59,90 zł
Bezpotomnie umiera ostatni Piast – król Kazimierz zwany Wielkim. Los kraju zostaje oddany Andegawenom. Zgodnie z umową i przywilejem koszyckim koronę Polski obejmuje córka, ale wcale nie najstarsza – Jadwiga Andegaweńska. Dali jej męża Jagiełłę! Dopiero czwarta żona, Sonka, urodzi mu wspaniałych następców: Warneńczyka i Kazimierza. I potoczy się dalej nowa dynastia, otwierając Rzeczpospolitą na nowe prądy renesansu. Kapie złotem kraj, bogaci się, ale i gnuśnieje, już pierwsze pęknięcia na gładkiej tafli widać…
Czy dobrze panowie szlachta zdecydowali? Czy pomysł łączenia dwóch różnych światów Litwy i Korony przyniósł pożądane rezultaty?
Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej, to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy Polski Jagiellonów i popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów oraz przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.
Znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 648
Rozdroże
Za czasów króla Ludwika nie było żadnej stałości w królestwie polskim.
Janko z Czarnkowa
Siódmego listopada 1370 roku, w godzinach popołudniowych, cechy krakowskie z rozwiniętymi sztandarami wyszły za miasto, na drogę wiodącą z Sącza, powitać nowego monarchę. Ludwik Węgierski nadciągnął uroczyście w otoczeniu „panów i starszyzny królestwa polskiego”, którzy pośpieszyli spotkać go we wspomnianym mieście. Poprzedzony procesją całego duchowieństwa stolicy wkroczył na Wawel.
Zaskoczyła go tam nieoczekiwana wiadomość. Było już po pogrzebie Kazimierza Wielkiego. „Wierni” pochowali go tego samego dnia, przed południem.
Dziwny pośpiech... Poprzedni pogrzeb monarszy miał przebieg zupełnie inny, zgodny z ówczesnymi zwyczajami. Władysław Łokietek zmarł 2 marca 1333 roku, a pochówek nastąpił dopiero po koronacji Kazimierza, która odbyła się 25 kwietnia. Kronikarz nie omieszkał zapisać, że w tym przerażająco długim czasie twarz nieboszczyka nie uległa zmianie.
Wtedy osiem tygodni, teraz dwie doby. Na samym wstępie spotkała Ludwika wyraźna demonstracja polityczna. Zaraz przyszła i druga. Arcybiskup Jarosław Bogoria ze Skotnik, jedyny już w Polsce mąż stanu pamiętający Łokietka, zażądał, by nowy król koronował się nie w Krakowie, lecz w Gnieźnie. Celu nie osiągnął, ale podkreślił swe stanowisko.
Przewodził grupie, którą historycy nazwali „legitymistyczną”. Hasłem jej było: wykonać układy zawarte przez zgasłego króla, lecz ani jednego ustępstwa więcej na rzecz nowej i obcej dynastii. Oprócz Jarosława należał do stronnictwa jego siostrzeniec, Janusz Suchywilk, późniejszy arcybiskup, prawnik o wysokim wykształceniu i rozległej wiedzy, z pochodzenia Małopolanin, oraz Florian Mokrski, biskup krakowski, który odegrał jedną z głównych ról przy zakładaniu uniwersytetu. Nie byle jakich ludzi liczyło stronnictwo „legitymistów”. Akurat oni stanowili poprzednio grono głównych doradców Kazimierza Wielkiego. Ich postawa – w czasie krótkiego bezkrólewia i całych zresztą rządów Ludwika – to zdecydowana chęć zachowania odrębności państwa, dotychczas najzupełniej samodzielnego, a teraz włączonego w system o wiele szerszy – w okolicznościach wcale nie najlepszych.
W listopadzie 1370 roku zaczęło się dwunastolecie, w ciągu którego Polska nie miała i nie uprawiała żadnej własnej polityki ani w dziedzinie stosunków wewnętrznych, ani międzynarodowych. Wszystko stało pod znakiem przetargów i kombinacji dotyczących następstwa po Ludwiku. Przywileje dla miast, zwrot majątków odjętych pewnym ziemianom przez Kazimierza, system podatkowy – oto cena kupna zgody stanów polskich na monarsze projekty rodzinne.
Kim był Ludwik Węgierski? Po mieczu Francuzem, po kądzieli Polakiem. Krwi madziarskiej płynęło w nim niewiele. Dziedziczył ją po wygasłych Arpadach. Jego ród wywodził się od brata Ludwika Świętego, króla Francji, i nosił nazwisko Anjou, co u nas zostało spolszczone na Andegawenów. Jednakże pochodzenie nie grało decydującej roli. Ten potomek francuskiej krwi królewskiej reprezentował porządek polityczny najzupełniej odmienny od kwitnącego we Francji, no i w Polsce za dni Piastów. Wraz z nim przyszedł do nas system dynastyczny, wielu innym krajom Europy znany od dawna, wcale nie zawsze z korzyścią dla nich. Węgierska linia Andegawenów politykowała na tej samej zasadzie, jaka przyświecała Habsburgom, Luksemburgom, Wittelsbachom. Jedynym zwornikiem budowli państwowej jest rodzina panująca. Stały system postępowania to przetarg, nieliczący się z dobrem zainteresowanej krainy. Względy narodowe nie grają roli. W monarchii czysto dynastycznej bezużyteczne byłyby argumenty, których używali świadkowie w procesie króla polskiego przeciwko Krzyżakom. Mówili oni, jak pamiętamy: Pomorze powinno należeć do Polski, ponieważ ludzie tamtejsi używają tej mowy.
Łokietek i Kazimierz Wielki uczynili przyjaźń z Węgrami kamieniem węgielnym swej polityki. Przyzwyczajeni do późniejszych pojęć, skłonni bywamy widzieć ten sojusz w skali nieprawdziwej, zmniejszonej. W chwili objęcia u nas władzy Ludwik nosił tytuł króla Węgier, Polski, Dalmacji, Kroacji, Ramy, Serbii, Galicji, Lodomerii, Komanii i Bułgarii. Karol Szajnocha twierdził: „liczył on w swej intytulacji królewskiej sam jeden tyle poddanych sobie królestw, ile wszyscy królowie europejscy pospołu”.
Monarchia węgierskich Andegawenów zaliczała się do najpierwszych potęg na kontynencie. Pokonała, upokorzyła i zmusiła do wielkich ustępstw Wenecję „władnącą morzami”. Odebrała jej wybrzeże dalmatyńskie od zatoki Quarnero aż po Durazzo. Podbiła Serbię, podporządkowała sobie Bośnię, Mołdawię, Wołoszczyznę, Chorwację, część Bułgarii.
To wszystko było już w ręku Ludwika, kiedy na wieść o nagłym pogorszeniu stanu zdrowia Kazimierza Wielkiego słał do Krakowa posłów w osobach Władysława Opolczyka i bana sławońskiego Piotra Czudara. Pozornie mieli oni tylko wywiedzieć się o zdrowie Ludwikowego wuja, w rzeczywistości – na wypadek zgonu Piasta – przejąć królestwo. Ludwik osobą własną ruszył w kierunku granic Polski jeszcze za życia Kazimierza. Pośpiech zupełnie zrozumiały – od kilku miesięcy sprawy węgierskiej sukcesji u nas zaczęły nagle wyglądać zupełnie inaczej, niż to było w ciągu poprzednich lat kilkunastu.
Z punktu widzenia Kazimierza Wielkiego umowy spadkowe były przede wszystkim pewną formą sojuszu z Węgrami. Nikt nie mógł zaręczyć, czy los się nareszcie nie uśmiechnie do monarchy i nie da mu legalnego syna. A jeśli nawet nie, to i tak rządy andegaweńskie w Polsce zdawały się zapowiadać jako krótki epizod. Jak wiemy, przezorny Kazimierz upatrzył sobie Kaźka słupskiego na przyszłego, niejako zapasowego następcę.
Ludwik był na Węgrzech sam jak palec. Jego dynastyczną potęgę oczekiwał los okrutny, lecz w tym ustroju nieunikniony. Brakowało spadkobiercy. Państwo pozbawione innych spójni oprócz dynastii musiało się rozkleić.
Herb Ludwika według Herbarza Geldrii z XIV w.
A nie wiodło się tej dynastii w sposób zasługujący na uwagę. Jej założyciel Karol Robert, towarzysz Łokietka, z pierwszej żony miał dwie córki, które dożyły normalnego wieku. Niemal sześćdziesiątki doczekał syn z nieprawego łoża, Koloman, biskup Győr. Przyszedł na świat w roku 1317. Zaraz potem zaczęły się nieszczęścia. Dziecko z drugiego królewskiego stadła przeżyło najwyżej kilka miesięcy 1319 roku. W lipcu 1320 roku Karol Robert pojął córkę Łokietka, Elżbietę. W następnym narodził się im i zmarł syn, Karol. Drugi, Władysław, przeżył pięć wiosen; Ludwik, urodzony 5 marca 1326 roku, był trzecim dzieckiem i on jeden jedyny z całego rodzeństwa miał pójść w ślady ojca, to znaczy przekroczyć pięćdziesiątkę.
Dwaj młodsi bracia Ludwika długo nie pociągnęli. Z Andrzeja może by i była pociecha dla dynastycznych planów, gdyby go w siedemnastym roku życia nie uduszono w Neapolu, działając z poduszczenia jego żony, młodziutkiej Joanny. Ostatni, Stefan, osiągnął rzadki w tej familii wiek dwudziestu dwóch lat. Umarł w Zagrzebiu z błahej przyczyny. Spadł z konia, a organizm nie wytrzymał wstrząsu.
W 1355 roku, umawiając się z Kazimierzem Wielkim co do polskiego dziedzictwa, upatrywał Ludwik swego następcę w czteroletnim synku Stefana, Janie. Chłopak nie dożył Nowego Roku.
Sam Ludwik miał za żonę Elżbietę, córkę bana Bośni Stefana Kotromanicia, którego charakter współcześni określili przydomkiem: Piastun Szatana. Sławna z urody królowa była pół-Polką. Jej matka, księżniczka gniewkowska Elżbieta, to rodzona siostra znanego nam już Władysława Białego, błędnego rycerza, mnicha, niefortunnego kandydata do korony polskiej.
W 1370 roku, prawdopodobnie w lipcu, po siedemnastu latach bezdzietnego pożycia doczekała się monarsza para córki, Katarzyny. To od razu w zupełnie nowy sposób ustawiło sprawę spadku po Ludwiku, lecz i pogmatwało ją znacznie. Prawo polskie nie przewidywało możności dziedziczenia przez kobiety, które mogły najwyżej pośredniczyć, przenosząc spuściznę na mężów.
Kazimierz Wielki nie miał już czasu niczego postanowić w sytuacji zmienionej, urzeczywistniającej dawne umowy w sposób rokujący przyszłe powikłania. Śmierć zaskoczyła go cztery miesiące po narodzinach królewny wnuczki.
Ludwik nie popasał długo w Polsce. W ogóle odwiedzał nasz kraj rzadko, niechętnie, a języka nie nauczył się nigdy. Pod tym względem całkiem inaczej było na Węgrzech, gdzie Andegawenowie popierali obyczaj miejscowy, madziarski.
Koronacja odbyła się na Wawelu 17 listopada. Dwa dni potem odprawiono egzekwie po Kazimierzu, których przepych miał widać zatrzeć przykre wspomnienie o pospiesznym pogrzebie. Niech o tym zaświadczy tylko jeden szczegół, zanotowany przez uczestnika uroczystości: we wszystkich kościołach krakowskich i przy wszystkich ołtarzach jednocześnie celebrowano nabożeństwa, a orszaki dworzan dwukrotnie obchodziły nawy, za każdym razem składając przy poszczególnych ołtarzach taki sam dar – tyle monet, ile garść objęła. Opisywanie innych szczodrobliwości zajęłoby zbyt wiele miejsca.
Król złamał przyrzeczenie dane Wielkopolanom. Nie pokazał się w gnieźnieńskiej katedrze w stroju koronacyjnym. Tłumaczył, że dwukrotne przybieranie insygniów byłoby czynnością śmieszną. Drobny incydent nie był jednak pozbawiony znaczenia politycznego. Zapowiadał, którą z dzielnic kraju nowy monarcha zamierza wysuwać na czoło.
W grudniu 1370 roku Ludwik powrócił na Węgry. Przedtem jednak załatwił w Polsce kilka spraw.
Bogaty zapis Kazimierza dla Kaźka słupskiego został unieważniony. Książę otrzymał jednak w lenno niektóre ziemie, mianowicie dobrzyńską, Bydgoszcz, Wielatów i Wałcz. Rzecz niezbyt ważna, bo niedoszły następca tronu potulnie pogodził się z losem. Zupełnie inny charakter nosiła dotacja dla Władysława Opolczyka.
Drobne książątko śląskie, spokrewnione z polską dynastią, jeszcze za życia Kazimierza Wielkiego zaczęło robić karierę przy Andegawenach, popierając ich kombinacje. Władysław osiągnął wysoką godność palatyna. Teraz Ludwik wykroił dlań w Polsce obszerne lenno. Dał mu Wieluń, Bolesławiec, Brzeźnicę, Krzepice, Olsztyn i Bobolice wraz z powiatami. Wspomniane miejscowości były dobrze ufortyfikowane przez Kazimierza, a wzięte wszystkie razem stanowiły zwarty kompleks terytorialny położony na wprost Opola – dziedzictwa Władysława.
Ten postępek Ludwika był istnym zaprzeczeniem polityki święcie przestrzeganej przez zmarłego króla. Kazimierz krok za krokiem posuwał granicę Polski na zachód, wpierał się na Śląsk i Pomorze, nie gardząc najlichszym skrawkiem kraju. Andegaweńczyk wyciął z Polski znaczny obszar i dał go w zarząd dziedzicowi Opola, człowiekowi obojętnemu na los królestwa, a później nawet zdecydowanie mu wrogiemu. Chodziło oczywiście o wzmocnienie pozycji działacza, który był filarem nowych porządków.
Jeśli patrzeć od strony obowiązujących umów, kilkumiesięczna królewna Katarzyna nie miała żadnych widoków na tron polski. Układ z 1355 roku wyraźnie stanowił, że tylko męscy potomkowie Ludwika oraz jego synowca, Jana, będą mogli dziedziczyć, a w razie ich braku „wszelkie pakta, umowy, rozrządzenia, ordynacje tudzież przysięgi wierności i hołdu, wreszcie wszelkie zobowiązania się mają być tym samym zniweczone, unieważnione i bezskuteczne”.
Każdy pergamin można jednak zastąpić innym, zawarłszy w tym celu nowy układ. Trzeba na to czasu i wszechstronnej zapobiegliwości.
Żyły w Krakowie dwie małe córki Kazimierza Wielkiego, Anna i Jadwiga, zrodzone z Jadwigi żagańskiej. Najpierw potraktowano je wspaniałomyślnie, zmieniając testament na ich korzyść, a krzywdę matki. Było bowiem do przewidzenia, że wdowa ponownie wyjdzie za mąż i zabierze swą majętność. Jakoż piętnaście miesięcy później Jadwiga poślubiła księcia legnickiego Ruprechta.
Wyjeżdżając na Węgry, Ludwik wywiózł obie polskie królewny nad Dunaj. Wychowywały się na dworze Elżbiety Bośniaczki i przyszło im zapłacić za zbyt bujny, z niczym się nieliczący ojcowski temperament. Uznano je wprawdzie za legalne potomstwo rodziców, ale wyzuto ze wszelkich uprawnień monarszych. Małżeństwo Kazimierza z Jadwigą żagańską zostało wszak zawarte jeszcze za życia jego poprzedniej ślubnej żony, Adelajdy, a córki przyszły na świat, zanim papież zatwierdził nowy związek.
Annę wyswatano później za grafa cillejskiego, Wilhelma. „W jego rodzie – pisze historyk – zdała się Ludwikowi krew Kazimierza Wielkiego na wieki osławioną i zapomnianą”. Hrabiowie Cilly słynęli w Europie z niebywałych zbrodni.
Wraz z królewnami w taborze Ludwika pojechały również na Węgry polskie insygnia koronacyjne. W ten sposób „Szczerbiec” rozpoczął cykl zdumiewających wędrówek, które za naszych czasów miały go zaprowadzić aż do Kanady i z powrotem.
W Krakowie została – jako regentka – królewska matka, mocno już według ówczesnych pojęć niemłoda Elżbieta Łokietkówna. Pisząc o niej, trudno powstrzymać się od spostrzeżenia, że była co najmniej o pięć lat starsza od Kazimierza Wielkiego, a przeżyła go o dziesięć.
W ciągu półwiecza, które minęło od chwili wydania jej na Węgry, wypłynęła ta rdzenna Polka na bardzo szerokie wody. Ojczyzna przygotowała ją do tego, dając jej jeszcze jako pannie wcale znaczne wykształcenie, między innymi znajomość łaciny. Dość długo przebywała w Neapolu, popierając sprawę koronacji syna, Andrzeja, odwiedziła Rzym, nader uroczyście witana przez kardynałów, arystokrację i szlachtę, zarządzała Dalmacją, a nawet samymi Węgrami, bezpośrednio wpływała na politykę ogromnej monarchii. Każdy z kolejnych papieży zabiegał o jej przychylność. Nie zaimponowała jednak Polakom ani nie pozyskała ich sympatii. Akta urzędowe zwały ją „starszą królową polską”, szlachta zaś – „królową Kikutą”, czyniąc przytyk do dłoni, okaleczonej ongi mieczem Felicjana Zacha. Jeśli pamiętać o dworskości ówczesnego prawa małopolskiego, które obrazę niewiasty kazało odszczekiwać spod ławy, niegrzeczny przydomek przyjdzie uznać za niepozbawiony wymowy politycznej.
Gdyby nawet Elżbieta nie wtrącała się do spraw państwa, samo jej istnienie zaważyłoby na historii. Wobec braku męskich legalnie zrodzonych potomków Kazimierza dziedziczne prawo do tronu przenosiło się na jej syna, Ludwika. Umawiając się z nim, ostatni Piast zawczasu regulował rzecz, która i tak musiałaby nastąpić, zapobiegał wstrząsom bezkrólewia i zyskiwał ponadto sojusz wielkiej potęgi.
Zapewnić Katarzynie koronę polską! – oto jedyny cel rządów Elżbiety u nas. Pertraktacje o prawa królewny otwierały, rzecz jasna, widoki jeszcze dalsze. Przyszła monarchini nie mogła pozostać w stanie panieńskim. Pozyskiwani dla planów dworu magnaci musieli przewidywać, że dzisiejsza zgoda jutro da im możność wpływania na wybór małżonka. Pojawiały się w Polsce zupełnie dotychczas nieznane motywy rozumowania politycznego.
Zamiary dynastii znalazły zwolenników przede wszystkim w Małopolsce. Przyjęło się nawet określenie „stronnictwa małopolskiego”, niezbyt słuszne, bo należeli do niego również pewni możnowładcy z innych dzielnic. Na plan pierwszy wybiły się rody Toporczyków, Leliwitów, a zwłaszcza dziedziców Kurozwęk, pieczętujących się herbem Poraj. Z tej familii pochodził biskup krakowski Zawisza, człowiek zdolny, lecz pozbawiony skrupułów, główny filar rządów andegaweńskich w Polsce.
Jedna z ówczesnych karier zasługuje na specjalną wzmiankę. Stała się ona udziałem Wielkopolanina, Jana herbu Korab, zwanego Radlica. Zaczęło się... od studiów medycznych w Montpellier. Kiedy zapadający na zdrowiu Ludwik posłał nad Sekwanę po biegłego lekarza, król Francji polecił kuzynowi Radlicę jako świetnego fachowca i diagnostę, na pierwszy rzut oka umiejącego rozpoznać, czy pacjent wyżyje. W dwa lata został Radlica archidiakonem, kanclerzem i – po śmierci Zawiszy – biskupem krakowskim.
Normalnie jednak awanse były nagrodami za usługi natury czysto politycznej. Dynastia pragnąca zmienić na swą korzyść odwieczne prawo kraju musiała za to płacić. Czyniła to w sposób naówczas normalny: „W wieku jawnego w Niemczech sprzedawania szlachectwa, w całej Europie odpustów i zbawienia wszystko było sprzedajne”. Sypały się dostojeństwa, nadania i darowizny. Szlachcie przybywało jeszcze jedno dotychczas nieznane doświadczenie: król cudzoziemiec łatwiej czynił ustępstwa natury materialnej.
W 1374 roku nastąpił generalny układ, ujęty na piśmie i zatwierdzony. Stało się to w Koszycach, dnia 17 września. Król zobowiązał się obniżyć szlachcie podatki do dwóch groszy rocznie z łanu kmiecego. Było to ustępstwo olbrzymie, bo Kazimierz brał groszy dwanaście, tym większe, że na wszelkie podniesienie podatków trzeba było odtąd zgody całej szlachty. Inne postanowienia paktu koszyckiego głosiły, że prawo do piastowania urzędów ziemskich przysługuje wyłącznie szlachcicom danej dzielnicy, starostami zaś mogą zostawać tylko Polacy. Nie wolno było monarsze tworzyć w państwie lenn książęcych ani powierzać cudzoziemcom ważniejszych twierdz.
To wszystko stało się na żądanie samej szlachty. Akt koszycki jest niezbitym dowodem jej dbałości o własne przywileje, lecz świadczy jednocześnie, że troska o interesy państwa wcale nie była rycerstwu obca. Treść układu z siłą podkreślała jedność królestwa i jego narodowy charakter. W średniowieczu, kiedy tyle znaczyły odrębności dzielnicowe, był to objaw bardzo ważny i dodatni.
Przywilej koszycki nadany został całej szlachcie polskiej, już zupełnie wyodrębnionej w osobny stan. Duchowieństwo trwało na razie w opozycji i dopiero kilka lat później, dzięki pilnym zabiegom i zdolnościom dyplomatycznym biskupa Zawiszy z Kurozwęk, przyjęło postanowienia koszyckie.
Dynastia osiągnęła cel swoich dążeń. Polacy zgodzili się przekreślić umowę z 1355 roku i uznać dziedziczne prawo córek Ludwika, mianowicie tej, którą on sam, jego matka lub żona wyznaczą.
W Koszycach trzeba już było mówić w liczbie mnogiej – o córkach – brać pod uwagę kombinacje o wiele szersze niż poprzednio. W 1371 roku przyszła na świat królewna Maria, w końcu roku 1373, a najpewniej w styczniu następnego – Jadwiga.
Dla Polski przewidziana jednak była pierworodna. W dniu wydania aktu koszyckiego szlachta złożyła jej hołd jako przyszłej pani.
Od niejakiego czasu trwały pertraktacje co do jej zamążpójścia. Wybrańcem rodziców czteroletniej królewny został Ludwik Orleański, młodszy syn Karola V, króla Francji. Zapowiadało się, że to on zasiądzie na Wawelu.
Załatwienie sprawy najbardziej interesującej dwór wcale nie poprawiło stanu rzeczy w Polsce. Polityka zagraniczna szła torem wyraźnie określonym od początku. W praktyce oznaczało to, że kraj płaci za rozmaite korzyści dla dynastii.
23 maja 1372 roku Ludwik, w imieniu własnym, żony i dzieci, potwierdził zrzeczenie się Śląska. Miało to ułatwić układ o przyszłe małżeństwo Marii, liczącej sobie rok jeden, z Zygmuntem Luksemburczykiem, młodszym synem cesarza Karola IV.
W tym samym roku został rozluźniony związek Rusi Czerwonej z Polską. Ludwik mianował jej zarządcą Władysława Opolczyka.
Zaczynała się na Rusi doba polityki zupełnie różnej od tego, co czynił w tym kraju Kazimierz Wielki. Ludwik nie uznawał zasad tolerancji. Dało się to wcześnie poznać: w 1360 roku wygnano z Węgier wszystkich Żydów, pozwalając im jednak zabrać ruchomości (sprawiedliwość każe przyznać, że w Neapolu Andegawenowie poczynali sobie jeszcze gorzej: przymusowo nawracali Izraelitów na katolicyzm, funkcje misjonarskie powierzając wojsku). Uchodźcy ruszyli do Austrii, Czech i do nas. Po pięciu latach zaczęli powracać na Węgry, ale nie wszyscy. Ci, którzy znaleźli przytułek w Polsce, już w niej pozostali.
Rządy Ludwika na Rusi Czerwonej to okres zdecydowanego zwalczania prawosławia, którego król nie uważał za wyznanie chrześcijańskie. Zachowały się wiadomości o masowych „nawróceniach” schizmatyków i „pogan”. Z Awinionu szły głośne zachęty papieskie.
Polityka sojuszu z Litwą, mimo wszystko tak wyraźna za dwu ostatnich Piastów, poszła w zapomnienie. Stosunek króla do Zakonu był przyjazny.
Po śmierci Kazimierza Wielkiego Mazowsze zjednoczyło się i jakby wyodrębniło całkowicie. Zgodnie z zawartymi dawniej umowami Ziemowit III objął we władanie Płock, Płońsk i Wyszogród, przestał też składać hołd Polsce. Wbrew pozorom nie ma powodu do biadań nad tym wszystkim. Niezwykle przezorna i mądra, na bardzo daleką metę obliczona polityka Kazimierza przynosiła owoce, trwała po jego śmierci. Mazowsze było krajem bezsprzecznie polskim – jeśli chodzi o miasta, to znacznie bardziej polskim od Małopolski – lecz posiadało wykształconą indywidualność oraz własną, rodzimą dynastię, a graniczyło z Krzyżakami. Brak umiaru ze strony Krakowa, nacisk czy brutalne metody pchałyby je prosto w ramiona Zakonu. Stanowczo lepiej było czekać i postępować oględnie. Pomimo odrębności Mazowsze uczestniczyło w życiu królestwa, związki rzeczowe wcale nie uległy zerwaniu. Wręcz przeciwnie – upływ czasu tylko je wzmacniał.
Mierzenie średniowiecznych partykularyzmów dzisiejszą miarą to błąd uniemożliwiający rozumienie historii. W tych odległych czasach więzi lokalne – plemienne, szczepowe, a nawet zgoła powiatowe – grały rolę doniosłą i dodatnią. Droga do ojczyzny prowadziła przez ojcowiznę. Państwa dzisiaj zupełnie jednolite pod względem narodowym wtedy były istną mozaiką, pracowicie przez wieki składaną z drobnych fragmentów, z których każdy zazdrośnie strzegł swej indywidualności. Wspomnijmy, że jeszcze w XVIII wieku dla mieszkańca południowej Francji monarcha z Paryża był tylko hrabią Prowansji, a nie królem. Gwałcenie tych regionalizmów wcale nie przyspieszało zrastania się narodowych całości. Powodując zaognienia, niszczyło tworzącą się tkankę.
Dowodzą tego zjawiska zachodzące w Wielkopolsce. Za dwu ostatnich Piastów separatyzm gniazdowej dzielnicy państwa słabł. Nieopatrzne postępowanie Ludwika i Elżbiety podsyciło go na nowo. Mianowanie starostą wielkopolskim Małopolanina, Ottona z Pilczy, doprowadziło do rezultatu bardzo znamiennego. Po roku Otton musiał ustąpić, gdyż szlachta sabotowała jego zarządzenia. Odmawiała mu po prostu współpracy w wykonywaniu wyroków, które wtedy egzekwowało się wspólnie. Dwór zdecydował się na ustępstwa. Starostą został Sędziwój z Szubina herbu Pałuka, Wielkopolanin, zwolennik Andegawenów. W 1377 roku awansowano go jednak na starostwo krakowskie, a Wielkopolskę objął Domarat z Pierzchna herbu Grzymała, krajan wprawdzie, ale zaprzysiężony stronnik dworu. Był to krok wstępny, przygotowawczy, do wybuchu wojny domowej – zwanej wojną Grzymalitów z Nałęczami – która miała się rozpalić wkrótce po zgonie Ludwika i potężnie zniszczyć kraj.
Opozycji wielkopolskiej nie można uważać za przejaw anarchii ani za czystą negację, pozbawioną myśli przewodniej. Jak dowodzi treść paktu koszyckiego, tamtejszej szlachcie nie chodziło o naruszenie jedności państwowej. W gruncie rzeczy chciała ona tylko zerwać związek z Węgrami i powrócić do dawnego systemu. W epoce dziedzicznych monarchii zamiar taki stanowczo wymagał spełnienia jednego warunku: trzeba było mieć kandydata na tron. Pod tym względem szczęście nie dopisywało Wielkopolsce. Kaźko słupski wyrzekł się wszelkich ambicji i wkrótce zszedł ze świata. Władysław Biały, sprawca jego zgonu, nie nadawał się do polityki.
Ogólne tło tych czasów zwięźle przedstawił Janko z Czarnkowa, głosząc, iż za rządów Elżbiety Łokietkówny „działy się w królestwie polskim wielkie kradzieże, łupiestwa i rozboje”.
W sierpniu 1375 roku „starsza królowa” postanowiła opuścić kraj. Najbardziej obchodząca ją sprawa – sukcesja wnuczki – była załatwiona, na Węgrzech chory syn wymagał opieki. Zresztą Elżbieta była już stara i mocno chyba zmęczona mozolnymi zabiegami o pozyskanie szlachty. W październiku 1376 roku wróciła, trafiając na całą serię nieszczęść, które musiały jej do reszty obrzydzić strony rodzinne.
Tejże jesieni uderzył na Małopolskę Kiejstut. Idący prawym brzegiem Wisły Litwini dotarli aż do Tarnowa, wszędzie paląc, grabiąc, biorąc łup i jeńców. Posuwali się szybko. Kroniki opowiadają o dziedzicu Baranowa, Grzymalicie Januszu Cztanie, który, trzymając na łęku siodła żonę i nieochrzczonego jeszcze noworodka, uratował się wpław przez zalewy wiślane i samą rzekę. Ale ci, co go chcieli naśladować, już poginęli w wodzie od strzał.
Elżbietę oskarżono o zlekceważenie ostrzeżeń, z którymi Sandomierzanie powitali ją w Bochni.
Królowa miała podobno powiedzieć: „Długa a potężna u syna mego ręka”.
Zła krew wyładowała się w Krakowie 7 grudnia. Polscy i węgierscy pachołkowie pokłócili się przy bramie miejskiej o wóz siana. Wynikła bójka. Nie wiadomo przez kogo wypuszczona strzała przeszyła szyję starosty, Jaśka Kmity, który nadjechał konno uspokajać rozruch. Jego śmierć dała sygnał do rzezi Węgrów. Zginęło ich co najmniej osiemdziesięciu, chociaż kronikarze wymieniali podwójną liczbę. Bramy Wawelu przyszło zamknąć, aby rozszalały tłum nie wdarł się i tam. Z bawiących w mieście Madziarów uratowali się tylko ci, których damy dworskie zdołały wciągnąć przez okna zamkowe.
Miesiąc później Elżbieta wyjechała na Węgry.
Latem 1377 roku poszła na Litwinów odwetowa wyprawa polsko-węgierska, która zdobyła Chełm i Bełz. Wracając z niej, uczynił Ludwik swym zastępcą u nas Władysława Opolczyka, a wkrótce potem przeciął wszelkie związki Rusi Czerwonej z Polską, mianując jej zarządcami zwykłych starostów węgierskich.
Tymczasem Wielkopolska dojrzewała do wybuchu. Kaźko słupski już nie żył, Władysław Biały poniósł klęskę i wyjechał z kraju, ale powołanie na starostę Domarata z Pierzchna bardzo – jak już wiemy – zaogniło stosunki.
Ze śmierci Kaźka na razie skorzystał Opolczyk. Ludwik oddał mu w lenno ziemię dobrzyńską, dzierżoną poprzednio przez zmarłego. Osadził więc Władysława na pograniczu Mazowsza i państwa krzyżackiego.
Prześladujący dynastię los raptownie zniweczył rezultaty układów, które żywo obchodziły całą niemal Europę – od Polski aż po Francję. W 1378 roku zmarła na Węgrzech królewna Katarzyna. Zabiegi polityczne należało na nowo zaczynać. Jesienią powróciła do Krakowa, już po raz ostatni, sędziwa Elżbieta.
W sierpniu 1379 roku odbył się w Koszycach kolejny zjazd. Ludwik pragnął za wszelką cenę skłonić Polaków do uznania za dziedziczkę Marii, zaręczonej z Zygmuntem Luksemburczykiem. Jednakże arcybiskup i Wielkopolanie stanęli okoniem. Opór ich złamano w sposób często praktykowany w średniowieczu. Król kazał zamknąć bramy miasta i nie wypuszczać oponentów, dopóki nie podpiszą umowy. Osiągnął swój cel, Maria została następczynią tronu, ale też od tej pory opozycja wielkopolska ruszyła na dobre.
Znalazł się nareszcie człowiek, którego dotychczas brakowało – kandydat. Był nim rodowity Piast, syn Ziemowita III mazowieckiego, zwanego Starszym, również Ziemowit.
Oswald Balzer w swej pomnikowej Genealogii Piastów wysunął domysł, że to kronika Wincentego Kadłubka wprowadziła w polskim rodzie panującym modę na starodawne imiona Leszków i Ziemowitów. Ciekawy dowód wpływów literatury pięknej na obyczaje, przejmowania się lekturą, a może i zamiłowania do niej. Dynastia też na pewno dbała o ciągłość tradycji, a kronika podsuwała sposoby.
W chwili, o której mowa, Ziemowit młodszy miał około dwudziestu kilku lat, mógł więc nie tylko służyć za sztandar dla stronnictwa, ale był całkowicie zdolny do samodzielnego działania. Oddanie Opolczykowi ziemi dobrzyńskiej w lenno wolno uważać za akt ostrożności ze strony Ludwika, który pragnął mieć na pograniczu Mazowsza kogoś oddanego sobie, niejako odgrodzić je od Wielkopolski. Domysł tym bardziej prawdopodobny, że mniej więcej w tym samym czasie starostwo kujawskie odjęto człowiekowi niebezpiecznemu dla dworu i jakby na wszelki wypadek przeniesiono go z rubieży wielkopolskiej na śląską.
Mowa o Bartoszu z rodu Borków, zwanym też Bartoszem z Wiszemburga lub z Odolanowa. Był to potomek w prostej linii owego Ślązaka Peregryna, który sto kilkadziesiąt lat wcześniej własnym ciałem zasłonił w Gąsawie Henryka Brodatego i zasłynął jako wzór rycerskiej wierności.
Kto narzeka na rzekomą szarzyznę naszych dziejów, tego postać starosty powinna zachwycić. Słysząc, że spora gromada rycerzy francuskich jedzie do Krzyżaków, Bartosz zasadził się na nich, wziął wszystkich do niewoli i nie prędzej puścił, aż mu przysłano bajeczny okup. Król Ludwik zwrócił tę sumę kuzynowi z Francji i nakazał generalną wyprawę polskich starostów na Bartosza, która po kilku dniach zakończyła się ugodą.
Opolczyk zdołał zjednać dla dworu Ziemowita III i jego pierworodnego, Janusza. Sam ożenił się z księżniczką mazowiecką, Ofką. Ziemowit młodszy trwał nieugięcie, postępując zresztą w sposób charakterystyczny. Chętnie pożyczał od biskupa Zawiszy sumy, z którymi się tamten nastręczał, ale polityki nie zmieniał.
11 listopada wyjechała z Polski, tym razem już na zawsze, stara królowa. Na Węgrzech wraz z synem i wszystkimi stanami – miast nie wyłączając – uroczyście zaprzysięgła, że ślub najmłodszej wnuczki, Jadwigi, z Wilhelmem austriackim zostanie dopełniony po dojściu królewny do „lat sprawnych”. Elżbieta zmarła 29 grudnia 1380 roku.
Należało wyznaczyć kogoś do zarządzania Polską. Król Ludwik słabł coraz bardziej, klimat naszego kraju stał się dlań zupełnie nieznośny.
W marcu 1380 roku wezwał Ludwik na Węgry polskich magnatów i powziął wiążące decyzje. Wielkorządcami królestwa mianował Dobiesława z Kurozwęk, Sędziwoja z Szubina, Jana Radlicę i Domarata z Pierzchna. Nad nimi wszystkimi, jako ich przełożonego, coś w rodzaju wicekróla, postawił biskupa krakowskiego Zawiszę z Kurozwęk.
Kolegium to niczego właściwie w kraju nie załatwiło, rozpaliło tylko do białości opozycję wielkopolską. Bartosz z Odolanowa od tej pory rozhulał się bez skrupułów.
Zresztą wicekról nie miał już przed sobą czasu na owocną działalność. Latem 1381 roku spotkała go śmiertelna przygoda. Wiemy o niej dzięki staraniom pisarskim księdza Janka z Czarnkowa, który nienawidził biskupa z całej duszy.
Między Staszowem a Wiślicą leży urocza wieś Dobrowoda, do dziś ozdobiona pięknym średniowiecznym kościółkiem. Za czasów Zawiszy żyła w niej słynna z urody młynarzówna. Pewnej ciepłej nocy ekscelencja przystawił drabinę do stogu, na którym dziewoja spała, i polazł w górę. Nie wiedział, że nocuje tam również młynarz ojciec. Drabina wraz z biskupem znalazła się na ziemi. Zawisza chorował przez kilka miesięcy i w styczniu 1382 roku zmarł.
Rok ów od samego początku miał dziwne szczęście do zgonów osób wybitnych. W marcu opuścił ten padół inny filar polityki andegaweńskiej, biskup poznański Mikołaj z Kórnika. O ile Zawisza był nicponiem wcale niepozbawionym wdzięku, poniekąd nawet sympatycznym, o tyle o Mikołaju niczego podobnego powiedzieć się nie da. Janko z Czarnkowa zapisał o nim rzeczy budzące gruntowny wstręt.
5 kwietnia umarł człowiek zupełnie innego pokroju niż obaj poprzedni – arcybiskup gnieźnieński Janusz Suchywilk. Sprawa następstwa po nim posiadała ogromne znaczenie, gdyż tylko arcybiskup miał prawo koronować króla.
Nie minęły nawet dwa tygodnie, a kapituła obrała na metropolitę Dobrogosta z Nowego Dworu (pod Warszawą) herbu Nałęcz, który prawdopodobnie piastował poprzednio na Mazowszu godność kanclerza. Ludwik nie przyjął posłów kapituły, przybyłych z oficjalnym doniesieniem o wyborze, i stanowczo zapowiedział, że nie uzna elekta. Wyzyskał też wszystkie po temu możliwości. Dobrogost musiał udać się do papieża po potwierdzenie godności. W Treviso, mieście niedawno odjętym Wenecji i należącym do Leopolda Habsburga, został zatrzymany i uwięziony. Ludwik zwrócił się bowiem do monarchów europejskich z prośbą o schwytanie go, gdyby się gdzie pojawił. Dobrogostowi udało się po pewnym czasie uciec i powrócić do kraju, jednakże na prośbę króla papież mianował arcybiskupem Bodzantę herbu Szeliga.
W Poznaniu poprzednia tradycja poniekąd się utrzymała. Tamtejsze biskupstwo otrzymał bratanek Opolczyka, Jan z przydomkiem Kropidło, dobrze znany ogółowi z pierwszych rozdziałów Krzyżaków Sienkiewicza.
Zdecydowanie i zaciętość Ludwika wyjaśnia nam kronika Janka z Czarnkowa. Według niego Dobrogost przyrzekł – skoro tylko tron się opróżni – ukoronować Ziemowita młodszego, który po zgonie ojca był już wtedy Ziemowitem IV, księciem płockim, sochaczewskim, rawskim, wiskim itd. Jego starszy brat, Janusz I, oprócz innych grodów odziedziczył Ciechanów, Wyszogród, Zakroczym i Warszawę.
Zaraz po śmierci arcybiskupa Suchywilka Ziemowit IV próbował nawet pochwycić Łowicz. Bartosz z Odolanowa był nie tyle głową, ile prawym ramieniem stronnictwa. Wszystko zdaje się bowiem wskazywać, że kierownictwo polityczne należało do samego księcia, któremu nie brakło potrzebnych zdolności.
Tymczasem wezwani przez Ludwika starostowie polscy stanęli w Zwolinie na Węgrzech. 25 lipca – na rozkaz monarchy – złożyli hołd Zygmuntowi Luksemburczykowi, narzeczonemu królewny Marii. Ludwik spieszył się bardzo. Niezwłocznie wyprawił Zygmunta do Polski, nakazując mu rozpoczęcie otwartej wojny z Bartoszem, a przede wszystkim zdobycie samego Odolanowa. Pragnął jeszcze za własnego życia wprowadzić przyszłego zięcia w rzeczywiste władanie państwem polskim.
Plan podziału spadku po Ludwiku był już wtedy ostatecznie ustalony. Węgry oraz całe południe monarchii przypaść miały Jadwidze oraz Wilhelmowi Habsburgowi. Ta para dzieci wzięła już nawet ślub kościelny w Hamburgu. Jego moc prawna zależała jednak od fizycznego dopełnienia małżeństwa, co ze względu na wiek oblubienicy mogło nastąpić nie wcześniej niż w końcu roku 1385 lub na początku następnego. Obyczaj o mocy prawa wymagał bowiem ukończonych lat dwunastu.
Polskę przeznaczył Ludwik Marii i Zygmuntowi, który był margrabią brandenburskim, synem cesarza (a przez matkę, Elżbietę pomorską, prawnukiem Kazimierza Wielkiego).
Taki plan podziału wyglądał bardzo logicznie: Węgry i Austria to jeden zwarty blok krajów, Polska i Brandenburgia – drugi. Teoretyczne uroki podobnego rozwiązania spraw powikłanych urzekły nawet niektórych naszych historyków. Ich zdaniem, połączona z Brandenburgią Polska musiałaby się zorientować w kierunku północno-zachodnim, ku morzu, Kołobrzegowi i Szczecinowi. Byłby to zatem faktyczny powrót na drogę wytyczoną przez Kazimierza Wielkiego, który zdecydowanie parł w tamtą stronę.
Jednakże logika formalna nie rządzi historią i dlatego rację mają chyba ci dziejopisarze, którzy utrzymują, że z chwilą wejścia Zygmunta na Wawel na oścież otwarłyby się w Polsce wrota dla niemczyzny. Niebezpieczeństwo podboju wewnętrznego, z tak niesłychanym trudem zażegnane przez Łokietka, zmartwychwstałoby zaraz.
Nie bierzmy pod uwagę tego, że Zygmunt – osobistość zresztą odrażająca – w przyszłości został cesarzem i uprawiał politykę Polsce jak najbardziej wrogą. Może byłoby inaczej, gdyby nie utracił widoków na naszą koronę. Nie zastanawiajmy się nad kwestią poczucia narodowego Luksemburgów, których samo nazwisko świadczy, skąd pochodzili. Pozostańmy przy stwierdzonych faktach.
Pierwszy dokument książęcy napisany po niemiecku otrzymał Wrocław w roku 1327. Wtedy też wykluczono język polski z rozpraw sądowych o długi. W tymże samym roku ostatni Piast wrocławski, Henryk VI, złożył hołd Janowi z Luksemburga jako królowi Czech. Czy wolno wszystko to uważać za przypadkową zbieżność? Za czasów syna i następcy Jana, cesarza Karola IV, który sam czuł po czesku, niemczyzna dalej wypierała łacinę z dokumentów monarszych dla Wrocławia. Germanizacja szła w trop za władzą Luksemburgów.
Bardzo wątpliwe, czy związek z Brandenburgią i panowanie Zygmunta ułatwiłyby polszczyźnie drogę powrotu na północny zachód. To raczej żywioł niemiecki znowu zobaczyłby na wschodzie niczym niezasłonięte zielone światło.
Wkroczywszy do Polski, popierany przez andegaweńskich stronników, zdobył Zygmunt na Bartoszu kilka grodów i obiegł Odolanów. Tutaj doszła go wieść o zgonie króla Ludwika, który zmarł w nocy z 10 na 11 września 1382 roku. Luksemburczyk spiesznie zaniechał oblężenia i ułożył się z Bartoszem co do wykupna grodu za pieniądze. Nie chciał stać przykuty do jednego miejsca, kiedy należało obejmować władzę nad królestwem.
Współczesny kronikarz zapisał: „po długiej chorobie na leprę umarł król Węgier, Ludwik”.
W pierwszym znaczeniu termin „lepra” odnosi się do trądu. W średniowieczu jednak nazywano tak również syfilis, a zwłaszcza jego następstwa. Powikłania, jakie powoduje ta choroba, przenosząca się również na potomstwo, są wszystkim znane. Jeśli zatem wiadomość podana przez kronikarza jest prawdziwa, a nie ma powodu do wątpienia o tym, tajemnicę nieszczęść trapiących ród Andegawenów węgierskich trzeba uznać za wyjaśnioną.
Wolno się domyślać, że Ludwik był dziedzicznie obciążony. Od roku 1332 powtarzają się wzmianki o przewlekłej, chronicznej chorobie jego ojca, Karola Roberta, który przez kilka ostatnich lat życia nie opuszczał komnat zamkowych. Tablica genealogiczna zdaje się wyraźnie wskazywać, od kiedy wczesne zgony i słabowitość zaczęły prześladować potomstwo Karola Roberta. Po roku 1317 jakby klątwa spadła na ród...
Królewna Jadwiga była obecna przy śmierci rodzica. Ludwik raz jeszcze potwierdził swą wolę, oddając jej Węgry, Marii zaś Polskę.
Poniechawszy Odolanowa, Zygmunt Luksemburczyk ruszył w objazd po Wielkopolsce. Trzykrotnie – w Poznaniu, Gnieźnie i Brześciu Kujawskim – odrzucił prośby szlachty o usunięcie znienawidzonego starosty, Domarata z Pierzchna, Grzymality. Za trzecim razem zagroził nawet karą przywódcom opozycji, po czym wybrał się na zjazd z wielkim mistrzem Krzyżaków, który świeżo objął rządy. Seria zgonów nie ominęła bowiem i państwa zakonnego. W 1382 roku umarł sławny Winrych von Kniprode. Następcą jego został Konrad Zoellner von Rottenstein.
Krzyżacy otrzymali wtedy jednocześnie aż dwie propozycje rozmów. O jednej już wspomniano. Drugą przysłał wielki książę Litwy Jagiełło. Mistrz postanowił pojechać na spotkanie z Zygmuntem, a do Litwinów wysłał wielkiego marszałka, który się zwał Konrad Wallenrod.
Wyobrażenie wizerunku Ludwika Węgierskiego z wizerunków królów polskich autorstwa Aleksandra Lessera
Bartosz z Odolanowa też nie próżnował. Zaraz po zakończeniu działań wojennych wybrał się na Mazowsze, złożył hołd Ziemowitowi IV jako monarsze i wezwał go do zajęcia tronu polskiego.
Obfity w wydarzenia rok 1382 dobiegał końca, lecz dopiero sam jego schyłek miał przynieść decyzje o znaczeniu wręcz ogromnym. 25 listopada rycerstwo wielkopolskie tłumnie ściągnęło na zjazd do Radomska. Po dwudniowych obradach spisano postanowienia na pergaminie, przy którym zawisło dwadzieścia dziewięć barwnych pieczęci woskowych. Staroświeckie, bo przed stuleciem przeszło dokonane, tłumaczenie Karola Szajnochy dobrze trafia w ton łacińskich wywodów dokumentu:
Zgadza się to z rozumem i kanonami świętymi, aby cokolwiek ku pożytkowi państwa dokonane i wyrzeczone zostanie, pisemnym także stwierdzono świadectwem: przeto my [następują imiona dostojników] jako też wszelka reszta szlachty, rycerstwa i cała społeczność Wielkopolski przyrzekamy [...] bronnym i szlachetnym mężom a panom i całej społeczności ziemi krakowskiej, sędomierskiej, sieradzkiej i łęczyckiej pod przysięgą, jawno i szczerze, jako chcemy dotrzymać wierności i posłuszeństwa córce śp. króla Ludwika, tej mianowicie, która nam jako prawa dziedziczka daną będzie do zamieszkania w królestwie, według dawniejszych układów i postanowień. Od których to praw i ustaw nigdy nie odstąpimy. A gdyby kto śmiał powstać przeciwko takowym, natenczas my wszyscy jednomyślnie i zgodnie przeciwko niemuż powstać obiecujemy i onego jako wiarołomcę i gwałciciela praw naszych chcemy wszystkimi gnębić siłami. A gdyby który z panów lub szlachty jako gorliwy miłośnik i obrońca naszych przywilejów i praw musiał toczyć wojnę z wiarołomcą takowym, wtedy my wszyscy przyrzekamy wzajemnie bronić i wspierać tegoż obrońcę naszych swobód. Wreszcie gdyby ktokolwiek z zagranicy poważył się w czasie bezkrólewia najeżdżać dobra kościelne lub pograniczne ziemie państwa naszego, obowiązujemy się wszyscy według naszych dostatków bronić ziem najechanych.
Znaczenie powziętych w Radomsku postanowień zasługuje na najpilniejszą uwagę, ale przedtem nieco wiadomości o ich doraźnych skutkach politycznych.
Wysłannicy Wielkopolski śpiesznie ruszyli do Wiślicy, gdzie 6 grudnia rozpoczął obrady walny zjazd Małopolan. Ciekawe, że zdążyli tam również przybyć dwaj biskupi węgierscy, delegaci królowej wdowy Elżbiety Bośniaczki, wcześnie widać uwiadomionej o tym, co zaszło w Radomsku. W razie potrzeby ludzie średniowiecza radzili sobie z przestrzenią i czasem sprawniej, niż zazwyczaj myślimy.
Stanął również w Wiślicy Zygmunt Luksemburczyk, którego kariera w Polsce, nagle rozpoczęta, jeszcze szybciej dobiegała kresu. Małopolanie zgodzili się bowiem z propozycjami Wielkopolan, uznając je za obowiązujące i dla siebie. Uczynili to tym chętniej, że posłowie Elżbiety Bośniaczki wcale nie przeszkadzali. Królowa dziękowała Polakom za wierność wobec jej córek i wzywała ich, by nikomu więcej nie składali żadnych przyrzeczeń. Mierzyło to wyraźnie w Zygmunta, który zaraz po zjeździe wiślickim opuścił Polskę.
W odróżnieniu od Polaków Węgrzy bezceremonialnie obeszli się z testamentem Ludwika. Natychmiast po jego zgonie, obalając wszelkie dawniejsze postanowienia, uznali za swą władczynię starszą z królewien, Marię, narzeczoną Luksemburczyka (a ta ich zgoda na Niemca miała bardzo poważnie oddziałać na losy państwa). Radomszczańskie i wiślickie uchwały, zapadłe już po tym fakcie, stwarzały więc zupełnie nową sytuację polityczną. Otwierały drogę do Polski przed młodszą z królewien, Jadwigą, gdyż tylko ona mogła na stałe u nas zamieszkać. A po drugie – zrywały związek Polski z Węgrami, uniemożliwiały bowiem utrzymanie obu koron przez Marię.
Ówczesna szlachta polska dowiodła nie lada mistrzostwa w trudnej sztuce zręcznego interpretowania umów. W Koszycach, jak pamiętamy, Polacy przyrzekli uznać posłusznie za panią tę z królewien, którą Ludwik, jego matka lub żona wyznaczą. Przyrzeczenia, a ściślej – jego litery, święcie dotrzymano, ograniczając się jedynie do uzupełniającego wniosku, którego logice trudno było coś zarzucić. Uznano po prostu, że wyznaczyć na królową Polski równa się: wysłać na stałe do Krakowa.
Po dwunastu latach zależności od obcej dynastii, nie depcząc prawa, w niczym nie naruszając traktatów, Polska odzyskiwała rzeczywistą samodzielność.
Rok 1382, któremu tyle miejsca poświęcają te wywody, był niezwykle ważny nie tylko ze względu na obfitość wydarzeń. Zanim upłynął, dokonało się potwierdzone faktami podsumowanie historycznego dorobku doby piastowskiej. Podsumowanie tym bardziej pełne wymowy, że zaszłe po upływie dwunastu lat, w czasie których nie stało się u nas zupełnie nic, co mogłoby wzmocnić więź państwową, podnieść na wyższy poziom obyczaje zarówno prywatne, jak i publiczne. Rządy andegaweńskie w Polsce to brak pewności, ciągłe przetargi, zawiści i spory, korupcja, zastój w dziedzinie polityki wewnętrznej i międzynarodowej. Jeśli w Radomsku i Wiślicy wykazano troskę o państwo i umiejętność zabierania się do rzeczy, powinniśmy w tym widzieć spadek po czasach piastowskich, bo Ludwikowe niczego dobrego nie mogły Polaków nauczyć.
Upłynęło zaledwie sześćdziesiąt kilka lat od chwili zjednoczenia królestwa przez Władysława Łokietka. W 1382 roku nie było już dynastii, która do tej jedności dążyła, wcale nie stroniąc od stosowania przemocy. Nie istniał już również system osobistych rządów monarszych w Polsce. Ta metoda – jak słusznie zauważył jeden z historyków niemieckich – bezpowrotnie załamała się za dni Ludwika Węgierskiego. I oto puszczona samopas, pod wielu względami skłócona szlachta szybko i zgodnie uchwala postanowienia, z których jasno wynika jej zdecydowana wola utrzymania jedności królestwa. Wielkopolanie obradują na własną rękę, ślą posłów do pozostałych panów braci, starannie i z osobna wymieniają Krakowian, Sandomierzan, Sieradzan, Łęczycan... Wbrew pozorom właśnie to dowodzi dużej trzeźwości i poczucia realizmu. Bo niechby kto spróbował wtedy zlekceważyć partykularyzmy dzielnicowe! Trwało średniowiecze, ojcowizna nadal znaczyła bardzo wiele. Niwelowanie odrębności, znoszenie święcie w całej Europie strzeżonych swobód terytorialnych wydawało się ludziom ówczesnym najokrutniejszą z tyranii. W roku 1382 szlachta całego kraju opowiedziała się za królestwem zjednoczonym, lecz wcale nie centralistycznym, za państwem bogato wewnętrznie zróżnicowanym, uznającym i autonomię, i samorząd, szanującym przyrodzone właściwości regionów. Bez szerokich rozważań dodajmy krótko, że te same zasady stanowiły europejską normę, przyczyniły się do wykształcenia świetnej kultury naszego kontynentu.
Ludzie, którzy potrafili tak się zachować w chwili trudnej, nie dziedziczyli tradycji niewoli. Piastowska szkoła polityczna musiała szanować wolność, skoro nauczyła z niej korzystać.
Nie było więc chyba przesady w twierdzeniu, wygłoszonym w poprzednim tomie dziejów Polski, że w czynach władców z naszej pierwszej dynastii odbijał się ówczesny charakter narodu. Przedstawianie i rozważanie owych czynów jest więc środkiem wiodącym do poznania prawdy o historii.
Epoka piastowska trwała około pięciuset lat, licząc okrągło. Jak się już również wspominało, najistotniejsza treść tych długich dziejów polegała na powolnym tworzeniu państwa i narodu polskiego. Początkowo Gniezno kształciło dla plemion lechickich nowe formy współżycia, rozszerzało je po kraju, niekiedy nawet narzucało. U schyłku XIV wieku okazało się czarno na białym, że owe wartości – kiedyś przyjmowane wcale nie bez oporu – żyły już w sercach i umysłach ludzkich, a więc stały się niezniszczalne. Taki był najgłębszy sens postanowień spisanych w Radomsku na pergaminie i zatwierdzonych w Wiślicy. Naród polski pragnący mieć własne państwo istniał już jako okrzepły, zupełnie rzeczywisty czynnik historyczny.
Powszechna zgoda na wnioski, gwarantujące samodzielność państwową, wcale nie oznaczała jednomyślności w innych sprawach. Schyłek roku 1382 zapowiadać mógł w Polsce wiele rzeczy, z wyjątkiem sielanki. W Wielkopolsce zaczynała się wojna domowa Grzymalitów z Nałęczami. Starosta Domarat z Pierzchna, będący przywódcą pierwszych, trwał w wierności dla Zygmunta Luksemburczyka i sięgał po brandenburską pomoc.
Otwarcie przed Jadwigą drogi do tronu polskiego z jednej strony przerywało dynastyczny związek kraju z Węgrami, z drugiej zaś stawiało na porządku dziennym kwestię nadzwyczajnie ważną. Królewna była kilkuletnim dzieckiem i – biorąc rzecz formalnie – mężatką. Polacy mieli zatem przed sobą wyjątkową wręcz obfitość dróg do wyboru. Mogli zgodzić się na Wilhelma Habsburga i wpuścić go na Wawel wraz z Jadwigą. Lecz mogli również postarać się o unicestwienie tego teoretycznego dotychczas stadła i poszukać innego kandydata na... księcia-małżonka lub rzeczywistego monarchę.
19 grudnia 1382 roku Bartosz z Odolanowa, wsparty posiłkami Ziemowita IV, wkroczył z Mazowsza do Wielkopolski i o mały włos nie zajął Kalisza. Twierdza padłaby zaskoczona, gdyby nie piekarz zamkowy, który idąc przed świtem do pracy, zauważył, że ktoś od zewnątrz cichaczem wypiłowuje dziurę w bramie. Podkradł się więc, palnął siekierą, zagiął ostrze i narobił alarmu.
Rozczarowanie, które spotkało zamachowców, nie miało znaczenia. Faktem o wielkiej wadze było czynne wystąpienie stronników Ziemowita. Zgłaszał się pierwszy męski kandydat na opróżniony tron. Jako rodowity Piast, przedstawiciel odwiecznych tradycji i samej ciągłości dziejów, miał licznych, nawet bardzo licznych zwolenników w Wielkopolsce, gnieździe naszej państwowości. Jego adherenci szli ramię w ramię z Nałęczami przeciwko Grzymalitom. Za to Małopolska zapatrywała się na Ziemowita koso, jeśli nie wrogo.
Nie ma zgody pomiędzy historykami co do pewnego wydarzenia, które przytrafiło się jesienią 1382 roku. Ziemowit IV zatrzymał wtedy na swoim terytorium i nie puścił dalej kupców litewskich, zdążających do Polski. Nie jest pewne, czy rzeczywiście byli to tylko kupcy. A może pod pozorem podróży handlowej chcieli spełnić misję polityczną? Tego nie wiemy. Pewne za to, że w listopadzie lub w początkach grudnia tegoż 1382 roku dziedziny mazowieckie bezpiecznie przebył książę litewski Witold, który w niewieścim przebraniu uciekł z więzienia w Krewie i zmierzał do Krzyżaków szukać u nich poparcia przeciwko stryjecznemu bratu. A może miała rację profesor Ewa Maleczyńska, kiedy twierdziła, że Ziemowit IV już wtedy orientował się, kto jest jego głównym współzawodnikiem do ręki Jadwigi oraz korony polskiej, i pomagając Witoldowi, świadomie szkodził Jagielle?
SPIS ILUSTRACJI
s. 10
Herb Ludwika Węgierskiego według Herbarza Geldrii z XIV w. – domena publiczna.
s. 27
Wyobrażenie wizerunku Ludwika Węgierskiego z wizerunków królów polskich autorstwa Aleksandra Lessera – domena publiczna.