Myśli o dawnej Polsce - Paweł Jasienica - ebook + audiobook + książka

Myśli o dawnej Polsce ebook i audiobook

Paweł Jasienica

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czy dla nas – zwykłych czytelników, czytaczy historii – jest coś bardziej frapującego niż odpowiedź na pytanie – co by się stało, gdyby…

A jeszcze większą przyjemnością jest, gdy takie rozmyślania zostają podparte ogromną historyczną wiedzą, jaką prezentuje nam Paweł Jasienica w książce Myśli o dawnej Polsce. Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Piastów i Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

Znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 338

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Lektor: Marcin Popczyński
Oceny
4,6 (22 oceny)
15
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Virasana11

Nie oderwiesz się od lektury

zupełnie jak opowieści snute przy ognisku. luźne, chwilami chaotyczne.
00
ewafraczyk

Dobrze spędzony czas

Piękna i bardzo pouczająca gawęda. Paweł Jasienica opowiada o dziejach rodzimych pięknie, wyczerpująco i bardzo przystępnie. Mnie osobiście niezwykle ujmuje celność spostrzeżeń i logiczność wywodów co niestety nie jest u naszych historyków oczywistością. Bardzo polecam wszystkim pasjonatom historii ojczystej.
00

Popularność




POD­GLE­BIE

I

Bli­scy krew­ni po­tra­fią żyć z dala od sie­bie – adept hi­sto­rii może w ogó­le nie sty­kać się po­wa­żnie z ar­che­olo­gią. Tak przy­naj­mniej było w moim wy­pad­ku. Upły­nęło bi­tych sie­dem­na­ście lat od chwi­li za­ko­ńcze­nia stu­diów, za­nim z uwa­gą spoj­rza­łem na wy­ko­pa­li­ska.

Sta­ło się to ca­łkiem nie­spo­dzie­wa­nie, przy­pad­kiem.

W pa­ździer­ni­ku 1949 roku wy­bie­ra­łem się w małą pod­róż re­por­ta­żo­wą. Chcia­łem na­pi­sać kil­ka ar­ty­ku­łów o dzie­jach kul­tu­ry pol­skiej (w re­zul­ta­cie po­wsta­ły trzy: Gdzieś na Śląsku, Próg ty­si­ąc­le­cia i Pur­pu­ra fi­lo­zo­fów, do­ty­czący Lidz­bar­ka War­mi­ńskie­go). Okre­ślo­ne­go pla­nu wędrów­ki nie mia­łem. Wie­dzia­łem tyl­ko, że za­cznę od ba­ro­ko­we­go ko­ścio­ła w Krze­szo­wie na Dol­nym Śląsku.

Pra­co­wa­łem wte­dy w re­dak­cji „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go”. Częstym go­ściem by­wał tam be­ne­dyk­tyn z Ty­ńca, oj­ciec Jan Wie­rusz Ko­wal­ski, czło­wiek głębo­ko kul­tu­ral­ny i wy­po­sa­żo­ny przez na­tu­rę w nie­zwy­kły urok oso­bi­sty.

– Słu­chaj, od­wie­dź Gnie­zno – po­wie­dział mi na wy­jezd­nym. – Obej­rzyj so­bie wy­ko­pa­li­ska. Ar­ty­kuł w „Ty­go­dni­ku” może im po­móc, tym lu­dziom.

Upły­nęło dzie­si­ęć lat i bez ni­czy­jej ura­zy wol­no mó­wić o spra­wach – mam na­dzie­ję – już zwie­trza­łych. W Gnie­źnie ko­pa­ło się wte­dy na Gó­rze Le­cha, w po­bli­żu ka­te­dry. Oko­licz­no­ść ta po­wo­do­wa­ła za­tar­gi, w któ­rych ar­che­olo­go­wie nie byli stro­ną ata­ku­jącą. Nie wiem, czy im rze­czy­wi­ście do­po­mó­gł mój Próg ty­si­ąc­le­cia, ogło­szo­ny wkrót­ce w „Ty­go­dni­ku”. W ka­żdym ra­zie re­por­taż ten miał duże zna­cze­nie dla jego au­to­ra.

W Gnie­źnie sta­nąłem wcze­śnie, o mgli­stym po­ran­ku. Za gęstym par­ka­nem na Gó­rze Le­cha za­sta­łem paru ro­bot­ni­ków i za­stęp­czy­nię kie­row­ni­ka, pa­nią Ga­brie­lę Mi­ko­łaj­czy­ków­nę. Po­ka­za­ła mi wy­ko­py i do­ra­dzi­ła za­raz po­je­chać na Ostrów Led­nic­ki. Do­ta­rłem tam w po­łud­nie.

Pod­róż od­by­wa­ła się w spo­sób pry­mi­tyw­ny: z Gnie­zna lub Po­zna­nia po­ci­ągiem, do sta­cyj­ki Fa­łko­wo, a po­tem pie­szo, po­lnym trak­tem, w kie­run­ku wsi Dzie­ka­no­wi­ce, skąd już wi­dać je­zio­ro. Jed­na­kże nie za­mie­rzam na­ma­wiać do bu­do­wy schro­nisk tu­ry­stycz­nych na wy­brze­żu ani as­fal­to­wej szo­sy. Niech już le­piej Led­ni­ca zo­sta­nie tym, czym jest. Je­dy­nym w swo­im ro­dza­ju re­zer­wa­tem hi­sto­rii.

Ście­żyn­ką mi­ędzy gęsty­mi krza­ka­mi, u stóp wy­nio­słe­go wału, szło się do miej­sca, w któ­rym wy­kry­to rzecz za­gad­ko­wą. Zu­pe­łnie po­czer­nia­łe ze sta­ro­ści kło­dy wy­ście­la­ły mały od­ci­nek wy­brze­ża, scho­dząc w wodę. Nie­któ­re szcze­gó­ły, słyn­ne haki-za­cze­py z ob­rąb­ków gru­bych ga­łęzi, zdra­dza­ły X stu­le­cie. Na­prze­ciw­ko ciem­niał ma­syw dru­giej wy­spy – Led­nicz­ki lub Kuch­ni Kró­lew­skiej – gdzie rów­nież jest gro­dzi­sko.

Szcząt­ki przy­sta­ni za­sy­pa­no pó­źniej sta­ran­nie, chro­ni­ąc je przed osta­tecz­nym zbu­twie­niem. Wodę wo­kół prze­gro­dził pó­łko­li­ście wi­kli­no­wy płot-fa­lo­chron[1].

Nie! Ta wy­spa sta­now­czo nie na­da­je się na cel ma­so­wej tu­ry­sty­ki. Za dużo tu do zdep­ta­nia i znisz­cze­nia. Nie bar­dzo zresz­tą wy­pa­da bi­wa­ko­wać i za­ba­wiać się na roz­le­głym, pra­sta­rym żal­ni­ku.

Tam­te­go dnia w po­bli­żu zruj­no­wa­nych mu­rów pra­co­wa­ło kil­ka ko­biet. Przy­kuc­ni­ęte, gru­bo ubra­ne wo­bec je­sien­ne­go chło­du, wy­gląda­ły nie­zgrab­nie, jak małe kop­ki sia­na. Ru­chy mia­ły po­wol­ne, jed­no­staj­ne. Ry­żo­wy­mi mio­te­łka­mi de­li­kat­nie oczysz­cza­ły ja­kieś podłu­żne kszta­łty. Przed ka­żdą wid­niał wro­śni­ęty w zie­mię szkie­let.

Ru­iny były już daw­no ru­ina­mi, wy­spa opu­sto­sza­ła zu­pe­łnie, lecz aż do XV stu­le­cia oko­licz­na lud­no­ść grze­ba­ła tu swych nie­bosz­czy­ków. Ośro­dek za­po­mnia­ne­go kul­tu po­ga­ńskie­go od­dzia­ły­wał już tyl­ko w ten spo­sób. Ostrów stał się cmen­ta­rzy­skiem wie­rzeń i lu­dzi.

Po­mi­mo ty­si­ąca zim, po­mi­mo tego, że pod­czas za­bo­rów i ostat­niej woj­ny Niem­cy wy­ła­my­wa­li stąd ka­mień na szo­sy, spo­ro oca­la­ło z jed­ne­go z naj­star­szych w Pol­sce chrze­ści­ja­ńskich ko­ścio­łów. Znać cały ko­li­sty za­rys ścian i od­ziom­ki fi­la­rów, na­da­jących ongi wnętrzu krzy­żo­wy plan. Są reszt­ki ab­sy­dy, pi­ęk­nie ze­skle­pio­nych odrzwi oraz ka­mien­nych scho­dów, wio­dących na nie­ist­nie­jącą już kró­lew­ską em­po­rę. Ró­żo­wa­wej bar­wy za­pra­wa trzy­ma, tward­sza jest od ka­mie­ni, któ­re spa­ja.

Od mu­rów, bez­ce­re­mo­nial­nie prze­ci­na­jąc młod­sze od nich, do­sko­na­le za­cho­wa­ne wały, po­pro­wa­dzo­no wte­dy wprost ku je­zio­ru prze­pa­ści­sty prze­kop. W jego głębi, do­brze pod dzi­siej­szą po­wierzch­nią grun­tu, wy­dy­mał się garb jesz­cze jed­ne­go wału. Le­żał ni­żej od zam­ku i ko­ścio­ła, był więc od nich star­szy. I dziś jesz­cze im­po­nu­jący, od dnia swych na­ro­dzin osia­dł o ja­kieś trzy do pi­ęciu me­trów, bo do­szczęt­nie pra­wie spróch­nia­ło wcho­dzące weń drew­no, po­zo­sta­ła ze­ska­lo­na gli­na. Od jego pod­nó­ża pod kątem pro­stym wy­bie­ga­ły w kie­run­ku wody dłu­gie, po­zio­me od­no­gi z be­lek. Ongi prze­zna­cze­nie ich po­le­ga­ło na utrud­nia­niu do­stępu ma­chi­nom ob­lężni­czym i na dzie­le­niu szy­ku na­cie­ra­jące­go nie­przy­ja­cie­la.

Bu­dow­ni­czy naj­pierw­szej (zna­nej do­tąd) twier­dzy led­nic­kiej był czło­wie­kiem my­ślącym. Sztu­ki tej na pew­no jed­nak sam nie wy­na­la­zł. Star­si go na­uczy­li.

Chro­no­lo­gia wspo­mnia­nych zna­le­zisk jest wy­ra­zi­sta: wały wi­docz­ne dzi­siaj na po­wierzch­ni, ota­cza­jące ru­iny i znacz­ną część wy­spy, są naj­młod­sze, po­cho­dzą z XII wie­ku. Ko­ściół i za­mek pa­mi­ęta­ją Miesz­ka lub pierw­sze lata pa­no­wa­nia Chro­bre­go. Szcząt­ki w prze­ko­pie są gru­bo wcze­śniej­sze; stro­ni­ąc od prze­sa­dy, mo­żna je przy­pi­sać sa­mym po­cząt­kom X stu­le­cia.

W re­por­ta­żu dla „Ty­go­dni­ka Po­wszech­ne­go” opi­sa­łem to wszyst­ko skru­pu­lat­nie i za­ko­ńczy­łem, jak na­stępu­je:

...ar­chi­tek­to­nicz­ne for­my ro­tun­dy jak i zam­ku pry­mi­tyw­ne są ra­czej, nie­bo­ga­te... Ani po­rów­ny­wać ze wspa­nia­ło­ścią pó­źniej­szych po­mni­ków pol­skie­go bu­dow­nic­twa.

Ubó­stwo. A do­sto­je­ństwo wi­ęk­sze ni­źli w wa­wel­skiej ka­te­drze. Bo ten krąg su­ro­we­go ka­mie­nia – to prze­cie trze­ba oce­nić – jest za­rod­kiem, za­wi­ąz­kiem ca­łej pol­skiej kul­tu­ry. Do dziś w pier­wot­nej for­mie do­cho­wa­nym świa­dec­twem po­cząt­ku. To pierw­szy krąg na nie­ru­cho­mej przed­tem wo­dzie. A je­że­li na­wet nie pierw­szy – to je­den z pierw­szych (przy­pi­sek obec­ny: gło­sząc to, mia­łem na my­śli, że kra­kow­ska ro­tun­da Fe­lik­sa i Adauk­ta jest star­sza).

Z nie­go wy­ro­sło pó­źniej wszyst­ko – świet­no­ść wa­wel­skie­go zam­ku i ro­ma­ńsz­czy­zna, i go­tyk, re­ne­sans i ba­rok. Z tej pro­stej, nie­zdar­nej bu­dow­li.

Nikt mi wte­dy ani pó­źniej nie wy­tknął bra­ku lo­gi­ki, wo­bec cze­go ro­bię to sam.

Jaka nie­ru­cho­ma przed­tem woda, ja­kiż pierw­szy krąg, sko­ro ru­iny ko­ścio­ła sto­ją na szcząt­kach znacz­nie star­szej i kunsz­tow­nej twier­dzy, ni­czym na fun­da­men­cie? Dla­cze­go w dzie­dzic­twie na­szej kul­tu­ry ma się nie li­czyć umy­sło­wy do­ro­bek tam­tych, naj­star­szych? I naj­wa­żniej­szy pro­blem: ka­mien­ne ko­ścio­ły z X wie­ku są pi­ęk­nym świa­dec­twem roz­wo­ju, ale czy Pol­ska po­tra­fi­ła­by tak szyb­ko iść na­przód w do­bie chrze­ści­ja­ńskiej, gdy­by cza­sy po­ga­ńskie upły­nęły ja­ło­wo? Ter­min „kul­tu­ra” wy­wo­dzi się, jak wia­do­mo, od ła­ci­ńskie­go cza­sow­ni­ka co­le­re – upra­wiać.

Błąd, któ­re­go się do­pu­ści­łem na ła­mach „Ty­go­dni­ka”, po­zor­nie ła­two wy­ja­śnić ka­to­lic­kim cha­rak­te­rem pi­sma. To ma już swo­ją aż za­nad­to utar­tą na­zwę „po­trzeb ide­olo­gicz­ne­go od­dzia­ły­wa­nia Ko­ścio­ła”. W tak lo­gicz­nym, a na­wet je­dy­nie słusz­nym tłu­ma­cze­niu nie by­ło­by jed­nak ani cie­nia praw­dy. Błąd wy­nik­nął z pro­ste­go na­wy­ku my­ślo­we­go, z przy­zwy­cza­je­nia do dat 963 i 966. Nikt mi nie udzie­lał żad­nych in­struk­cji, więc i roz­wa­żań o „pierw­szym kręgu” rów­nie do­brze mo­gło w re­por­ta­żu w ogó­le nie być.

War­to przy­po­mnieć, że w pi­śmie, wy­da­wa­nym przez Kra­kow­ską Ku­rię Xi­ążęco-Me­tro­po­li­tal­ną, zna­la­zły się i ta­kie moje wła­sne uwa­gi:

Znaj­du­je­my się nie­mal w przeded­niu ob­cho­du ty­si­ąc­le­cia ist­nie­nia Pol­ski. Za lat dzie­si­ęć. W Roku Pa­ńskim 1960. Wy­bra­no tę datę, a nie rok 1966 i – moim oso­bi­stym zda­niem – uczy­nio­no słusz­nie. Mo­ment bo­wiem po­wsta­nia jed­no­li­te­go pa­ństwa pol­skie­go na pew­no znacz­nie wy­prze­dza datę chrztu, któ­rą ob­cho­dzić i świ­ęto­wać trze­ba jak naj­uro­czy­ściej, ale osob­no.

Prze­pra­szam za dy­gre­sję i rzew­ne wspo­mnie­nia. Do mil­le­nium było wte­dy jesz­cze dość da­le­ko, nikt do­stoj­ny o nim nie mó­wił, wo­bec cze­go nie było uwa­ża­ne za na­rzędzie pro­pa­gan­dy.

Wkrót­ce po woj­nie dano wiel­kie środ­ki na ba­da­nia ar­che­olo­gicz­ne, któ­re przy­bra­ły roz­mia­ry na­praw­dę nie­by­wa­łe. I nikt, ale to zu­pe­łnie nikt, nie ro­bił im re­kla­my, nie pod­no­sił szu­mu. Je­stem w tej spra­wie ko­ron­nym świad­kiem, jako au­tor dwóch ksi­ążek re­por­ta­żo­wych o wy­ko­pa­li­skach, Świ­tu sło­wia­ńskie­go ju­tra oraz Ar­che­olo­gii na wy­ryw­ki. Za­bra­łem się do nich z wła­snej wol­nej i nie­przy­mu­szo­nej woli, bo te­mat wy­dał mi się bar­dzo god­ny uwa­gi. A pierw­sze, czy­sto przy­pad­ko­we ze­tkni­ęcie się z tą spra­wą na­stąpi­ło wła­śnie na Led­ni­cy, na szczy­cie naj­młod­sze­go z tam­tej­szych wa­łów, gdzie dr Ka­zi­mierz Żu­row­ski opo­wie­dział mi o wdro­żo­nych ba­da­niach nad po­cząt­ka­mi pa­ństwa pol­skie­go. Mogę śmia­ło po­wie­dzieć, że pod­czas pod­ró­ży nie­ocze­ki­wa­nie na­tknąłem się na te­mat, któ­ry mnie wzi­ął.

Nie­za­le­żnie od ów­cze­snych oko­licz­no­ści, nie­za­le­żnie na­wet od do­ra­źnie na­rzu­ca­nych in­ter­pre­ta­cji oraz in­nych ser­wi­tu­tów, pol­scy ucze­ni pi­ęk­nie wy­zy­ska­li spo­sob­no­ść. Naj­wa­żniej­sza rzecz to zdo­być i roz­po­wszech­nić kon­kret­ne wia­do­mo­ści.

Jest ich już tyle, że naj­wy­ższy czas ze­rwać z na­wy­ka­mi. Trze­ba raz na za­wsze prze­kro­czyć ma­gicz­ną gra­ni­cę za­pi­sa­nych dat i na do­bre uwzględ­nić w ra­chun­ku okres wcze­śniej­szy.

Zda­ję so­bie spra­wę, że wcho­dzę na śli­skie te­re­ny. Ka­żdy wy­raz za­in­te­re­so­wa­nia Pol­ską przed­chrze­ści­ja­ńską, po­dob­nie jak bez­stron­ne spoj­rze­nie na fakt chrztu, mogą być ła­two uzna­ne za nie­cny za­mach na du­szę na­ro­du. I gdy­byż to praw­dzi­we emo­cje gra­ły! Nikt się ich nie lęka, bo spo­łe­cze­ństwo da­rzy głębo­kim sen­ty­men­tem rów­nież pa­mi­ąt­ki i dzie­je naj­star­sze. Praw­dzi­we nie­bez­pie­cze­ństwo wy­ni­ka z po­wzi­ętych na zim­no wy­ra­cho­wań po­li­tycz­nych. One do­pie­ro są śmier­tel­nym wro­giem wszel­kie­go obiek­ty­wi­zmu.

Do­świad­czy­łem tego na wio­snę 1958 roku. Ogło­si­łem wów­czas w „No­wej Kul­tu­rze” frag­men­ty Pol­ski Pia­stów, do­ty­czące chrztu. Pi­sa­łem tam o Gnie­źnie:

...w tej skrom­nej, bądź co bądź, cia­snej twier­dzy mie­ścił się nie tyl­ko ośro­dek siły, lecz i wspa­nia­łej do­praw­dy my­śli po­li­tycz­nej. Prze­cież tu wła­śnie po­wzi­ęty zo­stał i doj­rzał po­my­sł czy­nu, któ­ry trwa­le ukszta­łto­wał hi­sto­rię na­ro­du i jego kul­tu­ry. W drew­nia­nym gro­dzie na gnie­źnie­ńskiej Gó­rze Le­cha za­pa­dła de­cy­zja przy­jęcia chrze­ści­ja­ństwa.

I nie­co da­lej:

Rok 966 jest w na­szej hi­sto­rii datą ogrom­nie wa­żną, jed­ną z naj­wa­żniej­szych, ale nie może być uzna­ny za ża­den świt dzie­jów Pol­ski. Sta­no­wi klam­rę, moc­no spa­ja­jącą dwie epo­ki w jed­ną nie­po­dziel­ną ca­ło­ść.

War­szaw­skie cza­so­pi­smo „Kie­run­ki” na­tych­miast po­śpie­szy­ło z ko­men­ta­rzem, iż ro­bię, co w mo­jej mocy, by ob­ni­żyć po­wa­gę daty chrztu.

Zja­wi­sko god­ne chwi­li za­sta­no­wie­nia:

My dziś bar­dzo mało wie­my o po­ga­ńskiej prze­szło­ści daw­nych Po­la­ków. Za to nasi dzia­do­wie – że już nie wspom­nę o pra­dziad­kach – po­sia­da­li na ten te­mat in­for­ma­cje wręcz im­po­nu­jące. Już w XIII wie­ku za­czął je roz­po­wszech­niać mistrz Win­cen­ty Ka­dłu­bek, pierw­szy li­te­rat na­ro­do­wo­ści pol­skiej. Cze­góż on to nie wie­dział o stu­le­ciach nie tyl­ko przed­chrze­ści­ja­ńskich, ale na­wet przed­chry­stu­so­wych! Jego zda­niem już w do­bie Ary­sto­te­le­sa ze Sta­gi­ry Pol­ska była pa­ństwem świet­nym i zwra­ca­ła na sie­bie uwa­gę ca­łe­go kul­tu­ral­ne­go świa­ta.

Trze­ba było po­cze­kać na Bo­brzy­ńskie­go, Gro­dec­kie­go, a zwłasz­cza na Alek­san­dra Bruck­ne­ra, by roz­stać się z wie­dzą o na­der gęsto za­miesz­ka­nym pol­skim Olim­pie. Po­uczył o nim na­ród Jan Dłu­gosz, ży­jący w wie­ku XV. Uznał on, że sko­ro Gnie­zno jest ko­ściel­ną sto­li­cą kra­ju, to głów­ne cen­trum po­ga­ństwa mu­sia­ło ongi znaj­do­wać się ta­kże tam. Ja­koś się nie wzdra­gał przed opla­ta­niem nie­chrz­czo­ny­mi le­gen­da­mi wzgó­rza, na któ­rym stoi ar­chi­ka­te­dra.

Win­cen­ty Ka­dłu­bek to nie tyl­ko nasz pierw­szy li­te­rat, lecz rów­nież i pierw­szy bi­skup ob­ra­ny w spo­sób ka­no­nicz­ny, bez wtrąca­nia się wła­dzy świec­kiej. Jan Dłu­gosz pia­sto­wał god­no­ść ka­no­ni­ka ka­pi­tuł kra­kow­skiej i san­do­mier­skiej, był też ar­cy­bi­sku­pem no­mi­na­tem lwow­skim.

Oni nie bali się po­ka­la­nia, nie stro­ni­li od tego, co w naj­lep­szej wie­rze uwa­ża­li za wie­dzę o Pol­sce po­ga­ńskiej. Któż dzi­siaj gor­szy się byle wzmian­ką o niej? Emi­nen­cje z „Kie­run­ków”.

Czy­żby na­praw­dę w XIII i XV stu­le­ciu myśl ludz­ka mia­ła u nas wi­ęcej swo­bo­dy niż w XX? Przy­naj­mniej w nie­któ­rych śro­do­wi­skach...

Ist­nie­ją dzie­dzi­ny, w któ­rych nie po­win­no być miej­sca na sła­wet­ną za­sa­dę: „po­li­ti­que d’abord”. Hi­sto­rio­gra­fia i pu­bli­cy­sty­ka hi­sto­rycz­na nie mogą przyj­mo­wać po­ni­ża­jących funk­cji. Wol­no i trze­ba snuć ni­czym nie­skrępo­wa­ne roz­wa­ża­nia, przyj­mu­jąc za re­al­ną pod­sta­wę wszyst­ko, co wid­nie­je cho­cia­żby na Ostro­wie Led­nic­kim, może być do­tkni­ęte, spraw­dzo­ne.

Wy­spa opu­sto­sza­ła w wie­ku XII. Śla­dów młod­sze­go osad­nic­twa – brak zu­pe­łny. Wi­ęcej jesz­cze – za­po­mnie­niu ule­gło, co się na niej dzia­ło wcze­śniej. Nie ma wzmia­nek w kro­ni­kach. Jan Dłu­gosz ni­cze­go nie wie­dział o dzie­jach za­gła­dy ko­ścio­ła i zam­ku. Jed­na­kże na po­wierzch­ni zie­mi i pod nią do­cho­wa­ło się nie­ma­ło świa­dectw nie­mych wpraw­dzie, ale przez sam fakt ist­nie­nia do­sta­tecz­nie wy­mow­nych.

Od­kry­cie ich mu­sia­ło przede wszyst­kim zwró­cić uwa­gę na wy­so­ki po­ziom ów­cze­sne­go bu­dow­nic­twa i rze­mio­sł. Je­śli cho­dzi o za­pra­wę mu­rar­ską, któ­rej ró­żo­wy ko­lor po­cho­dzi od do­miesz­ki tlen­ku że­la­za, mo­żna mó­wić na­wet o do­sko­na­ło­ści (o ist­nie­niu ruin opi­nia pu­blicz­na do­wie­dzia­ła się, kie­dy wy­spę ku­pił od rządu zie­mia­nin Węsier­ski, któ­ry prze­rwał i unie­mo­żli­wił wspo­mnia­ną już prak­ty­kę wy­ła­my­wa­nia stąd ka­mie­nia na szo­sy). O tym już się pi­sa­ło w re­por­ta­żach ar­che­olo­gicz­nych. Te­raz pora na wnio­ski do­ty­czące umy­słów lu­dzi, któ­rzy to wszyst­ko zbu­do­wa­li i wła­da­li kra­jem.

Pierw­sze miej­sce wśród led­nic­kich za­byt­ków na­le­ży się oczy­wi­ście ko­ścio­ło­wi oraz przy­le­ga­jącej doń sie­dzi­bie mo­nar­szej. Trze­ba przy­jąć za pew­ne, że mury te w dniach swej świet­no­ści go­ści­ły oso­bę ce­sa­rza Ot­to­na III, zmie­rza­jące­go w 1000 roku do Gnie­zna. Nie wia­do­mo, czy ma słusz­no­ść le­gen­da, uzna­jąca Ostrów Led­nic­ki za miej­sce uro­dze­nia Chro­bre­go. Za to wi­zy­ta Ot­to­na jest nie­wąt­pli­wa. A je­śli tak, to te mury są je­dy­ną ma­te­rial­ną pa­mi­ąt­ką po naj­bar­dziej ge­nial­nej kon­cep­cji po­li­tycz­nej, jaką zna­ły na­sze dzie­je. Mam oczy­wi­ście na uwa­dze cały ów­cze­sny tok my­śli i czy­nów, któ­rych re­al­nym wy­ni­kiem było za­ło­że­nie ar­cy­bi­skup­stwa gnie­źnie­ńskie­go.

Te­zie tej mo­żna wie­le za­rzu­cić, wy­su­nąć prze­ciw­ko niej roz­ma­itych kontr­kan­dy­da­tów do pierw­sze­ństwa. Przede wszyst­kim samą de­cy­zję przy­jęcia chrztu.

Jed­na­kże chrzest był do­pie­ro wkro­cze­niem na nową dro­gę, na któ­rej mo­gły ocze­ki­wać naj­roz­ma­it­sze nie­spo­dzian­ki. Cze­si zna­le­źli się na niej znacz­nie wcze­śniej niż Pol­ska, co ich wca­le nie uchro­ni­ło od po­pad­ni­ęcia w za­wi­sło­ść od Nie­miec. Ró­żnie by­wa­ło i mo­gło się zda­rzać. W 966 roku Pol­ska wca­le nie otrzy­ma­ła gwa­ran­to­wa­ne­go we­ksla na świe­tla­ną przy­szło­ść. Po­glądy od­mien­ne oso­bi­ście uwa­żam albo za spły­ca­nie pro­ble­ma­ty­ki, albo za zwy­czaj­ne chwy­ty pro­pa­gan­do­we: kon­kret­ną datę mo­żna umie­ścić na afi­szu, wy­dru­ko­wać w slo­ga­nie.

Spra­wie­dli­wo­ść każe przy­po­mnieć po­wa­żnie wy­gląda­jący do­my­sł hi­sto­ry­ków, że już Miesz­ko I dążył do za­ło­że­nia ar­cy­bi­skup­stwa. W ta­kim ra­zie Chro­bry by­łby dzie­dzi­cem kon­cep­cji, któ­rej re­ali­za­cja roz­ci­ąga­ła się na dwa pa­no­wa­nia, na lata 966–1000. Naj­wa­żniej­sze de­cy­zje za­pa­da­ły jed­nak, po­czy­na­jąc od roku 997, czy­li od daty mi­sji św. Woj­cie­cha.

Po­szu­ku­jąc naj­wy­bit­niej­szej w na­szych dzie­jach kon­cep­cji po­li­tycz­nej, może ktoś w ogó­le od­wró­cić się od wie­ku X, wska­zać cza­sy pó­źniej­sze, kie­dy to pa­ństwa domu ja­giel­lo­ńskie­go si­ęga­ły od Ba­łty­ku po Ad­ria­tyk i w po­bli­że Mo­rza Czar­ne­go. Zja­wi­sko znacz­nie co praw­da prze­kra­cza­ło gra­ni­ce sa­mej Pol­ski, ale re­ży­se­rem wy­da­rzeń był nie­wąt­pli­wie mo­nar­cha z Wa­we­lu, Ka­zi­mierz Ja­giel­lo­ńczyk.

Dys­ku­to­wać mo­żna dłu­go, jed­na­kże chcąc do­jść do ja­kie­jś ro­zum­nej kon­klu­zji, trze­ba przed­tem usta­lić mier­nik. W dzie­jach po­li­tycz­nych o war­to­ści przy­czyn de­cy­du­ją skut­ki. Li­czy się zresz­tą nie tyl­ko ich ro­dzaj, ale i dłu­go­tr­wa­ło­ść. Lep­szy jest ten po­my­sł czy po­stępek, któ­ry ob­fi­ciej i przez dłu­ższy czas owo­cu­je w przy­szło­ści.

Dy­na­stycz­ne am­bi­cje ja­giel­lo­ńskie zna­la­zły kres w bi­twie z Tur­ka­mi pod Mo­ha­czem. Był to rok 1526. Od chwi­li śmier­ci Ka­zi­mie­rza Ja­giel­lo­ńczy­ka upły­nęły za­le­d­wie trzy­dzie­ści czte­ry lata. Zresz­tą już w roku 1515 Habs­bur­go­wie za­pew­ni­li so­bie spa­dek po na­szej dy­na­stii.

Bul­la pa­pie­ża Syl­we­stra II usta­na­wia­jąca me­tro­po­lię gnie­źnie­ńską po­cho­dzi z roku 999. Ko­rzy­ści ze­bra­ła Pol­ska na­tych­miast. Zbie­ra­ła je po­tem przez stu­le­cia, w szcze­gól­no­ści u schy­łku XIII wie­ku i w XIV, kie­dy przy­szło jed­no­czyć pa­ństwo, roz­bi­te po­przed­nio na dziel­ni­ce, oraz strzec ty­tu­łów praw­nych do tych pro­win­cji, któ­rych na ra­zie nie uda­ło się od­zy­skać. Do­bro­dziejstw pły­nących z fak­tu po­sia­da­nia od­ręb­ne­go ar­cy­bi­skup­stwa czuj­nie pil­no­wał Ka­zi­mierz Wiel­ki, któ­ry ni­g­dy nie po­zwo­lił na ich uszczu­ple­nie.

18 lip­ca 1821 roku, bul­lą De sa­lu­te ani­ma­rum, pa­pież Pius VII ode­rwał bi­skup­stwo wro­cław­skie od me­tro­po­lii gnie­źnie­ńskiej. Aż do tego więc cza­su trwa­ła jed­no­ść pol­skiej pro­win­cji ko­ściel­nej, za­ło­żo­nej w roku 999 i 1000.

Prze­szło osiem­set lat pły­nęły ko­rzy­ści, trwał stan rze­czy na­da­jący się do dy­plo­ma­tycz­ne­go wy­zy­ska­nia. Oto dla­cze­go po­su­ni­ęciu Chro­bre­go przy­zna­ję pierw­sze miej­sce w dzie­jach na­szej my­śli po­li­tycz­nej. Opie­ram się na fak­tach, da­tach i licz­bach.

Mo­żna mi za­rzu­cać prze­sa­dę w oce­nie zna­cze­nia or­ga­ni­za­cji ko­ściel­nej. Kto tak twier­dzi, ten niech so­bie przy­po­mni na­sze po­wo­jen­ne spo­ry i kło­po­ty wo­kół spra­wy ob­sa­dze­nia pol­ski­mi hie­rar­cha­mi Wro­cła­wia, Go­rzo­wa, Gda­ńska i wszyst­kich Ziem Od­zy­ska­nych. Ileż uwa­gi po­świ­ęci­ła pra­sa ko­mu­ni­stycz­na temu, co dru­ku­je wy­da­wa­ny w Wa­ty­ka­nie „An­nu­ario Pon­ti­fi­co”. War­to o tym pa­mi­ętać, je­śli chce się oce­nić zna­cze­nie od­ręb­nej pro­win­cji ko­ściel­nej w cza­sach, kie­dy Eu­ro­pą rządzi­li mo­nar­cho­wie „z Bo­żej ła­ski”.

Pa­dły imio­na Ot­to­na III i Syl­we­stra II, Niem­ca i Fran­cu­za. Obaj czyn­nie uczest­ni­czy­li w wy­pad­kach. Może więc to oni są wła­ści­wy­mi twór­ca­mi aktu, któ­ry nie znaj­du­je rów­ne­go w ca­łej na­szej hi­sto­rii?

Py­ta­nie było czy­sto re­to­rycz­ne. Wszyst­ko wska­zu­je na zu­pe­łną ory­gi­nal­no­ść pol­skie­go za­mia­ru. Do­pie­ro po dro­dze do re­ali­za­cji gnie­źnie­ńskie kon­cep­cje na­po­tka­ły sprzy­ja­jącą ko­niunk­tu­rę, ucie­le­śnio­ną w tam­tych po­sta­ciach. Naj­lep­szy do­wód mamy w tym, że zwy­ci­ęsko prze­trwa­ły ka­ta­stro­fę, któ­ra ry­chło spo­tka­ła pro­gram Ot­to­na.

Przy­po­mnij­my naj­pierw, że już Miesz­ko I praw­do­po­dob­nie zmie­rzał do za­ło­że­nia ar­cy­bi­skup­stwa, a przy­naj­mniej my­ślał o tym. A te­raz pó­źniej­sze fak­ty: Ot­ton III oso­bi­ście obej­mu­je rządy w roku 996, ma­jąc szes­na­ście lat (Chro­bry prze­kra­cza wte­dy trzy­dzie­stą wio­snę). Ar­cy­bi­skup Ger­bert zo­sta­je Syl­we­strem II w roku 997. W kwiet­niu te­goż roku gi­nie w Pru­sach św. Woj­ciech, przy­by­ły do Pol­ski po­przed­niej je­sie­ni. Jego mi­sja, cały spo­sób za­cho­wa­nia się Chro­bre­go, któ­ry na­tych­miast po­li­tycz­nie wy­zy­sku­je zgon męczen­ni­ka, to wszyst­ko prze­ja­wy za­my­słów zro­dzo­nych w Pol­sce ca­łkiem nie­za­le­żnie od Rzy­mu i Akwi­zgra­nu. Krót­ka sprzy­ja­jąca ko­niunk­tu­ra, jaka tam na­sta­ła, uła­twi­ła osi­ągni­ęcie celu na­kre­ślo­ne­go w drew­nia­nym Gnie­źnie. Ża­den jed­nak, zwłasz­cza rów­nie chwi­lo­wy, po­wiew po­my­śl­nych wia­trów nie może po­móc ta­kim, któ­rzy nie są przy­go­to­wa­ni, nie wie­dzą, cze­go chcą i do­kąd dążą.

W roku 1000 Ot­ton III wła­sną oso­bą sta­je w Gnie­źnie. Uzna­je Bo­le­sła­wa za wład­cę nie­za­le­żne­go od Nie­miec, a więc i od wszyst­kich in­nych pa­ństw ta­kże. Czy­ni go pa­try­cju­szem ce­sar­stwa, a może i czy­mś wi­ęcej – swo­im na­miest­ni­kiem na Wscho­dzie, na­wet spad­ko­bier­cą tro­nu czy wspó­łim­pe­ra­to­rem. Wi­dzi Pol­skę jako rów­no­upraw­nio­ny człon zrze­sze­nia chrze­ści­ja­ńskich lu­dów, jed­na­ko­wo pod­le­głych na­czel­ne­mu kie­row­nic­twu ce­sa­rza i pa­pie­ża.

Wy­da­je się, że Bo­le­sław ule­gł uro­ko­wi wiel­kich za­my­słów i przy­łączył do nich swój in­dy­wi­du­al­ny pro­gram. Mógł to uczy­nić tym ła­twiej, że cele, wy­tkni­ęte przez ojca lub ob­my­ślo­ne przez sie­bie, osi­ągnął. Miał za­rów­no ar­cy­bi­skup­stwo, jak i stwier­dze­nie ca­łko­wi­tej nie­za­wi­sło­ści od kró­la Nie­miec.

Ot­ton III zma­rł dwa lata pó­źniej i wiel­kie cele do­szczęt­nie zni­kły. Bo­le­sław dłu­go i zwy­ci­ęsko wal­czy te­raz z Hen­ry­kiem II. U schy­łku ży­cia raz jesz­cze chwy­ta po­my­śl­ną ko­niunk­tu­rę, ale po­le­ga­jącą już tyl­ko na bez­kró­le­wiach w Rzy­mie i w Niem­czech oraz na ich do­ra­źnych na­stęp­stwach. Ko­ro­nu­je się na kró­la. Może tego do­ko­nać, po­nie­waż kraj jego sta­no­wi od­ręb­ną pro­win­cję ko­ściel­ną, ma wła­sne­go ar­cy­bi­sku­pa. Osi­ągni­ęcie z roku 1000, ma­jące wpro­wa­dzić Pol­skę do struk­tu­ry szer­sze­go, mi­ędzy­na­ro­do­we­go typu, w sy­tu­acji zu­pe­łnie zmie­nio­nej z po­wo­dze­niem po­słu­ży­ło do ce­lów wręcz prze­ciw­nych. Ko­ro­na­cja z roku 1025 ozna­cza­ła su­we­ren­no­ść i od­ręb­no­ść zu­pe­łną. Po śmier­ci Ot­to­na Chro­bry po­wró­cił więc do daw­nych za­mie­rzeń, ma­jących na oku tyl­ko Pol­skę.

Oto jest praw­dzi­we mi­strzo­stwo po­li­tycz­ne: do­ko­nać czy­nu, któ­ry mo­żna po­tem in­ter­pre­to­wać tak czy ina­czej, ale za­wsze na ko­rzy­ść. Stwo­rzyć dla sie­bie mo­żli­wo­ść prze­kręce­nia ste­ru o sto osiem­dzie­si­ąt stop­ni, a dla spad­ko­bier­ców – punkt opar­cia na stu­le­cia.

I oto za­ra­zem do­wód, jak do­dat­nio i szyb­ko od­dzia­ła­ło chrze­ści­ja­ństwo na roz­wój kul­tu­ry po­li­tycz­nej w Pol­sce. Prze­cież pla­ny ta­kie, jak omó­wio­ne przed chwi­lą, po­trze­bo­wa­ły are­ny bar­dzo sze­ro­kiej. Wa­run­ki ist­nie­jące przed chrztem jej nie stwa­rza­ły.

Z przy­jem­no­ścią i nie bez sym­pa­tii czy­tam, co Thiet­mar na­pi­sał o pi­ęk­nej świ­ąty­ni po­ga­ńskiej w Ra­do­gosz­czy. I wzmian­ki hi­sto­ry­ków o szcze­ci­ńskim Trzy­gła­wie, wiesz­czych ru­ma­kach po­mor­skich, o obrzędo­wej włócz­ni na ryn­ku w Wo­li­nie. Prze­ży­łem nie­za­po­mnia­ny mo­ment, kie­dy bo­ta­nik, pro­fe­sor Kon­stan­ty Mol­den­ha­wer, zwie­rzył mi się ze swych za­gad­ko­wych spo­strze­żeń do­ty­czących Szcze­ci­na. Przy­sy­ła­no mu stam­tąd do zba­da­nia wszel­kie szcząt­ki ro­ślin­ne z wy­ko­pa­lisk. Oka­za­ło się, że sko­ru­py orze­chów la­sko­wych w wi­ęk­szo­ści nie były zgnie­cio­ne – otwie­ra­no je de­li­kat­nie, no­żem. Na­za­jutrz, pod­czas ob­rad ar­che­olo­gów, dr Ry­szard Kier­snow­ski po­łączył od­kry­cie pro­fe­so­ra z twier­dze­niem śre­dnio­wiecz­ne­go kro­ni­ka­rza, że w Szcze­ci­nie czczo­no świ­ęty krzak lesz­czy­ny.

Ża­ło­śnie mało mamy po­dob­nych pa­mi­ątek po cza­sach na pew­no barw­nych i cie­ka­wych. Nie wie­my, jak w po­wsze­dniej prak­ty­ce od­by­wa­ła się stop­nio­wa de­gra­da­cja Wo­li­na i przej­mo­wa­nie pierw­sze­ństwa na Po­mo­rzu przez Szcze­cin. Ten pro­ces oraz inne bez wąt­pie­nia wy­ma­ga­ły od swych uczest­ni­ków ob­rot­no­ści, ro­zu­mu i cha­rak­te­ru. Ale ska­la wy­da­rzeń była mi­zer­na.

Nie spo­sób lek­ce­wa­żyć daw­nych Wo­li­nian, któ­rzy ubez­pie­czy­li swą wy­spę ła­ńcu­chem stra­żnic, od­kry­tych i ba­da­nych ostat­nio przez Wła­dy­sła­wa Fi­li­po­wia­ka. Gro­dy te da­wa­ły mo­żno­ść nie­ustan­nej ob­ser­wa­cji Dziw­ny oraz ujścia Świ­ny, po­zwa­la­ły wi­dzieć, co się dzie­je na ca­łym Za­le­wie.

Chrze­ści­ja­ński wład­ca Gnie­zna mu­siał nie tyl­ko ubez­pie­czyć gra­ni­ce roz­le­głe­go pa­ństwa, lecz po­nad­to jesz­cze wy­su­nąć in­te­lek­tu­al­ne pla­ców­ki da­le­ko za wła­sne ru­bie­że, do Nie­miec oraz Ita­lii. Bez tego za­bie­gu sta­łby się bez­bron­ny.

Wie­my na pew­no, że syn Chro­bre­go, Miesz­ko II, umiał po ła­ci­nie i po grec­ku. Na­le­ży wąt­pić, czy tyl­ko dla przy­jem­no­ści stu­dio­wał ten ostat­ni język. Wi­docz­nie gre­czy­zna ucho­dzi­ła za po­trzeb­ną kró­lo­wi Pol­ski, któ­ra po roku 966 sta­ła się skła­do­wą częścią sys­te­mu rów­nie roz­le­głe­go, jak i po­wi­kła­ne­go.

Z ogrom­nym awan­sem my­śli po­li­tycz­nej w Pol­sce chrze­ści­ja­ńskiej rzecz ma się do­kład­nie tak, jak z wy­ko­pa­li­ska­mi na Led­ni­cy. Ka­mien­ne­mu ko­ścio­ło­wi na­le­ży się po­dziw. Ale lek­ce­wa­żyć ru­iny le­żące pod jego fun­da­men­ta­mi – to ab­surd. Są one pa­mi­ąt­ką po fa­zie roz­wo­ju, któ­rej nie mo­żna było omi­nąć, je­śli mia­ło się do­jść do suk­ce­sów roku 966 i 1000. Jed­no wy­ra­sta z dru­gie­go. Zda­rza­ją się ksi­ążki po­zba­wio­ne ostat­nie­go roz­dzia­łu. Trud­no jed­nak wy­obra­zić so­bie taką, któ­rej bra­ku­je pierw­sze­go.

Ni­g­dy pew­nie się nie do­wie­my, dla­cze­go wła­śnie w po­ga­ńskim Gnie­źnie, a nie gdzie in­dziej, wy­two­rzył się ośro­dek szko­lący lu­dzi o sze­ro­kich ho­ry­zon­tach my­śli. Nie­po­dob­na jed­nak wąt­pić o jego ist­nie­niu.

Dzie­jo­pi­sa­rzom, a zwłasz­cza li­te­ra­tom, wol­no nie po­prze­sta­wać na skąpych źró­dłach rocz­ni­kar­skich czy kro­ni­kach. Ma się pra­wo przy­wo­łać na po­moc całe do­świad­cze­nie po­li­tycz­ne, ja­kim roz­po­rządza chwi­la obec­na. Po­ucza ono po­nad wszel­ką wąt­pli­wo­ść, że nie mo­żna po­wzi­ąć do­brej de­cy­zji, nie po­sia­da­jąc przed­tem do­sta­tecz­ne­go za­so­bu praw­dzi­wych wia­do­mo­ści. Chcąc wnio­sko­wać i prze­wi­dy­wać, trze­ba naj­pierw wie­dzieć.

Mała wy­ciecz­ka z dzie­dzi­ny hi­sto­rii naj­now­szej: w 1939 roku pe­wien pol­ski ary­sto­kra­ta do­kład­nie od­ga­dł, jak An­gli­cy po­trak­tu­ją pakt z Pol­ską. Nie był ge­niu­szem ani pro­ro­kiem. Sko­ńczył tyl­ko szko­ły w An­glii, znał Bry­tyj­czy­ków oraz ich spo­sób po­stępo­wa­nia w po­li­ty­ce.

W X wie­ku trze­ba było roz­wi­ązy­wać pro­blem nie­sko­ńcze­nie bar­dziej zło­żo­ny. Za­da­nie tym trud­niej­sze, że sta­nęli przed nim lu­dzie, któ­rzy nie ko­ńczy­li za­gra­nicz­nych uni­wer­sy­te­tów. A jed­nak de­cy­zję po­wzi­ęli i od razu po­szli po naj­lep­szej li­nii, jaką w ogó­le mo­żna było wy­brać.

Zna­ko­mi­ty Ta­de­usz Woj­cie­chow­ski pi­sze w Szki­cach hi­sto­rycz­nych XI wie­ku:

...du­cho­wie­ństwo było za­wsze po­wa­żnym, a cza­sem i prze­wa­żnym ele­men­tem po­tęgi pa­ństwo­wej, więc ła­two zro­zu­mieć, że tam, gdzie ten ele­ment nie był zwi­ąza­ny wy­łącz­nie tyl­ko z wła­snym kra­jem i ksi­ęciem, lecz pod­le­gał ob­cej zwierzch­no­ści, tam też nie mo­gło być mowy o pe­łnej nie­za­wi­sło­ści pa­ństwo­wej. Przy­kła­dów za­le­żno­ści pa­ństwo­wej wy­ni­kłej z pod­le­gło­ści ko­ściel­nej jest w dzie­jach śred­nich wie­ków pod do­stat­kiem. Szko­cja, że nie była osob­ną pro­win­cją, lecz tyl­ko die­ce­zją an­giel­skiej me­tro­po­lii Yor­ku, prze­szła też z cza­sem, w znacz­nej części z tego po­wo­du, pod wła­dzę kró­lów an­giel­skich. Da­nia, jak dłu­go pod­le­ga­ła nie­miec­kiej me­tro­po­lii ham­bur­sko-bre­me­ńskiej, tak dłu­go nie mo­gła też wy­wi­nąć się od tego, aby nie spa­dła do rzędu le­ństw ko­ro­ny nie­miec­kiej, po­mi­mo że ku­nin­go­wie du­ńscy uży­wa­li na­wet ty­tu­łu kró­lew­skie­go. I nie zmie­ni­ło się to pier­wej, aż do­pie­ro w dwu­na­stym wie­ku, kie­dy w Lun­dzie sta­nęła wła­sna me­tro­po­lia du­ńska. Ale naj­wy­bit­niej­szy przy­kład za­le­żno­ści ra­zem ko­ściel­nej i pa­ństwo­wej był w Cze­chach. Die­ce­zja pra­ska, czy­li całe ksi­ęstwo cze­skie, pod­le­ga­ła me­tro­po­lii mo­gunc­kiej. [Pra­ga otrzy­ma­ła ar­cy­bi­skup­stwo w wie­ku XIV, kie­dy ce­sarz nie­miec­ki był kró­lem cze­skim].

Uczo­ny nie po­prze­stał na ogól­nym wy­wo­dzie. Do­bit­nie, w spo­sób czy­sto ży­cio­wy, wy­ja­śnił sub­tel­no­ści.

W śre­dnio­wie­czu pe­łna sa­mo­dziel­no­ść przy­słu­gi­wa­ła je­dy­nie kró­le­stwom. Tyl­ko ar­cy­bi­skup miał pra­wo do­pe­łnia­nia naj­istot­niej­szej części obrzędu ko­ro­na­cji, po­ma­za­nia ole­ja­mi świ­ęty­mi. Gdy­by więc nie sto­li­ca ko­ściel­na w Gnie­źnie, Chro­bry mu­sia­łby je­chać na wła­sną ko­ro­na­cję do Mag­de­bur­ga. Ale tam­tej­szy ar­cy­bi­skup ni­g­dy by nie śmiał spe­łnić pol­skiej pro­śby bez zgo­dy swe­go zwierzch­ni­ka, kró­la Nie­miec i ce­sa­rza (je­śli na­wet przyj­mie­my, że sam by się go­dził). W re­zul­ta­cie wy­pa­da zwy­czaj­na nie­mo­żli­wo­ść.

Trze­ba roz­stać się z po­wab­nym po­da­niem, że Miesz­ko do­wia­dy­wał się o chrze­ści­ja­ństwie do­pie­ro od Do­bra­wy. Nie mo­żna zresz­tą wąt­pić o jej sta­ra­niach w tej mie­rze, ale jed­no z dwoj­ga – albo Miesz­ko usil­nie i od daw­na zbie­rał wia­do­mo­ści, albo – jak chce le­gen­da – uro­dził się śle­py i cu­dow­nym spo­so­bem wzrok uzy­skał. I to w do­dat­ku wzrok nad­zwy­czaj­ny, jaki nie zda­rza się u nor­mal­nych lu­dzi, wręcz nad­przy­ro­dzo­ny.

Nie­daw­no zma­rły pro­fe­sor Zyg­munt Woj­cie­chow­ski do­my­ślał się, że Miesz­ko mu­siał znać sys­tem Ka­ro­la Wiel­kie­go i Ot­to­na I, któ­rzy pod­po­rząd­ko­wy­wa­li so­bie hie­rar­chię ko­ściel­ną, uwa­ża­li ją za na­rzędzie po­li­tycz­ne. Przy­jąw­szy chrzest, Pol­ska za­częła ro­bić to samo. Chro­bry ko­ro­no­wał się bez zgo­dy pa­pie­ża. Miał wła­sne­go ar­cy­bi­sku­pa i ka­zał mu do­pe­łnić ce­re­mo­nii.

Niem­cy od­nio­sły się do tego fak­tu w spo­sób zro­zu­mia­ły:

Tru­ci­zna py­chy za­la­ła du­szę Bo­le­sła­wa, tak iż po zgo­nie ce­sa­rza Hen­ry­ka ośmie­lił się po­chwy­cić ko­ro­nę kró­lew­ską na ha­ńbę kró­la Kon­ra­da. Ry­chła śmie­rć uka­ra­ła tę zu­chwa­ło­ść.

Jak za­re­ago­wa­li pod­da­ni Bo­le­sła­wa, sami Po­la­cy? Kil­ka­na­ście lat pó­źniej Bez­prym, na znak nie­na­wi­ści i po­gar­dy dla no­wych oby­cza­jów, ode­słał in­sy­gnia ko­ro­na­cyj­ne ce­sa­rzo­wi. To mówi coś nie­coś o sen­ty­men­tach utrzy­mu­jących się – może na­wet roz­po­wszech­nio­nych – w nie­któ­rych kręgach. Jesz­cze wy­mow­niej­sze są wy­ko­pa­li­ska.

W dru­giej po­ło­wie X wie­ku pol­skie gro­dy ksi­ążęce sta­ły się po­tężniej­sze niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Za­sto­so­wa­no znacz­ne udo­sko­na­le­nia w bu­do­wie wa­łów. Szcze­gól­nie Po­znań – roz­ko­pa­ny przed woj­ną i zno­wu ba­da­ny po jej za­ko­ńcze­niu – im­po­nu­je pod tym względem. Hen­ryk II, któ­ry do­sze­dł w po­bli­że, ale nie ry­zy­ko­wał i wo­lał za­wrzeć po­kój, mógł się li­czyć z prze­wi­dy­wa­ny­mi kosz­ta­mi sztur­mu.

Mó­wi­łem o ko­ro­na­cji i cof­nąłem się do twierdz, wznie­sio­nych po roku 966. Nie ma w tym sprzecz­no­ści. Cho­dzi o ca­ło­kszta­łt prze­mian we­wnętrz­nych i ustro­jo­wych, ja­kie na­stąpi­ły w ci­ągu kil­ku­dzie­si­ęciu lat po chrzcie. Od­sy­ła­jąc ko­ro­nę, dzia­łał Bez­prym w obro­nie sta­re­go pra­wa ro­do­we­go, któ­re nie­wzru­sze­nie obo­wi­ązy­wa­ło od cza­sów po­ga­ńskich.

Po­ci­ąga­jąco wy­gląda do­my­sł, że sil­ne for­te­ce po­trzeb­ne były ze względu na zmia­nę wia­ry. Gło­si­łem kie­dyś ten po­gląd w re­por­ta­żach ar­che­olo­gicz­nych. Od­wo­ły­wać go nie za­mie­rzam, za to po­wa­żnie uzu­pe­łnić.

Po­ga­ństwo nie było pew­nie w Pol­sce aż tak po­tężne, by prze­ra­żać mo­nar­chów. Jego głów­ne ośrod­ki znaj­do­wa­ły się na za­chód od Odry, w kra­jach Wie­le­tów. Nie­bez­pie­cze­ństwo z ich stro­ny było po­wa­żne, zwłasz­cza że mi­ło­ść do sta­rej re­li­gii nie była je­dy­ną siłą, z któ­rą Pia­sto­wie mu­sie­li się bo­ry­kać. Jed­no­li­ta pro­win­cja ko­ściel­na oraz god­no­ść kró­lew­ska, tak po­trzeb­ne dla do­bra po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej, były im rów­nie nie­zbęd­ne w sto­sun­kach we­wnętrz­nych. Słu­ży­ły do stop­nio­we­go i nad­zwy­czaj mo­zol­ne­go prze­ra­bia­nia sa­mej isto­ty ów­cze­sne­go pa­ństwa.

Ostat­nie echa po­ga­ństwa, wy­ra­źne jesz­cze w stu­le­ciu XIII, wkrót­ce po­tem uci­chły. Do bar­dzo pó­źnych cza­sów prze­trwa­ły pew­ne ce­chy struk­tu­ry we­wnętrz­nej kra­ju, ufor­mo­wa­ne w do­bie gru­bo przed­pia­stow­skiej.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

PRZY­PI­SY

[1] Pó­źnym la­tem 1959 roku nu­rek wy­krył na dnie je­zio­ra szcząt­ki mo­stu z X–XI wie­ku.

Ilia­da, czy­li Pie­śń o Troi (Ilio­nie) – opo­wie­ść o woj­nie tro­ja­ńskiej.

Ho­mer, któ­re­mu tra­dy­cja przy­pi­su­je au­tor­stwo Ilia­dy, jest po­sta­cią oto­czo­ną le­gen­da­mi. Już Gre­cy okre­su kla­sycz­ne­go i hel­le­ni­stycz­ne­go nie mie­li o nim pew­nych wia­do­mo­ści – ist­nia­ło wie­le po­glądów co do miej­sca jego na­ro­dzin i ży­cia, przy czym naj­częściej wy­mie­nia­no – Ita­kę, Smyr­nę, Py­los, Ar­gos, Ko­lo­fon, Ate­ny i Chios.

Ilia­da jako naj­star­szy i za­ra­zem bar­dzo ob­szer­ny grec­ki do­ku­ment pi­sa­ny jest jed­nym z naj­wa­żniej­szych źró­deł w dzie­jach sta­ro­żyt­nej Gre­cji. Za­war­te w niej mity za­wie­ra­ją wspo­mnie­nia wy­da­rzeń hi­sto­rycz­nych, a przed­sta­wio­ne przez nią szcze­gó­ło­we opi­sy ży­cia Acha­jów i Tro­ja­ńczy­ków sta­no­wią prze­bo­ga­ty ma­te­riał.

Epos obej­mu­je okres oko­ło 49 dni z dzie­si­ąte­go – ostat­nie­go roku woj­ny tro­ja­ńskiej.

Gniew Achil­la, bo­gi­ni, głoś, ob­fi­ty w szko­dy... – tak roz­po­czy­na się Ilia­da, któ­rej głów­nym mo­ty­wem jest opo­wie­ść o tym, jak naj­wi­ęk­szy grec­ki wo­jow­nik Achil­les w gnie­wie po­rzu­ca wal­kę z Tro­ja­ńczy­ka­mi.

Achil­les pro­si swo­ją mat­kę Te­ty­dę, by ubła­ga­ła Zeu­sa, by ten po­mó­gł Tro­ja­ńczy­kom, a tym sa­mym za­szko­dził Acha­jom. Zeus zsy­ła Aga­mem­no­no­wi sen ma­jący go skło­nić do sztur­mu na Tro­ję. Jed­nak wódz chce to zro­bić pod­stępem, uda­jąc wy­co­fa­nie swo­ich wojsk. Do­cho­dzi do bi­twy...

.

Epos grec­ki, opar­ty na an­tycz­nej ust­nej tra­dy­cji epic­kiej i śpie­wa­ny przez Ho­me­ra wier­szem (tzw. hek­sa­me­trem). Skła­da się z 24 pie­śni. Pierw­sze po­świ­ęco­ne są wędrów­ce Te­le­ma­cha, syna Ody­se­usza, któ­re­mu z ko­lei po­świ­ęco­ne są po­zo­sta­łe ksi­ęgi.

Ody­se­ja za­czy­na się po za­ko­ńcze­niu dzie­si­ęcio­let­niej woj­ny tro­ja­ńskiej. Ody­se­usz ci­ągle nie wra­ca z woj­ny do domu. Jego syn Te­le­mach ma 20 lat i dzie­li dom z mat­ką Pe­ne­lo­pą. W ich sie­dzi­bie prze­by­wa też 108 na­tar­czy­wych za­lot­ni­ków, ubie­ga­jących się o rękę Pe­ne­lo­py (i zwi­ąza­ne z tym na­dzie­je na tron).

Opie­kun­ka Ody­se­usza, Ate­na, roz­ma­wia o jego prze­zna­cze­niu z naj­wa­żniej­szym z bo­gów Zeu­sem, w mo­men­cie gdy Po­sej­do­na (boga nie­chęt­ne­go Ody­se­uszo­wi) nie ma na Olim­pie. Po tym Ate­na prze­ko­nu­je Te­le­ma­cha, aby po­szu­kał wie­ści o swym ojcu.

Pó­źniej opo­wie­dzia­na jest hi­sto­ria Ody­se­usza. W swo­jej po­wrot­nej wędrów­ce tra­fia on ko­lej­no na wy­spę cy­klo­pa Po­li­fe­ma, wy­spę sy­ren, wy­spę za­miesz­ka­ną przez nim­fę Ka­lip­so.

Przez cały ten czas Pe­ne­lo­pa trzy­ma za­lot­ni­ków z dala od sie­bie. Obie­ca­ła, że wy­bie­rze jed­ne­go z nich, gdy sko­ńczy tkać suk­no po­grze­bo­we dla te­ścia. Jed­na­kże ka­żdej nocy roz­pru­wa pra­cę z po­przed­nie­go dnia.

W po­ło­wie III w. p.n.e. po­emat zo­stał prze­tłu­ma­czo­ny na ła­ci­nę przez Lu­cju­sza Li­wiu­sza An­dro­ni­ka. Był to pierw­szy prze­kład w li­te­ra­tu­rze eu­ro­pej­skiej.

.

Ge­nial­ne dzie­ło Du­ma­sa to wci­ąż nie­do­ści­gnio­ny pier­wo­wzór opo­wie­ści o wiel­kiej in­try­dze, sile ze­msty, po­tędze przy­ja­źni i trium­fie czło­wie­ka w wal­ce o ho­nor.

Dzie­je nie­zwy­kłych lo­sów ofi­ce­ra ma­ry­nar­ki, Ed­mun­da Dan­te­sa, po­zna­je­my w mo­men­cie wpły­ni­ęcia do Mar­sy­lii trój­masz­tow­ca „Fa­ra­on”, na któ­rym ob­jął on, po śmier­ci do­wód­cy, sta­no­wi­sko ka­pi­ta­na. Wy­da­je się, że przed mło­dym czło­wie­kiem roz­po­ście­ra się te­raz pa­smo suk­ce­sów, szcze­gól­nie że cze­ka też na nie­go uko­cha­na Mer­ce­des, z któ­rą wkrót­ce ma wzi­ąć ślub. Nie­ste­ty, tuż przed swo­ją śmier­cią do­wód­ca po­pro­sił Ed­mun­da, by ten do­star­czył do Pa­ry­ża pew­ne do­ku­men­ty, któ­re pod­czas rej­su zo­sta­ły za­bra­ne z Elby, gdzie uwi­ęzio­ny był Na­po­le­on. Ten fakt po­ma­ga za­zdro­snym o jego suk­ce­sy lu­dziom na­pi­sać do­nos, w któ­re­go wy­ni­ku Ed­mund tra­fia na lata do wi­ęzie­nia w twier­dzy If. Okru­cie­ństwo wy­rządzo­ne Dan­te­so­wi przez tych, któ­rych miał za przy­ja­ciół, ode­bra­ło mu mi­ło­ść, wol­no­ść i na­iw­ną ra­do­ść ży­cia. Mrocz­ne lo­chy twier­dzy If za­bi­ły ła­two­wier­ne­go mło­dzie­ńca, ale jed­no­cze­śnie ufor­mo­wa­ły czło­wie­ka świa­do­me­go i uwol­ni­ły wiel­kie­go kon­struk­to­ra mi­ster­ne­go pla­nu wy­mie­rze­nia spra­wie­dli­wo­ści tak wo­bec wro­gów, jak i przy­ja­ciół, we­dle ich za­sług i prze­wi­nień.

Hra­bia Mon­te Chri­sto wy­ru­sza za­tem szla­kiem ze­msty z por­tu Mar­sy­lia... 

.

Anna z Tysz­kie­wi­czów Po­toc­ka-Wąso­wi­czo­wa (1779-1867), cio­tecz­na wnucz­ka Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, cór­ka het­ma­na Lu­dwi­ka Tysz­kie­wi­cza, żona Alek­san­dra Po­toc­kie­go, była – jako je­dy­nacz­ka – spad­ko­bier­czy­nią wiel­kiej for­tu­ny. Dzi­ęki ko­li­ga­cjom ro­dzin­nym i to­wa­rzy­skim sta­ła się na­ocz­nym świad­kiem spraw po­li­tycz­nych nie­ma­łej wagi.

Jej wspo­mnie­nia obej­mu­ją okres od Po­wsta­nia Ko­ściusz­kow­skie­go do pierw­szych lat Kró­le­stwa Pol­skie­go. Pi­sa­ne z we­rwą i ta­len­tem, do­sko­na­le od­da­ją ko­lo­ryt tej burz­li­wej i in­te­re­su­jącej epo­ki.

Pa­mi­ęt­nik ten nie jest su­chą kro­ni­ką fak­tów. Su­biek­tyw­ne spoj­rze­nie au­tor­ki na lu­dzi i wy­da­rze­nia uroz­ma­ica­ne są dow­cip­nym, a często zło­śli­wym ko­men­ta­rzem.

.

Wil­liam Crom­sworth od­rzu­ca swe ary­sto­kra­tycz­ne dzie­dzic­two i wy­ru­sza do Bruk­se­li, by tam zna­le­źć szczęście. Zo­sta­je na­uczy­cie­lem języ­ka an­giel­skie­go w szko­le z in­ter­na­tem dla mło­dych pa­nien, gdzie musi sta­wić czo­ło ma­ni­pu­la­cjom ze stro­ny dy­rek­tor­ki, Zo­ra­ïde Reu­ter, któ­ra, po­wo­do­wa­na za­zdro­ścią, usi­łu­je znisz­czyć mi­ło­ść ro­dzącą się mi­ędzy nim a uczen­ni­cą, Fran­ces Hen­ri, rów­nie jak Wil­liam am­bit­ną i ener­gicz­ną mło­dą ko­bie­tą. Nie­zwy­kła opo­wie­ść o mi­ło­ści, a za­ra­zem kry­ty­ka re­la­cji dam­sko-męskich, któ­re w epo­ce wik­to­ria­ńskiej nie­jed­no­krot­nie spro­wa­dza­ły się do wal­ki o do­mi­na­cję. W ksi­ążce tej znaj­dzie­my wąt­ki au­to­bio­gra­ficz­ne. Char­lot­te Bron­të, po­dob­nie jak jej bo­ha­ter Wil­liam, uczy­ła an­giel­skie­go w szko­le w Bruk­se­li. I po­dob­nie jak on do­świad­cza­ła mi­ło­ści. Jed­nak jej obiek­tem był żo­na­ty wła­ści­ciel szko­ły, co nie mo­gło za­ko­ńczyć się hap­py en­dem.

.

Kla­sy­ka bry­tyj­skiej po­wie­ści z po­cząt­ku XIX wie­ku, w któ­rej obok lo­sów bo­ha­te­rek uka­zu­ją nam się nie­zwy­kle traf­ne ob­ser­wa­cje ów­cze­snej oby­cza­jo­wo­ści i fa­scy­nu­jące por­tre­ty psy­cho­lo­gicz­ne, a to wszyst­ko we wspa­nia­łej sce­ne­rii par­ków i dwo­rów spo­koj­nej an­giel­skiej wsi.

Po śmier­ci męża, któ­ry nie­ste­ty nie za­bez­pie­czył do­sta­tecz­nie swo­jej ro­dzi­ny, pani Da­sh­wo­od i jej trzy cór­ki mu­szą szu­kać no­we­go domu. Mimo że znacz­nie mniej­szy i skrom­niej­szy, szyb­ko sta­je się on jed­nak miej­scem, gdzie ży­cie to­czy się cie­pło, a wo­kół zbie­ra się licz­ne gro­no przy­ja­ciół. Dwie naj­star­sze cór­ki pani Da­sh­wo­od, emo­cjo­nal­na i ro­man­tycz­na Ma­rian­na oraz roz­wa­żna i po­wa­żna Ele­ono­ra, wśród licz­ne­go to­wa­rzy­stwa, w któ­rym się ob­ra­ca­ją, spo­ty­ka­ją ka­wa­le­rów, na któ­rych za­czy­na im wi­ęcej niż zwy­kle za­le­żeć. Nie­ste­ty w świe­cie, w któ­rym przy­szło im żyć – gdzie po­zy­cja spo­łecz­na i pie­ni­ądze są głów­ny­mi gra­cza­mi – przyj­dzie im się bo­le­śnie roz­cza­ro­waći za swą na­iw­no­ść i uf­no­ść wy­lać wie­le łez...

Do prze­czy­ta­nia ko­niecz­nie!

Co­py­ri­ght © 2022, Ewa Bey­nar-Cze­czot Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urządze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stąpie­niach pu­blicz­nych – rów­nież częścio­we – tyl­ko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­cie­la praw.
ISBN 978-83-7779-866-9
Pro­jekt okład­ki: Zu­zan­na Ma­li­now­ska Stu­dio
Na okład­ce wy­ko­rzy­sta­no frag­ment pła­sko­rze­źby, tzw. „La­men­tu Opa­tow­skie­go” – Po­lo­na
Ko­rek­ta: Do­ro­ta Ring
Skład i ła­ma­nie: Ja­cek An­to­niak
Kon­wer­sja eLi­te­ra
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl