Moje Bieguny. Dzienniki z wypraw. - Marek Kamiński - ebook

Moje Bieguny. Dzienniki z wypraw. ebook

Marek Kamiński

5,0

Opis

KSIĄŻKA O TYM, JAK PRZETRWAĆ TRUDNY CZAS 

Moje bieguny to nie tylko książka podróżnicza. Zaczynając od Spitsbergenu, a kończąc na przylądku Finisterre, poznajemy wewnętrzną narrację towarzyszącą wędrówkom – nie tylko tym geograficznym ciągnącym się tysiące kilometrów, ale i metafizycznym w poszukiwaniu motywacji, sensu życia i działania.

Wydane po raz pierwszy w 1998 roku, stanowią surowe zapisy z dzienników Marka Kamińskiego – pierwszego człowieka w historii, który zdobył oba bieguny Ziemi w tym samym roku bez pomocy z zewnątrz. Książkę uhonorowano Nagrodą Artusa w kategorii Najlepsza Książka Roku 1998 i Nagrodą Bursztynowego Motyla imienia Arkadego Fiedlera za najlepszą polską książkę o tematyce podróżniczej i krajoznawczej.

Niniejsze wydanie wzbogacono o zapiski z podróży na „trzeci biegun” – Santiago de Compostela – różniącej się od poprzednich wypraw bogactwem miejsc i ludzi przewijających się w niej jak w kalejdoskopie. Znajdziemy tu także niepublikowane wcześniej zdjęcie z wypraw Marka Kamińskiego. Moje bieguny to jednak nie tylko książka podróżnicza. Zaczynając od Spitsbergenu, a kończąc na przylądku Finisterre, poznajemy wewnętrzną narrację towarzyszącą wędrówkom – nie tylko tym geograficznym ciągnącym się tysiące kilometrów, ale i metafizycznym w poszukiwaniu motywacji, sensu życia i działania. Poznajemy wewnętrzne dialogi człowieka pokonującego zmęczenie i ból, odnajdującego wciąż na nowo siły, by iść dalej, zachowującego w sobie głęboką miłość do świata i ludzi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 614

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Co­py­ri­ght ©Ma­rek Ka­miń­ski, 2022

Re­dak­tor pro­wa­dząca

Jo­anna Mi­chal­czuk

Re­dak­cja ję­zy­kowa i ko­rekta

Mar­lena Rosz­kie­wicz

Kon­wer­sja do ebo­oka

Ma­te­usz Cze­kała

Pro­jekt okładki, wy­klejki i stron ty­tu­ło­wych

Mi­ro­sław Re­kow­ski

Mapy

Mar­tyna Czop

Fo­to­gra­fie ze stron 248, 272, 337 i 341

Woj­ciech Ostrow­ski

Po­zo­stałe fo­to­gra­fie

Ma­rek Ka­miń­ski

Swoje uwagi i prze­my­śle­nia na te­mat książki mogą Pań­stwo prze­ka­zać au­to­rowi na ad­res ma­rek­ka­min­ski@ka­min­ski.pl i/lub wy­daw­nic­twu Ma­kami na ad­res ad­min­ka­min­ski@ka­min­ski.pl

Wy­da­nie III po­pra­wione i roz­sze­rzone

eISBN 978-83-958861-8-8

MA­KAMI

aleja Zwy­cię­stwa 96/98

81-525 Gdy­nia

www.ma­kami.life

Sza­lony, kto są­dzi, że ludz­kiego szczę­ścia trzeba szu­kać w za­spo­ka­ja­niu pra­gnień, prze­ko­nany, że dla idą­cych li­czy się przede wszyst­kim dojść do kresu. A kresu prze­cież ni­gdy nie ma.

An­to­ine de Sa­int-Exu­péry, Twier­dza

Wstęp

Pa­mię­tam, że kiedy by­łem ma­łym dziec­kiem, pły­wa­łem zimą na krach po rze­kach i je­zio­rach. Cza­sami zda­rzało się, że kry pę­kały i za­nu­rza­łem się w zim­nej wo­dzie. Kie­dyś na du­żym je­zio­rze prze­sze­dłem po roz­ta­pia­ją­cym się lo­dzie na małą wy­spę. To było bar­dzo da­leko jak na ma­łego chłopca, lód był cienki, a wio­sna w pełni.

Naj­wię­cej wy­praw i po­dróży udało mi się prze­żyć w dzie­ciń­stwie. Ma­rze­nia, plany, książki były żyw­sze i bar­dziej re­alne niż ota­cza­jąca rze­czy­wi­stość. Na­miot, las, góry to były pierw­sze drzwi do in­nego świata. Kiedy skoń­czy­łem 15 lat, po­pły­ną­łem stat­kiem do Afryki. Póź­niej prze­je­cha­łem au­to­sto­pem nie­mal całą Eu­ropę, Mek­syk i wiele in­nych kra­jów. Było to cie­kawe, ale z cza­sem miej­sca za­częły być po­dobne do sie­bie i ni­czego no­wego nie można było po­znać.

Zo­ba­czy­łem, że nie warto w ży­ciu szu­kać ła­twych dróg, bo ni­g­dzie nas one nie za­pro­wa­dzą. A ży­cie jest zbyt krót­kie, żeby uczyć się na błę­dach.

W 1990 roku zna­la­złem się na Spits­ber­ge­nie. Stam­tąd nie­omal wi­działo się bie­gun.

W 1993 roku prze­sze­dłem Gren­lan­dię, a po­tem do­tar­łem na nar­tach w jed­nym roku na bie­guny pół­nocny i po­łu­dniowy. Dwa bie­guny w jed­nym roku. Nie wiem, jak to się stało.

Wiem, że by­łem szczę­śliwy, gdy sze­dłem. I może mniej szczę­śliwy, gdy osią­ga­łem cel i ży­łem da­lej? Kiedy sze­dłem, było zimno i praw­dzi­wie, póź­niej cie­pło i śmiesz­nie. Ni­gdy nie po­tra­fi­łem so­bie tego wy­tłu­ma­czyć.

Pół­noc

Od­kąd się­gam pa­mię­cią, ma­rzy­łem o bie­gu­nach. Moja droga do nich wio­dła przez wiele kra­jów Eu­ropy, Ame­ryki, Azji, w końcu za­pro­wa­dziła mnie na Spits­ber­gen, gdzie po­zna­łem Wojtka Mo­skala. Ra­zem po­sta­no­wi­li­śmy przejść w po­przek Gren­lan­dię. Miał to być tre­ning przed bie­gu­nem pół­noc­nym. Po­sta­no­wi­li­śmy przejść Gren­lan­dię bez po­mocy z ze­wnątrz. Wy­ru­szy­li­śmy 5 kwiet­nia 1993 roku z ma­łej wio­ski inu­ic­kiej Isor­toq. Cały sprzęt i je­dze­nie cią­gnę­li­śmy na san­kach.

Wy­ru­szy­li­śmy na ko­niec ark­tycz­nej zimy. Po­woli za­nu­rza­li­śmy się w biały, lo­dowy świat. Świat wy­zna­czony przez wrzą­tek, nie­skoń­czo­ność i cze­ko­ladę.

Nie­raz by­wało ciężko, ale da­wa­li­śmy radę. Im było trud­niej, tym bar­dziej my­ślało się o na­stęp­nych wy­pra­wach. To dziwne, ale prze­trwa­nie w ta­kich wa­run­kach po­wo­do­wało, że chcie­li­śmy wię­cej i da­lej.

Wiem, że tam za­częła się na­sza droga na bie­gun pół­nocny. Po 20 dniach osią­gnę­li­śmy po­łowę trasy, a 33. dnia zo­ba­czy­li­śmy góry za­chod­niego wy­brzeża. Po doj­ściu na drugi brzeg w nocy na lot­ni­sku zna­la­złem wannę. Le­ża­łem w niej 5 go­dzin i tylko do­le­wa­łem go­rą­cej wody.

Gren­lan­dia

24.03.1993

Mie­siące tre­ningu, bie­ga­nia po le­sie, ki­lo­me­try, które prze­pły­ną­łem i prze­bie­głem. Czy tre­ning ma tak duże zna­cze­nie? My­ślę, że przede wszyst­kim psy­cho­lo­giczne, ale wszystko roz­strzy­gnie się tam, na lo­dzie. Bę­dzie zimno, dużo zim­niej niż na Spits­ber­ge­nie. A sprzęt — czy się spraw­dzi? Czy ucią­gnę sanki, które ważą 70 kg? Czy dam radę przez tyle dni? Nie ma od­wrotu. Naj­waż­niej­sze to zdo­by­wać do­świad­cze­nie, co­kol­wiek by się miało stać.

26.03.1993

Trzeba się zbie­rać i je­chać. Bra­kuje mi jesz­cze dużo sprzętu: buty, ano­rak, spodnie, po­lary, go­gle. Pro­gram jest na­pięty. Je­śli się za­wali, może mi cze­goś za­brak­nąć.

Buty i ano­rak są naj­waż­niej­sze. Pią­tek, ostat­nie go­dziny w pracy i do­piero o 17.00 wy­cho­dzę. Mam go­dzinę lub dwie i mu­szę za­ła­twić mnó­stwo sprzętu. Ni­g­dzie nie ma do­brych po­la­rów ani bie­li­zny. O 17.45 wpa­dam do sklepu spor­to­wego: nie ma wyj­ścia, trzeba ku­po­wać, co jest. Bie­li­zna słaba, bluza za duża, po­lar za gruby, ale biorę, jak leci. Nie mam czasu. Od­bie­ram buty i jadę do Gdyni. Mu­szę ku­pić go­gle i oku­lary. Zdą­ży­łem za­ła­twić wszystko, na ostat­nią chwilę, ale wi­dać ina­czej się nie da. Trzeba było oprócz tego pra­co­wać, a praca nie­lekka. Na szczę­ście mie­sią­cami spraw­dza­łem, gdzie co jest, i wie­dzia­łem, do­kąd je­chać. Pa­ku­jemy sprzęt do pu­lek, przy­mie­rzamy i wią­żemy. Wy­cho­dzę do domu po pół­nocy, trudno za­snąć, rano po­budka o 5.00. Za­po­mnia­łem o po­że­gna­niu z dziew­czy­nami, a ju­tro so­bota.

27.03.1993

W domu ostat­nie sprzą­ta­nie. Zo­sta­wić po so­bie po­rzą­dek. Ostat­nie spoj­rze­nie na mój po­kój: jest ide­al­nie czy­sty. Jesz­cze te­le­fony i po­że­gna­nie ze wszyst­kimi. Przy­jeż­dża moja sio­stra Ewa z War­szawy, a po­tem trzeba wziąć sanki i je­chać do Świ­no­uj­ścia.

Prom do Da­nii jest opóź­niony z po­wodu awa­rii ma­szyn. Za­sy­piam ze zmę­cze­nia. Kiedy się bu­dzimy, prom już pły­nie. Wy­siadka w Ko­pen­ha­dze.

Prze­pa­ko­wu­jemy sprzęt przy okien­kach banku na lot­ni­sku Ka­strup. Dziew­czyna z kasy pyta, czy bę­dziemy tu roz­bi­jać na­miot. Śmiesz­nie to wy­gląda, prze­bie­ramy się, je­ste­śmy tylko w gat­kach, a tu obok prze­cho­dzą po­ważni pa­no­wie z cy­ga­rami w gra­na­to­wych płasz­czach. Nie pa­su­jemy do tego kra­jo­brazu.

28.03.1993

Rano je­dziemy au­to­bu­sem peł­nym lu­dzi na lot­ni­sko. Każdy spie­szy do swo­jej ro­boty. Jedni do urzę­dów, dru­dzy do skle­pów, a trzeci na Gren­lan­dię.

Znowu się prze­pa­ko­wu­jemy, za­kła­damy jak naj­wię­cej ubrań i kur­tek na sie­bie, żeby nad­ba­gaż był mniej­szy. Wy­glą­damy z Wojt­kiem jak bał­wany, leje się z nas pot.

Po­tem od­prawa. Pani mówi, że mamy 70 kg po­nad li­mit, a my, że tak, zga­dza się, 50 kg po­wy­żej normy. Uśmie­cha się i wpi­suje 50 kg.

Søn­dre Strøm­fjord • 29.03.1993

Pierw­sze wyj­ście w te­ren, 1–2 km. Po­goda su­per, −25°C. W za­sa­dzie wa­runki po­dobne jak na Spits­ber­ge­nie. Do­sta­jemy po­kój i idziemy spać.

De­cy­du­jemy się jed­nak zo­sta­wić tro­chę rze­czy za­pa­so­wych w Søn­dre, po to żeby było jak naj­mniej do cią­gnię­cia. Je­ste­śmy zmę­czeni. Na­wet bar­dzo.

Rano po­win­ni­śmy wy­star­to­wać do Ku­lu­suk, ale go­dzina cią­gle jest prze­kła­dana. Koło po­łu­dnia ru­szamy. Po 20 mi­nu­tach za­wra­camy i lą­du­jemy w Søn­dre. W Ku­lu­suk zła po­goda, pada i nie mogą na­dą­żyć z oczysz­cza­niem pasa star­to­wego. Jest tu dziew­czyna, która czeka od 5 dni. W końcu udaje nam się wy­star­to­wać. Lą­du­jemy w tu­nelu ze śniegu o wy­so­ko­ści 3 m. Po­goda rze­czy­wi­ście pa­skudna. He­li­kop­ter prze­wozi część pa­sa­że­rów do An­gn­mags­sa­lik, a my z Wojt­kiem zo­sta­jemy sami w ba­raku przy pa­sie star­to­wym. Roz­kła­damy śpi­wory i tak ko­czu­jemy przez 3 dni. Jest faj­nie, ale by­łoby le­piej, gdy­by­śmy byli w An­gn­mags­sa­lik. Tu­taj ni­czego nie można prze­wi­dzieć. Pa­mię­tam, jak roz­ma­wia­li­śmy z Inu­itami o przej­ściu lą­do­lodu. Je­den z nich tylko wzru­szał ra­mio­nami i mó­wił: zimno, śmierć. Usły­sza­łem jesz­cze, że to trudna trasa i co roku ru­sza parę wy­praw, ale więk­szość nie do­cho­dzi do celu. Cie­kawe, dla­czego Inu­ici nie prze­cho­dzą Gren­lan­dii w po­przek?

Isor­toq • 1.04.1993

Je­dziemy psim za­przę­giem na fiord. Ro­bimy prze­rę­bel w lo­dzie i ło­wimy ryby. Przez 15 mi­nut ha­czyk z przy­nętą spusz­cza się na 400 m w dół. Po­tem ocze­ki­wa­nie. Ryby biorą cał­kiem nie­źle. Wie­czo­rem przy­rzą­dzamy je i zja­damy. Jemy też mięso z wie­lo­ryba. Śpimy na pod­ło­dze w inu­ic­kiej szkole. Jest nie­źle.

7. dzień wy­prawy, 11.04.1993

Rano wi­docz­ność ze­rowa. Zwi­jamy obóz. Opa­try­wa­nie ran na no­gach. Wy­marsz. Cały dzień ry­jemy w śniegu o gru­bo­ści 0,5 m. Dzi­siaj Wiel­ka­noc. Naj­pierw idziemy po 2, po­tem po 1,5 go­dziny, a na ko­niec 45 mi­nut. W po­łu­dnie wy­cho­dzi słońce, co­raz trud­niej iść, cie­pło. Po­tem robi się zimno, nie można da­lej ryć. Za­kła­damy bi­wak. Pęka maszt, pró­bu­jemy go skleić, ale robi się jesz­cze go­rzej. W końcu prze­ci­namy gumkę i wkła­damy maszt lu­zem. Przy oka­zji klej roz­pusz­cza mi skórę i przy­kleja się do rę­ka­wic. Nie­przy­jem­nie.

8. dzień wy­prawy, 12.04.1993

Po­nie­dzia­łek Wiel­ka­nocny. Cały dzień bar­dzo silny wiatr. Pe­te­raq, czyli hu­ra­ga­nowy wiatr na lą­do­lo­dzie. Ki­bel, le­żymy w na­mio­cie. Tem­pe­ra­tura −15°C, wiatr 50 km/h. Mie­cie śnie­giem i nic nie wi­dać. Trzeba oszczę­dzać je­dze­nie, zja­damy tylko je­den po­si­łek. Po­tem cały dzień le­żymy i czy­tamy książki, ja Wy­prawę Tol­kiena, Woj­tek Kima Ki­plinga.

Cza­sem za­mie­niamy parę słów. Za­sta­na­wiam się, czy na­miot wy­trzyma, bo bar­dzo nami szar­pie. Je­żeli bę­dzie moc­niej­szy wiatr, to kto wie. De­cy­du­jemy się spać w po­la­rach: spodniach, blu­zie i czapce ko­mi­niarce. Mimo to nie jest za cie­pło.

W nocy cały czas silny wiatr. Zimno.

8 dni i tylko 80 km. To bar­dzo mało. Co bę­dzie da­lej, je­śli utrzyma się taka po­goda? Bę­dziemy szli, aż star­czy nam je­dze­nia i pa­liwa, a po­tem? Na ra­zie wa­limy do przodu, cho­ciaż jest bar­dzo ciężko.

9. dzień wy­prawy, wto­rek 13.04.1993

Rano w na­mio­cie wszystko oszro­nione. Trudno otwo­rzyć zamki. Tem­pe­ra­tura −16°C. Wiatr ucichł. De­cy­du­jemy się iść. Pi­szę z tru­dem, bo gra­bieją ręce. Cały na­miot we­wnątrz w szro­nie i lo­dzie. Go­tu­jemy coś. Wspo­mi­namy, ile było w Pol­sce prób przej­ścia Gren­lan­dii. Mój ku­bek jest spę­kany. Zwią­za­łem go sznur­kiem, ale mimo to prze­cieka pod spodem. Grube rze­czy jem z kubka, a drobne z na­krętki od ter­mosu. Jesz­cze wi­ta­mina. W na­mio­cie si­kamy do bu­telki i wy­le­wamy do przed­sionka. Po ja­kimś cza­sie wszystko prze­siąk­nięte mo­czem. Sta­ramy się ogra­ni­czyć pi­cie. Po­goda robi się co­raz lep­sza. Wy­cho­dzi słońce. Z nie­po­ko­jem my­ślę o tym, że za 2–3 go­dziny nie­uchron­nie mu­szę zro­bić kupę. Niby pro­sta rzecz, ale z wia­trem i przy −17°C — to już skom­pli­ko­wana ope­ra­cja. Trzeba do­pra­co­wać sprawy fi­zjo­lo­giczne, ale jak? W na­mio­cie wszystko mo­kre lub za­lo­dzone. Dzi­siaj wy­marsz bę­dzie póź­niej. Go­tu­jemy do­dat­kowe dwa ter­mosy her­baty. Po­now­nie zmiana opa­trun­ków, wszystko szybko mar­z­nie.

Cały dzień marsz, do 20.00. Naj­pierw słońce, po­tem śnieg. Wie­czo­rem tem­pe­ra­tura około −20°C, prze­szli­śmy 15 km. Do Søn­dre 495 km. Za­czyna wiać. Ku­bek pękł cał­kiem. Ko­szula za krótka. Cho­ler­nie mnie prze­wiało. Rany bez zmian. Tro­chę się po­gor­szyło. My­śla­łem, że nie wy­ro­bię z piętą.

Pod­czas mar­szu lekki wiatr i za­strugi do 0,5 m. Trasa wy­gląda jak po­fa­lo­wane mo­rze. Sta­ramy się nad­ro­bić straty. Wie­czo­rem zupka i her­bata ma­li­nowa.

10. dzień wy­prawy, środa 14.04.1993

W nocy za­mar­zła her­bata. Bar­dzo zimno. Ter­mo­metr po­ka­zuje −25°C, a z wia­trem bę­dzie −40°C. Za­sta­na­wiamy się, czy iść. Może po­rwać na­miot przy skła­da­niu. W nocy na­sy­pało śniegu do środka. Wszystko w śniegu. Wieje, zimno i nie­przy­jem­nie. Jesz­cze pra­wie 500 km. Mu­szę zmie­nić opa­trunki. De­cy­du­jemy się iść. Do­tych­czas zro­bi­li­śmy 94,5 km. Nie­dużo. Na ze­wnątrz duży mróz i wiatr. Trzeba się szybko ze­brać, bo grożą od­mro­że­nia. Ogrze­wam buty ze­wnętrzne, za­mar­z­nięte na ka­mień. Skóra wcale nie jest taka do­bra. Za­wsze wsta­jemy o 6.00, ale za­nim upo­ramy się ze wszyst­kim, jest 11.00. W nocy śpię bez po­la­rów, tylko w bie­liź­nie. Jest su­per. Dziś bę­dziemy szli kur­sem 327°. W nocy mocno wiało, będą za­strugi. Wczo­raj sze­dłem cały dzień bez fok. Ano­raki całe za­mro­żone. Za­strugi, za­strugi i jesz­cze pod górę. Ro­bimy 13,5 km, mało.

Wie­czo­rem za­mar­z­nięte śpi­wory, stup­tuty, ter­mosy — wszystko. But we­wnętrzny po paru mi­nu­tach za­mie­nia się w ka­mień. Zgroza.

Tem­pe­ra­tura po­ni­żej −20°C. Na­pra­wiamy maszt, ob­ci­namy, ob­le­piamy pla­strem. Za dużo mamy rze­czy, a te­raz pod górę i przez za­strugi — to nas spo­wal­nia. Je­śli tak bę­dzie da­lej, to pew­nie nie doj­dziemy. Cho­lera, tylko 13,5 km, a tak się zma­cha­li­śmy. By­li­śmy pewni, że zro­bi­li­śmy około 20 km.

Foki się od­kle­jają, więc cały czas zsu­wa­li­śmy się z za­strug, sanki ha­mo­wały, trzeba się było za­pie­rać. Za­strugi co­raz więk­sze. Cały dzień słońce, ale wiał pół­nocny wiatr. Zimno. Wy­szli­śmy o 11.00, a skoń­czy­li­śmy o 20.00. Sys­tem 4 × 1,5 godz. + 1 × 1 godz. Pró­bo­wa­łem po dro­dze my­śleć o fi­lo­zo­fii, Wit­t­gen­ste­inie, ma­te­ma­tyce, ale trzeba się skon­cen­tro­wać tylko na jed­nej my­śli: iść, iść, iść. Wszystko mo­kre, za­mar­z­nięte, ob­lo­dzone. Od­ci­nek za­wiera w so­bie nie­skoń­czo­ność, to niby ta­kie pro­ste.

11. dzień wy­prawy, czwar­tek 15.04.1993

Rano jak zwy­kle nie­przy­jem­nie i zimno. Naj­gor­sze jest wy­cho­dze­nie ze śpi­wora. Z cie­płego w zimne. Tem­pe­ra­tura około −17°C. Po­woli przy­zwy­cza­jamy się do sy­tu­acji. Obia­do­śnia­da­nie: 1 ku­bek go­rą­cego, po­tem 2 i 1/3 kubka gę­stego, 2 kubki go­rą­cego i ko­niec. Po­goda zła, wieje z pół­nocy i chmury.

Mamy cho­lerny dzień. Cią­gle stromo pod górę. Można zwa­rio­wać. W po­ło­wie dnia po­goda za­ła­muje się. Kom­plet­nie biało, nic nie wi­dać, wiatr, pada śnieg i pod górę. Po­tem tro­chę się wy­po­ga­dza, góra ła­god­nieje. Wy­cho­dzi słońce. Mu­simy wejść na tę cho­lerną górę, ma po­nad 2,5 km. Zro­bimy to, mam na­dzieję. Idę i czę­sto li­czę do 50, żeby trzy­mać rytm. I tak zla­tuje dzień. Wojt­kowi psuje się ki­jek, za­wsze coś się zda­rzy. Zna­la­złem spo­sób na lep­sze sa­mo­po­czu­cie. W na­mio­cie zmie­niam mo­krą po ca­łym dniu czapkę na su­chą. Rze­czy całe za­lo­dzone i mo­kre. Wie­szamy je na spe­cjal­nych sznur­kach w na­mio­cie. Linki na­prę­żone, mało nie pękną. Mię­dzy na­szymi gło­wami wi­szą skar­pety, rę­ka­wiczki, buty we­wnętrzne, czapki — w su­mie to do­bry pa­tent. Dziś same nie­po­wo­dze­nia: świeczki co chwila spa­dają, Woj­tek wy­lewa na sie­bie ku­bek wrzątku, po­tem co i rusz coś spada na pry­mus i się przy­pala.

Ki­jek Wojtka mimo pod­grze­wa­nia nie dał się na­pra­wić, poza tym pra­wie spa­liła się skar­peta. Do śpi­wora i spać, jest pół­noc.

PS Po ca­łym dniu ka­to­wa­nia zro­bi­li­śmy tylko 15 km. Nowe rany na no­gach.

12. dzień wy­prawy, pią­tek

Zimno, −20°C, tro­chę słońca, tro­chę chmur. Li­czymy na różne spo­soby, ile zo­stało do przej­ścia. Do Søn­dre Strøm­fjord 477 km — jak my to przej­dziemy? Wczo­raj był dry­fu­jący śnieg, zero wi­docz­no­ści. Jest 9.00, pora ru­szać, a my jesz­cze nie­go­towi, może na 10.00 się uwi­niemy. Rany na no­gach opa­trzone.

Ma­sze­ru­jemy 8 go­dzin. Słońce świeci na ca­łego, chmur nie wi­dać. Przy­wią­zu­jemy śpi­wory na wierzch sa­nek, bo całe za­lo­dzone. Schną bły­ska­wicz­nie. Za­strugi do­syć mocne do 0,5 m, raz jest ich mniej, raz wię­cej. Bar­dzo opóź­niają marsz. Cią­gle jest pod górkę, ale te­raz jakby ła­god­niej. Chyba słońce działa tak po­zy­tyw­nie. Zdej­mu­jemy ano­raki i zo­sta­jemy tylko w po­la­rach. I tak so­bie idziemy, jest cie­plutko, jak na wcza­sach w Za­ko­pa­nem, aż tu na­gle trach — mo­men­tal­nie chwyta mróz −20°C albo wię­cej. Od razu pa­ku­jemy cały szpej i na­kła­damy ano­raki. Mar­zną mi palce, drę­twieją i nie czuję ich chyba przez go­dzinę. Za późno za­ło­ży­łem rę­ka­wice, trzeba uwa­żać. Ostat­nie 1,5 go­dziny idę na słońce, bo po­zy­cja słońca mniej wię­cej po­krywa się z kur­sem, a nie mam siły co chwila spo­glą­dać na kom­pas. Po­tem ru­tyna: roz­bi­ja­nie na­miotu, oko­py­wa­nie, po­si­łek. Na ze­wnątrz co­raz zim­niej, tem­pe­ra­tura spada do −30°C. Wcho­dzę do śpi­wora we wszyst­kim i leżę. Stra­te­gia na śpi­wór: wkładka po­la­rowa i tylko w bie­liź­nie. Woj­tek robi ina­czej: wkładka po­la­rowa + bluza i spodnie po­la­rowe + bie­li­zna.

PS Zro­bi­li­śmy 15,5 km.

13. dzień wy­prawy, so­bota 17.04.1993

W nocy strasz­nie zimno. Spa­łem tylko w ko­szulce, co chwila bu­dzi­łem się, owi­ja­łem szyję skar­pe­tami i to po­mo­gło. Ale i tak było zimno.

Naj­bar­dziej nie­przy­jemny mo­ment to wsta­wa­nie. Tem­pe­ra­tura −20°C. Na­miot we­wnątrz ob­lo­dzony i oszro­niony. Trzeba wyjść ze śpi­wora w bie­liź­nie, ze­brać szron na ciało, a po­tem wło­żyć bluzę i spodnie po­la­rowe, i na to kurtkę pu­chową. Mu­simy to wy­trzy­mać. Do Søn­dre 461,5 km. To jesz­cze bar­dzo dużo. Byle tylko dojść. Mu­simy dojść. Na szczę­ście te­raz już nie ma od­wrotu. Je­ste­śmy na wy­so­ko­ści 2050 m i cią­gle idziemy pod górę. Mu­simy wdra­pać się na 2800 m. Bę­dzie zim­niej i zim­niej. Do wierz­chołka lą­do­lodu bra­kuje nam 64 km, po­tem bę­dzie z górki. Rano wiatr, chmury, pada śnieg.

Po ob­li­cze­niu śred­niej wy­cho­dzi, że ro­bimy prze­cięt­nie 15 km dzien­nie, nie li­cząc ki­bli. W tym tem­pie po­trzeba 40 dni, czyli tyle, na ile mamy żar­cia i pa­liwa. Na styk. A je­śli przyjdą przy­mu­sowe po­stoje?

Czas ro­bić ter­mosy na drogę. Z jed­nej strony przej­ście Gren­lan­dii, z dru­giej smród, pot, brud, szczo­chy, je­dze­nie i rany, wy­mie­szane ze sobą na ma­łej prze­strzeni na­miotu, a w środku dwóch fa­ce­tów.

Opo­wia­damy so­bie z Wojt­kiem o cza­sach, kiedy ty­dzień był wy­zna­czany przez Zwie­rzy­niec, Ekran z brat­kiem i Te­le­ra­nek.

Pod­czas dru­giej prze­rwy dys­ku­sja o je­dze­niu i ka­lo­riach. Wle­czemy się i trzeba coś zro­bić, bo ina­czej bę­dzie cienko.

Pro­po­nuję, żeby na dwu ostat­nich prze­rwach jeść po łyżce pem­mi­kanu i że­la­znej re­zerwy. Zmniej­szy to na­sze ra­cje, ale wy­daje mi się, że waż­niej­sze są do­dat­kowe ki­lo­me­try, które te­raz dzięki tym ka­lo­riom uzy­skamy. Praw­do­po­dob­nie mamy około 2000 kcal dzien­nie na jed­nego, to jest tro­chę mało.

Może do­dat­kowa por­cja pem­mi­kanu po­działa jak kop, który nas po­pchnie. Le­piej mieć wię­cej ka­lo­rii w so­bie i mniej cię­żaru na san­kach do cią­gnię­cia. Spró­bu­jemy od ju­tra przez 2 dni.

Po po­łu­dniu spo­ty­kamy za­gu­bio­nego ptaszka. Bie­dak za­błą­kał się na lo­dzie. Przez chwilę je­ste­śmy zdez­o­rien­to­wani. Może pro­wa­dzimy źle na­wi­ga­cję i znaj­du­jemy się bli­sko mo­rza. No nic, idziemy da­lej. Te­ren tro­chę bar­dziej pła­ski, ale za­strugi się­ga­jące 0,5 m trzy­mają.

Słońce, lekki wiatr S, chmury, wiatr.

Prze­szli­śmy dziś 17,04 km. Hurra, to nasz mały re­kord. Może te­raz ja­koś się do­ku­lamy. Jesz­cze tylko na­miot, opa­tru­nek i lulu.

Po­zy­cja 66°12'23"N, 41°33'56"W.

14. dzień wy­prawy, nie­dziela 18.04.1993

Tem­pe­ra­tura −18°C, słońce świeci. Do Søn­dre Strøm­fjord 434,5 km — zejść po­ni­żej 300 km to by­łoby coś.

Idziemy do 19.00. Dłu­go­pis nie chce pi­sać. Słońce, bez chmur, wiatr z pół­nocy. Co­raz zim­niej, ter­mo­metr po­ka­zuje −20°C, ale w po­łą­cze­niu z wia­trem to jak −40°C. Zmę­czeni, ska­to­wani, ale wa­limy da­lej, ile się da. Za­strugi, dużo ich, cza­sem po­tworne. Na ko­niec robi się zimno, −26°C i wię­cej. Śnieg jak pia­sek, sanki: narty nie mają po­śli­zgu.

Zro­bi­li­śmy 17 km. W na­mio­cie zimno, bar­dzo zimno. Nie chce się na­wet jeść ani pić. Gdy świecę la­tarką, nie mogę zo­ba­czyć Wojtka, który sie­dzi obok. Tylko sama para. Opa­trunki, spać. Wszystko za­mar­z­nięte.

Po­zy­cja 66°11'15"N, 41°56'04"W.

15. dzień, po­nie­dzia­łek 19.04.1993

W nocy bar­dzo zimno, około −40°C. Co ja­kiś czas bu­dzę się i roz­grze­wam ciało, na­cie­ra­jąc je. Zimno, mimo że śpię ubrany i w stup­tu­tach. Naj­go­rzej rano wstać, ubrać się.

Tem­pe­ra­tura rano −31°C, słońce, bez chmur.

Może ja­koś doj­dziemy, zo­stało 412 km. Dużo! Za­po­wiada się zim­niej i zim­niej. Rano wszystko oszro­nione i za­mar­z­nięte. Rze­czy za­czy­nają pę­kać. Uprząż od pu­lek, zamki w na­mio­cie. Sy­tu­acja kom­pli­kuje się. Na po­sto­jach mar­zną stopy i ręce. Ani ano­rak, ani po­lary nie po­mogą na mróz i wiatr. Wiatr liże stawy i ko­ści, a serce i żo­łą­dek po­dró­żują spo­koj­nie, opa­tu­lone cia­łem.

Przy­cho­dzi po­łu­dniowy wiatr i przy­nosi słońce. Su­szymy śpi­wory na pul­kach. Cie­pło, tylko −18°C. Jest su­per, idzie się do­brze. Po­tem chmury, śnieg, wiatr, ze­rowa wi­docz­ność. Idziemy pod górę. O 19.15 bi­wak.

W na­mio­cie cie­plutko, tylko −19°C. Żar­cie, su­sze­nie, opa­trunki i w kimę. Cie­pło, ele­gancko, w ogóle lux. Ale wczo­raj hor­ror i zgroza. Pewno to tylko chwi­lowa zmiana, bo przy­szedł wiatr z po­łu­dnia. Zro­bi­li­śmy 18 km!!! Jest pół­noc, spać.

Po­zy­cja 66°16'40"N, 42°19'55"W, wy­so­kość 2246 m n.p.m.

16. dzień wy­prawy, wto­rek 20.04.1993

Wieje, mie­cie, pada — bu­dzimy się póź­niej niż zwy­kle, o 7.00 za­miast o 6.00, bo tak cie­pło i do­brze. Za­sta­na­wiamy się, czy iść, wy­cho­dzi na to, że tak. Mu­simy wejść na te cho­lerne 2400 m n.p.m., żeby w końcu było po rów­nym. Ile dni nam po­zo­stało? 10, 15, 20 albo jesz­cze wię­cej. Woj­tek chce ki­blo­wać. Ale prze­cież trzeba iść. Do Søn­dre 409 km. O rany, zro­bi­li­śmy do­piero 191 km, zo­stało nam dwa razy tyle. Je­śli da­lej bę­dziemy szli w tym tem­pie, zaj­mie to mie­siąc. Na tyle nie mamy żar­cia ani pa­liwa, coś mu­simy zmie­nić. Bi­waki, szcze­gól­nie rano, zaj­mują wiele czasu. Trzeba wy­cho­dzić szyb­ciej.

Po­goda taka so­bie, ale cie­pło, −18°C. Na po­czątku pod górkę. Za­strugi do 0,5 m, nie­kiedy ostre. Całe zwały, trzeba się prze­dzie­rać. Kiedy one się skoń­czą? Po­tem robi się pła­sko, ale cały czas za­strugi. Wa­limy, ile się da, nie ma zmi­łuj: 2 × 1,5 godz., 2 × 2 godz. do 19.30. Zro­bi­li­śmy w 7 go­dzin 19,3 km — to nasz naj­lep­szy wy­nik. Może bę­dzie jesz­cze le­piej.

Po­woli tam­ten brzeg staje się bar­dziej re­alny. Mu­simy zro­bić 300 km w 20 dni i na­stępne 300 km w 10 dni. To jest naj­waż­niej­sze. Trzeba ogra­ni­czyć cię­żar, nie tasz­czyć nie­po­trzeb­nie je­dze­nia na 40 dni. To jest punkt sporny w roz­mo­wach z Wojt­kiem. Woj­tek chce się wlec i mieć za­pas na 50 dni, od­kła­da­jąc z ki­bli. Ja chciał­bym przejść w 30 dni i mieć re­zerwę na 4 dni. Do tego mieć jak naj­wię­cej ka­lo­rii w ciągu dnia. To, co się da, trzeba zu­żyć w szyb­kim mar­szu. W in­nym przy­padku może być róż­nie. Szcze­gól­nie je­śli z po­wodu byle nie­po­gody bę­dziemy ro­bić ki­ble. Im dłu­żej bę­dzie trwał marsz, tym więk­sze ry­zyko. Je­dze­nie, opa­trunki, osu­sza­nie. Frodo z Sa­mem też mu­szą się nie­źle umę­czyć, żeby przejść swoją drogę na tym świe­cie. Pół­noc, spać.

Po­zy­cja 66°17'49"N, 42°45'46"W, do Søn­dre 390 km.

17. dzień wy­prawy

−18°C, o 6.20 po­budka, o 10.00 wy­marsz. Słońce, po­goda do­bra, su­szymy śpi­wory. Na­strój nie taki, znu­że­nie.

Za­strugi po­pusz­czają, za to co­raz czę­ściej spo­ty­kamy wały śniegu do 1 m wy­so­ko­ści. Na po­czątku idzie się wolno, ale koło po­łu­dnia słońce przy­grzewa i śnieg od­pusz­cza. Po trze­ciej zmia­nie tem­pe­ra­tura spada do −27°C, śnieg robi się szorstki jak pia­sek. Je­ste­śmy na wy­so­ko­ści 2400 m. Te­raz będą naj­gor­sze dni.

Marsz 2 × 1,5 godz. + 2 × 2 godz., o 19.15 bi­wak. Pęka maszt. Na­pra­wiamy. Nie­bez­pieczna sy­tu­acja. Dys­ku­sja z Wojt­kiem o je­dze­niu i za­pa­sach. Uwa­żam, że mamy duże re­zerwy i le­piej część zu­żyć te­raz na gó­rze, gdzie ka­lo­rie są po­trzebne, niż ta­chać to na dół i kar­mić po­tem psy. Po prze­ana­li­zo­wa­niu do­świad­czeń in­nych wy­praw sy­tu­acja jest dla mnie ja­sna. Na­sza stra­te­gia: sprę­żyć się tu na gó­rze i z mi­ni­mal­nym cię­ża­rem i mak­si­mum ka­lo­rii za­su­wać. Trzeba to zro­bić w 31 dni. My­ślę, że to moż­liwe, tylko mu­simy z sie­bie wy­ci­snąć, ile się da. Naj­pierw 300 km w 20 dni — to pierw­sza po­przeczka.

Dziś prze­szli­śmy 20,86 km. Cał­kiem nie­źle. Za­po­wiada się zimna noc. Kła­dziemy się spać w po­la­rach. Godz. 23.20.

Po­zy­cja 66°20'28"N, 43°13'20"W.

18. dzień wy­prawy

Rano −19°C. W nocy zimno, zmar­z­li­śmy. Tro­chę wieje. Wojtka ki­jek skró­cił się do 120 cm, te­le­sko­powy, za­klesz­czył się. Boli noga prawa i prawa ręka. Nowe ob­tar­cia. Je­stem prze­zię­biony, cały czas ka­pie z nosa. W gar­dle coś sie­dzi. Poza tym wszystko w po­rządku. Po­woli siada sprzęt. Woj­tek przy­znał mi ra­cję, za­czy­namy się do­ży­wiać, 8 pa­czek pem­mi­kanu i cze­ko­lady, aby szybko przejść strefę 2400 m. Cały dzień zimno, około −30°C, ze­psuł się ter­mo­metr. Wiatr daje ostro w twarz. Na po­czątku ciężko, cali kost­nie­jemy z zimna. Wszystko za­ma­rza: twarz, kap­tur, czapka, go­gle.

Znowu pod górę. Ta cho­lerna góra, już 18 dni pod. Słońce, te­ren znowu lep­szy, za­strugi od­pusz­czają. Na prze­rwach 1 ta­bliczka cze­ko­lady z za­pa­sów, 2 łyżki pem­mi­kanu, 1 prince polo, 4 cu­kierki, ro­dzynki, go­rące. Na ostat­niej zmia­nie zmę­cze­nie, le­dwo co wi­dzia­łem na oczy, do tego go­gle za­mar­z­nięte. Na po­stoju nie mo­głem zdjąć ano­raka, bo za­marzł cały za­mek. Chu­cha­łem i szar­pa­łem się z nim do­bry kwa­drans. Zimno, wszystko trwa bar­dzo długo.

Zro­bi­li­śmy 20,5 km, mu­simy się zmie­ścić w mie­siąc. Idąc przez białą bez­kre­sną prze­strzeń, od­kry­wam, jak pu­ste jest ży­cie w za­tło­czo­nym świe­cie.

Po­zy­cja 66°22'36"N, 43°40'02"W.

19. dzień wy­prawy

Noc bar­dzo zimna. Zmar­z­łem, mimo że spa­łem we wszyst­kim, co moż­liwe. Co chwila czło­wiek się bu­dzi i roz­ciera. Było −40°C albo jesz­cze go­rzej. Dziś po­win­ni­śmy wejść na Ice Cap Sum­mit. Ko­niec drogi pod górkę. Cie­kawe, co jest po dru­giej stro­nie. Już 19. dzień, a my nie zro­bi­li­śmy po­łowy drogi. Do gra­nicy mapy 15 km i bę­dziemy na dru­giej kar­cie, gdzie jest Po­int 660. Ja­koś tam bę­dzie trzeba wy­trzy­mać. Te­raz rze­czy­wi­ście jest eks­trem, ni­skie tem­pe­ra­tury, wy­so­kość, zmę­cze­nie, ale nie ma co pę­kać. Pę­kać może sprzęt, ale nie my. Naj­go­rzej, że wszystko jest mo­kre, za­mar­z­nięte i za­czyna się psuć. Każda czyn­ność trwa dłu­żej.

Wsta­jemy o 6.00, wy­cho­dzimy o 9.30, idziemy do 19.00, kła­dziemy się spać o 23.00. Stopy mar­zną, mimo że w gru­bych skar­pe­tach i stup­tu­tach. Za­czy­nają przy­cho­dzić różne my­śli, chyba czło­wiek jest ja­kiś od­mie­niony, cho­ciaż tro­chę. Przez cały czas prze­la­tują urywki zda­rzeń i roz­mów. Przy­po­mi­nam so­bie dawne sprawy, małe i duże. Dzień za­po­wiada się chyba naj­zim­niej­szy. Buty za­mar­z­nięte tak, że nie można ich wło­żyć, czapka zmro­żona w so­pel, nie daje się wy­su­szyć. Bar­dzo zimno we­wnątrz na­miotu i bar­dzo, bar­dzo zimno na ze­wnątrz. Mu­simy jak naj­szyb­ciej opu­ścić strefę. Naj­zim­niej­szy dzień w ca­łej po­dróży, rano −32°C i wiatr NW, 20 wę­złów, pro­sto w ryja. Aż za­ty­kało. Ode­chciewa się wszyst­kiego. Od razu za­ma­rza twarz. Two­rzy się ma­ska z lodu. Przy skła­da­niu na­miotu prze­mar­zły mi nogi i przez pierw­szą go­dzinę mar­szu nie mia­łem czu­cia w sto­pie. Do­piero póź­niej wró­ciło. Dla­tego ważne jest, żeby do­kład­nie su­szyć rze­czy i zwi­jać się szybko. Na mo­jej zmia­nie mi­jamy Ice Cap Sum­mit. Śro­dek drogi. Robi się od­czu­wal­nie le­piej. Z rana jesz­cze pod górkę z za­stru­gami, a po­tem pła­sko i gładko. Tylko ten wiatr. Na prze­rwach prze­chla­pane, ręce drę­twieją przy zmia­nie uprzęży. Mocny wiatr to na­prawdę kosz­mar. Po­tem nieco od­pu­ścił i mo­gli­śmy spo­koj­nie roz­bić na­miot.

Po­zy­cja 66°24'14"N, 44°05'24"W. Zro­bi­li­śmy 19,05 km.

20. dzień wy­prawy

Wczo­raj był naj­zim­niej­szy dzień, dziś naj­zim­niej­sza noc. Zimno wdzie­rało się do śpi­wora ze wszyst­kich stron. Co ja­kiś czas roz­cie­ra­nie ciała, 20 mi­nut snu — roz­cie­ra­nie, 20 mi­nut snu — roz­cie­ra­nie, i tak całą noc.

Od paru dni w na­mio­cie dzia­łamy w gru­bych rę­ka­wi­cach, ina­czej się nie da. Rano tem­pe­ra­tura −25°C, silny wiatr. Może być jesz­cze go­rzej niż wczo­raj. Znowu bę­dzie wiało pro­sto w twarz. Kosz­mar. Żeby zro­bić cho­ciaż 30 km i za­mknąć się w 20 dniach z 300 km — by­łoby su­per. Ale ten wiatr. Wol­niej składa się obóz i dużo go­rzej idzie.

Dzi­siaj cały dzień ki­bel. Za­sta­na­wia­li­śmy się z rana: iść, nie iść, bo za­częło mocno wiać. No i nie po­szli­śmy, a po­tem tak przy­wiało, że omal nie roz­wa­liło na­miotu. Wieje ostro, może 30, 40 wę­złów, w każ­dym ra­zie na­miot lata i mało się nie roz­pad­nie. Naj­pierw zje­dli­śmy cze­ko­ladę, która przy­słu­guje tylko w dni ro­bo­cze. Py­cha, z ba­ka­liami. Póź­niej po­drze­ma­li­śmy tro­chę, go­towi w każ­dej chwili zwi­nąć bi­wak. Na­wiało śniegu do przed­sionka przez wen­ty­la­tor i mu­sia­łem wyjść na ze­wnątrz, żeby od­ko­pać. Cała wy­prawa — trzeba się ubrać, a wiatr taki, że za­tyka i pra­wie zwala z nóg. Po­spraw­dza­łem linki, za­tka­łem wen­ty­la­tor i przy­sy­pa­łem śnie­giem szpary w przed­sionku. Po­tem barsz­czyk i roz­mowy o An­tark­ty­dzie, No­wej Ze­lan­dii, Ame­ryce i o tym, że warto by prze­je­chać Au­stra­lię na wiel­błą­dach. Znów drzemka, no i ko­la­cja: ma­ka­ron z pem­mi­ka­nem. Py­cha. Su­sze­nie i prze­bój wie­czoru — go­rąca her­batka z prince polo. A te­raz zimno, le­żymy w śpi­wo­rach, Woj­tek czyta Kima, ja skoń­czy­łem Wy­prawę i będę mu­siał od po­czątku czy­tać Kima. Wojt­kowi zo­stało 40 stron, to już nie­długo. Jest 20.00, jesz­cze ja­sno.

Za­częło sy­pać i wiać co­raz ostrzej. Na­miot trzesz­czy. Cie­kawe, jak prze­trzyma tę noc.

21. dzień

Ki­blu­jemy. Cały czas sy­pie i wieje. Le­żymy i cze­kamy. Co­raz bar­dziej boli prawa ręka, nie wiem, może nad­we­rę­ży­łem. Około po­łu­dnia de­cy­du­jemy się iść. Zwi­jamy na­miot. Po­twor­nie zimno. Na ca­łej twa­rzy pie­kący ból od wia­tru. Ma­sze­ru­jemy 5 go­dzin, o 19.00 roz­bi­jamy na­miot. Wiatr na chwilę ustaje, całe szczę­ście. W na­mio­cie zimno, −30°C. Ob­ła­mu­jemy lód z na­szych bród. Znowu za­czyna wiać. Przez 5 go­dzin prze­szli­śmy 14 km pod wiatr pro­sto w twarz, to cał­kiem nie­źle.

Jak mało wiemy o ży­ciu, da­jąc się tylko nieść nur­towi bie­żą­cych zda­rzeń, ży­jąc tak, żeby do­pi­sy­wały nam do­bry hu­mor i po­czu­cie za­do­wo­le­nia.

22. dzień

Bar­dzo zimna noc. Cały za­mar­z­łem, mimo że ubra­łem grube skar­pety, stup­tuty, ka­le­sony, spodnie po­la­rowe, dwie ko­szule z po­laru, bluzę po­la­rową, czapkę, a do śpi­wora wło­ży­łem wkładkę po­la­rową. Po 3.00 za­częło mną trząść i pod­mar­z­łem. Rano szczy­pie prze­mar­z­nięta lewa stopa. Wcie­ra­łem maść i roz­cie­ra­łem dłońmi. Żeby cho­ciaż tro­chę ogrzać i przy­wró­cić krą­że­nie. Mam od­mro­żony prawy po­li­czek i złazi z niego skóra. Wieje i mie­cie śnie­giem. De­cy­du­jemy, że le­piej zo­stać, bo ina­czej się po­odm­ra­żamy. Le­żymy w śpi­wo­rach, drze­miemy i cze­kamy. Około 3.00 wiatr na­gle uci­cha, czy­ste niebo, słońce, po pro­stu su­per. Ga­damy o bie­gu­nie, ba­lo­nach, In­diach, wspo­mi­namy to i owo. Stwier­dzamy, że le­piej zjeść wcze­śniej, żeby nie si­kać po nocy. Ma­ka­ro­nik z pem­mi­ka­nem jest py­cha, do tego her­bata. Słońce wy­szło, roz­grzało na­miot, śpi­wory po­de­schły i nie są już ob­lo­dzone.

Za­sta­na­wiamy się, co bę­dziemy je­dli w Søn­dre, gdzie bę­dziemy spali. Weź­miemy prysz­nic, ku­pimy żar­cie w skle­pie i bę­dziemy sie­dzieć w fo­te­lach w po­cze­kalni i jeść, a po­tem spać, a po­tem jeść i bę­dzie nam wszystko jedno. A póź­niej do Ko­pen­hagi i pro­mem do Gdań­ska.

Na ra­zie nie zro­bi­li­śmy na­wet po­łowy drogi. Jesz­cze po­nad 300 km. Pękł zbior­ni­czek z rtę­cią w ter­mo­me­trze. Może jest −30°C, może −40°C. W śpi­wo­rze faj­nie, cie­pło. Prawa ręka na­pu­chła. Za­ło­ży­łem ban­daż, ale boli, i to bar­dzo. Od­na­wiają się stare zła­ma­nia? Miejmy na­dzieję, że ju­tro bę­dzie można iść.

27. dzień

Noc luk­su­sowa, w śpi­wo­rze cie­plutko. Śpię jak nie­mowlę. Na dwo­rze chmury, wiatr, zimno. Czas iść. Bóle, cią­gle bóle, mdło­ści. Ale trzeba iść. Mo­men­tami pra­wie mnie zwala z nóg. Zro­bi­li­śmy 24 km, do Søn­dre Strøm­fjord 202 km. Jak to przejdę? O rany, jak boli.

28. dzień

Dziś nie­dziela 2 maja, jesz­cze tylko ty­dzień. Noc okropna, bóle cały czas. My­śla­łem, że nie wy­trzy­mam. Ale nad ra­nem pu­ściło i po­spa­łem go­dzinę czy dwie. To za­cza­dze­nie spa­li­nami. Niech boli, tylko niech da iść, to jest naj­waż­niej­sze. W na­stępną nie­dzielę bę­dziemy w Søn­dre. Niech mnie pu­ści. Po­woli, po­woli doj­dziemy, to już nie­da­leko.

Dziś nic nie jem, po­pra­wię też pas od uprzęży, żeby był na bio­drach i nie uci­skał. Mię­śnie brzu­cha mam prze­cież silne, obym wy­trzy­mał. Noc straszna. Żeby tylko wy­trzy­mać ty­dzień. Jest cie­pło, może −20°C, nie ma du­żego wia­tru. Tylko ty­dzień.

Cza­sem sła­nia­łem się na no­gach, za­wroty głowy i mdło­ści, ale trzeba ka­to­wać. Na ko­niec za­częło coś mnie rą­bać w plecy. My­ślę, że ja­koś wy­trzy­mam.

29. dzień

W nocy tro­chę le­piej. Słońce, dość zimno, −20°C, lekki wia­te­rek. Gdy idę, prze­wija się sce­na­riusz ży­cia, ki­lo­me­try róż­nych sy­tu­acji, dzie­ciń­stwo, lu­dzie, o któ­rych za­po­mnia­łem, na­pra­wia­nie po­peł­nio­nych błę­dów, bło­gość my­śle­nia o co­dzien­nych spra­wach: ga­zeta, śnia­da­nie, ro­dzina, cie­pło. W każ­dym ra­zie do Po­int 660 jesz­cze 5 dni i plus mi­nus 120 km, 5 dni!!!

Jak do­brze pój­dzie. Cały dzień nic nie ja­dłem. Skar­pety do stup­tu­tów, dwie pary, su­per cie­płe.

30. dzień

Do Po­int 660 po­ni­żej 100 km. Zo­stały 4 dni, o ile bę­dzie do­bra po­goda. Dzień jak zwy­kle, wiatr pra­wie pro­sto w ryja. Te­ren fa­luje, pod górę i pod górę.

Miał być wiatr w plecy i z góry, a jest na opak, wiatr w mordę i pod górę. Idę i li­czę, ile dni zo­stało. Dzień roz­po­częty jest już zro­biony i się nie li­czy, ważne, co bę­dzie po­tem. Kom­pas cały czas wa­riuje. Ro­bimy 24,5 km, zo­stały 4 dni. No i plany: co bę­dziemy ro­bić po po­wro­cie, kogo od­wie­dzimy, do­kąd pój­dziemy, z kim się prze­pro­simy, komu wy­ba­czymy, a kogo po­pro­simy o wy­ba­cze­nie. Na­dzieja, że czło­wiek wróci do zwy­kłych spraw. Do świata pro­stych roz­mów, spo­tkań, ka­fe­jek. Żeby po pro­stu być. I nic wię­cej ani mniej. Nocą robi się zimno. Za parę dni świat znów za­cznie się krę­cić. Ży­cie roz­pięte mię­dzy bie­gu­nami.

31. dzień

Noc zimna. Tak bli­sko i ni­sko je­ste­śmy, a i tak zimno — cały prze­mar­z­łem. Tym bar­dziej że w środku nocy trzeba wstać, wyjść z cie­plut­kiego śpi­wora w bie­liź­nie i się wy­si­kać. Roz­ma­wiamy cza­sem z Wojt­kiem o ro­dzi­nach, li­te­ra­tu­rze i kło­po­tach z pasz­por­tem.

Wciąż fa­lo­wa­nie te­renu i pod górkę, i garby, i wiatr, ale idziemy. Zo­stały nam 2 dni.

Cały dzień mar­szu. Cu­dow­nie. Czło­wiek chce się w tym wszyst­kim roz­pły­nąć. Robi się cie­pło, słońce, bez chmur, bez wia­tru, w gło­wie hu­czy od ty­siąca po­my­słów. Po­dróż ba­lo­nem do­okoła świata, tra­wers Ark­tyki, przej­ście Baj­kału w zi­mie, psami przez Gren­lan­dię, przejść Cie­śninę Be­ringa, Afryka, Ame­ryka od przy­lądka Horn do Cie­śniny Be­ringa. Dużo trzeba po­pra­wić: na­uczyć się ję­zy­ków, wyjść z nory, po­szu­kać po­rząd­nego miesz­ka­nia, zna­leźć sens ży­cia.

No do­brze, szli­śmy 8 go­dzin, zro­bi­li­śmy 25 km i jest wie­czór. W śpi­wo­rach ga­damy o dzie­ciń­stwie, książ­kach Verne’a, Bah­daja, o ma­tu­rze i dzie­się­cio­le­ciu ma­tury.

32. dzień

Słońce, wiatr, umiar­ko­wa­nie zimno. Ostatni prze­gląd sprzętu: do­da­jemy wię­cej żar­cia do por­cji dzien­nych: cała cze­ko­lada, cu­kierki, na­pój w proszku i ma­ka­ron do ko­la­cji.

Wi­dzie­li­śmy sa­mo­lot, le­ciał cał­kiem ni­sko. Pew­nie pod­cho­dził do lą­do­wa­nia. To zna­czy, że je­ste­śmy cał­kiem bli­sko. Dla sa­mo­lotu to ja­kieś 5 mi­nut, a dla nas 4 dni. Prze­le­cieć sa­mo­lo­tem nad Gren­lan­dią, nie do­ty­ka­jąc jej sto­pami, to tak jak przejść ży­cie bez sensu. Sza­mo­czemy się, szu­kamy, pró­bu­jemy zna­leźć nie­skoń­czo­ność i nie wy­cho­dzi. Bo świat i my to dwie różne prze­strze­nie. Czło­wiek — istota, która chce zmie­ścić świat w so­bie, nie­skoń­czony świat.

Ro­bimy prze­gląd map. Za­czy­nają się może ostat­nie 2 dni na lo­dowcu!!! Scho­dzimy do lą­do­wa­nia na Po­int 660. Na lo­dowcu różne dziwne formy: buły i garby. Koło po­łu­dnia wi­dać pierw­sze za­rysy lądu. Jak przez mgłę. Te­ren jest po­fał­do­wany, więc kon­tury po­ka­zują się i zni­kają.

Dziś wy­szli­śmy do­piero w po­łu­dnie, bo ga­da­li­śmy wczo­raj do pół­nocy. Bę­dziemy szli do 21.00. Po po­łu­dniu kształty lądu pre­cy­zują się. Wi­dać wy­raź­niej. Te­ren co­raz moc­niej po­fał­do­wany, duże garby i ka­wałki ży­wego lodu. Ra­czej cie­pło, kiedy się idzie. Zimno, gdy się stoi. Cią­gle te góry. Wie­czo­rem robi się zimno. Szybko, bo przez 40 mi­nut, roz­bi­jamy obóz. Późno go­tu­jemy. Chcemy po­tem su­szyć, ale pry­mus nie roz­grzewa na­miotu. Zimno jak dia­bli. Wieje bar­dzo mocno. Zro­bi­li­śmy 25 km.

33. dzień

Noc zimna. Może ostat­nia na lo­dowcu. Po­ra­nek zimny i mocny wiatr. Zo­stało 25 km.

Zro­bimy to. Mimo wia­tru, mie­ce­nia śnie­giem i mrozu. Ostat­nie pchnię­cie. Żeby tylko nie było ja­kichś cu­dów albo szcze­lin. Zwi­niemy cały maj­dan i zej­dziemy z lo­dowca. Nie ma ra­do­ści ani sa­tys­fak­cji. Jest tylko zmę­cze­nie, zimno i myśl o tym, żeby zejść.

Idziemy, ro­bimy ki­lo­me­try. A 4 km przed Po­int 660 za­czyna się film grozy.

Naj­pierw było pła­sko i faj­nie, ale za­częły się buły, a także różne far­focle. Zro­bi­li­śmy pra­wie 5 km przez go­dzinę. Grza­li­śmy jak wa­riaci, byle prę­dzej. Już by­li­śmy my­ślami na końcu Gren­lan­dii. Za­częły się górki. Do Po­int 660 tylko 4 km, ale kiedy na to po­pa­trzy­łem, zgroza: wszystko po­strzę­pione i po­szcze­li­nione. Upar­cie pró­bo­wa­li­śmy się prze­bić, prze­cho­dzi­li­śmy przez mo­sty śnieżne nad otwar­tymi szcze­li­nami. W pew­nym mo­men­cie wsze­dłem na gar­bik, a pod no­gami szcze­lina, pro­sto szcze­lina, w lewo szcze­lina, w prawo szcze­lina. Po pro­stu szcze­lina na szcze­li­nie — po­tężne, głę­bo­kie ot­chła­nie. I gdzie nie po­pa­trzysz, tam siny lód, szcze­liny i góry. Nie ma drogi do Po­int 660. No way. Cho­ciaż to tylko 3 km. Gren­lan­dia nie chce pu­ścić. Skoń­czy­li­śmy o 22.30, do śpi­wo­rów o 1.00. Ju­tro zro­bimy re­ko­ne­sans na ra­kach i coś się za­de­cy­duje. Prze­szli­śmy 23 km.

34. dzień

Po­budka o 7.00. Tro­chę prze­kli­namy wczo­raj­szą głu­potę — skróty przez szcze­liny. No ale była przy­goda. Mu­simy stąd wyjść, mu­simy dziś skoń­czyć. Pra­wie ko­niec żar­cia, żarty się skoń­czyły. Wczo­raj wy­da­wało się, że myk i ko­niec, a tu ta­kie buty.

Pi­sane Po­int 660

Idziemy w cho­ler­nej nie­pew­no­ści. Szcze­liny, buły. Co tam bę­dzie? Jak my to prze­ka­tu­jemy? Nie ma drogi. Tak bli­sko, a przej­ście za­gro­dzone. Po go­dzi­nie osią­gamy stary po­stój. Jest ciężko, ta­kie górki z lo­dem, że idziemy bez nart. Ale do­cho­dzimy i jest raź­niej. Parę razy spraw­dzamy po­zy­cję: 2,8 km, 1 km, 360 m, 120 m, w końcu mamy to. Idziemy na wznie­sie­nie. Nie­pew­ność. Co bę­dzie za gar­bem, jaki te­ren? Wi­dać garby i buły. Czy pu­ści? Idziemy, idziemy.

Ja wy­ty­czam szlak i na­gle coś się pode mną za­pada. Szcze­lina! Wi­szę na pul­kach. Wbi­jam ki­jek obok, żeby się wy­do­być, i sły­szę, jak śnieg leci w stud­nię bez dna. Mó­wię do Wojtka, żeby mnie ob­szedł i wy­cią­gnął za kijki. Czas pły­nie po­woli, sta­ram się nie od­dy­chać. Żeby tylko śnieg wy­trzy­mał jesz­cze chwilę. Nogi już w pu­stce. Po­daję kijki, Woj­tek mnie wy­ciąga. Do­cho­dzimy za garby, a tam plat­forma, nie­sa­mo­wity wi­dok. Mię­dzy szcze­li­nami i gar­bami pła­sko. Droga na drugi brzeg jak au­to­strada. Grze­jemy. Jesz­cze garby, żleby, spadki i do­cho­dzimy. Ka­mień, Po­int 660, prze­szli­śmy Gren­lan­dię. I da­lej. Ostre zjazdy po ka­mie­niach. Wojt­kowi okrę­cają się parę razy sanki, linki od uprzęży ści­skają go jak ba­le­ron, do­syć mocno. Nie może zła­pać tchu. Zjeż­dżamy, jak się da, na nar­tach, na sie­dze­niach, na cze­ka­nie, byle ni­żej. Baj­kowe wi­doki, wo­kół skały, lo­dowce, za­mar­z­nięte je­ziora. A my od je­ziora do je­ziora zjeż­dżamy w dół. Wi­dzimy re­ni­fery. W pa­mięci garby i szcze­liny. Po pół­nocy koń­czymy to wszystko, spać. Od ostat­niego bi­waku zro­bi­li­śmy w li­nii pro­stej 6 km.

Kartka wy­słana do Gdań­ska po przej­ściu Gren­lan­dii

Søn­dre Strøm­fjord, 10 maja 1993

Dziś w nocy o go­dzi­nie 4.00 czasu pol­skiego do­szli­śmy do Søn­dre po po­ko­na­niu 600 km lo­dowca, mro­zów, wia­tru w twarz, róż­nego ro­dzaju kło­po­tów ze sprzę­tem, od­mro­że­niami, po­czu­ciem bez­sensu na­szego wy­siłku. Jako pierwsi Po­lacy prze­szli­śmy Gren­lan­dię. Może to coś, może nic. Tego jesz­cze nie wiem. Po­zdra­wiam wszyst­kich, ma­rek.

Li­sta sprzętu — Gren­lan­dia

Obóz:na­miotśpi­wór Thin Eliteka­ri­maty (2 szt.)pry­mus Opti­musza­pałki (10 pu­de­łek)me­nażkiscy­zo­rykter­mo­metrło­pata do śniegupa­pier to­a­le­towyszczotka do zę­bówołó­wekdłu­go­pisdzien­nikksiążki: Ri­chard Ki­pling, Kim, J.R.R. Tol­kien, Wy­prawaUbra­nie:ano­rak go­re­texspodnie go­re­texkurtka pu­chowabluza po­la­rowaspodnie po­la­rowebie­li­zna po­la­rowarę­ka­wice pię­cio­pal­cza­sterę­ka­wice jed­no­pal­cza­sterę­ka­wice prze­ciw­wia­trowebuty Asolo Sum­mitopa­ska weł­nianako­mi­niarki (2 szt.)czapkago­gleoku­laryNa­wi­ga­cja:GPS Ma­gel­lankom­pas Si­lvaze­ga­rekpo­zy­cje po­przed­nich wy­prawmapy Gren­lan­diiMarsz:pulkinarty Fi­sherkijkiwią­za­nia te­le­markfokiple­cak dużyple­cak małylina (20 m)Je­dze­nie (por­cje na 40 dni) i pa­liwo:pem­mi­kanje­dze­nie lio­fo­li­zo­wane pu­rée ziem­nia­czanezupki w proszkuher­bata ma­li­nowakawaro­dzynkiorzeszki prince polo cze­ko­ladałyżkafinkabu­telki na pa­liwo (10 szt.)pa­liwo (15 l)ter­mos pla­sti­kowy (1,5 l)Ma­te­riały do re­pe­ra­cji:le­ather­manigłanicima­te­riałdrutklej

Łączna waga sa­nek z ła­dun­kiem około 70 kg

Ciąg dalszy w wersji pełnej