Moje wspomnienia 1892-1919 - Jan Gawroński - ebook + książka

Moje wspomnienia 1892-1919 ebook

Jan Gawroński

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jan Gawroński był znanym przedwojennym dyplomatą, pracował w ambasadach II Rzeczypospolitej w Szwajcarii, Niemczech, Holandii, Turcji i Austrii. Niepublikowane dotychczas pamiętniki obejmują lata dzieciństwa na Litwie, młodość spędzoną w szkole klasztornej w Anglii, studia i podróże.

Historia Polski i Europy widziana poprzez dzieje rodziny autora (i wielu innych polskich rodów) staje się bliska dzięki autentyczności i indywidualności opowieści. Talent narracyjny autora idzie w parze z prostotą, skromnością i mądrą refleksją o życiu, a zdjęcia z archiwum rodzinnego są znakomitym uzupełnieniem tych pogodnych wspomnień z nieistniejącego już świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 981

Oceny
4,0 (5 ocen)
2
1
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Opieka redakcyjna: LUCYNA KOWALIK
Noty biograficzne i konsultacja historyczna: TOMASZ GĄSOWSKI
Konsultacja genealogiczna: JERZY JAKUBOWICZ
Redakcja: BARBARA GÓRSKA
Przypisy i redakcja not biograficznych: MARIA KOTOWSKA-KACHEL
Korekta: EWA KOCHANOWICZ, ANNA RUDNICKA, LIDIA TIMOFIEJCZYK, MARIA WOLAŃCZYK
Opracowanie graficzne: MAREK PAWŁOWSKI
Na okładce: Jan Gawroński, Kowno, ok. 1908 r. Z archiwum rodziny Gawrońskich
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Skład i łamanie: Infomarket
© Copyright by Jaś Gawroński © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2016
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-05905-0
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

Matka dążyła do tego, by mieć na każdym folwarku ochronkę – coś w rodzaju dzisiejszego przedszkola – gdzie małe dzieci służby folwarcznej mogły dzień spędzać pod opieką ochroniarki, która im organizowała zajęcia praktyczne i gry i – w miarę możliwości, to jest w miarę dobrze opłacanego niewtrącania się policji – dawała im pierwsze lekcje czytania, katechizmu, rachunków etc., jednym słowem, dawała im pierwsze początki wykształcenia i wychowania w lepszym gatunku, niż to mogła dawać szkoła gminna, odległa zresztą o trzy wiorsty, a więc siłą rzeczy mało uczęszczana. W organizowaniu tych ochronek główna trudność polegała na znalezieniu odpowiedniej osoby na ochroniarkę, która miała za zadanie nie tylko naukę dzieci, ale także zastępowanie matki w całej jej działalności opiekuńczej i lekarskiej, a możliwie także udzielanie na wsi pomocy położniczej. Pomocą była tu dla matki nieoceniona, a wyżej już wspomniana, panna Popoff w Kownie, do której wysyłane były wybrane na wsi na ten cel dziewczyny zdradzające powołanie zakonno-społeczne. Tam pod kierownictwem panny Popoff przechodziły one kurs – tajny oczywiście – instrukcji technicznej i formacji duchowej, o ile miały w tym kierunku zdolności, kurs położnictwa, który zresztą był wobec władz wygodnym pretekstem dla ich dłuższego przebywania w Kownie. Matka oczywiście stale odwiedzała te ochronki i kontrolowała ich funkcjonowanie i nieraz w tym celu jeździliśmy końmi do odległych folwarków.

W zimie, kiedy choroby grasowały z większym natężeniem, często zamiast ochronek odwiedzaliśmy chorych. Matka nie uznawała żadnego liczenia się z pogodą i spacer nasz odbywał się co dzień, całkiem niezależnie od dobrej czy złej pogody. O ile lał deszcz, wkładaliśmy długie ceratowe płaszcze i takie kapelusze i – wio! W drogę! Pamiętam to brodzenie po błocie czy śniegu, a nieraz z latarką, by wejść do dusznej, gorącej izby, gdzie wkoło łóżka chorego czy chorej zebrana była cała rodzina razem w tym jednym pokoju mieszkająca, nieraz trzy jej pokolenia. Pamiętam umierających staruszków, dla których, zaraz po naszej wizycie, szła furmanka po księdza. Pamiętam dzieci chore na dyfteryt i ich szczepienie surowicą świeżo wówczas wynalezioną, czy też dopiero wprowadzoną w użycie na Litwie. Pamiętam epidemię tyfusu, kiedy to całymi dniami roznosiłem menażki z kleikiem. Różni przyjaciele, a szczególnie różne „paniusie” nieraz krytykowały, że moja matka ryzykowała prowadzić swego jedynego syna – dziecko wówczas dziesięcio-, dwunastoletnie – do zakaźnie chorych, ale ona uważała, że i w tej dziedzinie zahartowanie jest konieczne, a korzyść moralna i wychowawcza większa niż niebezpieczeństwo. Pilnowała tylko, bym niczego nie dotykał, a po powrocie ręce w lizolu umył. Wdzięczny jej jestem za to ryzyko, które pewnie nielekkim sercem ponosiła, może temu wczesnemu przyzwyczajeniu do ciągłego i przyjaznego obcowania z mikrobami zawdzięczam, żem nigdy w życiu nie miał żadnej zakaźnej choroby, nigdy ani dnia grypy czy influenzy, nawet gdy na hiszpankę wszyscy wkoło mnie pokotem leżeli.

Z sieni oficyny prowadziły schody do gościnnych pokoi, które zajmowały całe piętro. Rzadko się one wypełniały gośćmi – chyba na kilka dni zimowych polowań lub na jesienne łowy z ogarami czy chartami. Ale pamiętam jedno lato, kiedy wrzało w nich od roboty. Było to w rok przed wileńską wystawą rolniczą, która musiała mieć miejsce gdzieś około roku 1900. Mój ojciec był wtedy, zdaje się, prezesem Suwalskiego Towarzystwa Rolniczego po panu Żółtowskim z Balwierzyszek. Pasjonował się on zawsze statystyką, której – jeden z niewielu Polaków – był ekspertem; postanowił na tę wileńską wystawę zrobić wielkie statystyczne wykresy, dające obraz różnych dziedzin naszego rolnictwa i jego niewykorzystanych możliwości. Zaangażował do tej roboty szereg studentów, którzy przez wakacje objeżdżali po całej Suwalszczyźnie majątki lepiej prowadzone, to jest takie, na których porządna książkowość umożliwiała zebranie danych co do produkcji i jej rentowności. Sam był przez ten rok w nieustannych rozjazdach, by zdobyć skompletowane materiały dla wyczerpującego obrazu. Moja matka z rozrzewnieniem patrzała na jego trudy i jego zapał do zainicjowanego dzieła i za każdym razem, [gdy] co wieczór siadał na bryczkę, by po całonocnej podróży móc rano się stawić do roboty w Suwałkach, wskazywała mi go jako przykład poświęcenia dla zadań obywatelskich. Podczas pobytów w Szuklach pilnował prac i pomiarów na pólkach doświadczalnych, które zaraz za parkiem pokryły całe pola dla wypróbowania najróżniejszych gatunków zbóż i ich reakcji na różnorodne nawozy sztuczne, których stosowanie na Litwie było jeszcze nowością, mało wzbudzającą zaufanie. Nieraz mi później mówiono, że te jego prace były początkiem wprowadzenia nawozów sztucznych do rolnictwa na Litwie i przyczyniły się tym sposobem walnie do podniesienia całej produkcji rolnej. Gdy dane były zebrane, górne pokoje szukielskiej oficyny wypełniły się na całe lato stołami i tablicami, na których czterej studenci pod wodzą pana Jana Wiszniewskiego kalkulowali i kreślili. Byli to: jego bratanek, Józef Wiszniewski, i dwóch siostrzeńców jego, Jaworskich, studentów politechniki, i pan Kolendo, młody człowiek z bujną czarną czupryną, małym czarnym wąsikiem i spiczastą bródką, najinteligentniejszy z nich wszystkich i zawsze chętny do dyskusji najzawilejszych zagadnień politycznych i społecznych. Nie wiem, jak dalej poszły koleje życiowe tych młodych ludzi, ale cieszę się widzieć, jak córka pana Kolendo dalej prowadzi tradycje ojca jako gorąca działaczka, na niwie patriotycznej i społecznej, i wybitna pisarka.

Pobyt tych młodych studentów w Szuklach i ciągły z nimi przez szereg miesięcy kontakt, a przede wszystkim przysłuchiwanie się ich dyskusjom z panami poprzedniego pokolenia rozpoczęło nową epokę w moim życiu. Po raz pierwszy otworzyły mi się oczy na istnienie problemu społecznego koło mnie wszędzie, do którego można się było odnosić nie z fatalizmem historycznego wyroku, ale z ciepłym zamiarem rozwiązania go zaraz i na miejscu w praktyce. Wielu z gości szukielskich oburzały głoszone przez nich socjalistyczne teorie oraz sposób ich dyskutowania z robotnikami czy fornalami, które mogło uchodzić za otwarte podburzanie do rewolucji. Moi rodzice pobłażliwie się na to patrzyli, ujęci gorącym obok tego patriotyzmem narodowym tych „postępowców”. Po raz pierwszy z ich słów zrozumiałem aktualność naszego zagadnienia narodowego. I moi rodzice żyli gorącą miłością ojczyzny, także i dla nich odzyskanie niepodległości wypełniało wizję przyszłości – rano i wieczór razem o nią modliliśmy się, ale była to jakaś wizja odległa, teoretyczna. Dopiero od tych naszych letnich gości, pracujących na piętrze oficyny, zrozumiałem, że wyzwolenie narodowe i społeczne jest zagadnieniem bezpośrednio aktualnym, do rozwiązania którego dojść może w bliskiej przyszłości, byle usilnym i wspólnym wysiłkiem pchnąć nawę historycznych wypadków w pożądanym kierunku, to znaczy ku rewolucji socjalnej, która by wstrząsnęła zmurszałą strukturą caratu. Całe to lato żyłem jak w oszołomieniu, dorabiając wyobraźnią, gdziem nie mógł jeszcze w pełni rozumieć. Niestety był to chwilowy u mnie ogień słomiany – dalsze moje wychowanie tak poszło, żem aż do studenckich prawie czasów nie spotkał się znowu z działalnością rewolucyjną.

Zgoła odmienny obraz powstaje w mojej pamięci, gdy wzrok myśli w przeszłość zapatrzonej skierowuję ku schodom murowanym, prowadzącym do wejścia u zbliżonego do „pałacu” szczytu oficyny. Główne stamtąd wspomnienie – to Miś. Było zwyczajem w wielu polskich dworach mieć kuchnię w osobnym od domu mieszkalnego budynku dla uniknięcia zapachów kuchennych w mieszkaniu i nieodłącznie z nimi związanej plagi much. Kuchnia w Szuklach mieściła się w oficynie, skąd chłopak kredensowy przenosił gotowe potrawy do odległego o pięćdziesiąt kroków dworu, do kredensu mieszczącego się zaraz obok sali jadalnej i opatrzonego w „blachę”, na której trzymano je w cieple aż do podania do stołu. Kuchnia interesowała mnie o tyle, że tam najczęściej uciekał ukochany przez nas wszystkich Miś.

Oswojone niedźwiedzie przy pańskich rezydencjach – to stara na Litwie tradycja. Nasz Miś – to był nieszczególnie wielki niedźwiadek – miał przeciętny wzrost dorosłego mężczyzny, jak stawał na tylnych łapach – musiał być niemłody, bo moja matka już go w Szuklach zastała całkiem zadomowionego, miał wszystkie prawa w domu i wchodził gdzie chciał, bo oczywiście umiał otwierać wszystkie klamki. Wchodził nieproszony do salonu, co goście mieli mu czasem za złe, albo co gorsza do jadalnego pokoju w ślad za jakąś potrawą, której zapach trafiał mu do przekonania, a którą nie zdołał się zawczasu w kuchni poczęstować. Bo najchętniej siedział w kuchni, gdzie dziewczęta nauczyły go obracać rożen. Widzę go dotąd, jak siedzi na stołku niczym człowiek, jedną łapą kręci korbę, a drugą – łypiąc ciągle okiem w stronę kucharza – zanurza raz po raz w kapiącym z pieczeni tłuszczu i oblizuje z apetytem, gdy tylko ten odwracał głowę. Tylko kucharza się bał, który go pogrzebaczem łoił, bo dziewczęta i kuchciki mu w psotach pomagały. Nade wszystko lubił mleko i czasem, gdy mu humor na psoty się zebrał, robił w parku zasadzkę na dziewczynę, która do dnia z folwarku do kuchni niosła mleko z rannego udoju. Odbierał jej mleko – może nie bardzo bronione – nec fit iniuria volenti[29] – po czym pędził dziewczynę z powrotem na folwark i godzinami pilnował, by żadną drogą nie mogła wrócić i na niego się poskarżyć.

Nigdy nie używał zębów dla przeprowadzenia swej woli, ale gdy dziewki mu się zanadto naprzykrzały, świetnie umiał jedną łapą chwycić wpół, a drugą zdrowo poniżej krzyża wlepić. Był za pan brat ze wszystkimi – złe stosunki osobiste miał tylko z ogrodnikiem, z którym miał stałe porachunki za szkody. Ciągnęło go oczywiście do pasieki, gdzie kiedyś podobno parę uli zdemolował, ale tego go szczęśliwie oduczono. Jeżeli jednak w końcu zrozumiał konieczność respektu dla pracy swych kolegów – wszystkich oprócz kucharza za równych sobie kolegów uważał – to do końca nie zrozumiał, dlaczego on akurat miał być wykluczony od ogólnego prawa korzystania z darów bożych, które Opatrzność dla wszystkich na równi przeznaczyła. Stale w lecie wybierał się do sadu na jagody, towarzyszyła mu w tych złodziejskich wyprawach mała ratlerka, też w kuchni zadomowiona niby to na szczury. Nie robili sobie konkurencji, gdyż ona wolała truskawki, gdy tymczasem Miś lubował się szczególnie w malinach.

Widzę go jak dziś, jak stoi na tylnych łapach w gąszczu krzaków malinowych i zgarnia do pyska, co na nich rosło. Przede mną się nie żenował, bo kolegowaliśmy w psotach. Lubił wszystkich, nawet obcych, ale miał wrodzony wstręt do Żydów, których nieomylnie rozpoznawał i pędził gdziekolwiek zobaczył. Miś razem z Ulim, wielkim bernardynem – to były moje pierwsze wierzchowce. Czuję jeszcze w palcach ich grubą na karku wełnę, w którą się wpijałem, by się na ich plecach utrzymać. Nie sypiał zimą, jak każdy szanujący się niedźwiedź, ale w miarę jak się starzał, brały go na jesień ciągoty, by sobie barłóg założyć. Kręcił się całymi dniami po parku, był jakiś smutny, nieswój, osowiały, po czym i do lasu zaczął pielgrzymować, po parę dni nie wracając, choć mu smakołyki stawiano, by go bronić od atawistycznych pokus. Aż którejś jesieni, po pierwszym śniegu, wszelki ślad i słuch po nim zaginął. Niedawno mówił mi jeden brahmin hinduski, że według obyczajów u nich panujących, mężczyzna doszedłszy do lat sześćdziesięciu, niecha wszelkich zajęć, opuszcza rodzinny dom i osiedla się na resztę życia w lesie lub na jakimś pustkowiu, by już o poważnych rzeczach myśleć i do przyszłego życia się gotować. Widać Miś był brahminem! Pewnie zaszył się w kniei, zasnął w barłogu, jak na porządnego niedźwiedzia przystało, a obudziwszy się, może zapomniał o paskudnym świecie ludzkiego robactwa, a może już się wcale nie obudził... Mnie opowiedziano, że idąc przez las, spotkał sikorkę, która go spytała: „A czego tu szukasz, Misiu? A dokąd Bóg prowadzi?”. – „Ano czas mi już w barłogu się ułożyć”. – „A chcesz, Misiu, bym cię na wiosnę obudziła?” – „Owszem, sikorko, wdzięczny ci będę”. – „A kiedyż mam cię budzić, Misiu?” – „Ano, sikorko miła, tak około wpół do kwietnia”. Ale sikorka trzpiotka zapomniała go obudzić...

Naprzeciw kuchni były dwie sale jadalne „drugiego i trzeciego stołu”. Poczucie hierarchii było u służby wyolbrzymione do śmieszności, ale tak silnie zakorzenione, że stało się prawem, którego naruszenie wprost rewolucją pałacową groziło. Kto z kim mógł jeść, a kto z kim nie mógł się znaleźć u tego samego stołu, było zagadnieniem stanu, które decydowało o szczęściu czy nieszczęściu czyjegoś istnienia. A więc do pierwszego stołu należały tylko osoby, do których się zwracano per pan czy panna. Od czasu co zmarł „marszałek” pan Chojnacki, którego ledwo jak przez mgłę pamiętam, należały tu tylko „panna służąca” Bolesia i panna Józefa, gospodyni. Do drugiego stołu należeli dygnitarze dworscy, a więc kucharz, szatny i strzelec mego ojca i mego dziada, kredensowi, psiarz, furmani i bereiterzy – wszystko, o ile nieżonaci i nie na własnym stole. W sali obok był trzeci stół, gdzie były wszystkie dziewczyny od kuchni, pralni, drobiu, świniarni, chłopcy kredensowi, palacze, ogrodniczki etc. Jedli o tej samej porze, ale dzielił ich nieprzebyty mur jakiejś swoistej instynktownej kastowości. Uderzającym jest, jakie znaczenie hierarchiczne ma właśnie spożywanie posiłków. Ludzie, którzy najchętniej razem pracują i w najlepszej zgodzie, stają się sobie obcy, gdy siadają do stołu. Jest to objaw nie tylko u nas spotykany. Widziałem go w Niemczech, jak kiedyś spędzałem letnie wakacje na praktyce mleczarskiej w jakimś małym gospodarstwie mlecznym w Prusach Wschodnich. Pracowników było za mało, by osobno mogli jeść, ale jednak jakąś dystynkcję należało robić przy jedzeniu dla uwzględnienia różnego stopnia ich godności. A więc do wspólnego zastawionego stołu siadaliśmy, jak następuje: u szczytu siedział właściciel z żoną i dziećmi, następnie po kolei ekonom, potem der Herr Eleve[30] to jest ja, potem magazynier, potem mleczarka kontrolująca udoje i prowadząca mleczarnię, a za nią na końcu różni pomniejsi funkcjonariusze, majstry etc. Ale! Po zupie i mięsie wszyscy ode dołu do magazyniera włącznie musieli wstać i wynosić się, głęboko się ukłoniwszy w kierunku właściciela ze sakralnym gesegnete Mahlzeit[31]. Ja z takim samym ceremoniałem musiałem wychodzić po jarzynie, a ekonom po leguminie, tak że do czarnej kawy pozostawał już tylko najgodniejszy ze wszystkich właściciel z rodziną. Jednym słowem taka sama hierarchiczność stołowa jak u nas, tylko że tu znajdowała swój wyraz w czasie, a nie w przestrzeni.

Za oficyną było podwórze gospodarstwa kobiecego, a więc: świniarnia, wysoka wędzarnia, serownia i duży budynek na wysokich piwnicach, zwany „pralnią”, bo parter był zajęty przez pralnię, magiel, prasowalnię itd. Nad pralnią były sypialnie dla dziewcząt, chłopaki spali nad kuchnią. Obszerne piwnice służyły dla przechowywania jarzyn przez zimę, nie tylko kartofli, marchwi, buraków i kalafiorów, ale także selerów, kardów i sałaty, które w ciemności ładnie się bieliły. Było ambicją mojej matki, by owoce i jarzyny starczyły do świeżych i żeby ze względów zdrowotnych wszyscy domownicy mieli przez cały rok świeże jarzyny. Jabłka pojawiały się zawsze na stole aż do nowych. Za pralnią była wielka w ziemię wkopana lodownia dla przechowywania mięsa, a przede wszystkim dla zapewnienia lodu chorym przez cały rok. Każde stłuczenie, zwichnięcie czy złamanie było wówczas zawsze okładami z lodu przede wszystkim traktowane, także na każdą gorączkę łykanie lodu było najpierwszym środkiem leczniczym. Toteż było kwestią życia czy śmierci nieraz, by lodownia – do której w zimie zwożono lód z rzeki – była tak urządzona, by lód przetrwał przez całe lato aż do nowego.

Zaopatrzenie wielkiego gospodarstwa domowego było oczywiście poważnym zagadnieniem, ale które musiało być rozwiązane prawie że całkowicie w ramach własnej samowystarczalności. Wszelkie mąki i kasze, które stanowiły podstawę wyżywienia, wychodziły z własnego młyna, nabiał z własnych obór i kurników, jarzyny i owoce z ogrodu, mięso z własnego uboju. Nie było wówczas jeszcze żadnych przepisów sanitarnych, ograniczających spożycie mięsa i gwarantujących jego zdrowotność, toteż w stałej obawie przed trychinami niechętnie spożywano surową, to znaczy tylko wędzoną, a nie gotowaną świninę. By nastarczyć potrzebom, prawie co dzień bito jakiegoś cielaka, barana czy świniaka, nie mówiąc już o drobiu czy zwierzynie, która wiele luk wypełniała i urozmaicała jednostajność stołu. Od czasu do czasu bito wołu, korzystając jednak najczęściej ze zwierząt, które spotkał jakiś wypadek. Wołowe mięso solono i wędzono na peklówkę, która w beczkach stała zawsze w zapasie „na nagłą potrzebę”. Co piątek, a w Wielki Post czy Adwent częściej, konny posłaniec gnał z rana do Olwity po worek karpi z jeziora, gdzie były po połowie chowane w skrzyniach i tuczone. Na zewnątrz nie kupowano nic prócz kawy, herbaty i trochę korzeni od wielkich uroczystości. Cukier dostarczała cukrownia z własnych buraków. Toteż to na pozór tak wystawne gospodarstwo kosztowało w rzeczywistości bardzo mało w gotówce, a dawało utrzymanie i poczciwe życie wielkiej rzeszy ludzi, którzy przy dworze bardziej jednak zbliżali się do cywilizacji, niż żyjąc w opłakanych warunkach kulturalnych zapadłej ówczesnej wsi. Nie było wówczas ani radia, ani telewizji, gazet litewskich nie było, a polskie tylko nikłej mniejszości były dostępne, tak że w długie zimowe wieczory wspólne śpiewanie było jedyną rozrywką, przesiewane opowiadaniami czy wykładami w języku litewskim przez ochroniarkę, a czasem i moją matkę, podczas których dziewczęta szyły, przędły lub tkały, a chłopaki pletli koszyki. Patrząc dziś wstecz, wydaje się to wszystko zamierzchłym średniowieczem, a mój mało krytyczny opis – śmiesznym wstecznictwem. A jednak wówczas maksimum dobrej woli nie mogło dalej sięgnąć. Zmiana istniejącego ustroju nie leży w możliwościach pojedynczych jednostek ani też nie jest ich obowiązkiem dążyć do jego przewrotu. Wyjątkowe jednostki mogą czasem mieć wizję przyszłości wykraczającą poza epokę historyczną, w której żyją, mogą rozwijać działalność dla urzeczywistnienia tej wizji, ale jest to zawsze siew jesienny, który wiosną tylko wzejść, a latem dojrzeć może.

Mimo kuchni i pralni prowadziła droga – w cieniu odwiecznych lip – do sadów i ogrodów warzywnych, które dwoma czworobokami otaczały park od południa i zachodu. Było to królestwo ogrodnika Wakulata, starszego pana, przysadzistego, z długimi wąsami i czarną strzyżoną brodą pod zielonym, pluszowym kapeluszem. Miał tam obszerny, rozłożysty dom strzechą kryty, w którym mieszkał z rodziną i ogrodniczkami, których uczył. Dom był otoczony kilku morgami oszklonych inspektów, gdzie wczesną wiosną hodowano nowalijki i sadzonki. Obok domu były też cieplarnie – dwie długie wąskie i niskie na kwiaty, które przez całą zimę musiały starczać na potrzeby „pałacu” i kościoła, i jedna wysoka, gdzie zimowały w ogromnych wazonach palmy i szerokolistne musy[32], które wiosną wywożono i sadzono na gazonie za dworem. Moja matka kochała kwiaty i miała z nimi jakiś bliski, osobisty siostrzany stosunek, ale nie lubiła tych tropikalnych intruzów, których pielęgnowanie z takim kosztem i kłopotem na Litwie uważała za śmiechu warty snobizm. Pamiętam, jak kiedyś jesienią ogrodnik spóźniał się z ich zaopatrzeniem na zimę pomimo już wcale ostrych przymrozków, wyrażała – z nieukrywanym zadowoleniem – nadzieję, że nareszcie zmarzną i będzie z nimi spokój, bo chciała zużyć ich zimowe schronisko na zorganizowanie szkoły ogrodniczej, w której większa niż dotąd ilość młodych ogrodniczków mogłaby mieszkać i korzystać z wielkiej ogrodniczej wiedzy Wakulata.

Sady były odgrodzone od pola długą na pół kilometra aleją z gęstego grabowego szpaleru. Wzdłuż całej jej długości były ustawione liczne i różnorodne przeszkody, przez które prowadził zwykły powrót z konnej przejażdżki i na których bereiterzy[33] naskakiwali młode konie przeznaczone na oficerskie remonty[34]. Gdzie aleja ta na wysokości folwarku wychodziła na otwarte pole, stała psiarnia – czworokątny z czerwonej cegły pod blachą budynek. Przylegało do niego podwórko otoczone wysokim parkanem z desek, zza którego było stale słychać ujadanie sfory kilkudziesięciu psów. Na piętrze mieszkał „huntsman”, Szwed, ogólnie nazywany psiarzem przez ludność, z którą się nie mógł porozumieć. Miał on pod swoją pieczą przede wszystkim sforę angielskich trójkolorowych ogarów (foxhounds) do parforsów konnych[35], ale także wszelkie inne psy myśliwskie, a więc charty angielskie na zające i długowłose rosyjskie na wilki, pointery do kuropatw, setery do kaczek i błotnego ptactwa, różne mieszańce specjalnie zaprawiane na dziki, jamniki do kopania lisów etc. Tylko jak przez mgłę pamiętam to całe towarzystwo, zlikwidowane, jak miałem lat zaledwie kilka, pewnie za wpływem mojej matki, która – choć sama pochodząc z rodziny myśliwych – czuła niepohamowany soplicowski wstręt do wprowadzania na starą Litwę polowań na modłę angielską i nie umiała się powstrzymać od kpin na widok braci myśliwych wysztafirowanych w czerwone fraczki, białe rajtuzy, z cylindrami na głowie. Gdy doszedłem do lat pięciu czy sześciu, to jest do wieku, w którym już sam mogłem używać na psim towarzystwie, angielskich ogarów i Szweda nie było już ani śladu. Pozostało wszystkiego kilka chartów w stajni i dwa psy legawe przy domu. Psiarnię wyprosiła moja matka dla siebie i urządziła w niej dom położny. Wśród swoich pacjentek była sobie uprzednio wybrała dziewczynę, niejaką Katarzynę Norkus, która wydawała się mieć wrodzone skłonności do pielęgniarstwa, wysłała ją do Kowna na kurs położniczy i następnie zainstalowała w „psiarni”, gdzie były też potem łóżka dla szeregu pacjentek. Katarzyna, która miała do swego użytku konie i bryczkę, stała się błogosławieństwem całej okolicy, ratując przez kilkanaście lat swej pracy nieobliczalną ilość żyć ludzkich.

Obok psiarni prowadziła boczna wejściowa brama na folwark, gdzie pierwszy budynek zawierał od tyłu ochronkę, a od przodu stelmarnię. Na poddaszu nad ochronką były dwa duże pokoje dla sierot. Jak już mówiłem, podrzucone w Kownie niemowlęta były rozdawane na odchowanie po poczciwych rodzinach, ale nieraz zdarzało się, że trzeba je było odbierać lub też że dana rodzina nie mogła ich dłużej trzymać. Trzeba było wtedy szukać dla nich innego pomieszczenia, gdzie by istniały odpowiednie warunki dla ich dalszego wychowania. Niektóre przychodziły do Szukl, gdzie ich moja matka zawsze kilkanaścioro wychowywała. Mieszkały one nad ochronką razem z ochroniarką, a dzień spędzały razem z przychodnimi dziećmi służby folwarcznej na dole lub w przyległym ogródku. Kilka z nich powyrastało potem na wybitne osoby, które z nami pozostały przez całe życie w bliskich rodzinnych stosunkach.

Natomiast przyległa do ochronki stelmarnia była przez kilka zim i moją szkołą. Chodziłem tam co dzień w zimowe wieczory uczyć się stelmarki. Stary stelmach był surowym nauczycielem, ale musiałem być dobrym uczniem, bo po dwóch zimach sam już cały jeden wóz zrobiłem, którym na ósmego maja zajechałem z szykiem przed dom, robiąc imieninowy prezent dla mego ojca.

Wyżlica Lena pozostała mi na całe życie symbolem wierności.Jan Gawroński.

Ale wracam do chartów i koni, które mnie więcej interesowały od akuszerek, podrzutków, a nawet od stelmacha.

Po zlikwidowaniu psiarni charty gnieździły się w stajni na folwarku. Ażeby z domu tam dojść, należało okrążyć gazon, przejść jeszcze ze sto kroków po żwirowanym nasypie do folwarku, gdzie zaczynał się bruk. Wzdłuż bruku, który ciągnął się prosto na długości prawie kilometra, rósł rząd lip, a za nimi stały po obu stronach ogromne długie, masywne murowane budynki, zawsze nieskazitelnie białe, kryte czerwoną dachówką. Szczycił się nimi mój ojciec, ale starzy rolnicy kręcili głowami nad obciążeniem, które z ich winy widniało na hipotece... Po lewej stronie były to dwie wielkie czterodrzwiowe stodoły, każda z dwoma przejazdowymi boiskami. Po prawej – spichrz, magazyn, mleczarnia, następnie dworska obora, gdzie stało dwadzieścia czy trzydzieści pięknych rasowych holenderskich krów, które miały za zadanie dostarczać mleko i cielaki do dworu. Następnie stajnia fornalska na sześćdziesiąt koni. Potem kurnik, gdzie wśród kur, indyków, kaczek, perliczek królowała ospowata kaprawa niemowa Petronela, oddana bez pamięci mojej matce, która ją z poniewierki ogólnej wyciągnęła, a dając jej zawód, zwróciła godność człowieczą. Kurnik, choć należący do kobiecego gospodarstwa, stał w Szuklach nie przy domu, ale na folwarku, bo kury dużo robią szkody w ogrodzie, gdzie rozgrzebują klomby, natomiast przy stajniach są nie tylko pożyteczne, ale i pokarm swój znajdują. Dalej stał dworek ekonoma otoczony topolami, a dopiero za nim na poprzek stojąca i podwórze zamykająca stajnia dworska, wielki, biały, murowany, czterodrzwiowy budynek z wysokim strychem na siano. Obok mała parterowa siodlarnia, gdzie na kozłach ustawione były siodła, szory, herbowe chomąta, trenzle, najróżniejsze świecące jak srebro wędzidła i munsztuki, a w szafach za szkłem obsypane naftaliną liberie furmanów.

W każdej z czterech części stajni było szesnaście boksów, oprócz ostatniej, gdzie była wozownia. Stała tam w głębi stara kolasa na pasach, którą jeszcze mój dziad po Europie podróżował, następnie dwa czarne landa czteroosobowe, którymi w lecie jeździło się do kościoła, dwa czarne kocze na cięższe drogi, dalej – na najcięższe drogi – bryczki domowej roboty, mało używany elegancki „amerykan”, którym mój ojciec czasem rysakami woził po gospodarstwie gości niechętnych do siodła. Wszystko oprócz bryczek było czarne albo granatowe, lśniące polerowaną skórą. Nowością był wiedeński koczyk, żółty, z jesionowego drzewa i świńską skórą kryty, w ślad za którym zaczęto i we własnej stelmarnii jesionowe bryczki fabrykować. Normalnym wehikułem do objazdu gospodarstwa były jednokonne linijki albo dwuosobowe litewskie kałamaszki.

Następne drzwi stajni prowadziły do koni cugowych, których cztery czwórki stały w dwóch rzędach pod opieką dwóch starych furmanów, Franciszka i Józefa. Poza czterema skarogniadymi rysakami amerykańskimi były to konie półkrwi własnego chowu. Dwaj furmani, którzy mieli jeszcze do pomocy kilku chłopaków, stale się uskarżali, że ośmioma parami koni nastarczyć nie mogą stawianym im wymaganiom. Zdawałoby się to dziś niezrozumiałym. Ale jak pomyśleć, że każdy wyjazd mego ojca do Suwałk – zwykle co osiem czy dziesięć dni – pociągał za sobą nieobecność czterech koni, a w czasie ciężkich dróg ośmiu koni na szereg dni, bo rozstajne konie do Mariampola zawsze trzeba było wysyłać, że dwie pary prawie wyłącznie służyły na przywożenie lekarzy, że do stacji kolejowej było dwanaście wiorst, na pocztę piętnaście, a do parafii w Olwicie osiem, dziwić się trudno, że pełna stajnia szesnastu zaprzęgowych koni bynajmniej nie była fantazją czy luksusem, bo miały one więcej do roboty, niż mogły podołać.

W każdej z czterech części stajni było szesnaście boksów.Szukle.

Trzeci przedział stajni był dla ogierów i koni wierzchowych. Po lewej stronie – zamiast ośmiu boksów – były cztery podwójne klatki: w trzech stały ogiery, w czwartej mieszkały charty. Ogiery były najczęściej importowane, pełnej krwi lub angloaraby, czasem koń bardzo wysokiej półkrwi z rządowego pruskiego stada w pobliskich poprzez granicę Trakenach. Ogiery te służyły do krzyżowania z małorasowymi kobyłami fornalskimi – dla produkcji koni półkrwi, z których klacze pozostawały u nas w stajni fornalskiej lub cugowej jako matki, a ogierki szły na remonty. Szukle sprzedawały rocznie do pięćdziesięciu remontów. Pozwalano też ogierów używać darmo okolicznym gospodarzom, mającym dobre klacze, pod warunkiem pierwokupu źrebaków, których by właściciel nie potrzebował dla siebie. W ten sposób przyczyniano się do poprawy rasy końskiej w całej okolicy, tworząc równocześnie materiał hodowlany, który mógł dostarczać dobre źrebaki.

Ogiery były najczęściej importowane, pełnej krwi lub angloaraby.Szukle.

Naprzeciw ogierów w ośmiu boksach stały rzędem konie wierzchowe. Nie było ich nigdy za wiele, bo sam mój ojciec zajeżdżał dziennie dwa i trzy konie, które mu podprowadzano do zmiany na z góry oznaczone miejsce, a nieraz ktoś z gości mu towarzyszył, poza tym ciągłe były rozgony na przeróżne posyłki. Wśród wierzchowych koni było zawsze kilka hunterów, po które mój ojciec co parę lat sam do Anglii jeździł. Reszta była najczęściej własnego chowu. W czwartym przedziale stajni stało zawsze kilkanaście młodych remontów, które ujeżdżano i naskakiwano, by je oficerom sprzedawać na konkursy hippiczne, których moda wtenczas się rozwijała i w których Rosjanie wkrótce celowali na wszystkich międzynarodowych pokazach. W tych dwóch oddziałach koni wierzchowych królował bereiter Franciszek Ryk, były instruktor kawaleryjski i świetny jeździec. Miał pod sobą oczywiście kilku chłopaków do pomocy, by móc kilkunastu koniom dzienne szkoły dawać. Ogierami zajmował się stary furman z Marwy – Szatner, wielki przyjaciel całej rodziny, a mój specjalnie, bo w wielkim sekrecie pozwalał mi raz po raz przyglądać się, jak ogiery spełniały swe zadanie, co oczywiście robiło na mnie oszałamiające wrażenie.

Z tych ogierów o jednym tylko chciałbym wspomnieć, bo wbiły mi się w pamięć przeżycia, których był mi powodem. Był to stary, kilkunastoletni ogier trakeński, Sokrates, który był bardzo łagodny pod siodłem, a skakał nie tylko świetnie, ale i z zamiłowaniem. Chcąc się synem jedenastoletnim pochwalić, mój ojciec kazał mi jechać na nim na konkursie hippicznym w Kownie, wiedząc dobrze, że może syna powierzyć temu koniowi, który mu z pewnością trudności nie zrobi i żadnej przeszkody nie odmówi. Sokrates nie tylko nie zawiódł pokładanego w nim zaufania, ale przewyższył wszystkie oczekiwania. Gdy wjechałem na tor, Sokrates strzygnął uszami i – całkiem jeszcze nie proszony – ruszył galopem na pierwszą przeszkodę, którą zobaczył, potem na następną itd. Szczęściem pierwsze dwie przeszkody były numer jeden i dwa, ale potem już pomieszał całkowicie porządek i gwiżdżąc na przepisaną kolejność, skakał gdziekolwiek co zobaczył do skakania! Byłem bezsilny na tym ogromnym koniu, który się rozhecował skakaniem, nosił mnie po całym polu, gdzie chciał i – nie bacząc na ciągły odwołujący nas dzwonek – skakał bez przerwy, póki pozostała jedna nieprzewrócona przeszkoda, wśród szalonych oklasków publiczności, uradowanej tym dzieckiem, które, trzymając się grzywy, nie dało się zrzucić, aż dwóch żołnierzy schwyciło Sokratesa, gdy się nad kierunkiem dalszych skoków chwilę zastanawiał, i odprowadziło nas do stajni. Był to mój pierwszy i jedyny w życiu występ na konkursie hippicznym.

Z racji tego konkursu przyjechaliśmy wszyscy na kilkutygodniowy pobyt do Marwy – podkowieńskiej siedziby niedawno zmarłego mego stryja Wiktora – gdzie już przedtem przybyły razem z Rykiem wytrenowane przez niego konie, by się na konkursie zaprezentować i znaleźć nabywców. Z tego marwiańskiego pobytu wbił mi się w pamięć jeden epizod. Jadąc z moim ojcem konno przez nieliczne jeszcze pozostałe pola Fredy – która była już prawie cała wywłaszczona pod wysunięty na zachód przyczółek mostowy kowieńskiej fortecy – natknęliśmy się na oddział kawalerii, który na naszej koniczynie harce wyprawiał. Mój ojciec nawymyślał oficerowi i wszystkich ze szkody przepędził, po czym sam pogalopował prosto do pobliskich koszar, ażeby i u pułkownika interweniować. Przy bramie koszar kazał mi trzymać swego konia, a sam chciał wejść, ale posterunek nie chciał go puścić i, zarepetowawszy karabin i mierząc do niego, groził, że będzie strzelać, gdyby próbował przez bramę przejść. Mój ojciec, który był zły, niewiele myśląc, chwycił ręką lufę skierowanego do siebie karabinu, przytknął oko do otworu lufy, na drugim końcu której sołdat trzymał palec na cynglu, i krzyknął do niego: „Lufa brudna, zardzewiała. Masz się zameldować do raportu karnego!”. Po czym wszedł w bramę bez żadnej dalszej reakcji ze strony zgłupiałego sołdata. Mój ojciec nie znał co to strach i odwagę nade wszystko cenił.

Charty – jak już mówiłem – mieszkały w stajni. W czasach, kiedy mogłem już się z nimi zżyć, biorąc udział w polowaniach, było ich wszystkiego dwa, białe w czarne łaty – wabiły się Sól i Asz. Asz, bo miał garbaty nos i zdecydowano, że był podobny do Askenazego. Z tych dwóch psów ileż wrażeń, ileż wspomnień mi w głowie zostało! Cały rok czekałem z tęsknotą na pierwszy dzień łowów!

Polowania z chartami zaczynały się zaraz po żniwach, gdy tylko ogołocone z plonów rżyska dozwalały na gonitwy bez szkody dla gospodarstwa. Ale na dobre polowano dopiero po Matce Boskiej Zielnej, a głównie we wrześniu i to aż do mrozów, po których gruda nadto kaleczyła chartom nogi. To, co szumnie nazywałem polowaniem, polegało na tym, że jak mój ojciec do gospodarstwa wyjeżdżał, chartom wolno było biec przy koniach i o ile zając gdzie pomknął, to go goniły. Tak było co dzień podczas tych kilku tygodni jesiennych, ale od czasu do czasu był większy zjazd myśliwych i wtedy już był cały czas łowom poświęcony. Raniutko – jako że dzień coraz krótszy – podprowadzano konie pod ganek, panowie siadali i korowód wyruszał poprzez perlistą na trawie rosę, którą konie strącały, znacząc czarny ślad za sobą. Słońce ledwie przebijało przez ranną mgłę. Po chwili wszyscy chuchali w zgrabiałe od zimna palce, którymi z trudem zapalali papierosa. Konie parskały kłębami pary. Psy trzęsły się z zimna, biegnąc luzem przy koniach. Ojciec, jadąc przodem, zaraz po wymarszu intonował Kiedy ranne wstają zorze i wszyscy stępa jadąc, chórem śpiewali przy wtórze wysoko pod niebem ćwierkających skowronków. Niezapomniane to wrażenie tej pieśni ochrypłych męskich głosów płynącej z korowodu ledwie we mgle widocznych konnych postaci. Było w tym coś archaicznego, średniowiecznego, husarskiego – coś z zamierzchłej przeszłości, w której podświadomie tkwią duszy naszej korzenie. Mgła powoli opadała – gęsta nieraz jak mleko – tak że ponad nią nieraz było widać postacie jeźdźców i głowy koni, ale ani nóg końskich, ani chartów, ani pola spowitego jeszcze w zapadające się ku ziemi opary. Czasem podrywający się spod nóg końskich zając ginął od razu we mgle i zdezorientowane psy znaleźć go już nie mogły. Czasem psy siadały zaraz na ogon szaraka i poszły za nim w mgłę, ginąc z oczu. Nie było co robić, jak czekać na ich powrót, nieraz po długiej chwili wyłaniały się z mgły, niosąc złowionego zająca – ku ogólnemu zachwytowi. Mówiono, że żadna inna na świecie para psów nie umiała tak jak Sól i Asz równym krokiem obok siebie przez pola galopować, niosąc we dwójkę swą zdobycz w zębach. Mgła powoli opadała, srebrząc całe pola roziskrzonym od rosy babim latem. Wtedy dopiero łowy na dobre mogły się rozpocząć, a myśliwi szeroką ławą po polu się rozciągnąć bez obawy zgubienia się. Polowania ruszały spod Szukl polami folwarków Wejliszki, Czyżuny, Wanaginia aż do odległej o osiem wiorst Olwity, by po śniadaniu wracać przez Unię, Rutkiszki, Kregździe, pod wieczór do domu przywożąc zwykle dziesięć do piętnastu zajęcy, co uchodziło za rekordową dzienną zdobycz dla jednej pary psów. Pierwszy złapany zając był od razu przez konnego posyłany na miejsce przewidziane na śniadanie, gdzie przebywających myśliwych witał już wielki ogień na wolnym polu ze smażącym się na rożnie zającem.

Raniutko podprowadzano konie na ganek.Przed dworem w Szuklach. Na ganku Miss Choice z małym Janem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

WYKAZ ŹRÓDEŁ ILUSTRACJI

86 – Jan Gawroński, ARG.

89 – Szukle, ARG.

90 – Szukle, ARG.

93 – Przed dworem w Szuklach. Na ganku Miss Choice z małym Janem, ARG.

PRZYPISY

[29]Volenti non fit iniuria (łac.) – chcącemu nie dzieje się krzywda.

[30]Der Herr Eleve (niem.) – żart.: pan elew (uczeń).

[31]Gesegnete Mahlzeit (niem.) – forma używana na początku i końcu posiłku; dziękuję; smacznego.

[32] Musa – bananowiec.

[33] Bereiterzy (z niem.) – ujeżdżacze.

[34] Remonty – tu: uzupełnienie stanu koni w wojsku, zakup koni dla wojska.

[35] Parforsy konne (z ang. par force) – nagonka, polowanie konno z psami gończymi.