszportami za udziałem w bezgranicznym i brutalnym terrorze to jedna strona medalu. Tylko w ciągu ostatnich trzech lat liczba państw, w których rozgrywają się dramatyczne konflikty na tle religijnym, wzrosła o czterdzieści procent. Jest ich już dwadzieścia i w każdym gwałt i terror miały swoje źródła w dżihadzie, religijnej wojnie w imię Allaha. Pojawiła się też zupełnie nowa jakość – Państwo Islamskie, Daesh. Ciągną do niego nie tylko skromni robotnicy z Vilvoorde pod Brukselą, z Borgerhout we Flandrii czy bezrobotni z Molenbeek. Jak plaster miodu przyciąga również naszych współobywateli w garniturach o dobrze płatnych zawodach.

Bo Państwo Islamskie, dające wolną rękę w sprawie obcinania głów i gwałtów na kobietach, potrzebuje jednocześnie sił fachowych: inżynierów, specjalistów, menedżerów. Zyski z wydobycia i sprzedaży ropy, z handlu zabytkami i zrabowanymi dziełami sztuki wymagają zdolniejszej ręki i głowy niż przebiegłość i spryt szabrowników. Że Państwo Islamskie opiera się na terrorze i z niego żyje – no cóż, politolodzy potrafią to objaśnić. To przecież nation in building, państwo w okresie powstawania, budowane, jak każde inne, nie za pomocą dobrych słów, tylko złych czynów. Na Bliskim Wschodzie powstała próżnia, więc na gruzach Iraku i Syrii rodzi się nowa struktura państwowa. Że Zachód miał swój udział w rozbiciu tych dwóch organizmów – jasne, że miał, i jak zawsze nie przewidział skutków swojej opartej na sile doktryny upowszechniania demokracji, zachodniej demokracji, na obszarach, gdzie prawo stanowi Bóg, a nie ludzki parlament.

Nie wszyscy młodzi mężczyźni i kobiety, uwiedzeni płynącym z Państwa Islamskiego zapachem krwi, mają zaburzoną psychikę. To byłoby tłumaczenie zbyt proste i rozmijające się z ponurą prawdą. Terrorystyczne akty gwałtu rzadko kiedy dają się objaśnić wyłącznie indywidualnymi problemami i nieprzystosowaniem. Kiedy wzywa terror, nie brakuje oczywiście sadystów i psychopatów zbiegających się zewsząd w nadziei na krwawe żniwa. Ale dopiero w grupie, dającej osłonę, poczucie bezpieczeństwa i utwierdzającej w przekonaniach, ludzie, którzy indywidualnie nigdy nie byliby bestialscy, którym zadrżałaby ręka, stają się brutalni i bezlitośni. W oderwaniu od grupy ich metamorfozy nie wyjaśnią nam najciekawsze nawet indywidualne życiorysy. Stado napisze je od nowa, kiedy jednostkowa tożsamość zostanie wpisana w tożsamość wspólnotową.

Spoiwem jest grupa. Wspólne wartości, sprawdzona w trudnych warunkach przyjaźń, zaufanie, wreszcie siła. Grupa nie może się mylić. To ona daje gwarancję bezkarności, rozdziela nagrody i dyscyplinuje wewnętrznymi restrykcjami. Przynależność do grupy, która sformułowała cele, unieważnia dotychczasowe zakazy i nakazy, ułatwia odejście od moralności na rzecz ideologii. Hannah Arendt nazwała to zjawisko negacją moralności jako takiej. Na jej miejsce pojawia się albo religia, albo ideologia. Wystarczy sięgnąć nieco wstecz, do kart przeszłości, aby znaleźć potwierdzenie, że mechanizm ten zachęca wręcz do terroru, czyni go absolutem opartym na trzech podstawowych formułach. Świat był kiedyś lepszy, obecny jest dekadencki, zepsuty. Nadszedł czas naprawy i lepszej przyszłości. I my to robimy.

Trzy czwarte europejskich wojowników w Państwie Islamskim zwerbowanych zostało przez przyjaciół i razem z nimi wyruszyło do dalekiej Syrii, aby walczyć o lepszy świat. Trzynastoletniego Younesa skusił i zaciągnął do Syrii jego własny brat, głowa grupy terrorystycznej z Verviers, poszukiwany przez policję. Rodzice Younesa nie mają z nim żadnego kontaktu. Nic o nim nie wiemy, ale znamy z doniesień barbarzyństwo innego dziesięcioletniego chłopca z dumą zabijającego rosyjskiego zakładnika. Tego obrazu zapomnieć nie wolno – obok chłopca stoi jego patron, złowrogi wojownik Allaha. Zasłonił twarz, chociaż walczy o lepszy świat, pełen miłosiernego Boga. Małoletni morderca kryć się nie musi, kara mu nie grozi. Kiedy podrośnie, twarz przed naszym światem zakryje.

Czterdzieści procent belgijskich muzułmanów mieszka w Brukseli – stanowią prawie dwadzieścia pięć procent mieszkańców miasta. Niemal wszyscy belgijscy muzułmanie (dziewięćdziesiąt procent) to potomkowie pierwszych imigrantów, reszta to nowi przybysze tego wyznania. Ojciec przywódcy terrorystów z Verviers, ukrywającego się najpewniej w Syrii, jest zszokowany, przynajmniej przed kamerami. Reporterowi jednego z belgijskich dzienników powiedział, że jego syn okrył hańbą całą rodzinę. „Zawdzięczamy przecież Belgii wszystko”, rozpaczał. Ale nie powstrzymał ucieczki do Syrii innego, najmłodszego, niepełnoletniego jeszcze syna, który poszedł w ślady starszego brata. „Bardzo go słuchał, on był dla niego wzorem, razem chodzili do meczetu na modlitwy”, rozkładał bezradnie ręce. Ojciec też chodzi do meczetu, ale syn terrorysta spotkał tam, jak widać, innego Boga. I ojciec przegrał.

W ubiegłym roku, 2014, Belgia przyjęła siedemnaście tysięcy politycznych uchodźców – tylu oficjalnie poprosiło o azyl polityczny – prawie wszyscy pochodzili z krajów muzułmańskich: Afganistanu, Iraku, Syrii. Prędzej czy później dostaną w Belgii prawo pobytu. Ilu z nich przysięgło wyprowadzić nas z pogaństwa? Ilu jest gotowych użyć w tym celu miecza? Może lepiej nie pytać. I tak w 2030 Bruksela ma być miastem muzułmańskim, takie są prognozy oparte na realizowanych przez brukselskie uniwersytety badaniach, którym, niestety, trzeba zaufać. Wystarczy zresztą przejrzeć statystyki napływu nowych imigrantów i urodzin w klinikach miejskich. Jakie prawo będzie wtedy porządkować życie mieszkańców? Laickie, zapisane w konstytucji i ustawach oddzielających religię od struktur państwa? Czy inne, boskie, wywiedzione z Księgi, interpretowane przez bezlitosnych fundamentalistów, z praktykowanym na co dzień szariatem?

Niedawno byłem przypadkowym świadkiem awantury dwóch rodzin arabskich w jednym ze sklepów. Rodziny były liczne, kłótnia szybko przerodziła się w rękoczyny. O co poszło? Nie wiadomo, kłócili się po arabsku. Razem z innymi nielicznymi klientami oboje z żoną schowaliśmy się w tyle sklepu, za regałami. Kasjerzy uciekli. Jeszcze chwila i po sklepie zaczęły fruwać przedmioty, krzesło z kasy rozbiło wystawowe szyby. Ktoś w ukryciu wezwał policję.

Przyjechał jeden radiowóz, potem następny, jeszcze jeden. Młode policjantki i policjanci z wypisanym na twarzy lękiem, a może wstrzemięźliwością? Nie weszli do sklepu, próbowali interweniować z zewnątrz. Nic to nie dało. W końcu dotarły niewielkie posiłki. Rodzina przegrywająca spór powoli zaczęła opuszczać sklep, coś tłumaczyć policjantom. Sklep opuścili także agresorzy. Kłótnia trwała dalej, policja się nie wtrącała. Kiedy jeden z policjantów próbował załagodzić sytuację i nieopatrznie wspomniał coś o sądzie, gdzie można rozwiązać problem, jeden z agresywnych mężczyzn odkrzyknął, że sądy są dla białych, nie dla nich, oni mają własne prawo – i przeciągnął ręką po szyi. W końcu awanturnicy wsiedli do samochodów i odjechali. Wszyscy, łącznie z policją, odetchnęli z ulgą i sprawy jakby nie było. Nikt nie zapytał, czy ktoś odniósł jakieś obrażenia, czy ktoś chce złożyć skargę. Udaliśmy, w milczącym porozumieniu, że nic się nie stało, i szybko rozjechaliśmy się do domów.

Verviers jest niewielkim, pięćdziesięciotysięcznym miastem we wschodniej Walonii, leżącym w pobliżu granicy z Niemcami. Co szósty mieszkaniec jest obcokrajowcem, to znaczy jeszcze nie-Belgiem. Ponad osiemdziesiąt narodowości – Serbowie, Bośniacy, Marokańczycy, Syryjczycy, Hiszpanie, Grecy i wielu innych. Oczywiście byli zaskoczeni, niektórzy przerażeni. W takim małym Verviers tacy groźni terroryści? I już zlatujący się z całego kraju reporterzy notowali piękne deklaracje: żyjemy tu przecież wszyscy spokojnie, w wielkiej przyjaźni, w naszej wielokulturowej przestrzeni czujemy się jak w jednej rodzinie. Tradycyjnie bardzo pięknie. Swój wielki dzień miał redaktor oddziału lokalnej gazety, który normalnie, aby wyżyć, dorabia wieczorami jako recepcjonista w hotelu. Na szczęście hotel leży niedaleko miejsca zdarzenia i mój kolega dziennikarz mógł po piętnastu latach nudnej pracy szybko zająć się sprawą o wymiarze międzynarodowym. Pisał, udzielał wywiadów, objaśniał. Też był zdziwiony, no ale w końcu terroryści byli z importu, z samej Brukseli, właściwie z Molenbeek, Verviers zachowało więc na razie czystą kamizelkę.

W mieście nie ma już prawie przemysłu, zostały ledwie resztki włókienniczego. To jedno z tych walońskich miast, gdzie zamiera nawet wspomnienie o lepszych czasach. Brakuje nie tylko miejsc pracy, ale i ludzi, wielu starych mieszkańców wyjechało. Dlatego władze miasta prowadziły wybitnie liberalną politykę migracyjną, co skusiło wielu przybyszów. Tak to już jest – dopóki nie dzieje się nic nadzwyczajnego, nie interesuje nas substancja problemu. Teraz Verviers stało się znane, więc i dociekamy. Otwartość Verviers doprowadziła, na przykład, do powstania w mieście potężnej kolonii Czeczenów, największej w Europie, a wraz z nią pewnych specyficznych problemów. Jakich? Wystarczy powiedzieć, że fundamentalistycznych, także związanych z wiarą. Któregoś dnia w tym garnku zacznie się ostro gotować.

Stopa bezrobocia w Verviers jest równie wysoka jak w muzułmańskich dzielnicach Brukseli – dwadzieścia sześć procent. Tyle że w Brukseli jakoś tego nie widać, w Verviers tak. W statystyce belgijskiej biedy okolice dwóch ulic zamieszkanych głównie przez imigrantów – Dison i Hodimont – zaliczone zostały do najbiedniejszych w kraju. Dochody ich mieszkańców zaledwie przekraczają dwanaście tysięcy euro rocznie. Za to meczet Al-Sahaba na Rue de Hodimont, jeden z dziewięciu w mieście, jest największy w całej Walonii. Należy do Bractwa Muzułmańskiego i uchodzi za liberalny, od 2008 ma pierwszą w Europie kobietę imamkę – trzydziestopięcioletnią Hourrię Fettah.

Rue de la Colline, ulica przy której terroryści znaleźli czasowe schronienie, nie różni się od innych. Podobne znajdziemy w dziesiątkach belgijskich miasteczek. Naprawdę nic szczególnego. Wielonarodowa mieszanka zapewnia anonimowość. Nowa twarz z brodą albo bez niej nikogo nie interesuje. Dlatego młodzi terroryści wybrali Verviers, miasto na skraju państwa, z dala od zgiełku brukselskich ulic i wścibskich oczu policjantów. Tyle że i oni korzystali z telefonów komórkowych, Skype’a i poczty elektronicznej. Podsłuchiwanie i odsłuchiwanie w Belgii trwa nieco dłużej niż w monoetnicznych i monojęzycznych państwach, takich na przykład jak Polska. Policja musi znać wiele języków i wiele dialektów. Musi znać niuanse i specyficzne skróty językowe, hasła i skróty haseł. Ale tym razem poradziła sobie, zadziałała w porę, przygotowała się na najgorsze. I było najgorsze. Według narracji wojowników Allaha – zginęli oni w walce za wiarę.

* * *

koniec darmowego fragmentu zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Marszałkowska 8

00-590 Warszawa

tel. 22 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: 22 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz