Rzeczpospolita Obojga Narodów. Dzieje agonii - Paweł Jasienica - ebook

Rzeczpospolita Obojga Narodów. Dzieje agonii ebook

Paweł Jasienica

5,0

Opis

No i staje się nieuchronne… Gnuśni Wettynowie i gnuśny naród, skłócona, skorumpowana magnateria, sprzedajna szlachta – to tak się dzieje w Rzplitej. A jednak światełko nadziei nie gaśnie. Pięknie rozkwita Oświecenie za ostatniego króla, zachwyca bogactwem i jasnością myśli. Naród bierze się do porządków… tylko dlaczego tak późno, za późno… Krzątanina wokół spraw publicznych – edukacji, wojska, budżetu, praw mieszczan i chłopów – napotykają marsowe oblicza Wielkiej Katarzyny i Fryderyka. Ostatnim wysiłkiem przyjmie Rzeczpospolita swoją Konstytucję – ale na bardzo krótko, na rok! Zerwie się jeszcze do boju wraz z Kościuszką, ale już nie da rady. I powoli będzie zmierzać ku wymazaniu z mapy Europy…

 

Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy polskiej historii, popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów i przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

 

Naprawdę znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 646

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zdolni do wszyst­kiego

.

W czerwcu 1696 roku opu­sto­szała więc jedna z re­zy­den­cji po­ło­żo­nych po po­łu­dnio­wej stro­nie sto­licy. Utra­ciła go­spo­da­rza sie­dziba kró­lew­ska, Wi­la­nów. Wła­ści­ciel dru­giej, ma­gnac­kiej, po­zo­stał w swej „pa­ster­skiej chatce nad źró­dłami”. Sta­ni­sła­wow­ski Pa­łac na Wy­spie ogar­nął póź­niej, wchło­nął ową szcze­gól­nego typu pu­stel­nię, ale i dziś jesz­cze można w jego wnę­trzu obej­rzeć to, co oca­lało z „Ła­zienki” Sta­ni­sława He­ra­kliu­sza Lu­bo­mir­skiego.

Mar­sza­łek wielki ko­ronny ka­zał przy­ozdo­bić wy­ło­żone ho­len­der­skimi ka­flami ściany po­do­bi­znami po­etów, fi­lo­zo­fów i in­nych zna­ko­mi­tych mę­dr­ców, na fron­to­nach ko­min­ków umie­ścił mapy Ziemi, na stro­pach plany nieba gwiaź­dzi­stego.

Był ko­ne­se­rem Eu­ropy i jej ję­zy­ków, oso­bi­stym, mocno ho­no­ro­wa­nym zna­jo­mym pa­pieża, ce­sa­rza, kró­lów Hisz­pa­nii i Fran­cji, my­śli­cie­lem i pi­sa­rzem. Skła­dał wier­sze nie bez po­wo­dze­nia, pró­bo­wał pa­ra­fra­zo­wać tek­sty bi­blijne, two­rzył mo­ra­li­tety, dra­maty, tu­dzież po­krewne po­wie­ściom dia­logi. Za­brał się wresz­cie do kunsz­tow­nej w for­mie pu­bli­cy­styki po­li­tycz­nej i w jej wła­śnie za­kre­sie od­niósł suk­ces, o ja­kim ma­rzyć tylko może nie­je­den za­wo­dowy li­te­rat. W ciągu lat kil­ku­dzie­się­ciu trwała pa­mięć! Pięt­na­ście wy­dań ła­ciń­skiego ory­gi­nału, pięć prze­kładu pol­skiego, tłu­ma­cze­nie nie­miec­kie.

Rzecz na­zy­wała się De va­ni­tate con­si­lio­rum (0 sku­tecz­no­ści rad). Au­tor, który w po­przed­nim swym utwo­rze nie­mi­ło­sier­nie wy­szy­dził szla­chec­kich de­ma­go­gów sej­mo­wych, tym ra­zem ka­zał dys­ku­to­wać trzem per­so­nom: Cheł­pli­wo­ści, Złu­dzie i Praw­dzie. Ra­cję ma oczy­wi­ście ta ostat­nia. Sens jej po­uczeń po­lega na stwier­dza­niu bez­na­dziej­no­ści wszel­kiej re­formy. Nie warto ni­czego ru­szać, każda od­miana musi się ob­ró­cić na złe... Nie­do­bry jest skarb pu­sty, ale na­peł­niony roz­mnoży i przy­wabi zło­dziei. Prze­stań – o Złudo! – za­ka­zy­wać wy­stęp­ków, bo tylko za­chę­casz lu­dzi do nich: „Krót­szego na­uczę cię spo­sobu. Każ, czego pra­gniesz, aby się strze­gli; za­bra­niaj tego, co chcesz, aby czy­nili” – mówi Prawda.

De va­ni­tate con­si­lio­rum uka­zało się dru­kiem w roku 1699. Scep­tyczny, pe­łen po­gardy dla nędz tego świata au­tor snuł więc swe gorz­kie roz­wa­ża­nia wtedy, gdy wkrótce po zgo­nie Jana III wy­sto­so­wał do zgro­ma­dzo­nej w War­sza­wie szlachty ma­zo­wiec­kiej orę­dzie po­li­tyczne. Za­wie­rało ono ostry, bez­względny atak na ro­dzinę So­bie­skich, po­dej­rzaną o chęć usa­do­wie­nia się na tro­nie w cha­rak­te­rze dy­na­stii na­ro­do­wej. Świa­tły wróg sa­mej idei re­for­mo­wa­nia za­le­cał więc ciem­nemu po­gło­wiu od­mianę bar­dzo ra­dy­kalną. Ni­gdy od dni Pia­stów szlachta Pol­ski i Li­twy, złą­czo­nych w końcu w Rzecz­po­spo­litą, nie po­mi­nęła sy­nów ani na­wet có­rek zmar­łego mo­nar­chy. Ma­zow­sza­nie z dawna na­wy­kli byli kle­pać pa­cierz za pa­nią matką. Prze­ma­wiał do nich te­raz mar­sza­łek wielki ko­ronny.

Współ­cze­sna re­kon­struk­cja herbu Wet­ty­nów jako kró­lów Pol­ski.

Sta­ni­sław He­ra­kliusz Lu­bo­mir­ski oraz brat jego, Hie­ro­nim, byli po­są­dzani o ją­trze­nie nie­za­pła­co­nego żoł­nier­stwa, które pod przy­wódz­twem Bo­gu­sława Ba­ra­now­skiego za­wią­zało w Sam­bo­rze kon­fe­de­ra­cję, nie­mi­ło­sier­nie łu­piło i ob­dzie­rało kraj. Pod­czas bez­kró­le­wia! Pi­sarz-ary­sto­krata nie prze­ja­wiał za­tem w prak­tyce tej par­na­sow­skiej wy­nio­sło­ści, jaką tchną jego dy­ser­ta­cje. (Sa­mej go­tówki zo­sta­wił po so­bie kro­cie ty­sięcy). Scep­ty­cyzm Lu­bo­mir­skiego to cał­kiem traf­nie wy­czuty pro­gram po­li­tyczny przed­sta­wi­ciela war­stwy na­sy­co­nej, lecz by­naj­mniej nie prze­sy­co­nej przy­wi­le­jem. Wszelka re­forma pań­stwowa gro­ziła na­ru­sze­niem bło­go­stanu. Mar­twota, za­stój i roz­kład po­li­tyczny wcale nie prze­szka­dzały za­bie­gom o ka­riery i do­bra oso­bi­ste.

Pięć dni po zgo­nie kró­lew­skim uro­czy­ście wje­chał do sto­licy pry­mas, in­ter­rex. Był nim kar­dy­nał Mi­chał Ra­dzie­jow­ski, syn złej pa­mięci Hie­ro­nima, czło­wiek ob­rotny, am­bitny i uta­len­to­wany. Do­bry mówca, to i owo na­wet wy­dru­ko­wał. Dzia­łać po­tra­fił. „Z pry­ma­sem wszę­dzie można na prze­bój, byle tylko ude­rzyć pie­niędzmi” – pi­sał o nim am­ba­sa­dor fran­cu­ski, ksiądz Mel­chior de Po­li­gnac. Ja­kub So­bie­ski dał Ra­dzie­jow­skiemu skrypt na pięć­dzie­siąt ty­sięcy zło­tych, lecz pa­ry­ski du­chowny prze­li­cy­to­wał kró­le­wi­cza, pod­bił cenę o dzie­sięć ty­sięcy. Opo­wia­dano w Pol­sce, że przy oka­zji per­trak­ta­cji spad­ko­wych i po­rząd­ko­wa­nia skarbca in­ter­rex się­gnął do ko­lek­cji pier­ścieni po­zo­sta­wio­nych przez nie­bosz­czyka Jana. Wiele też roz­pra­wiano o „pani kar­dy­na­ło­wej”, czyli o wo­je­wo­dzi­nie łę­czyc­kiej, Kon­stan­cji z Nisz­czyc­kich To­wiań­skiej. Star­szy od niej znacz­nie mał­żo­nek nie tylko nie prze­szka­dzał, ale wraz z po­ło­wicą i sy­nem sta­no­wił nie­od­łączny or­szak pry­ma­sow­ski, jedną wię­cej ważką po­zy­cję w Rze­czy­po­spo­li­tej. Kto tylko – swój czy obcy – chciał coś w niej osią­gnąć, ten nie mógł po­mi­nąć fa­mi­lii To­wiań­skich w swych pla­nach po­li­tycz­nych i ra­chun­kach fi­nan­so­wych.

Na­za­jutrz po przy­by­ciu do War­szawy pry­mas wło­żył na skro­nie zmar­łego mo­nar­chy ko­ronę. Aż do­tych­czas wdowa nie chciała jej wy­dać ze skarbca, by nie po­chwy­cił cza­sem klej­notu znie­na­wi­dzony pier­wo­rodny.

Za­żarty spór ro­dzinny o spa­dek za­czął się na­tych­miast po zgo­nie Jana III, to­czył się w War­sza­wie i w Żół­kwi, trwał do sejmu kon­wo­ka­cyj­nego, bez­na­dziej­nie ruj­nu­jąc po­wagę i za­prze­pasz­cza­jąc wi­doki dy­na­stii, za­gro­żo­nej przez so­li­darną nie­chęć ma­gnacką. Lwią część schedy za­gar­nęła Ma­ry­sieńka. Po­ską­piła jed­nak pie­nię­dzy na po­pie­ra­nie kan­dy­da­tury Ja­kuba, któ­remu oby­dwaj bra­cia – Alek­san­der i Kon­stanty – ustą­pili pierw­szeń­stwa, wy­jeż­dża­jąc po pro­stu z kraju.

Ma­ry­sieńka nie zmie­niła się, po­zo­stała wierna so­bie. Kiedy przed laty owdo­wiała po raz pierw­szy, nie ra­czyła na­wet od­wie­dzić ciała nie­bosz­czyka-męża, wo­je­wody Za­moy­skiego. Za­nadto się kwa­piła znowu do oł­ta­rza. Taki „pro­ce­der” zgor­szył sa­mego Bo­gu­sława Ra­dzi­wiłła, ucho­dzą­cego u nas za skoń­czo­nego cy­nika. „Bo tak za­cny czło­wiek, który ją z nę­dzy wziął i pa­nią uczy­nił, go­dzien był tro­chę łez i po­ża­ło­wa­nia” – pi­sał książę do na­rze­czo­nej.

3 paź­dzier­nika 1683 roku, od­po­wia­da­jąc z Kra­kowa na słynne li­sty wie­deń­skie Jana III, kró­lowa nie­chcący wy­sta­wiła so­bie wy­mowne świa­dec­two. Szcze­gól­nie wiele miej­sca zaj­mują w jej epi­stole bia­da­nia nad po­stęp­kami do­wódcy dra­go­nii, nie­ja­kiego Ga­łec­kiego, który po­dobno przy­własz­czył so­bie za dużo łupu. I w post­sc­trip­tum prak­tyczna rada dla upo­jo­nego try­um­fem męża: „Trzeba po­ku­po­wać u żoł­nie­rzy co się da z dro­bia­zgów za naj­niż­szą cenę”.

Wszystko dla dzieci, dla tych „chłop­ców bez kró­lew­skich ty­tu­łów!” – gło­siła za­po­bie­gliwa pani. Dzieje bez­kró­le­wia prze­czą jed­nak tej ma­cie­rzyń­skiej tro­sce. Opi­nia kraju oskar­żała Ma­ry­sieńkę o skrajny ego­izm. Sej­miki za­żą­dały jej wy­jazdu z War­szawy, sejm kon­wo­ka­cyjny roz­żarły w tej spra­wie tak straszne kłót­nie, że bi­skup po­znań­ski wkro­czył do izby z kro­pi­dłem, by wodą świę­coną po­miar­ko­wać pa­nów po­słów. Cel po­nie­kąd osią­gnął, wzbu­dza­jąc po­wszechną we­so­łość.

Kró­lowa zgo­dziła się wresz­cie ustą­pić ze sto­licy. Osia­dła na Bie­la­nach. W ostat­niej chwili, ku­piw­szy za sześć­set zło­tych po­sła czer­ni­how­skiego, Łu­ka­sza Ho­ro­dyń­skiego, pró­bo­wała ze­rwać ob­rady. Po­mimo to uchwały za­pa­dły. Elek­cję wy­zna­czono na czer­wiec 1697 roku, wy­klu­cza­jąc z tronu „Pia­sta”.

Króla za­bra­kło, żyła za to ener­giczna, wście­kle am­bitna i za­sobna w środki ma­cierz rodu, Fran­cuzka z krwi i ko­ści. Oko­licz­no­ści te zda­wały się za­po­wia­dać suk­ces jed­nemu z mło­dych So­bie­skich i po­li­tyce fran­cu­skiej, a to tym bar­dziej że Lu­dwik XIV po­sta­no­wił po­cząt­kowo po­pie­rać kró­le­wi­czów Alek­san­dra lub Kon­stan­tego. Nie urze­czy­wist­niła się żadna z tych moż­li­wo­ści. W znacz­nej mie­rze i dla­tego także, że Ma­ry­sieńka od sa­mego po­czątku, jak tylko mo­gła, tak krzy­żo­wała po­li­tykę am­ba­sa­dora Fran­cji. Póź­niej, w chwili naj­bar­dziej de­cy­du­ją­cej, osiadł­szy w Gdań­sku, przej­mo­wała nad­cho­dzącą z Pa­ryża pocztę dy­plo­ma­tyczną, za­trzy­my­wała same li­sty, od­sy­ła­jąc ro­da­kowi do War­szawy pu­ste ko­perty.

Opi­nia szla­checka miała ra­cję. Wdowa po bo­ha­te­rze pra­gnęła jed­nej z dwóch rze­czy: wy­dać się za mąż po raz trzeci i po­zo­stać na tro­nie lub wy­je­chać z Rze­czy­po­spo­li­tej, wy­wo­żąc skarby i pie­nią­dze. Ten drugi cel osią­gnęła.

Dzia­ła­nia ro­dzo­nej matki oraz sa­bo­taż ma­gnacki ze­pchnęły na bok Ja­kuba So­bie­skiego. Na­ro­dowa dy­na­stia nie utrwa­liła się w Rze­czy­po­spo­li­tej. Mały i szary czło­wie­czek nie wy­my­śliłby pro­chu ani nie od­mie­niłby sto­sun­ków. Jed­nakże nie spro­wo­ko­wałby za­pewne pań­stwa do skoku w prze­paść.

Kiedy na­resz­cie do­szło do gło­so­wa­nia, wo­je­wódz­two kra­kow­skie – zgod­nie z tra­dy­cją naj­pierw za­py­tane o zda­nie – krzyk­nęło chó­rem: „Niech żyje Ja­kub!”. Wi­docz­nie wśród zwy­kłej szlachty sporo wciąż było lu­dzi jed­no­myśl­nych z Ja­nem Chry­zo­sto­mem Pa­skiem, który mo­dlił się ongi, by ko­rona nie scho­dziła z głów po­tom­ków Jana III. Ale uparte mia­no­wa­nie ów­cze­snej Rze­czy­po­spo­li­tej pań­stwem „szla­chec­kim” to czyn­ność co naj­mniej dziwna.

Wła­śnie pod­czas owego bez­kró­le­wia za­czy­nał wy­pły­wać na szer­sze wody Krzysz­tof Sta­ni­sław na Ba­ksztach i Żyr­mu­nach Kież­gajłło Za­wi­sza, w przy­szło­ści wo­je­woda, na ra­zie sta­ro­sta miń­ski do­piero. Do ma­gna­tów za­li­czyć go można było, od biedy je­dy­nie, dzięki żo­nie – Te­re­sie na Ło­hoj­sku Tysz­kie­wi­czo­wej, którą wy­dała na świat córka sa­mego Pawła Sa­piehy. Pięć lat póź­niej sta­ro­sta Krzysz­tof wsła­wił się uczyn­kiem dość zna­mien­nym. Przy­rod­nia sio­stra jego po­ło­wicy, po­cho­waw­szy ko­lejno dwóch mał­żon­ków – Chod­kie­wi­cza i Paca – zhań­biła imię wła­sne i wszyst­kich krew­nych, od­da­jąc rękę ofi­cja­li­ście, szlach­ci­cowi na­zwi­skiem Ka­cza­now­ski. Za­wi­sza uznał to za grzech równy so­do­mii. Po roz­ma­itych wza­jem­nych za­jaz­dach i na­pa­ściach, w święto Trzech Króli 1702 roku roz­pę­dził na cztery wia­try dru­żynę szwa­gra („Bóg, spra­wie­dliwy mści­ciel ho­noru mego, dał mi go ata­ko­wać...”), jego zaś sa­mego za­gnał w pod­zie­mia ko­ścioła w Zo­łudku, na­za­jutrz wy­do­był stam­tąd, osą­dził, ska­zał na śmierć i ka­zał ściąć. Wy­ba­czył mu przed­tem wszyst­kie winy i po­zwo­lił przy­jąć sa­kra­menty. „Taki ko­niec że­nią­cym się nie­rów­nie i spie­ra­ją­cym się z do­stoj­niej­szymi” – na­pi­sał w pa­mięt­niku. Wła­dze du­chowne za­mknęły na czas pe­wien spro­fa­no­wany ko­ściół, świec­kie nie uczy­niły nic.

Oto Rzecz­po­spo­lita „szla­checka”.

Co prawda, Za­wi­sza był oby­wa­te­lem i do­stoj­ni­kiem Li­twy, gdzie wła­ści­wo­ści ustroju nie­mal zu­peł­nie po­zbyły się za­słon i gdzie wsku­tek tego uci­śniona szlachta za­czy­nała się zdo­by­wać na od­ru­chy roz­pacz­liwe, lecz bez­ro­zumne. Trwało jej wrze­nie aż do końca, roz­myśl­nie pod­sy­cane przez Jana III. Te­raz za­bra­kło jed­nak przy­wódcy świa­do­mego celu po­li­tycz­nego, a kró­lowa Ma­ry­sieńka dla tak­tycz­nej roz­grywki z wro­gimi jej oso­bi­ście Sa­pie­hami szep­nęła słowa za­chęty i syp­nęła pie­niędzmi.

17 paź­dzier­nika 1696 roku cho­rąży li­tew­ski Hre­hory Ogiń­ski za­wią­zał w Wiel­kim Księ­stwie kon­fe­de­ra­cję an­ty­sa­pie­żyń­ską. Na­tych­miast spo­tkał go do­tkliwy za­wód, bo Bo­gu­sław Ba­ra­now­ski, wódz do­bi­ja­ją­cych się żołdu skon­fe­de­ro­wa­nych wojsk ko­ron­nych, od­mó­wił wszel­kiej po­mocy. Już w li­sto­pa­dzie het­man Sa­pieha obiegł prze­ciw­ni­ków w Brze­ściu i wkrótce zmu­sił ich do ka­pi­tu­la­cji. Pierw­szy akt wojny do­mo­wej na Li­twie wy­padł blado, tra­gicz­nie wy­glą­dać miały do­piero na­stępne.

Na ra­zie grubo zy­ski­wał Pa­ryż. Am­ba­sa­dor Lu­dwika XIV gor­li­wie po­śred­ni­czył, wpły­nął też na treść układu, gło­szą­cego mię­dzy in­nymi wa­run­kami ugodę Sa­pie­hów z Ogiń­skimi oraz z wpły­wową ro­dziną Kry­spin von Kir­szensz­te­inów, z któ­rych je­den był wtedy bi­sku­pem żmudz­kim. Wszyst­kie te fa­mi­lie zgo­dziły się so­li­dar­nie po­pie­rać kan­dy­data fran­cu­skiego.

Spo­kój jak gdyby po­wra­cał. Za­nim nad­szedł ter­min elek­cji, Bo­gu­sław Ba­ra­now­ski ukląkł w ka­te­drze lwow­skiej przed het­ma­nem Ja­bło­now­skim, co przy­pie­czę­to­wało fakt roz­wią­za­nia kon­fe­de­ra­cji woj­ska ko­ron­nego.

Nie ma tedy dla Fran­cji in­nej rady, jak zjed­nać so­bie na pół­nocy sprzy­mie­rzone mo­car­stwo, które by po­tęgę dworu au­striac­kiego na wo­dzy trzy­mało (...) Jest więc sprawą nie­sły­cha­nej wagi po­zy­skać so­bie Rzecz­po­spo­litą

– pi­sał Lu­dwik XIV do re­zy­du­ją­cego w War­sza­wie księ­dza de Po­li­gnac.

Elek­cja ów­cze­sna – war­chol­ska jak ni­gdy jesz­cze, sprze­dajna, łaj­dacka, a o przy­szłych lo­sach Rze­czy­po­spo­li­tej roz­strzy­ga­jąca bez­a­pe­la­cyj­nie – elek­cja ta była frag­men­tem sze­ro­kiej gry eu­ro­pej­skiej. Od wie­ków skłó­cone „domy” Fran­cji i Au­strii wy­ry­wały so­bie z rąk po­zy­cję nad­wi­ślań­ską, która znaj­do­wała się wpraw­dzie w sta­nie po­ża­ło­wa­nia god­nym, lecz mo­gła być prze­two­rzona w silny ba­stion, miała po temu dane ma­te­rialne.

Na wscho­dzie car Piotr nie tyle po­mru­ki­wał groź­nie, ile wprost wy­po­wia­dał się prze­ciwko kan­dy­da­towi fran­cu­skiemu, z góry słusz­nie po­dej­rza­nemu o skłon­ność do za­war­cia po­koju z Tur­cją, za­gra­żał ma­jęt­no­ściom ma­gna­tów li­tew­skich.

U schyłku XVII wieku Fran­cja była już, nie­stety, czymś zu­peł­nie in­nym niż przed dwu­dzie­stu kilku laty, w dniach wy­boru Jana III. Cią­głe wojny, nie­bo­tyczne am­bi­cje Króla Słońce zu­żyły siły i za­soby naj­po­tęż­niej­szego pań­stwa na kon­ty­nen­cie. Lu­dwik XIV szy­ko­wał się do za­gar­nię­cia spadku po wy­ga­sa­ją­cych Habs­bur­gach hisz­pań­skich, lecz na wschod­nich fron­tach rej­te­ro­wał. Zwra­cał za­gar­nięte zie­mie, go­dził się na kom­pro­misy i układy z nie­na­wist­nymi so­bie ludźmi i za­sa­dami. Wła­śnie w roku 1696 za­czy­nał za­biegi o po­kój nad Re­nem. Po­świę­cony tym dzie­jom roz­dział naj­śwież­szej książki Fi­lipa Er­lan­gera nosi ty­tuł bar­dzo zna­mienny: Les adieux a la glo­ire. Po­wo­dzeń mi­li­tar­nych wpraw­dzie nie bra­kło, nie­długo przed­tem nie udała się An­gli­kom próba de­santu w por­cie Brest, lecz zdolni wo­dzo­wie nie byli po pro­stu w sta­nie wy­zy­skać Lu­dwi­kowi wła­snych zwy­cięstw. Oka­zało się, że skarb fran­cu­ski także ma dno. Ob­cią­żony po­nad wszelką miarę chłop cier­piał już nie nę­dzę, lecz głód.

Tym­cza­sem li­sty, nad­sy­łane z War­szawy przez księ­dza Mel­chiora de Po­li­gnac, roz­brzmie­wają mo­no­tonną me­lo­dią: pie­nię­dzy, pie­nię­dzy i jesz­cze raz pie­nię­dzy.

Wier­szyk, skom­po­no­wany u nas nieco póź­niej, gło­sił, że szlach­cic kra­jowy:

To sprze­dajna du­sza.

Na­brał od kró­le­wi­czów, na­brał od Kon­tego,

Na­brał Po­lak od Sa­sów i Szweda czwar­tego,

A prze­cie nie wi­dzimy, żeby co przy­było.

Znać, że się w wór dziu­rawy to wszystko wło­żyło.

Bez­i­mienny au­tor uległ po­ku­sie for­ma­li­zo­wa­nia. Na­pi­sał: „szlach­cic”, i spo­czął na lau­rach. Uczony Ka­zi­mierz Ja­ro­chow­ski spro­sto­wał mętne mnie­ma­nia, spre­cy­zo­wał po­ję­cia. Stwier­dził, że pod­czas ukła­dów z zie­miań­stwem po­mor­skim Po­li­gnac obie­cał pie­nią­dze na ob­le­ga­nie Ka­mieńca Po­dol­skiego, na spła­ce­nie za­le­gło­ści żoł­nier­skich, na wy­kupno Lę­borka i By­towa, i tak da­lej. „Pa­no­wie – kon­klu­do­wał Ja­ro­chow­ski – biorą pie­nią­dze na za­py­cha­nie wła­snych kie­szeni, szlachta na po­kry­cie pu­blicz­nego nie­do­statku”.

Po­li­gnac żą­dał od swego króla liw­rów i ta­la­rów, a nie mo­gąc się ich do­cze­kać, po­ży­czał złote od pol­skich ma­gna­tów. Po­trze­bo­wał na­tych­miast środ­ków na wstępne in­we­sty­cje prze­kup­cze. Już w li­sto­pa­dzie 1696 roku był ra­czej pe­wien suk­cesu. Stron­nic­two fran­cu­skie przed­sta­wiało się wręcz im­po­nu­jąco. W Ko­ro­nie przy­ozda­biało je na­zwi­sko pry­masa Ra­dzie­jow­skiego, na Li­twie het­mana Sa­piehy.

Młodsi So­bie­scy nie zdra­dzali am­bi­cji po­li­tycz­nych. Ba­wili w Pa­ryżu in­co­gnito, lecz po­mimo to Lu­dwik XIV ob­da­rzył ich za­szczy­tem przy­słu­gu­ją­cym wy­łącz­nie oso­bom bar­dzo wy­soko po­sta­wio­nym. Kró­le­wi­cze uzy­skali prawo pu­blicz­nego uca­ło­wa­nia księż­nych bur­gundz­kiej oraz or­le­ań­skiej.

Fran­cu­skim kan­dy­da­tem do tronu pol­skiego zo­stał osta­tecz­nie trzy­dzie­sto­sze­ścio­letni bra­ta­nek Kon­de­usza Wiel­kiego, Fran­ci­szek Lu­dwik de Bo­ur­bon, książę Conti. Był on czymś znacz­nie wyż­szym od naj­wyż­szego ary­sto­kraty, bo księ­ciem krwi, człon­kiem dy­na­stii. A po­nadto on je­den w swym po­ko­le­niu nie był ska­żony po­kre­wień­stwem z ro­bią­cymi za­wrotne ka­riery ba­star­dami kró­lew­skimi. Pa­ryż za­mie­rzał nas ob­da­rzyć nie lada jaką per­soną, która miała to nie­by­wałe szczę­ście ży­ciowe, że stała się te­ma­tem jed­nej z naj­lep­szych cha­rak­te­ry­styk, wy­szłych spod pióra Sa­int-Si­mona.

Książę Conti wy­gląd miał cza­ru­jący. Na­wet braki fi­zyczne i du­chowe do­da­wały mu jesz­cze wdzięku. Ra­miona zbyt wy­so­kie, głowa lekko po­chy­lona na jedną stronę, śmiech, który u kogo in­nego po­rów­nano by do ryku osła; poza tym był nie­sły­cha­nie roz­tar­gniony. Nad­ska­ku­jący wo­bec wszyst­kich ko­biet, za­ko­chany w nie­jed­nej, do­brze trak­to­wany przez wiele, był poza tym przy­milny wo­bec wszyst­kich męż­czyzn. Jego am­bi­cją było po­do­bać się szew­cowi, słu­żą­cemu, tra­ga­rzowi lek­tyki, za­równo jak mi­ni­strowi [...] Był też sta­łym ulu­bień­cem to­wa­rzy­stwa, dworu, woj­ska, bo­żysz­czem ludu i żoł­nie­rzy, bo­ha­te­rem dla ofi­ce­rów, na­dzieją wszyst­kiego, co naj­wy­bit­niej­sze, ulu­bień­cem par­la­mentu, przy­ja­cie­lem z wy­boru uczo­nych, a czę­sto na­wet po­dzi­wem Sor­bony, praw­ni­ków, astro­no­mów i naj­po­waż­niej­szych ma­te­ma­ty­ków...

I ser­decz­nym dru­hem gar­ba­tego mar­szałka de Lu­xem­burg, „ojca i pro­tek­tora złego pro­wa­dze­nia się i roz­pu­sty, ja­kiej mimo po­de­szłego wieku cią­gle się od­da­wał”.

Je­den tylko Lu­dwik XIV zde­cy­do­wa­nie go nie lu­bił i ni­gdy nie ob­da­rzył żadną funk­cją pań­stwową. Nie­chęci mo­nar­szej nie wy­ja­śni chyba sama tylko za­zdrość. W 1685 roku książę Conti, nie mo­gąc już dłu­żej znieść nu­dów pa­ry­skich, dla roz­rywki przy­łą­czył się do woj­ska ce­sar­skiego i wo­jo­wał prze­ciwko Tur­kom, sprzy­mie­rzeń­com Fran­cji. Do­pu­ścił się więc czynu, o któ­rym ob­szer­nie dzi­siaj roz­pra­wiają bar­dzo straszne pa­ra­grafy ko­dek­sów kar­nych: kto pod­czas trwa­nia wojny, nie bę­dąc człon­kiem nie­przy­ja­ciel­skich sił zbroj­nych, działa prze­ciwko pań­stwu albo so­jusz­ni­kom... tego wy­na­gro­dzić na­leży wię­zie­niem nie ni­żej lat dzie­się­ciu, do­ży­wo­ciem lub wy­ro­kiem śmierci. Księ­cia Conti do­tknęła tylko nie­ła­ska kró­lew­ska.

W na­szym pi­sar­stwie hi­sto­rycz­nym od dawna za­ko­rze­nił się na­wyk uwa­ża­nia każ­dej kan­dy­da­tury fran­cu­skiej za au­to­ma­tycz­nie zba­wienną. Głosi się, że Fran­cuz na tro­nie to re­forma po­li­tyczna, wzmoc­nie­nie wła­dzy mo­nar­szej, ty­powy dla ów­cze­snej Eu­ropy ab­so­lu­tyzm. Ależ nad­se­kwań­ski po­rzą­dek pań­stwowy stwo­rzony zo­stał nie przez ary­sto­kra­cję czy ksią­żąt krwi, lecz prze­ciwko nim! Skąd bie­rze się ślepa wiara, że pol­sko-li­tew­ską chatę wzmoc­ni­liby lu­dzie za­pra­wieni w pod­ko­py­wa­niu wła­snego, fran­cu­skiego pa­łacu?

Zdaje się, że książę Conti miał ta­lent przede wszyst­kim do zy­ski­wa­nia po­pu­lar­no­ści wśród ro­da­ków, lu­dzi tego sa­mego ję­zyka i oby­czaju. Lu­dwik XIV go­rąco pra­gnął po­zbyć się z Pa­ryża nie­cier­pia­nego ku­zyna i z tego także po­wodu po­parł jego kan­dy­da­turę, gdy za­wio­dły ra­chuby na młod­szych So­bie­skich. Sam Conti – li­cząc na awanse za na­stęp­nego pa­no­wa­nia, roz­ko­chany po­nadto w mał­żonce in­nego Bur­bona – „w ca­łej tej spra­wie nad­zwy­czaj chłodny, bar­dzo sta­ran­nie pil­no­wał, by wzięto pod uwagę wszyst­kie trud­no­ści”. Nie prze­ja­wił ani cie­nia za­pału do berła po Ja­nie III.

Po­mimo wszystko byłby na pewno lep­szy od tego, który otrzy­mał owo berło. Nie spo­sób zejść po­ni­żej dna.

Strona habs­bur­sko-nie­miecka po­czy­nała so­bie wów­czas dziw­nie nie­mrawo. Jej głów­nym pro­te­go­wa­nym był przez czas długi wła­ści­wie Ja­kub So­bie­ski, szwa­gier ce­sa­rza i króla hisz­pań­skiego. Ger­mań­skie po­par­cie jesz­cze bar­dziej po­grą­żało nie­szczę­snego kró­le­wi­cza w oczach szlachty, tra­dy­cyj­nie nie­uf­nej wo­bec bez­po­śred­niego są­siada od za­chodu. Lecz gdy na Li­twie Sa­pie­ho­wie wy­po­wie­dzieli się sta­now­czo za Fran­cu­zem, po­mniej­sze ry­cer­stwo po­czuło wzmo­żony sen­ty­ment do jego kon­ku­ren­tów. A było ich wielu, sta­now­czo zbyt wielu: Ja­kub, elek­to­ro­wie ba­war­ski i ba­deń­ski, ksią­żęta neu­bur­ski i lo­ta­ryń­ski, na­wet zde­tro­ni­zo­wany król an­giel­ski, Ja­kub Stu­art...

Nową, przez ni­kogo do­tych­czas nie­wy­glą­daną kartą za­grał pe­wien ka­rie­ro­wicz, pro­wo­ka­tor i zwy­czajny oszust. Kasz­te­lan cheł­miń­ski Jan Prze­ben­dow­ski zmie­nił swego czasu wy­zna­nie kal­wiń­skie na ka­to­lic­kie, by otwo­rzyć so­bie drzwi se­natu. Ucho­dził za przy­się­głego zwo­len­nika So­bie­skiego, lecz w grun­cie rze­czy wy­słu­gi­wał się Po­li­gna­cowi i per­fid­nie kom­pro­mi­to­wał kró­le­wi­cza. Na po­czątku 1697 roku przy­szedł mu do głowy po­mysł wy­zy­ska­nia ko­nek­sji fa­mi­lij­nych. Był spo­krew­niony przez żonę z ro­dziną Flem­min­gów, któ­rej na­ro­do­wość nie­sły­cha­nie trudno okre­ślić. Wy­wo­dziła się po­dobno z Flan­drii, lecz od dawna za­ko­twi­czyła w An­glii, Da­nii, Niem­czech i w Szwe­cji. (Zyg­munta III przy­wiózł wszak ze Sztok­holmu ad­mi­rał Flem­ming). W in­te­re­su­ją­cym nas tu cza­sie je­den z Flem­min­gów, Je­rzy, był feld­mar­szał­kiem bran­den­bur­skim, drugi zaś, Ja­kub Hen­ryk, pia­sto­wał w Sak­so­nii god­ność puł­kow­nika. Za jego po­śred­nic­twem Jan Prze­ben­dow­ski za­pro­po­no­wał li­stow­nie elek­to­rowi sa­skiemu, Fry­de­ry­kowi Au­gu­stowi z dy­na­stii Wet­ti­nów, za­biegi o tron pol­ski. Li­czył na so­witą za­płatę w przy­szło­ści i nie prze­li­czył się wcale.

W ten spo­sób po­ja­wiła się w na­szej hi­sto­rii po­stać Au­gu­sta Moc­nego, który w swej wła­ści­wej oj­czyź­nie zwie się Au­gust der Starke, lecz nie­kiedy także der Grosse.

Dal­sze dzieje Rze­czy­po­spo­li­tej po­to­czyły się go­rzej niż nie­for­tun­nie – znaj­dzie się aż za wiele oka­zji do roz­pra­wia­nia o Au­gu­ście Moc­nym. Na ra­zie wy­star­czy nieco uwag o tych jego ce­chach, które stały się le­gen­darne.

W szkol­nych czy­tan­kach nie­miec­kich ła­two na­tra­fić na opo­wia­da­nie pod ty­tu­łem Au­gust der Starke und der Schmied. Mowa tam o pod­ko­wach, kru­szo­nych przez króla, oraz o ta­la­rach, skrę­ca­nych w tu­lejki przez ko­wala. Elek­tor sa­ski sły­nął z nie­by­wa­łej siły. Mie­ściła się ona w ciele uro­dzi­wym, zgrab­nym, lecz wcale nie­zbyt wiel­kim. Au­gust mu­siał do­brze za­dzie­rać głowę, roz­ma­wia­jąc ze swym so­cju­szem i kom­pa­nem, ca­rem Pio­trem I, który od­zna­czał się roz­mia­rem wręcz nad­ludz­kim.

Ulot­niły się ja­koś wspo­mnie­nia o in­nych spraw­no­ściach Sasa. Tym­cza­sem znany nam już Krzysz­tof Za­wi­sza mi­mo­cho­dem tylko wspo­mniał, że młody pan lekko zgnia­tał w pal­cach grube ku­fle srebrne. Znacz­nie wię­cej po­dziwu wzbu­dziły w sta­ro­ście strze­lec­kie umie­jęt­no­ści przy­by­sza: „uci­nał z pi­sto­letu nitki prze­wie­szone, kulę w kulę pę­dził, z pra­wej i z le­wej ręki strze­la­jąc i na wspak pi­sto­lety ob­ra­ca­jąc, w cel ude­rzał; z musz­kietu od gęby bez przy­kładu ubi­jał na ty­siąc kro­ków...”.

W mie­siącu maju – orzekł pan Za­głoba – „taka jest aury lu­bość, że na­wet wiór ku dru­giemu wió­rowi afekt czuć po­czyna”. Au­gust uro­dził się 12 maja 1670 roku i aż do zgonu żar­li­wie hoł­do­wał Afro­dy­cie (zwa­nej przez Rzy­mian We­nerą). Nie­słusz­nie jed­nak po­tom­ność do­pa­trzyła się w jego po­stęp­kach do­wo­dów wy­jąt­ko­wego wy­uz­da­nia. Nikt nie prze­czy ist­nie­niu le­gionu ko­cha­nek ani skut­kom w po­staci ta­bunu dzieci nie­ślub­nych. Wy­daje się jed­nak, że Mocny róż­nił się od so­bie współ­cze­snych nie tyle oby­cza­jem, ile moż­li­wo­ściami fi­zycz­nymi je­dy­nie.

Przy­był do nas z Nie­miec. Piotr La­fue, au­tor książki o ży­ciu dwo­rów ger­mań­skich w stu­le­ciu XVIII, pi­sze na stro­nie 116, że pod­dani ów­cze­śni gar­dzili mo­nar­chą nie­upra­wia­ją­cym pod­bo­jów mi­ło­snych. I od­wrot­nie – jego wy­czyny na tym polu schle­biały ich du­mie na­ro­do­wej. Prze­ciętny miesz­cza­nin bar­dzo ry­go­ry­stycz­nie strzegł cnoty we wła­snej ro­dzi­nie, lecz rad wi­dział „sła­bostki” pana, uwa­ża­jąc je za przy­wi­lej, na­wet za po­win­ność po­ma­zańca.

Wie­dząc o tym – głosi uczony Fran­cuz – Au­gust Mocny, jed­no­cze­śnie elek­tor sa­ski i król pol­ski, dla za­spo­ko­je­nia mi­ło­ści wła­snej obu tych na­cji uwa­żał za nie­zbędne po­ka­zy­wać się ko­lejno w to­wa­rzy­stwie dwóch fa­wo­ryt: Sak­sonki i Po­lki.

Sys­te­ma­tycz­nie ob­ra­ża­jąc szó­ste przy­ka­za­nie, speł­niał obo­wiązki stanu.

Nie wy­obra­żajmy so­bie jed­nak, że roz­wią­zła Ger­ma­nia za­ra­żała wtedy cno­tliwą Le­chi­cję. I na po­dwórku tej ostat­niej roz­kwi­tały za­słu­gu­jące na po­dziw kwiatki.

Le­szek Ku­kul­ski opu­bli­ko­wał nie­dawno frag­ment li­stu, który Bo­gu­sław Ra­dzi­wiłł na­pi­sał do te­goż na­zwi­ska księż­niczki Ma­rii Anny, córki Ja­nu­sza:

We­sele nie za­bawi, je­śli bę­dziemy chcieli iść przy­kła­dem jmp. So­bie­skiego, mar­szałka te­raź­niej­szego wiel­kiego ko­ron­nego, który przed ty­go­dniem ślub wziąw­szy z wdową [...] po­szedł z nią za­raz bez żad­nego ban­kietu do po­ścieli. Ce­re­mo­nia wpraw­dzie, że krótka i nie­kosz­towna, bar­dzo mi się po­doba...

Dziś ra­czej nie pi­suje się w ten spo­sób do na­rze­czo­nych, zwłasz­cza do pięt­na­sto­let­nich.

Jakże mało to wszystko po­dobne do sta­tecz­nych afek­tów z Try­lo­gii...

A więc raz jesz­cze wspo­mniało się dziwną i z tru­dem doj­rze­wa­jącą mi­łość Jana do Ma­ry­sieńki. Bo­ha­ter pod­ha­jecki po­ko­chał i prze­two­rzył się w mę­ską Pe­ne­lopę. Wszy­scy so­bie uży­wają pod­czas wy­prawy, z dala od żon – bia­dał jak chło­pa­czek – i szwa­gier, het­man Ra­dzi­wiłł, i pa­no­wie wo­je­wo­do­wie, i sta­ro­sto­wie, i rot­mi­strze, tylko ja je­den usy­cham w nie­złom­nej wier­no­ści. Za ka­wa­ler­skich cza­sów zaś – roz­pa­mię­ty­wał – zmie­niało się ko­biety naj­rza­dziej co ty­dzień, a naj­chęt­niej co­dzien­nie. Po­ło­wica wy­po­mi­nała mu dru­żyny uro­dzi­wych dzie­woi, które ucho­dząc przed ordą, znaj­do­wały schro­nie­nie w Pie­lasz­ko­wi­cach, tu­dzież pewną tamże się znaj­du­jącą łaź­nię, prze­zna­czoną do zbio­ro­wych roz­ry­wek.

List kasz­te­lana Prze­ben­dow­skiego nie wzbu­dził za­pału w Ja­ku­bie Hen­ryku Flem­mingu. Puł­kow­nik nie prze­czu­wał, że otwiera się przed nim droga wio­dąca do ogrom­nych ma­jąt­ków i god­no­ści, a wresz­cie i do oł­ta­rza w Bia­łej Pod­la­skiej w to­wa­rzy­stwie Te­kli Róży Ra­dzi­wił­łówny, córki kanc­le­rza wiel­kiego li­tew­skiego. Za to elek­tor Au­gust nie prze­ga­pił oka­zji. Z jego roz­kazu tenże Flem­ming w kwiet­niu 1697 roku po­je­chał do War­szawy na wy­wiad. Po­wró­cił do niej wkrótce już w to­wa­rzy­stwie Prze­ben­dow­skiego.

Nie udały się Au­gu­stowi za­biegi o po­zy­ska­nie przy­chyl­no­ści Lu­dwika XIV. Nikt po­cząt­kowo nie przej­mo­wał się zbyt­nio usi­ło­wa­niami księ­cia, który zdo­był się jed­nak na kilka bar­dzo kon­kret­nych uczyn­ków. Au­gust po­su­nął swe pułki ku gra­ni­com Rze­czy­po­spo­li­tej, za­po­ży­czył się grubo u ban­kie­rów ży­dow­skich. Flem­ming i Prze­ben­dow­ski obie­cali w jego imie­niu pół mi­liona ta­la­rów woj­sku, sto sześć­dzie­siąt ty­sięcy ma­gna­tom.

Ist­niała jed­nak prze­szkoda, któ­rej pie­nią­dze nie zdo­ła­łyby prze­zwy­cię­żyć. Kró­lem pol­skim i wiel­kim księ­ciem Li­twy mógł zo­stać tylko ka­to­lik. 2 czerwca 1697 roku, gdy zgro­ma­dzona na elek­cję szlachta już ob­ra­do­wała pod War­szawą, w Ba­den pod Wied­niem elek­tor sa­ski, dzie­dzic ty­tułu i tronu pro­tek­to­rów Mar­cina Lu­tra, wy­rzekł się pro­te­stan­ty­zmu, zło­żył ka­to­lic­kie wy­zna­nie wiary. Na­za­jutrz przy­ozdo­bił szyję ulu­bio­nego ogara ró­żań­cem.

Nad­cho­dził wiek XVIII, dzieje Eu­ropy wkra­czały w nowy, ory­gi­nal­nie wy­glą­da­jący roz­dział. Wojny re­li­gijne stu­leci po­przed­nich – XVI i XVII – zmyły kon­ty­nent krwią. Pro­rocy, na­uczy­ciele roz­ma­itych ide­olo­gii oraz wy­ko­nawcy ich zle­ceń, ci, co to szcze­rze, z prze­ko­na­niem i wiarą „mor­do­wali lu­dzi, śpie­wa­jąc psalmy po­bożne”, wie­rzyli nie­złom­nie, że po­siew wspo­mniany i rosa zro­dzą po­ko­le­nia mę­żów rów­nych apo­sto­łom. Po­ja­wiła się ge­ne­ra­cja ta­kich ni­hi­li­stów, o ja­kich od zmierz­chu Ce­sar­stwa Rzym­skiego nikt nie sły­szał.

Za­ska­ku­jące zja­wi­sko uznać trzeba za lo­giczne i zro­zu­miałe. We wszel­kich – za­równo re­li­gij­nych, jak świec­kich – po­cho­dach krzy­żo­wych co nie­miara za­wsze fał­szu. Pa­mię­tamy wszak lu­dzi, któ­rzy w ślad za Zyg­mun­tem III i Anną Ja­giel­lonką tło­czyli się u ba­la­sków ka­te­dry kra­kow­skiej, nie zna­la­zł­szy uprzed­nio czasu na od­po­wied­nie przy­go­to­wa­nie się do przy­ję­cia sa­kra­mentu. Tra­cili mo­ralny krę­go­słup, zy­ski­wali god­no­ści se­na­tor­skie, tłu­ste dzier­żawy, sta­ro­stwa... Kon­for­mizm de­pra­wuje czło­wieka. Trudno wie­dzieć, czy ze­psu­cie to dzie­dzi­czy się w sen­sie ge­ne­tycz­nym. W zna­cze­niu wy­cho­waw­czym dzieje się tak na pewno. Młodsi mają wzrok ostry, pa­trzą na ro­dzi­ców za­cho­wu­ją­cych się bez god­no­ści, jak małpy.

O pol­skiej i li­tew­skiej szlach­cie ma­wiano wtedy, że trzyma się twardo ka­to­li­cy­zmu, bo przed he­re­ty­kami za­mknięte są już wszel­kie drogi w Rze­czy­po­spo­li­tej. Osten­ta­cyjna pra­wo­wier­ność po­więk­sza zło, bo za­wsze na­daje się na mo­tyw uspra­wie­dli­wia­jący. Roz­grze­sza każde ło­tro­stwo.

W pierw­szych po­ko­le­niach kontr­re­for­ma­to­rów oraz ich prze­ciw­ni­ków wielu było lu­dzi na­prawdę wier­nych idei. Mi­sjo­na­rze z praw­dzi­wego zda­rze­nia wy­marli. Czas pły­nął, opa­trzyły się i wy­bla­kły sztan­dary, świe­cące ongi ja­skra­wym ko­lo­rem. Ognie za­pału nie mogą pło­nąć wiecz­nie. A naj­waż­niej­sze, że ina­czej świat wy­gląda, kiedy trzeba go zdo­by­wać, ina­czej zaś wtedy, gdy przy­cho­dzi pora na spra­wo­wa­nie osią­gnię­tej wła­dzy czy wszech­wła­dzy, na ko­rzy­sta­nie z jej przy­wi­le­jów. Cóż do­piero, gdy rzą­dzą już po­tom­ko­wie zdo­byw­ców! Dzieje Ko­ścioła są w tej mie­rze bar­dzo po­ucza­jące, hi­sto­ria wy­znań re­for­mo­wa­nych aku­rat tak samo.

Żadna re­guła nie obywa się bez wy­jąt­ków. Mał­żonka elek­tora Au­gu­sta – Kry­styna Eber­har­dyna z mar­gra­biów bran­den­bur­skich na Bay­reuth – po­tę­piła męża-od­stępcę. Nie zmie­niła wiary, nie po­ja­wiła się ni­gdy w Pol­sce i nie zo­stała uko­ro­no­wana, żyła zaś aż po rok 1727. Do po­wszech­nej w Eu­ro­pie cy­nicz­nej normy nie pa­so­wali wtedy tacy prze­waż­nie, co nic po­li­tycz­nie nie zna­czyli. Im głę­biej w spo­łeczny dół, tym wię­cej ich było.

Nic nie zna­czyli, na ra­zie... Już tylko kil­ku­dzie­się­ciu lat bra­ko­wało do chwili, w któ­rej zde­pra­wo­wany oby­czaj an­cien re­gime za­czął się prze­pa­lać „w pło­mie­niu świę­tym Mar­sy­lianki”.

26 czerwca 1697 roku Jan Prze­ben­dow­ski mu­siał gnać przed po­łu­dniem do Ujaz­dowa, gdzie re­zy­do­wał nun­cjusz pa­pie­ski Da­via. Cho­dziło o na­tych­mia­stowe za­twier­dze­nie do­ku­mentu po­świad­cza­ją­cego ka­to­licką pra­wo­wier­ność elek­tora sa­skiego. Kasz­te­lan cheł­miń­ski zrzu­cił ma­skę do­piero wtedy, gdy pry­mas Ra­dzie­jow­ski przy­stę­po­wał do zbie­ra­nia gło­sów szlachty. Aż do­tych­czas Prze­ben­dow­ski, bę­dąc nie tylko agen­tem Au­gu­sta, lecz i wła­ści­wym ini­cja­to­rem jego kan­dy­da­tury, uda­wał stron­nika kró­le­wi­cza Ja­kuba i współ­dzia­łał z wro­gimi mu Fran­cu­zami. Da­via, nie ocią­ga­jąc się, wy­dał wspo­mniane za­świad­cze­nia.

Więk­szość szlachty opo­wie­działa się za księ­ciem Conti. Jed­nakże pry­mas, ob­jeż­dża­jąc pole elek­cyjne konno, nie zdą­żył ze­brać wszyst­kich kre­sek, za­nim za­padł zmierzch. Odło­żył więc ciąg dal­szy i samą no­mi­na­cję króla do dnia na­stęp­nego. Wy­star­czyło jed­nak krót­kiej nocy czerw­co­wej, by liczba zwo­len­ni­ków elek­tora Au­gu­sta ule­gła po­dwo­je­niu.

Wi­dząc, że Fran­cuz bie­rze górę, przed­sta­wi­ciele skłó­co­nych do­tych­czas dwo­rów nie­miec­kich za­nie­chali współ­za­wod­nic­twa i zjed­no­czyli swe głosy. Co waż­niej­sze, zło­żyli wszyst­kie swe pie­nią­dze w ręce Ja­kuba Hen­ryka Flem­minga. Na­stała nocna or­gia pi­jań­stwa i ko­rup­cji. Zdo­być na­le­żało przede wszyst­kim wiel­moż­nych, szlachtę wy­star­czyło kar­mić, a zwłasz­cza poić. Za­da­nie było o tyle uła­twione, że po­mimo gor­li­wych za­bie­gów i szczo­drych obiet­nic Po­li­gnaca wielu pa­nów wa­hało się w wier­no­ści wzglę­dem księ­cia pa­ry­skiego. Ksiądz Mel­chior jął ich na­wet sku­tecz­nie szan­ta­żo­wać groźbą prze­rzu­ce­nia się Fran­cji na stronę Ja­kuba So­bie­skiego. To naj­sku­tecz­niej od­dzia­ły­wało na do­stoj­ni­ków Rze­czy­po­spo­li­tej, któ­rzy po­sta­no­wili prze­han­dlo­wać jej ko­ronę. Lecz te­raz oto na­wet Au­stria wy­rze­kła się Ja­kuba, udzie­liła po­par­cia czło­wie­kowi no­wemu, to zna­czy ta­kiemu, co mu­siałby po­zy­ski­wać so­bie względy pod­da­nych, pła­cić...

Po­stę­po­wa­nie dwo­rów nie­miec­kich wy­ja­śnić so­bie można bez szpe­ra­nia w spra­wach ta­jem­nych, ma­soń­skich. Au­gust Mocny rze­czy­wi­ście na­le­żał do roz­ma­itych za­kon­spi­ro­wa­nych bractw, ka­ba­li­styką in­te­re­so­wał się ogrom­nie, ale od pod­ziemi tych da­leka droga do ko­rony pol­skiej. Naj­waż­niej­sza prawda pod słoń­cem głosi, że dwa razy dwa równa się cztery.

Elek­tor sa­ski był Niem­cem, naj­waż­niej­szym z ksią­żąt, „wi­ka­rym” Rze­szy Nie­miec­kiej. Do­tych­cza­sowy ży­cio­rys po­li­tyczny mło­dego czło­wieka da się przed­sta­wić zwięźle. Sak­so­nią – po zgo­nie brata – rzą­dził od trzech lat za­le­d­wie. Po­prze­dza­jące cztery prze­wo­jo­wał w Ni­der­lan­dach i nad Re­nem – prze­ciwko Fran­cji. Tuż przed na­szą elek­cją, to zna­czy w roku 1695 i 1696, ko­men­de­ro­wał ar­mią au­striacko-sa­ską, czyli nie­miecką, prze­ciwko Tur­kom – sprzy­mie­rzeń­com Fran­cji. Te­raz wy­stę­po­wał jako so­li­dar­nie po­party przez ro­da­ków współ­za­wod­nik fran­cu­skiego księ­cia krwi. Na­prawdę można się obejść bez do­mnie­mań co do ma­soń­skich za­ku­sów na szczę­śliwy ży­wot ka­to­lic­kiej Rze­czy­po­spo­li­tej.

Na polu elek­cyj­nym pod War­szawą Niemcy, pro­te­stanci i ka­to­licy, wal­czyli z Lu­dwi­kiem XIV. Ro­ze­grali, i to zwy­cię­sko, ko­lejną par­tię. Nie wolno ani ich oskar­żać, ani dzi­wić się im, bo ro­bili swoje. Mo­ralna od­po­wie­dzial­ność za to, co się stało, spada na pol­sko-li­tew­ską ma­gna­te­rię oraz część szlachty. Wo­nie­li­śmy wtedy rów­nie za­chwy­ca­jąco, jak i po­zo­stała reszta kon­ty­nentu, co w ni­czym nie zmie­niało istoty rze­czy. To­nąca w gnoju mo­ral­nym elek­cja roz­strzy­gała kwe­stię wła­dzy pań­stwo­wej, miała po­wie­rzyć okre­ślo­nemu czło­wie­kowi moż­ność i prawo po­dej­mo­wa­nia de­cy­zji waż­nych dla lo­sów mi­lio­nów.

Sto prze­szło lat wcze­śniej zjed­no­czone siły kontr­re­for­ma­cji znisz­czyły zgło­szony przez Jana Za­moy­skiego wnio­sek ure­gu­lo­wa­nia wol­nych elek­cji, wpro­wa­dze­nia za­sady gło­so­wa­nia więk­szo­ścią. Piąte do­piero po tym wy­da­rze­niu bez­kró­le­wie miało za­pła­cić za to cenę pełną. Dzie­dzi­czy się nie tylko do­ko­na­nia, lecz i brak ta­ko­wych.

27 czerwca prze­wa­ża­jąca część szlachty opo­wie­działa się mimo wszystko za Fran­cu­zem i o go­dzi­nie szó­stej wie­czo­rem pry­mas Mi­chał Ra­dzie­jow­ski ogło­sił księ­cia Conti kró­lem.

Por­tret Fran­ciszka Lu­dwika Bur­bon-Conti (1664-1709).Au­tor nie­znany

Obóz prze­ciwny zna­lazł jed­nak rzecz­nika, i to ta­kiego, któ­remu pia­sto­wana prze­zeń god­ność du­chowna da­wała przy­wi­leje szcze­gólne. Bi­skupi ku­jaw­scy za­sia­dali wpraw­dzie w se­na­cie za kra­kow­skimi, nie prze­sta­wali być jed­nak dru­gimi w do­sto­jeń­stwie hie­rar­chami Wiel­ko­pol­ski, dziel­nicy pra­sto­łecz­nej. Ist­niał ważny pre­ce­dens hi­sto­ryczny: Ste­fana I ko­ro­no­wał był bi­skup ku­jaw­ski, Sta­ni­sław Karn­kow­ski. Pry­mas, zwo­len­nik Mak­sy­mi­liana Habs­burga, uczy­nić tego nie chciał i zo­stał do­raź­nie od­su­nięty na bok, o czym do­sko­nale pa­mię­tał roz­mi­ło­wany w tra­dy­cji kraj.

Bi­skup Sta­ni­sław Ka­zi­mierz Dąmb­ski, hra­bia na Lu­brańcu, długo i sta­now­czo wy­zna­wał pro­gram naj­słusz­niej­szy. Kan­dy­do­wał do roli męża opatrz­no­ścio­wego, za­ro­bił na przy­do­mek „raj­fura ko­rony pol­skiej”. Był przy­się­głym i wier­nym zwo­len­ni­kiem Ja­kuba So­bie­skiego. Jako wy­znawca orien­ta­cji au­striac­kiej wprost nie­na­wi­dził Fran­cji, a wi­dząc jej suk­ces, ob­jął mo­ralne i po­li­tyczne przy­wódz­two nad zwo­len­ni­kami po­pie­ra­nego już i przez Wie­deń Sasa. Ogło­sił go kró­lem, do­ko­naw­szy tego co prawda poza po­lem elek­cyj­nym.

Hymn Te Deum lau­da­mus dwu­krot­nie roz­brzmie­wał owego wie­czoru w ka­te­drze war­szaw­skiej. Naj­pierw za­in­to­no­wał go oto­czony tłu­mem „kon­ty­stów” Mi­chał Ra­dzie­jow­ski. Kilka go­dzin póź­niej po­wtó­rzył ce­re­mo­nię Dąmb­ski ze swo­imi. Za­raz po­tem puł­kow­nik Flem­ming za­przy­siągł w imie­niu Au­gu­sta II pakta kon­wenta. W ciż­bie przy­słu­chu­ją­cych się temu żar­liw­ców ka­to­lic­kich tylko dwóch lu­dzi trak­to­wało wi­dać swą wiarę na­prawdę se­rio. Łow­czy pod­la­ski Cha­lecki i pod­stoli wi­leń­ski Gra­jew­ski jęli wo­łać, że przy­sięga in­no­wiercy zło­żona w ko­ściele ka­to­lic­kim nie może być ważna. Do­tych­cza­sowi so­cju­sze po­rwali się na nich z sza­blami – tu na miej­scu, w świą­tyni! – a bi­skup ku­jaw­ski krzy­czał ze stall: „Za­bij­cie ich! Za­bij­cie!”.

Na­za­jutrz Dąmb­ski po­wró­cił na pole elek­cyjne i raz jesz­cze ogło­sił Au­gu­sta mo­nar­chą. Wo­lał do­peł­nić for­mal­no­ści.

Trzy mie­siące wcze­śniej kra­jowi zwo­len­nicy Con­tiego od­byli w War­sza­wie na­radę z księ­dzem de Po­li­gnac i przy­sła­nym mu do po­mocy opa­tem de Cha­te­au­neuf. Do­ra­dzali Fran­cu­zom ener­gię i po­śpiech. Twier­dzili, że praw­dziwe roz­strzy­gnię­cie za­pad­nie po elek­cji.

Jak gdyby po­wra­cała sce­ne­ria sprzed stu i dzie­się­ciu lat. Znowu dwóch lu­dzi ogło­szo­nych zo­stało kró­lami Rze­czy­po­spo­li­tej. Hi­sto­ria nie po­wta­rza się jed­nak, zda­rzają się tylko for­mal­nie po­dobne sy­tu­acje. W da­nym wy­padku za­bra­kło rze­czy naj­istot­niej­szej – in­dy­wi­du­al­no­ści po­kroju Ste­fana Ba­to­rego, Jana Za­moy­skiego i Sta­ni­sława Żół­kiew­skiego. Na zde­cy­do­wane dzia­ła­nie zdo­był się je­den tylko czło­wiek. Ten aku­rat, który pod wzglę­dem mo­ral­nym i umy­sło­wym zu­peł­nie owych mę­żów nie przy­po­mi­nał. Elek­tor Fry­de­ryk Au­gust Mocny.

4 lipca ru­szył z Sak­so­nii, pro­wa­dząc osiem ty­sięcy żoł­nie­rza, i w ty­dzień póź­niej sta­nął w Tar­now­skich Gó­rach. Po dro­dze nie omiesz­kał do­peł­nić we Wro­cła­wiu po­win­no­ści do­brego ka­to­lika – spo­wia­dał się i ko­mu­ni­ko­wał wo­bec licz­nych świad­ków. Raz jesz­cze z osten­ta­cją od­pra­wił te ce­re­mo­nie w Pie­ka­rach Ślą­skich, przed cu­dow­nym ob­ra­zem, i za­przy­siągł wa­runki wy­boru. To­wa­rzy­szyły mu już wtedy liczne a do­stojne de­le­ga­cje jego pol­skich i li­tew­skich zwo­len­ni­ków, wśród któ­rych nie za­bra­kło bi­skupa Dąmb­skiego. 31 lipca z ca­łym swym woj­skiem i or­sza­kiem przy­był do Łob­zowa. Obe­szło się bez sto­so­wa­nia prze­mocy, bo oporny po­cząt­kowo Fran­ci­szek Wie­lo­pol­ski, mar­gra­bia Gon­zaga Mysz­kow­ski, uległ wy­mo­wie ar­gu­men­tów na­tury ma­te­rial­nej, otwo­rzył przed Sa­sem bramę Kra­kowa. Pod jej skle­pie­niem elek­tor ze­rwał z głowy pe­rukę, wo­ła­jąc: „Nie­chaj jako Po­lak i król pol­ski wjeż­dżam do sto­licy, nie jako cu­dzo­zie­miec!”. Kilka ty­go­dni póź­niej, sto­jąc przed oł­ta­rzem ka­te­dry wa­wel­skiej, mach­nął świeżo przy­pa­sa­nym „Szczerb­cem” na cztery strony świata.

Pa­te­tyczny gest sta­no­wił fi­nał ko­ro­na­cji, któ­rej bi­skup Dąmb­ski do­peł­nił 15 wrze­śnia 1697 roku. In­sy­gnia kró­lew­skie wy­do­byto po­przed­nio ze skarbca przez dziurę w mu­rze. Więk­szość se­na­to­rów upo­waż­nio­nych do dys­po­no­wa­nia klu­czami na­le­żała bo­wiem do obozu kon­ty­stów, a wy­ła­my­wa­nie drzwi do­star­czy­łoby na­zbyt już na­ma­cal­nego do­wodu gwał­ce­nia prawa.

15 wrze­śnia wio­zące księ­cia Con­tiego okręty fran­cu­skie prze­pły­wały do­piero Sund. Do­wo­dził nimi słynny Jean Bart, je­den z naj­zna­ko­mit­szych ma­ry­na­rzy swego kraju, nie­młody już, nie­zmier­nie za­słu­żony, lecz po raz pierw­szy mia­no­wany w owym roku ko­men­dan­tem eska­dry, zresztą w stop­niu po­rucz­nika za­le­d­wie. Świeżo no­bi­li­to­wany miesz­cza­nin z Dun­kierki nie mógł do­stą­pić wyż­szej god­no­ści. Daw­niej zdo­by­wał laury, słu­żąc w kró­lew­skiej flo­cie kor­sar­skiej, bo re­gu­larna była dlań nie­do­stępna. Sy­no­wie Je­ana Barta do­szli w ma­ry­narce do wy­so­kich stopni, je­den z nich zo­stał na­wet wi­ce­ad­mi­ra­łem. Szla­chec­two ich nie było już tak nie­przy­zwo­icie świeże, jak oj­cow­skie.

U schyłku wrze­śnia, kiedy w Kra­ko­wie ob­ra­do­wał sejm ko­ro­na­cyjny, Bart za­ko­twi­czył mię­dzy Oliwą a wro­gim Con­tiemu Gdań­skiem. Książę „był na­der da­leki od po­żą­da­nia suk­cesu, ja­kim by­łoby wy­nie­sie­nie go na tron, o któ­rym ni­gdy nie ma­rzył”. Zmar­no­wał we Fran­cji cały li­piec i sier­pień, na pol­skie wy­brzeże przy­wiózł swą nie­chęć i sporo pie­nię­dzy. Żoł­nie­rzy pra­wie nie miał. Przy­pusz­czał, że przy­pro­wa­dzą ich jego pol­scy i li­tew­scy zwo­len­nicy, wy­borcy. „Za­miast woj­ska, które nie uczy­niło ani kroku w jego stronę, wi­dział tylko tłum chci­wych Po­la­ków, na­ci­ska­ją­cych go, by speł­nił obiet­nice księ­dza de Po­li­gnac”.

Tłum był zresztą mniej­szy, niż się spo­dzie­wano, kon­ty­ści z wolna ścią­gali nad mo­rze. La­tem szlachta ogło­siła ro­kosz prze­ciwko Au­gu­stowi, opa­no­wała samą War­szawę, za­cho­wy­wała się dość za­pal­czy­wie. Ale czas upły­wał, fakt do­ko­nany w po­staci ko­ro­na­cji ro­bił swoje, reszty do­ko­nała opie­sza­łość Con­tiego i zu­pełny brak za­pału u po­pie­ra­ją­cych go ma­gna­tów, sko­rych tylko do ka­rier, lecz nie do prze­lewu krwi, a cho­ciażby tylko do ry­zyka. Lu­bo­mir­ski ocią­gał się i ma­ru­dził do­kład­nie tak samo jak Sa­pieha.

W klasz­to­rze oliw­skim od­by­wały się uczty, lecz za­nim ry­cer­scy stron­nicy Pa­ryża zdo­łali po­su­nąć się zbroj­nie w głąb lądu, na wy­brzeżu po­ja­wiła się ka­wa­le­ria sa­ska. Przy­ci­śnięto ła­du­ją­cych się na okręty Fran­cu­zów, uwo­żące ich ło­dzie zna­la­zły się pod ogniem.

8 li­sto­pada Jean Bart roz­wi­nął ża­gle i od­pły­nął, za­gar­nia­jąc pięć stat­ków gdań­skich. Fre­gata, na któ­rej po­kła­dzie znaj­do­wał się Conti, osia­dła pod Ko­pen­hagą na mie­liź­nie. 12 grud­nia książę ode­tchnął całą pier­sią. Oto znowu był w Pa­ryżu! „Nie umiał ukryć roz­pa­czy przy wy­jeź­dzie, nie mógł prze­szko­dzić temu, by do­strze­żono jego wielką ra­dość z po­wrotu” – za­pew­nia Sa­int-Si­mon. We Fran­cji ni­czego nie do­ka­zał i zmarł w roku 1709. Wie­kowy Lu­dwik XIV zdo­łał go prze­żyć.

Elek­cja, która dała Rze­czy­po­spo­li­tej Au­gu­sta II Moc­nego, była pod trzema wzglę­dami no­wa­tor­ska.

Po raz pierw­szy w na­szych dzie­jach po­mi­nięto po­tom­ków zmar­łego mo­nar­chy, po­gwał­cono mo­ralne upraw­nie­nia dy­na­stii. Po raz pierw­szy zła­mana zo­stała XVI stu­le­cie pa­mię­ta­jąca za­sada szla­checka, stresz­cza­jąca się w ha­śle: „Aż do gardł na­szych nie chcemy Niemca!”. I po raz pierw­szy mniej­szość roz­strzy­gnęła o wy­niku elek­cji.

W chwili kry­tycz­nej, kiedy Au­gust za­jął Wa­wel, szlachta ro­ko­szowa po­sta­wiła wartę przy trum­nie króla nie­bosz­czyka. Za­bez­pie­czyła ją przed za­ma­chem zbroj­nym i uwie­zie­niem. Unie­moż­li­wiła w ten spo­sób Sa­sowi do­peł­nie­nie tra­dy­cji, która wy­ma­gała, by po­grzeb po­przed­nika uświet­niał ko­ro­na­cję na­stępcy. W ka­te­drze kra­kow­skiej sta­nął więc ka­ta­falk sym­bo­liczny, a zwłoki Jana III po­zo­sta­wały jesz­cze przez lat trzy­dzie­ści sześć u ka­pu­cy­nów w War­sza­wie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2024, Ewa Bey­nar-Cze­czott Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-999-0
Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nie: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Na okładce wy­ko­rzy­stano frag­ment zdję­cia me­dalu ko­ro­na­cyj­nego Sta­ni­sława Au­gu­sta Po­nia­tow­skiego – pro­jekt „W mu­ze­ach”
Ko­rekta: Do­rota Ring
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl