Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To poczucie własnej wartości stanowi podstawę, na której rozwijają się wszystkie inne cechy. Dzieci ze zdrowym poczuciem własnej wartości akceptują się i lubią niezależnie od okoliczności zewnętrznych, biorą odpowiedzialność za swoje czyny i z odwagą wkraczają w świat.
Petra Krantz Lindgren to szwedzka autorka, która od wielu już lat doradza rodzicom, jak zadbać o ten ważny aspekt rozwoju. W swojej pracy z nimi łączy ze sobą wiele nurtów współczesnej psychologii rozwojowej, które za wspólny mianownik mają głęboki szacunek dla drugiego człowieka. Książka wychodzi naprzeciw potrzebom współczesnego rodzica, oferując:
• praktyczne porady na rozwiązywanie konfliktów,
• opisy prawdziwych sytuacji
• ćwiczenia pomagające określić, jakimi rodzicami chcielibyśmy być i jak możemy to osiągnąć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 184
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Petra Krantz Lindgren
Mów, słuchaj izrozum
Tytuł oryginału: Med känsla för barn självkänsla
Przekład: Karolina Augustyniak
© 2014 Petra Krantz Lindgren
First published by Bonnier Fakta, Stockholm, Sweden
© 2017, 2022 for Polish edition by Mamania, an imprint of Grupa Wydawnicza Relacja
Projekt serii: Joanna Florczak
Opracowanie graficzne okładki i skład: Sylwia Budzyńska
Zdjęcie na okładce: © gradyreese/iStockphoto.com
Redakcja: Kamila Wrzesińska
Korekta: Ewelina Sobol
ISBN 978-83-67555-15-9
Wydanie II
Mamania
ul. Marszałkowska 4 lok. 5
00-590 Warszawa
www.mamania.pl
Mamo, kiedy na mnie krzyczysz, trudno mi siebie kochać. Tak brzmiał nagłówek jednego z moich postów na blogu. Opisałam w nim rozmowę, którą odbyłam ze swoją siedmioletnią córką po tym, jak spytałam, czy kocha siebie. Odpowiedziała, że przeważnie tak, ale jest jej głupio w sytuacjach, gdy mówię do niej rozgniewanym tonem, i „kiedy czuję się głupio, trudno mi siebie kochać”.
Post rozszedł się po sieci z siłą eksplozji. Przez zaledwie dwa dni zebrał 260 000 wyświetleń, wielokrotnie więcej niż wszystko inne, co napisałam zarówno wcześniej, jak i potem. Dlaczego tak się stało? Przypuszczam, że odpowiedź zawiera się w nagłówku tego wpisu. My, rodzice, kochamy swoje dzieci. Oczywiście pragniemy też, żeby nasze dzieci kochały siebie, wiedziały, jakie naprawdę są wartościowe i wspaniałe. Myśl, że mogłyby w to wątpić, głęboko nas dotyka i staje się bolesna, kiedy przypomnimy sobie, że nasz sposób odnoszenia się do dzieci wpływa na to, co sądzą o sobie samych. To, co my jako rodzice mówimy i robimy, ma znaczenie dla tego, jak nasze dzieci się postrzegają, co czują wobec samych siebie, jakie tęsknoty i jakie marzenia noszą w swoich sercach. Można to odczuwać jako wielką odpowiedzialność. A także jako cudowną możliwość.
Po raz pierwszy zaczęłam tak naprawdę zastanawiać się nad swoją odpowiedzialnością i możliwościami jako rodzica, kiedy poszłam na kurs aktywnego rodzicielstwa. Kurs zainspirował mnie do rozważań nad długofalowymi celami rodzicielstwa, nad tym, jakimi ludźmi chciałabym, żeby były moje dzieci, kiedy dorosną. Wcześniej skupiałam się głównie na cieszeniu się chwilami radości i radzeniu sobie z wyzwaniami dnia codziennego. Kiedy poświęciłam trochę czasu, żeby się nad tym zastanowić, zauważyłam, że obraz mojego celu był i nadal jest kompleksowy. Chciałabym, żeby moje dzieci stawały się ludźmi empatycznymi, troskliwymi, pełnymi szacunku, szczerymi, odpowiedzialnymi, odważnymi, miały poczucie własnej wartości, były pewne siebie, miały odwagę cywilną i szacunek dla siebie samych.
Równie wyraźne stało się też – i o tym napiszę w dalszej części książki – że poczucie własnej wartości ma w tym kontekście szczególne znaczenie. Poczucie własnej wartości stanowi podstawę, na której rozwija się wiele innych cech dziecka. Dzieci ze zdrowym poczuciem własnej wartości to dzieci akceptujące i lubiące siebie same, wsłuchujące się w uczucia i potrzeby swoje oraz innych ludzi, zgłaszające sprzeciw wobec niesprawiedliwości, mające odwagę iść własną drogą przez życie, biorące odpowiedzialność za swoje błędy, świadome, że są wystarczająco dobre, nawet jeśli nie słyszą, jakie są mądre, a także potrafiące przyjmować krytykę w sposób konstruktywny.
Te dwa ostatnie punkty – świadomość, że jest się wystarczająco dobrym, nawet jeśli nikt nie chwali naszych osiągnięć, oraz umiejętność konstruktywnego przyjmowania krytyki – są szczególnie bliskie mojemu sercu. Sama wyrosłam w przekonaniu, że o mojej wartości stanowią oceny moich osiągnięć wygłaszane przez innych ludzi, że krytyka oznacza niepowodzenie, a pochwała jest sensem życia. Długo dawałam z siebie wszystko niemal w każdej sytuacji, w jakiej się znalazłam, i stale szukałam potwierdzenia, że jestem w czymś dobra. Byłam przeszczęśliwa, kiedy profesor na moim uniwersytecie stwierdził, że mam „potencjał”, i zachęcał mnie do ubiegania się o przyjęcie na studia doktoranckie. Zdawało się to być pięknym potwierdzeniem moich kompetencji, dostrzegłam możliwość otrzymania jeszcze mocniejszego potwierdzenia, jeśli faktycznie zostałabym przyjęta i napisała pracę doktorską.
Stało się więc tak, że spędziłam sześć lat życia w małym pokoiku na uniwersytecie, pisząc książkę z dziedziny, która, prawdę mówiąc, wcale mnie nie interesowała. Niemal każdego dnia czułam się źle. Każdego dnia odzywał się mój wewnętrzny głos, przekonując, że mam przed sobą zupełnie inne cele i marzenia. Każdego dnia kazałam mu siedzieć cicho, bo jeśli nie skończyłabym pisać książki, jeśli nie byłabym dobra, to czym wtedy bym była?
Czy nie byłoby wspaniale, gdyby nasze dzieci dorastały, ucząc się wsłuchiwać w siebie? Gdyby miały odwagę podążać za własnymi pragnieniami i urzeczywistniać swoje własne marzenia? Gdyby wiedziały, że ich wartość nie zależy od tego, ile razy dziennie usłyszą od innych, jakie są zdolne albo że dobrze się spisują? To pragnienie jest moją siłą napędową do napisania tej książki, do zebrania wszystkich myśli i idei o tym, jak poczucie własnej wartości karmi się relacjami międzyludzkimi, myśli rozwijanych przeze mnie latami i zainspirowanych wykładami, kursami i rozmowami z rodzicami. Książka jest skierowana do rodziców, ale można doskonale zastąpić słowo „rodzic” słowem „dorosły”. To, o czym piszę, jest ważne we wszystkich relacjach między ludźmi.
Zanim zaczniesz czytać
Przywykłam do prowadzenia kursów, wykładów i blogów. W tych wszystkich sytuacjach istnieje możliwość dialogu. Mogę otrzymać odpowiedź, w jaki sposób to, co wyrażam, trafia do odbiorcy, mogę coś wyjaśnić, rozwinąć i zmienić. Nie mam takich możliwości, pisząc teraz książkę. Pewnie dlatego tak dużo się zastanawiam nad tym, kim jesteś ty, Czytelniku, i jak odbierzesz to, co piszę. Mam nadzieję, że czytasz z ciekawością, otwierasz się na testowanie moich pomysłów i jednocześnie zadajesz sobie pytania:
* Czy się z tym zgadzam?
* Dlaczego się z tym zgadzam?
* Co moim zdaniem jest ważne?
* Jak chcę postąpić?
Być może przekora to twoje drugie imię. Być może wybór tej książki został dokonany z pewnymi oczekiwaniami co do zawartości. W takim razie moja zachęta, żeby się nastawić krytycznie do tego, co napisałam, może zabrzmieć dziwnie i trochę zarozumiale. Może być również tak, że czytasz z tęsknoty za wskazówkami i wsparciem, że czytasz w nadziei na znalezienie jasnych rozwiązań i sposobów podchodzenia do wyzwań, z którymi mierzysz się w swoim rodzicielstwie. Za tym pragnieniem może kryć się ryzyko zgubienia samego siebie i powtarzania wszystkiego, o czym mowa w książce – nie dlatego, że zasadniczo się w to wierzy, ale dlatego, że chce się w to wierzyć. Potrzeba doświadczania nadziei, wsparcia i wskazówek w rodzicielstwie może prowadzić do niezgody z samym sobą – czy rzeczywiście się z tym zgadzam? To ważne, ponieważ jeśli to, co robisz i mówisz jako rodzic, nie ma umocowania w tobie, wtedy ani dziecko, ani ty nie będziecie czuli się z tym dobrze. Wiem to, ponieważ sama byłam rodzicem „sterowanym z zewnątrz”. Bardzo ambitnym.
Jako świeżo upieczona mama byłam całkiem spokojna. Sądziłam, że wszystko samo się jakoś ułoży. Tak też było – na początku – ale kiedy pojawiło się drugie dziecko, nastąpiło zderzenie z rzeczywistością. Bobas spał tylko krótkie chwile. Karmienie piersią szwankowało. Dwulatek chciał sam o sobie decydować i sam sobie ze wszystkim radzić.
Czułam się niepewnie i byłam sfrustrowana, zaczęłam szukać rozwiązań. Czytałam książki, czasopisma dla rodziców i blogi. Zarejestrowałam się na forum dla rodziców, rozmawiałam z innymi mamami i ojcami w przedszkolu. Ale nie pomogło mi to, raczej przytłoczyło. Tyle było do przyswojenia. Tyle do nauczenia. Tyle do ustosunkowania się. Bycie dobrym rodzicem było prawdziwym wyzwaniem.
Do dziś pamiętam, jaką odczułam ulgę, kiedy znalazłam książkę, którą uznałam za zarówno przystępną, jak i kompleksową. Znalazłam Księgę dzieci Anny Wahlgren1. Po jakimś czasie odkryłam też w internecie forum Anny, gdzie autorka i rodzice, którzy przyjęli filozofię książki, odpowiadali na pytania. Prawdziwa kopalnia wiedzy! Nagle przestałam się czuć taka zagubiona. Znalazłam bezpieczny port i tam zarzuciłam kotwicę.
Zajęłam się swoim rodzicielstwem z odnowionym poczuciem pewności siebie.
Zgodnie z Księgą dzieci wprowadziłam grafik naszego dnia, gdzie wszystko zostało zaplanowane co do kwadransa: od posiłków i snu, przez samodzielną zabawę, integrację społeczną, aż do wyjścia z domu. Grafik przykleiłam do drzwi lodówki jako manifestację mojego nowego, stabilnego rodzicielstwa. Byłam wybawiona. Księga dzieci i forum internetowe to były moje święte pisma, a Anna stała się moją boginią.
Jednak nawet jeśli zyskałam miłe poczucie ukierunkowania i stabilności poprzez przyjęcie filozofii Księgi dzieci (lub tego, co odbierałam jako taką filozofię), dawały o sobie znać także mniej przyjemne uczucia.
Niechęć była jednym z nich. Przychodziła, kiedy postępowałam, jakbym była ze sobą całkiem szczera, mimo że to, co robiłam, kłóciło się z moimi podstawowymi wartościami. Czasem stosowałam na przykład „karne łóżeczko”. Metoda polegała na tym, że kiedy dziecko wielokrotnie powtarzało coś, co mi się nie podobało, wkładałam je do niemowlęcego łóżeczka i odchodziłam. Czułam się z tym źle. Jednak to robiłam. Byłam w końcu rodzicem Księgi dzieci. Czytałam, że inni rodzice stosowali karne łóżeczko z dużymi sukcesami. Myślałam, że pewnie tylko ja tak niepotrzebnie się rozczulam.
Frustracja i irytacja dopadały mnie, kiedy robiłam rzeczy, które wydawało mi się, że powinnam robić, ale których robić właściwie wcale nie miałam ochoty. Zdarzało się to dość często. Na przykład codziennie spędzałam kilka godzin poza domem, mimo że zarówno ja, jak i dzieci byliśmy właściwie bardziej zadowoleni, przebywając w domu. Solidne, codzienne wyjścia były mimo wszystko fundamentem filozofii Księgi dzieci. Tak samo dbałam o angażowanie dzieci w przygotowywanie posiłków. Bobas siedział przy zlewie, a starszy brat stał na stołku. Niesamowicie stresowało mnie, że miałam gorące garnki i ostre noże w zasięgu dwóch par dziecięcych rączek, jednak uczestnictwo dzieci w pracach domowych było niezbędne, tak powiedziała Anna Wahlgren. Po każdej fali frustracji i irytacji przychodziło rozczarowanie i poczucie winy. Sądziłam, że te uczucia były niewłaściwe. Powinnam rozkoszować się towarzystwem moich wspaniałych dzieci. „Małe dziecko powinno się cieszyć, a my cieszyć się nim!” To też powiedziała Anna Wahlgren. Oczywiście nie tylko ja czułam niesmak przez brak autentyczności w rodzicielstwie, kiedy robiłam i mówiłam rzeczy nie z własnego przekonania, ale dlatego, że przeczytałam o tym w książce. Pamiętam szczególnie jedną sytuację, kiedy mój syn dopiero co skończył cztery lata. Miałam wieszać pranie i zachęcałam go, żeby zostawił swoją zabawę autkami na podłodze i przyszedł mi pomóc. Przeczytałam, że dziecko powinno wiedzieć, że rodzina radziłaby sobie gorzej bez niego. Dlatego powiedziałam: „Chcę, żebyś przyszedł mi teraz pomóc z praniem. Jesteś ważny, kochanie. Bez ciebie nie poradzę sobie równie dobrze!”. Podniósł wzrok znad swoich autek, spojrzał mi prosto w oczy i zapytał: „Mamo, czy to była ironia?”.
Dzieci są wyczulone. Mają wbudowany detektor kłamstw, który pokazuje werdykt, kiedy dorosły jest nieszczery. Mój syn, mający wtedy niewiele ponad cztery lata, wyczuł to od razu. W najlepszym wypadku dzieci w takim momencie są skonsternowane i uważają za dziwne, że rodzic nie mówi, jak jest. Bardzo prawdopodobne, że czują niechęć. Dość paskudne jest bycie z kimś, kto ukrywa się za maską, bo przecież kto właściwie kryje się za tą maską? W najgorszym wypadku zaczynają wątpić. W siebie. „Czy coś ze mną nie tak? Czy to dlatego ten człowiek nie mówi, jak jest?”
Dla mnie punkt zwrotny nadszedł w związku z kursem dla rodziców, o którym wspomniałam już wcześniej. Zgłosiłam się w nadziei na naprawienie tych ostatnich niewielkich rys w swoim coraz bardziej, jak mi się zdawało, doskonałym rodzicielstwie. Zamiast tego cała fasada runęła, kiedy nagle dostrzegłam, jak mało zaufania pokładałam w samej sobie jako rodzicu. I jak duże zaufanie pokładałam w Annie Wahlgren. (Pozwólcie mi dla jasności podkreślić, że nic z tego, co opisuję, nie ma w założeniu krytykować Anny Wahlgren. To, co opisuję, to mój sposób ustosunkowania się do Księgi dzieci i forum internetowego). Niemal za każdym razem, kiedy w ciągu ostatnich lat spotykałam się w swoim macierzyństwie z wyzwaniem, logowałam się do sieci lub otwierałam Księgę dzieci, żeby znaleźć odpowiedź innych ludzi, tę poprawną odpowiedź, jak powinnam postąpić.
Kurs zachęcił mnie, żeby zająć własne stanowisko wobec tego, co w moim rodzicielstwie było ważne dla mnie. Jakim chciałam być rodzicem? Jakie wartości chciałam przekazać? A które chciałam wyrzucić na śmietnik? To był długi i częściowo bolesny proces, wiele kwestii przewartościowałam, zostałam przytłoczona poczuciem winy i wstydu i rozpaczałam nad tym, że nie było już jednej poprawnej odpowiedzi, a zamiast tego zawsze było „z jednej strony” i „z drugiej strony” – tyle spraw do ustosunkowania się.
Ale wreszcie. W końcu. Własne stanowisko! Już nie musiałam zaglądać do sieci, żeby szukać cudzych odpowiedzi. Mogłam zalogować się do samej siebie i tam znaleźć odpowiedź. To było coś wielkiego. Prawdziwego. Zniknął odczuwany wcześniej rozdźwięk, który odzywał się czasem, gdy odwracałam się od tego, co czułam. Nie mierzyłam się już też z frustracją i irytacją z powodu robienia czegoś, czego nie lubiłam. Ponieważ teraz brałam odpowiedzialność za dokonywane wybory. Robiłam to, czego ja chciałam i w co wierzyłam, a resztą przestałam się przejmować.
Pisząc tę książkę, mam nadzieję, że znajdziesz inspirację i wsparcie, żeby odnaleźć własne stanowisko wobec tego, co jest ważne dla ciebie, i wskazówki do postępowania w zgodzie z nim. Pomyśl o tej książce mniej więcej jak o książce kucharskiej. Kiedy podąża się dobrze udeptaną ścieżką, tęskniąc za nowymi pomysłami, można ją otworzyć i odnaleźć inspirację. Jedne propozycje brzmią kusząco, inne nie. Niektóre rzeczy przyjmuje się od razu takie, jakie są, zastanawiając się, dlaczego samemu się na to nie wpadło. Inne trochę się zmienia, dostosowuje wedle gustu rodziny. Czasem rzuca się wyzwanie swoim możliwościom i testuje nowe rzeczy. Czasem potrzeba tylko pomocy, żeby zacząć myśleć nieco inaczej, ale w dawnych, bezpiecznych ramach. Jest wiele sposobów czytania książki kucharskiej, ale wątpię, żeby ktokolwiek czytał ją od deski do deski, a potem robił wszystko wedle wskazówek.
1 Anna Wahlgren, Barnaboken, Bonnier Carlsen, 1983 (przyp. tłum.).