Rzeczpospolita Obojga Narodów. Srebrny wiek - Paweł Jasienica - ebook + audiobook

Rzeczpospolita Obojga Narodów. Srebrny wiek ebook i audiobook

Paweł Jasienica

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Nie doczekał się potomków ostatni z Jagiellonów. Zygmunt August zakończył historię litewsko-polskiej dynastii. Została jedynie siostra Anna, ale powierzyć jej korony się nie zdecydowano. W ciągu niespełna roku spisano Pacta Conventa i wysłano propozycję pretendentowi. Przyjechał, koronę wziął i po roku uciekł. Panowie i sejm radzili, to do nich należał jeszcze głos decydujący, który już niedługo całkiem straci swoją wagę. Tym razem wybrali znakomicie, ale to niestety ostatni dobry wybór.

 

            Na kartach Rzeczpospolitej Obojga Narodów staje nad przed oczyma ogrom błędów, jakie poczynili nasi przodkowie; Paweł Jasienica punktuje je prawie wszystkie, przedstawiając niezbite dowody i fakty. Zaniechanie reform, z jednej strony fanatyzm, z drugiej zaś bezwład, brak strategicznych koncepcji, brak hierarchii potrzeb i brak politycznego słuchu Wazów zrujnowały dotychczasowy porządek i zepchnęły w ruinę myśl reformatorską i polityczną swoich czasów. Jeszcze siła była, ale nogi już gliniane…

 

Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, znawcę wybitnego polskiej historii, popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów i przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

 

Naprawdę znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.

 

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 597

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 35 min

Lektor: Marcin Popczyński
Oceny
4,8 (63 oceny)
52
10
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kbil88

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra
10
GothicNoriko

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda, że zamieniono lektora, bo byłam przyzwyczajona do wcześniejszego , ale ten też jest dobry.
00
xp2001

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00

Popularność




Pa­mięci żony, Wła­dy­sławy

.

Herb i go­dło Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Na­ro­dów

Stan po­sia­da­nia

.

Król umarł przez po­tomka: tak się Bogu zdało,

Aby się ku lep­szemu w tej Ko­ro­nie miało.

Nie zo­sta­wił po­tomka, lecz wol­ność zo­sta­wił...

Jan Głu­chow­ski, In­ter­re­gnum, 1572

Krótko trwał za­męt w Kny­szy­nie. Zna­leźli się tacy, co po­wścią­gnęli roz­hu­laną ka­ma­rylę dwor­ską. Parę dni po zgo­nie kró­lew­skim god­nie przy­brane zwłoki Zyg­munta Au­gu­sta zna­la­zły się na ka­ta­falku usta­wio­nym w sali zam­ko­wej. Wta­jem­ni­czeni swo­bod­nie opo­wia­dali przy­by­szom, że zdo­biąca głowę nie­bosz­czyka ko­rona jest klej­no­tem za­stęp­czym, po­cho­dzi z za­gra­nicy, z Wę­gier. Rok wcze­śniej ostatni z Ja­giel­lo­nów otrzy­mał ją w spadku po władcy tego kraju, a wła­snym sio­strzeńcu, Ja­nie Zyg­mun­cie z rodu Za­po­lyów.

Strze­gący Wa­welu do­stoj­nik pol­ski sta­now­czo od­mó­wił wy­da­nia praw­dzi­wych in­sy­gniów mo­nar­szych. Dy­na­stia wy­ga­sła, roz­po­czy­nało się prze­si­le­nie, któ­rego ko­niecz­ność od lat ca­łych trwo­żyła oby­wa­teli. Na­le­żało się strzec, za­po­bie­gać wszel­kiej moż­li­wo­ści uzur­pa­cji. Za­mknięty na klucz skar­biec wa­wel­ski był na­prawdę naj­wła­ściw­szym miej­scem dla ko­rony Pia­stów i Ja­giel­lo­nów.

Nie­uchronną rze­czy ko­leją mu­siała ona wkrótce spo­cząć na skro­niach cu­dzo­ziemca. Naj­prost­sza i naj­bar­dziej lo­giczna droga była przed kra­jem za­mknięta. Za­miar po­wo­ła­nia na tron ro­daka za­li­czał się do pięk­nych może, lecz nie­zbyt ro­zum­nych mrzo­nek. Swoj­skie to słowo ozna­czało bo­wiem wów­czas w War­sza­wie i w Kra­ko­wie jedno, w Oli­cie zaś, Pe­re­ja­sła­wiu, a na­wet w Gru­dzią­dzu za każ­dym ra­zem coś zu­peł­nie in­nego.

Drugi pa­ra­graf uchwa­lo­nej w roku na­stęp­nym ustawy za­sad­ni­czej za­czy­nał się od słów: „A iż w tej za­cnej ko­ro­nie [czyli pań­stwie] na­rodu pol­skiego, li­tew­skiego, ru­skiego, inf­lanc­kiego i in­nych...”.

Zwłasz­cza to „in­nych” wy­maga dziś ko­men­ta­rza.

Naj­lep­szy z ów­cze­snych pu­bli­cy­stów, Jan Dy­mitr So­li­kow­ski, tłu­ma­czył szlach­cie, że je­śliby się na­wet udało cu­dem ja­kimś prze­ro­bić Po­laka i Li­twina w jed­ność, to zgodny ich głos też nie wy­star­czy, bo Pru­sak sta­nie oko­niem i nie da so­bie na­rzu­cić de­cy­zji. Taki rów­nież Pru­sak, który się na­zywa Dzia­łyń­ski, uznaje za ję­zyk ma­cie­rzy­sty pol­sz­czy­znę i nie lubi Niem­ców.

Śmierć Zyg­munta Au­gu­sta w Kny­szy­nie – 1572 rok. Au­tor: Jan Ma­tejko

Nie wolno było wy­wyż­szać jed­nej pro­win­cji kosz­tem in­nych, ni­we­czyć rów­no­wagi mo­zol­nie wy­two­rzo­nej pracą stu­leci. W pań­stwie, które za­równo swoi, jak obcy dość bez­tro­sko zo­wią dziś „Pol­ską”, przy­po­mi­na­jąc so­bie cza­sem co naj­wy­żej o Li­twie, w pań­stwie tym u schyłku doby ja­giel­loń­skiej naj­po­tęż­niej­sza ma­gna­te­ria to była sama szczera Ruś pra­wo­sławna. Wśród naj­wiel­moż­niej­szych prym dzier­żyli Ostrog­scy, Zba­ra­scy i Słuccy, wy­wo­dzący swe za­twier­dzone przez unię lu­bel­ską ty­tuły ksią­żęce je­śli nie od Ru­ryka, to przy­naj­mniej od po­tom­ków Gie­dy­mina. Ostrog­scy z Za­sław­skimi, a Zba­ra­scy z Wi­śnio­wiec­kimi two­rzyli wła­ści­wie te same rody, i to li­cząc po mie­czu! Po nich do­piero szli Ra­dzi­wił­ło­wie ze swymi ogrom­nymi wło­ściami wo­kół Birż, Ołyki, Nie­świeża, Szy­dłowca, Pa­ca­nowa oraz ze świe­żutką mi­trą otrzy­maną od ce­sa­rza. Im głę­biej w dół, tym roj­niej było na dra­bi­nie owej hie­rar­chii od ko­ro­nia­rzy, Po­la­ków wła­ści­wych, któ­rzy w tym cza­sie czuli się w re­ne­san­so­wej Eu­ro­pie jak u sie­bie w domu i uznani już przez nią zo­stali za na­ród kul­tu­ral­nie doj­rzały.

Mo­gli – ow­szem – knia­zio­wie Wi­śnio­wieccy przyj­mo­wać ję­zyk pol­ski i oby­czaj, w przy­szło­ści na­wet wiarę zmie­nić na ła­ciń­ską. Nie mo­gliby uznać za Mi­ło­ści­wego Pana pół­panka z Ko­rony, na któ­rego na­wet zbied­niali Wo­ro­nieccy spo­glą­dali z góry, jako na ta­kiego, co się nie wy­wo­dzi od sta­ro­daw­nych dy­na­stów, a pod wzglę­dem stanu równy jest byle szla­chetce znad Świ­dra.

Pol­ska wła­ściwa znaj­do­wała się pod­ów­czas u szczytu swej hi­sto­rii. Po­li­tycz­nie rzecz bio­rąc, sta­no­wiła część skła­dową pań­stwa, które we­dług mocno uprosz­czo­nej aryt­me­tyki wspa­niale na­zy­wano Rze­czą­po­spo­litą Obojga Na­ro­dów. Dwa rów­no­rzędne pod­mioty za­warły w Lu­bli­nie osta­teczną unię – stąd miano. Ale wszy­scy prze­cież zda­wali so­bie sprawę, że na­ro­dów w praw­dzi­wym tego słowa zna­cze­niu li­czy Rzecz­po­spo­lita trzy. I je­śli na­wet utoż­sa­miano Bia­ło­ruś z Li­twą, to nikt nie ne­go­wał przez to ist­nie­nia Rusi. Szybko przy­bli­żał się dzień, w któ­rym pióro skryby sej­mo­wego wpi­sać miało do ofi­cjal­nego do­ku­mentu imię Ukra­iny. Na ra­zie wo­je­wódz­two ze sto­licą we Lwo­wie, obej­mu­jące kasz­te­la­nie lwow­ską, ha­licką, prze­my­ską i sa­nocką, zwało się urzę­dowo wo­je­wódz­twem ru­skim.

Kwe­stia Ukra­iny–Rusi to było naj­trud­niej­sze i naj­tra­gicz­niej­sze z wy­zwań rzu­co­nych nam przez hi­sto­rię. Unia lu­bel­ska jesz­cze mu nie spro­stała. Wy­zna­czyła tylko drogę, po któ­rej na­le­żało iść – pod groźbą kary śmierci.

Wielu było póź­niej ta­kich, co w pań­stwie roz­cią­ga­ją­cym się od Mię­dzy­rze­cza i Bę­dzina aż po Dzi­kie Pola i Po­łock upie­rali się wi­dzieć je­dy­nie Pol­skę. We­dług nich Wilno i Ki­jów po­sia­dały tę samą rangę po­li­tyczną co San­do­mierz, Ka­lisz albo i Sie­radz. Ty­tu­łem do chwały miało być stwo­rze­nie jed­no­li­tego im­pe­rium, wspo­mnie­nie o nim skar­bem bez ceny. Zwo­len­nicy ta­kich po­glą­dów szli wła­ści­wie w jed­nym sze­regu z ludźmi, któ­rzy im­pe­ria­lizm oraz za­bor­czość uzna­wali za naj­cięż­sze z grze­chów le­chic­kich. Głosy nie­for­tun­nych chwal­ców i zbyt po­chop­nych pro­ku­ra­to­rów zle­wały się w je­den fał­szywy chór.

Główną w cza­sach po­pia­stow­skich za­sługą pol­ską wo­bec hi­sto­rii kon­ty­nentu był udział w stwo­rze­niu pierw­szego w dzie­jach Eu­ropy pań­stwa wielu na­ro­dów, wiar i kul­tur. Pol­ska współ­pra­co­wała w tej mie­rze z Li­twą i Ru­sią, lecz bez wąt­pie­nia była na­czel­nym, upar­tym i wy­trwa­łym bu­dow­ni­czym wspól­nego domu, wal­nym jego wspor­ni­kiem czy fun­da­men­tem, a ze względu na gę­ściej­sze za­lud­nie­nie, wyż­szy po­ziom kul­tury i cy­wi­li­za­cji ma­te­rial­nej – także i przo­dow­ni­kiem. Gdyby kie­dy­kol­wiek od­mó­wiła po­no­sze­nia cię­ża­rów, wschod­nia ściana owego gma­chu ru­nę­łaby od razu. Pol­ska nie mo­gła ani się wy­co­fać, ani na­rzu­cić Rze­czy­po­spo­li­tej swej dyk­ta­tury, osa­dza­jąc na tro­nie Po­laka. Droga na Wa­wel była przed nim nie­mal her­me­tycz­nie za­mknięta, a to dla­tego wła­śnie, że Ko­rona fak­tycz­nie prze­wod­ni­czyła pań­stwu i za rzą­dów li­tew­skiej dy­na­stii. Jesz­cze je­den krok w kie­runku wła­dzy, a świeże szwy mo­gły pu­ścić.

W ćwierć­wie­cze po wy­ga­śnię­ciu Ja­giel­lo­nów wiele za­mie­sza­nia na­ro­bił pro­jekt swo­istej wy­miany do­stoj­ni­ków, o któ­rym się jesz­cze po­wie ob­szer­niej. Li­twin zo­stać miał bi­sku­pem kra­kow­skim, ko­ro­niarz wi­leń­skim. Pierw­szą po­łowę planu urze­czy­wist­niono bez zbyt­nich trud­no­ści, dru­giej nie wy­ko­nano ni­gdy – po­mimo pro­tek­cji ze strony króla, a na­wet pa­pieża. Kar­dy­nał Je­rzy Ra­dzi­wiłł do Kra­kowa po­szedł, Ber­nard Ma­cie­jow­ski – póź­niej­szy pry­mas – do Wilna nie tra­fił. Tak się działo z urzę­dem du­chow­nym, z na­tury no­szą­cym ce­chę pew­nego ko­smo­po­li­ty­zmu. Cóż by się stać mo­gło, gdyby spór do­ty­czył dy­gni­tar­stwa świec­kiego, prze­zna­czo­nego dla swo­ich!

Do­zorca Wa­welu, który w roku 1572 tak pil­nie strzegł in­sy­gniów ko­ro­na­cyj­nych, nie­zbyt się pew­nie oba­wiał za­ma­chu stanu ze strony oby­wa­teli bę­dą­cych ro­do­wi­tymi Po­la­kami.

W do­bie roz­po­czy­na­ją­cego się bez­kró­le­wia naj­więk­sza trud­ność do­raźna sta­no­wiła cenę naj­więk­szej zdo­by­czy i za­sługi wo­bec hi­sto­rii. Kan­dy­data na króla na­le­żało szu­kać wśród ob­cych. Ma­gnaci li­tew­scy sta­now­czo go so­bie ży­czyli, ru­scy do­piero z cza­sem my­śleć za­częli o ko­ro­nie dla sie­bie. Fakty mają wy­mowę nie­od­partą. Pierw­szym kra­jo­wym po­ma­zań­cem zo­stał w Rze­czy­po­spo­li­tej Mi­chał Ko­ry­but Wi­śnio­wiecki, Ukra­iniec z po­cho­dze­nia. Ale to się stało aż u schyłku na­stęp­nego stu­le­cia.

Za­raz po zgo­nie Zyg­munta Au­gu­sta dro­biazg pu­bli­cy­styczny jął prze­ko­ny­wać, że nie warto obie­rać żad­nego z ro­da­ków, bo „gdy sowa zja­strzę­bieje, chce wy­żej la­tać niż so­kół”. Póź­niej, kiedy czas za­tarł kon­tury wspo­mnień, a na tro­nie umo­ściła się nowa i wcale nie­for­tunna dy­na­stia, tę­dzy na­wet pi­sa­rze zwa­lali od­po­wie­dzial­ność na wro­dzoną rze­komo Po­la­kom za­zdrość, która za­gro­dziła drogę swoim. Tak zu­peł­nie jak gdyby za­wiść i za­ja­dłość w walce o pierw­szeń­stwo nie były sta­nową wprost ce­chą ary­sto­kra­cji wszyst­kich cza­sów i na­ro­dów. Ale w sa­mej chwili próby, kiedy kraj sta­nął wo­bec ko­niecz­no­ści do­ko­na­nia pierw­szej w swych dzie­jach wol­nej elek­cji, prak­tycy i my­śli­ciele godni tego miana li­czyli się z rze­czy­wi­sto­ścią. To zna­czy z bo­gac­twem struk­tury we­wnętrz­nej Rze­czy­po­spo­li­tej, pań­stwa, które nie znało jed­no­li­to­ści et­nicz­nej i nie uzna­wało za­sady do­mi­na­cji jed­nego na­rodu nad in­nymi. Pań­stwa, które ni­gdy nie sta­no­wiło im­pe­rium, było bo­wiem jego za­prze­cze­niem – fe­de­ra­cją.

Po­przedni tom tego cy­klu za­wie­rał wiele ujem­nych uwag o po­stę­po­wa­niu ma­gna­tów li­tew­skich. Trudno za­prze­czyć – da­le­ko­wzrocz­no­ścią ci lu­dzie się nie od­zna­czali. Ce­cho­wał ich prze­rost am­bi­cji i ża­ło­sny wo­lun­ta­ryzm, dość ty­powy dla śro­do­wisk po­zba­wio­nych głęb­szych tra­dy­cji kul­tu­ral­nych. Nie umieli uznać dyk­ta­tury fak­tów, wy­obra­żali so­bie, że chce­nie ludz­kie zdolne jest od­mie­nić rze­czy­wi­stość ma­te­rialną. Wsku­tek tego nie dbali o wzmoc­nie­nie je­dy­nej praw­dzi­wej pod­pory Li­twy, to zna­czy Pol­ski, nie byli zdolni do wy­snu­cia słusz­nych wnio­sków z do­wod­nie wy­ka­za­nej prawdy, że bez po­mocy ze strony Ko­rony Wiel­kie Księ­stwo ule­gnie Mo­skwie.

Re­je­stru grze­chów po­przedni tom nie wy­czer­pał, u wstępu do ni­niej­szego trzeba jed­nak do­ko­nać ra­chunku za­sług. Do­piero te­raz przy­szła po temu pora, oma­wiamy wszak sprawy, które się działy trzy lata za­le­d­wie po unii lu­bel­skiej.

Ma­gnaci li­tew­scy nie za­wie­dli w tym, co im na­ka­zy­wała mi­łość oj­czy­zny. Ustrze­gli jej od­ręb­no­ści. Ra­dzi­wił­ło­wie brali w wie­czy­ste wła­da­nie wiel­kie la­ty­fun­dia w Pol­sce, zo­sta­wali jej do­stoj­ni­kami, gry­wali na Wa­welu pierw­sze skrzypce. Ni­gdy ża­den z nich od Li­twy się ple­cami nie od­wró­cił, nie za­parł się jej. Li­twi­nem być nie prze­stał. Ileż wy­mowy w jed­nym zda­niu li­stu, który Mi­ko­łaj Rudy na­pi­sał raz po pol­sku do Zyg­munta Au­gu­sta: nie po­ka­zuj, Wa­sza Kró­lew­ska Mość, tego mo­jego skryptu swym se­kre­ta­rzom, bo oni są Po­la­kami, a ja Li­twin!

Zie­miań­stwo Wiel­kiego Księ­stwa też strze­gło od­ręb­no­ści, a do fi­nału w po­staci unii pra­gnęło dojść drogą krót­szą, oszczę­dza­jącą czas. Ale w ów­cze­snej stra­ty­gra­fii spo­łecz­nej li­czyło się przede wszyst­kim zda­nie po­ten­ta­tów. Dla­tego twier­dzić można, że po­stawa li­tew­skich Gasz­toł­dów i Ra­dzi­wił­łów, bia­ło­ru­skich Chod­kie­wi­czów i Sa­pie­hów oraz ro­zumna skłon­ność więk­szo­ści Po­la­ków do kom­pro­misu stwo­rzyły fe­de­ra­cję. Po­my­sły zwy­kłego wcie­le­nia Li­twy do Pol­ski zo­stały prze­kre­ślone, Wiel­kie Księ­stwo nie utra­ciło wła­snego bytu ani ob­li­cza.

Po unii lu­bel­skiej na­brał wy­ra­zi­sto­ści pe­wien pro­ces dzie­jowy, który pięk­nie wzbo­ga­ciłby mapę kul­tury eu­ro­pej­skiej, gdyby nie padł ofiarą ka­ta­strof wo­jen­nych i po­li­tycz­nych. W Wiel­kim Księ­stwie Li­tew­skim two­rzyła się i krze­pła nowa, wie­lo­ple­mienna na­ro­do­wość. Ist­nie­jące wciąż pań­stwo stwa­rzało na­cję. Zwy­kle tak bywa w hi­sto­rii.

Nie­chaj ni­kogo nie myli pol­sz­czy­zna, którą bie­gle i co­raz to le­piej wła­dali Ra­dzi­wił­ło­wie czy Hle­bo­wi­czo­wie. Ję­zy­kiem urzę­dów i prawa, ję­zy­kiem pań­stwo­wym po­zo­sta­wał w Wil­nie ru­ski, pra­bia­ło­ru­ski – po­wie­dzie­li­by­śmy dzi­siaj. Ogromna więk­szość tam­tej­szego ludu po­słu­gi­wała się nim od dzie­ciń­stwa aż do zgonu.

W stycz­niu 1576 roku bi­sku­pem żmudz­kim zo­stał książę Mel­chior Gie­droyć. Zna­lazł w die­ce­zji stan rze­czy nie­zbyt we­soły: sied­miu księży ka­to­lic­kich oraz po­wrotne po­gań­stwo. Zbo­rów kal­wiń­skich było wtedy na owym te­ry­to­rium równo czter­dzie­ści. Ra­dzi­wił­ło­wie bir­żań­scy przy­jęli wy­zna­nie hel­wec­kie, i to roz­strzy­gnęło na pe­wien czas o re­li­gij­nym ob­li­czu kraju. Gie­droyć za­brał się do pracy od pod­staw – na wzór swego po­przed­nika sprzed dwóch stu­leci. Or­ga­ni­zo­wał mi­sje, udzie­lał chrztu oso­bom do­ro­słym. Wła­dy­sław Ja­giełło prze­ło­żył ongi główne mo­dli­twy chrze­ści­jań­skie na ję­zyk swego ludu. Te­raz Mel­chior Gie­droyć ru­szył prze­tar­tym tro­pem, ale na wyż­szym po­zio­mie. Nie po­prze­stał na wy­szu­ki­wa­niu du­chow­nych mó­wią­cych po li­tew­sku. Na­mó­wił księ­dza Mi­ko­łaja Dauk­szę do prze­tłu­ma­cze­nia na tę mowę ka­te­chi­zmu Le­de­smy oraz Po­stylli Ja­kuba Wujka. Z wła­snej szka­tuły po­krył koszty druku.

Żył jesz­cze Zyg­munt Au­gust, kiedy pod­czas naj­go­ręt­szych de­bat o do­koń­cze­nie unii nie­znany mistrz od­bił i roz­po­wszech­nił bro­szurę pu­bli­cy­styczną Roz­mowa Po­laka z Li­twi­nem o wol­no­ści i nie­wo­lej. Au­to­rem jej był za­pewne Au­gu­styn Ro­tun­dus Mie­le­ski, wójt wi­leń­ski i go­rący pa­triota Wiel­kiego Księ­stwa, rdzenny Lach z Wie­lu­nia. Opo­wia­da­jąc o cza­sach pra­daw­nych, po­gań­skich jesz­cze, po­wtó­rzył on po­wszechną wi­dać pod­ów­czas opi­nię, że od­kąd „jęła się Li­twa po ru­sku mó­wić” – „bo Ruś byli bo­jowi i ozdobni a wdzięczni u Li­twy lu­dzie” – jej wła­sny ję­zyk „nie był uży­teczny, jedno tu nad tym mor­skim brze­giem, gdzie te­raz Prusy, Żmodź, Inf­lanty, aż po Wi­lią”.

Li­nia lu­bel­ska okre­śliła nowe gra­nice Wiel­kiego Księ­stwa. Na po­łu­dniu się­gały one za Pry­peć. Li­tew­ski w ów­cze­snym po­ję­ciu był Pińsk, Mo­zyrz i Da­wid­gró­dek. Przy­cho­dzące z Kra­kowa do tego kraju do­ku­menty mo­nar­sze nie­odmien­nie za­czy­nały się od słów: „My, Bo­zoju Mi­ło­stju Ko­rol Pol­ski, Wie­liki Kniaź Li­tow­ski y Ru­ski, Knia­zie Pru­sko­jey Zo­moy­skoje”.

Kiedy uci­chły już ha­łasy pierw­szych bez­kró­lewi, Ja­nusz Zba­ra­ski – wielki pan na Rusi po­łu­dnio­wej – jął za­bie­gać o wo­je­wódz­two wi­leń­skie. Od­mó­wiono mu, bo nie był w Wiel­kim Księ­stwie „in­dy­geną”, czyli oby­wa­te­lem. Naj­wyż­sze god­no­ści nad Wi­lią stały za to otwo­rem dla Be­ne­dykta Woyny, szlach­cica z Mińsz­czy­zny, który tak samo jak Zba­ra­ski do­piero co po­rzu­cił pra­wo­sła­wie. Cała Rzecz­po­spo­lita uzna­wała go zgod­nie za praw­dzi­wego Li­twina i on sam tak czuł.

Do na­cjo­na­li­stycz­nych obłę­dów XIX i XX stu­le­cia było wtedy jesz­cze da­leko. Li­twa et­niczna da­wała Wiel­kiemu Księ­stwu na­zwę, lecz nie sta­no­wiła jego wy­łącz­nej tre­ści. Za­li­czała się do ży­wych owego tworu skład­ni­ków. Po­dob­nie działo się z Pol­ską, któ­rej imie­nia i swoi, i obcy uży­wali cza­sem dla ozna­cze­nia ca­łej Rze­czy­po­spo­li­tej. Dawna do­mena Pia­stów była także czło­nem fe­de­ra­cji. Wdała się w próbę twór­czą, trudną i na ra­zie uwień­czoną po­wo­dze­niem.

Dys­kry­mi­na­cji na­ro­do­wej, kse­no­fo­bii, na­rzu­ca­nia prze­mocą ja­kiej­kol­wiek bądź mowy Rzecz­po­spo­lita nie znała. Ory­gi­nalna to była, na uwagę, sza­cu­nek i po­dziw na­wet za­słu­gu­jąca bu­dowla. Pań­stwo skła­da­jące się z dwóch rów­no­rzęd­nych po­li­tycz­nie pro­win­cji wkrótce miało znowu po­więk­szyć swój ob­szar, czy­niąc na­bytki na ko­rzyść Li­twy, przy­bli­żyć się do osza­ła­mia­ją­cej liczby mi­liona ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych. Wiel­kie Księ­stwo, które za­cho­wało wła­sne god­no­ści wszel­kich szcze­bli oraz skarb, sta­no­wiło osobną ca­łość go­spo­dar­czą. Jego oby­wa­tele po­czu­wali się do od­ręb­no­ści na­ro­do­wej, któ­rego to prawa nikt pod słoń­cem im nie za­prze­czał, od­czu­wali swój wła­sny, li­tew­ski pa­trio­tyzm. Na tym, nie­stety, nie po­prze­sta­jąc, szli da­lej drogą, która osta­tecz­nie miała całą Rzecz­po­spo­litą za­pro­wa­dzić do ka­ta­strofy: przy­pi­sy­wali so­bie przy­wi­lej sa­mo­dziel­nego dzia­ła­nia w po­li­tyce za­gra­nicz­nej, po­tra­fili po­mi­jać w tej mie­rze wolę i zda­nie sfe­de­ro­wa­nej Ko­rony, która też nie­kiedy cha­dzała sa­mo­pas.

Im­po­nu­jąca bu­dowla nie była jesz­cze na­le­ży­cie wy­koń­czona.

Ta sama prawda od­no­siła się do Ko­rony. Po unii lu­bel­skiej spęcz­niała ona o spo­lsz­czone już cał­kiem Pod­la­sie (któ­rego wo­je­wodą po­zo­stał Li­twin, Mi­ko­łaj Kiszka), lecz także o Wo­łyń i całą w ogóle Ukra­inę. W Gdań­sku oraz w Inf­lan­tach miesz­kali Niemcy, ro­zum­nie po­zo­sta­wieni przez Zyg­munta Au­gu­sta „przy nie­miec­kim ich ma­gi­stra­cie”. Sej­mik Prus Kró­lew­skich ob­ra­do­wał w Gru­dzią­dzu po pol­sku, lecz wy­trwale a za­zdro­śnie strzegł au­to­no­micz­nych upraw­nień re­gionu.

W Kny­szy­nie – na po­gra­ni­czu Ko­rony i Li­twy – zmarł ostatni mę­ski przed­sta­wi­ciel dy­na­stii, pod któ­rej rzą­dami sca­liła się wie­lo­ple­mienna mo­zaika. „Nie zo­sta­wił po­tomka, lecz wol­ność zo­sta­wił”. Po­błą­dzimy, od­no­sząc ten ostatni rze­czow­nik do sa­mych tylko przy­wi­le­jów sta­no­wych szlachty. Pod­czas bez­kró­le­wia Wilno pil­nie zwa­żało, by nie zo­stał cza­sem „za­nie­chań i za­nie­dbań na­ród nasz i wszystko Wiel­kie Księ­stwo Li­tew­skie”. Cho­dziło także o wol­ność, czyli o rów­no­upraw­nie­nie na­ro­dów.

Lu­dzie umie­jący my­śleć po­li­tycz­nie, w służ­bie pu­blicz­nej za­pra­wieni, wzru­szali ra­mio­nami na pro­sto­duszne po­my­sły osa­dze­nia na tro­nie „Pia­sta”. Na­le­żało po­wo­łać ta­kiego władcę, któ­rego osoba nie ob­ra­ża­łaby uczuć żad­nego z uczest­ni­ków fe­de­ra­cji.

Był rok 1572. Nie po­żółkł jesz­cze per­ga­min, na któ­rym spi­sano w Lu­bli­nie akt osta­tecz­nej unii. Ko­lory pie­częci wo­sko­wych świe­ciły świeżo. Nowe formy związku pań­stwo­wego li­czyły so­bie równo trzy lata i je­den ty­dzień. W lipcu pod­pi­sano ugodę, w lipcu rów­nież za­mknięto po­wieki ostat­niemu z Ja­giel­lo­nów.

W 1572 roku umarł rów­nież An­drzej Frycz Mo­drzew­ski. Mi­ko­łaja Reja po­cho­wano trzy zimy wcze­śniej. Na­zwi­ska pi­sa­rzy, sym­bo­li­zu­jące wielki prze­łom, prze­cho­dziły już do hi­sto­rii, pol­ska tra­dy­cja kul­tu­ralna wzbo­ga­cała się, twór­czość trwała. Jan Ko­cha­now­ski po­rzu­cił wła­śnie ży­cie dwor­skie, prze­niósł się na wieś. Jesz­cze wtedy nie było Tre­nów, Psał­te­rza, So­bótki. Liczne dru­kar­nie Eu­ropy przy­wy­kły tło­czyć utwory Po­la­ków. Przed dwu­dzie­stu laty mło­dziutki Sta­ni­sław War­sze­wicki herbu Pa­przyca – syn pod­sędka liw­skiego, Jana – spo­wo­do­wał na Za­cho­dzie sen­sa­cję li­te­racką. Prze­tłu­ma­czył z grec­kiego na ła­cinę Etio­piki He­lio­dora, ro­mans z III wieku po Chry­stu­sie, gło­śny ongi i lu­biany w Bi­zan­cjum. Te­raz wzno­wie­nia, przy­swo­je­nia ob­cym ję­zy­kom, prze­róbki i ad­ap­ta­cje po­pły­nęły stru­mie­niem. Inny Ma­zow­sza­nin – Sta­ni­sław Iłow­ski – udo­stęp­niał czy­ta­ją­cemu ogó­łowi utwory Dio­ni­zju­sza z Ha­li­kar­nasu, Ba­zy­lego Wiel­kiego. Lecz kiedy prze­tłu­ma­czył na ła­cinę i wy­dał trak­tu­jące o sztuce wy­mowy dzieło De­me­triu­sza z Fa­le­ronu, do­znał nie­mi­łego za­pewne za­sko­cze­nia. Do­kład­nie w tym sa­mym roku uka­zał się w Pa­dwie inny prze­kład tejże roz­prawy. Au­to­rem jego był nie­jaki Fran­ci­szek Ma­słow­ski. Bar­dzo ory­gi­nal­nego za­da­nia pod­jąć się miał wkrótce Krzysz­tof War­sze­wicki, przy­rodni brat Sta­ni­sława. Prze­tłu­ma­czył z wło­skiego na ła­cinę trak­tat Pa­ola Pa­rato Della per­fet­tione della vita po­li­tica. Do pracy za­brał się za zgodą, a po­dobno i na prośbę au­tora. Dziwne zja­wi­sko: trak­tat ital­skiego teo­re­tyka wy­ra­żony mową Cy­ce­rona przez ko­goś, kto po­cho­dzi z War­sze­wic po­ło­żo­nych w oko­li­cach Góry Kal­wa­rii (po dru­giej stro­nie Wi­sły, na wprost Czer­ska). Książka Mar­cina Kro­mera, po­świę­cona po­cho­dze­niu i oby­cza­jom Po­la­ków, uka­zała się naj­pierw w Ba­zy­lei, wzbu­dziła za­in­te­re­so­wa­nie, była czy­tana. Do­star­czała wia­do­mo­ści Fran­cu­zom i Wło­chom pi­su­ją­cym o na­szym kraju.

Tak wy­glą­dało, jakby za­chod­nia po­łać fe­de­ra­cji ja­giel­loń­skiej już na do­bre umie­ściła się wśród twór­ców i roz­daw­ców war­to­ści po­wszech­nych.

Na wscho­dzie, w Wiel­kim Księ­stwie, wiek mę­ski i wy­soką god­ność mar­szałka osią­gnął pod­ów­czas czło­wiek, który pierw­szy z Li­twi­nów na­pi­sać miał książkę nie­lę­ka­jącą się próby czasu. Po­dróż do Ziemi Świę­tej, Sy­rii i Egiptu Mi­ko­łaja Krzysz­tofa Ra­dzi­wiłła z przy­dom­kiem Sie­rotka po upły­wie czte­ry­stu lat bez mała na­daje się do czy­ta­nia, pa­sjo­nuje i świad­czy. O tym mia­no­wi­cie, że dla oj­czy­zny au­tora koń­czył się już okres bier­no­ści kul­tu­ral­nej. Li­twa wy­dała ar­ty­stę, któ­rego na pewno nie po­wsty­dzi­łaby się i Fran­cja ów­cze­sna.

Ra­dzi­wiłł na­pi­sał swą Po­dróż po pol­sku. Nie­wła­ści­wie ro­zu­mie­jąc ten nie­sporny fakt, za­li­cza się owo dzieło do li­te­ra­tury po pro­stu pol­skiej, bez ce­re­mo­nii gwał­cąc uczu­cia au­tora, który ni­gdy się za La­cha nie uwa­żał i jak naj­wy­raź­niej po­wie­dział to w swym utwo­rze. Uprosz­czone, pry­mi­tywne skale na­szego wieku prze­szka­dzają w oce­nie bo­gac­twa daw­nej hi­sto­rii. Ję­zyk Po­dróży to pol­sz­czy­zna bez­błędna i piękna, ale w isto­cie swej, w ży­cio­wej roli od­mienna od tej, z któ­rej stwo­rzona jest Od­prawa po­słów grec­kich. To tylko do­mowy, to­wa­rzy­ski i po­li­tyczny ję­zyk li­tew­skiego ma­gnata i pa­trioty. Sprawne na­rzę­dzie dzia­ła­nia ar­ty­stycz­nego, lecz nie de­kla­ra­cja na­ro­dowa.

Ra­dzi­wiłł Sie­rotka był wro­giem unii lu­bel­skiej, dą­żył do ska­so­wa­nia jej po­sta­no­wień. Grubo prze­kra­cza­jąc gra­nice roz­sądku, nie cof­nął się przed po­ta­jem­nym ukła­dem, który mógł po­waż­nie na­ru­szyć zwią­zek pań­stwowy. Wspo­mni się jesz­cze o tym.

Znowu się oka­zuje, że doj­rza­łość kul­tu­ralna po­trafi wy­prze­dzać po­li­tyczną. Pi­sarz eu­ro­pej­skiej miary w ma­te­rii stanu po­stę­po­wał jak dziecko. Wzbu­dził po­li­to­wa­nie we wło­skim dy­plo­ma­cie, z któ­rym spi­sko­wał. Ra­zem z Sie­rotką dzia­łał wtedy ma­gnat li­tew­ski nie­pa­ra­jący się pió­rem. Pry­mi­ty­wizm my­śle­nia po­li­tycz­nego nie wy­ni­kał więc z na­iw­no­ści ar­ty­sty. Wciąż jesz­cze ce­cho­wał, nie­stety, przy­wód­ców Wiel­kiego Księ­stwa.

Sie­dem­na­ście lat po zgo­nie Zyg­munta Au­gu­sta pe­wien kasz­te­lan smo­leń­ski wy­gło­sić miał w War­sza­wie mowę sej­mową, która do­cho­wała się do na­szych cza­sów w po­staci ce­lowo znie­kształ­co­nej. Warto jed­nak przy­to­czyć frag­menty, bo star­czą za naj­uczeń­sze wy­wody:

Wy­je­chaw­szy z domu, pro­si­łem Boga, abym ku wam zdrowo przy­je­chał i wa­sze mi­ło­ście zdrowe oglą­dał i przy­wi­tał. Przy­cho­dzi mi z wami ra­dzić, a ja na ta­kich zjaz­dach ni­gdy nie by­wał i z Kró­lami Ich­mo­ścią ni­gdy nie za­sia­dał, bo za nie­bosz­czy­ków, Wiel­kich Ksią­żąt na­szych Li­tew­skich, sen­ten­cji nie by­wało, po pro­stu oni pra­wym ser­cem ho­wo­ryli, po­li­tyki nie znali i w oczy złotą prawdę mó­wili; choć kto po­drwił, to z do­brej chęci. [...]

Król Hen­ryk, który z nie­miec­kiej strony zza mo­rza tu­taj przy­je­chał, gdy spo­strzegł, że­śmy mu nie da­wali sza­bin­ko­wać i Niem­com jego bry­kać, nic ni­komu nie mó­wiw­szy, wy­je­chał, już za mo­rze ski­nął, a choć, prawdę mó­wiąc, nie tyle on wi­nien, co na­sze rodne ba­ła­muty, co sie­dzą przy kró­lach, wiele kręcą, drą, Rzecz­po­spo­litą gu­bią, przez nich to Pod­la­sie i Wo­łyń prze­pa­dły. Cho­dzimy jak po­du­rzeni, bo się ich bo­jemy, prawdy nie mó­wiem, po­ta­ku­jemy po­chleb­nymi ję­zy­kami. Ach! żeby można było bi­sów ta­kich ku­ła­kiem w mordę, za­po­mnie­liby mą­cić. (...]

Al­boż to i nie du­rac­two, że pa­nie w tak bo­ga­tych suk­niach cho­dzą. Nie znano przed­tem tej tam por­tu­gały czy for­tu­gały, a cze­pie­nie ja­ko­weś ru­cha się koło po­dołka, a dwo­rza­nim jak so­kół czu­baty po­gląda, jak by uskub­nąć. Ja bym ra­dził, niechby bia­ło­szyjki na­sze po­stro­iły się w daw­niej­sze za­pi­na­nia, a w sznu­ro­wa­niu na zadu no­siły roz­porki, a k temu żeby z nie­miecka plu­der nie uży­wać, by­łoby spo­koj­niej i wa­row­niej od do­bro­chot­ni­ków mi­ło­snych, nie tak prędko by skra­dy­wali lu­bie­tyl­nią bryd­nie, a dziś, choć­byś z ro­ha­tyną stał na war­cie, to bisa tego nie upil­nu­jesz...

Kasz­te­lan, se­na­tor Rze­czy­po­spo­li­tej, prze­ma­wiał pew­nie w tym du­chu, ale nie tak do­słow­nie. Przy­to­czony zo­stał po pro­stu frag­ment pa­ro­dii, któ­rej nie­znany sprawca zdra­dził się mimo woli przed dzi­siej­szymi fa­chow­cami, pa­ku­jąc w tekst na­zwi­sko osoby jesz­cze na­ów­czas w Pol­sce nie­obec­nej. Ale każda pa­ro­dia musi po­zo­sta­wać w związku z praw­dziwą tre­ścią i formą utworu prze­drzeź­nia­nego, w ob­raź­liwy na­wet spo­sób ce­lo­wać w zja­wi­sko rze­czy­wi­ste.

Tak nie­wąt­pli­wie było i tym ra­zem. Bie­guny eu­ro­pej­skiej kul­tury po­li­tycz­nej mie­ściły się w jed­nym i tym sa­mym par­la­men­cie Rze­czy­po­spo­li­tej Obojga Na­ro­dów. A więc i od tej strony oce­niać na­leży jej stan po­sia­da­nia.

Se­na­to­rem był Waw­rzy­niec Go­ślicki, sta­ty­sta wy­trawny, teo­re­tyk, któ­rego pi­sma ce­niono na ca­łym kon­ty­nen­cie oraz na Wy­spach Bry­tyj­skich. Obok niego za­siąść miał Jan Za­moy­ski, po­li­tyk próby wy­so­kiej. Dawna izba po­sel­ska sejmu ko­ron­nego za­pi­sała naj­świet­niej­szy roz­dział dzie­jów na­szego par­la­men­ta­ry­zmu. A od nie­dawna przy­byli jej ko­le­dzy wy­ro­śli w zu­peł­nie in­nych tra­dy­cjach. Na krótko przed unią lu­bel­ską za­świad­czono, że w Wiel­kim Księ­stwie:

...nie ta­kowe sej­miki, jako u nas, bo tam szlachta nie jeź­dzi na nie, ale jeno wo­je­woda, kasz­te­lan, sta­ro­sta prze­je­dzie, a po­tym po­ślą do szlachty, aby się pod­pi­sali i pie­częć przy­ło­żyli, a je­śliby nie przy­ło­żyli, tedy ki­jem za­grożą.

Na którą ze stron prze­chyli się waga? Od­po­wiedź na to py­ta­nie miała roz­strzy­gnąć o przy­szło­ści, o by­cie lub za­gła­dzie pań­stwa.

Ostatni Ja­giel­lo­no­wie zmar­no­wali wcze­sną spo­sob­ność na­prawy Rze­czy­po­spo­li­tej. Zyg­munt Au­gust po­zo­sta­wił ją bez dro­go­wskazu. Unia lu­bel­ska roz­wią­zała nie­które od wie­ków cią­żące pro­blemy i stwo­rzyła nowe, rów­nie za­wiłe. Trud­no­ści pię­trzyły się ze­wsząd. Nie było wśród nich spraw bez­na­dziej­nych, za­wczasu po­grze­ba­nych.

De­ską ra­tunku był ra­cjo­na­lizm. Ten sam, który ce­cho­wał stary trak­tat Ostro­roga, po­stę­po­wa­nie sej­mów ko­ron­nych z doby ostat­niego Ja­giel­lona i umy­sło­wość ka­to­lic­kiej szlachty pol­skiej, co wy­bie­rała na po­słów sa­mych nie­mal pro­te­stan­tów. Ra­cjo­na­lizm, który uczy roz­róż­niać pro­gram i prze­ko­na­nie od aktu wiary, wy­ja­śnia, że praw­dziwy mąż stanu bar­dziej się zaj­muje tech­niką po­li­tyczną niż ide­olo­gią, ostrzega przed krań­co­wo­ścią.

Nie­zmier­nie ważne sta­wało się te­raz wszystko, co na­stą­pić da­lej miało w szko­łach i w tych dzie­dzi­nach, które kształcą spo­sób ludz­kiego my­śle­nia i od­czu­wa­nia. Przy­szłość za­le­żała od tego, jaki typ umy­sło­wo­ści sta­nie się w kraju wzor­cem.

Na­zwę po­li­ty­ków wy­na­le­ziono dla tych, któ­rzy prze­kła­dają po­kój kró­le­stwa nad zba­wie­nie swej du­szy i po­nad re­li­gię; któ­rzy wolą ra­czej, aby kró­le­stwo po­zo­sta­wało w po­koju bez Boga niż w woj­nie dla niego. Ci po­li­tycy po­wia­dają: nie do­pusz­cza­jąc jak tylko jedną re­li­gię, całą Fran­cję za­bu­rzy się wojną; do­pusz­cze­nie zaś obu jest po­ko­jem i od­po­czyn­kiem kró­le­stwa.

Ta­kie oto roz­wa­ża­nia snuł so­bie Ga­spard de Saulx, se­igneur de Ta­van­nes, au­tor pa­mięt­ni­ków od­no­szą­cych się do tej sa­mej doby dzie­jów. Mó­wiąc o „po­li­ty­kach”, miał na my­śli kon­kretne, ta­kiej wła­śnie na­zwy uży­wa­jące stron­nic­two, które usi­ło­wało do­pro­wa­dzić do opa­mię­ta­nia dwa na­wza­jem się wy­mor­do­wu­jące obozy.

Na­szym ów­cze­snym pa­mięt­ni­ka­rzom i pu­bli­cy­stom by­wało za­zwy­czaj dość da­leko do ga­lic­kiej pre­cy­zji okre­śleń, a także do za­słu­gu­ją­cego na uzna­nie cy­ni­zmu wy­nu­rzeń. Przy­znać jed­nak trzeba, że do­tych­cza­sowa ewo­lu­cja Rze­czy­po­spo­li­tej Ja­giel­loń­skiej szła ra­czej w kie­runku na­szki­co­wa­nym przez pana de Saulx. W roku 1564 sta­nął przed są­dem sej­mo­wym młody aria­nin Erazm Otwi­now­ski, który pod­czas pro­ce­sji w Lu­bli­nie wy­rwał księ­dzu mon­stran­cję z dłoni i po­de­ptał ją. Bro­nił oskar­żo­nego Mi­ko­łaj Rej: Otwi­now­ski wi­nien za­pła­cić za znisz­czoną kosz­tow­ność, a je­śli Pan Bóg uważa się za ob­ra­żo­nego, to niech sam so­bie wy­mie­rza spra­wie­dli­wość – wy­wo­dził i prze­ko­nał po­słów. Nam dziś się zdaje, że wy­zy­wa­jące i bez­czelne słowa Reja mo­gły roz­ją­trzyć umy­sły i za­mą­cić po­kój po­mię­dzy róż­nią­cymi się w wie­rze. Pry­mas Ja­kub Uchań­ski wcale się wy­pad­kiem lu­bel­skim nie prze­jął.

Rzecz­po­spo­lita wcze­śnie ze­brała ob­fite żniwo wła­snej to­le­ran­cji, obo­jęt­no­ści w spra­wach po­glądu na świat czy też in­dy­fe­ren­ty­zmu – wszystko jedno, jak na­zwiemy samo zja­wi­sko, bo ważne są jego skutki. Dzień 1 marca 1562 roku to, we­dług zgod­nej opi­nii hi­sto­ry­ków, po­czą­tek wo­jen re­li­gij­nych we Fran­cji. Lu­dzie księ­cia de Gu­ise za­bili wtedy w Vassy dwu­dzie­stu trzech pro­te­stan­tów, a stu kil­ku­dzie­się­ciu po­ra­nili. Sta­ni­sław Grzy­bow­ski przy­po­mniał nam ostat­nio ob­li­cze­nia ów­cze­snych rach­mi­strzów pu­bli­cy­stycz­nych, któ­rzy usta­lili, że w ciągu na­stęp­nych lat dwu­dzie­stu w wal­kach wy­zna­nio­wych zgi­nęło we Fran­cji bli­sko dzie­więć ty­sięcy du­chow­nych, trzy­dzie­ści trzy ty­siące szlachty, prze­szło sześć­set pięć­dzie­siąt ty­sięcy osób z ludu oraz żoł­nie­rzy, no i trzy­dzie­ści dwa ty­siące ob­co­kra­jow­ców. Nie­mal do­szczęt­nie wy­tę­piła się na­wza­jem elita wo­jac­twa her­bo­wego, za­pra­wiona do szpady pod­czas wy­praw wło­skich. Zni­kli z wi­downi po­li­tycz­nej lu­dzie ma­wia­jący o so­bie: „Fran­cuz, który raz był na woj­nie, nie ma już in­nego rze­mio­sła”.

Czego chcesz od nas, Pa­nie, za Twe hojne dary,

Czego za do­bro­dziej­stwa, któ­rym nie masz miary?

– tak śpie­wał w Pol­sce Jan Ko­cha­now­ski i miał po temu pełne prawo. Przy­zwy­cza­ili­śmy się za­zdro­ścić na­ro­dom, któ­rym hi­sto­ria no­wo­żytna oka­zuje wię­cej ła­ski niż nam. Rzecz­po­spo­lita też miała swój wiek szczę­śliwy. Na­stał wcze­śnie, prze­mi­nął i zo­stał za­po­mniany.

Po­wie­ścio­pi­sa­rze stwo­rzyli fał­szywy ob­raz prze­szło­ści. Wmó­wili czy­tel­ni­kom, że szlachta ów­cze­sna czciła przede wszyst­kim wa­lecz­nych ry­ce­rzy. W rze­czy­wi­sto­ści zaś hoł­do­wała ona ide­ałom zie­miań­skim, a nie wo­jow­ni­czym. Z ję­zyka pol­skiego znikł zu­peł­nie cza­sow­nik „żoł­do­wać”. W XVI wieku zna­czył on: iść na wy­prawę, uczest­ni­czyć w kam­pa­nii. Konno i zbrojno sta­wała szlachta na po­pisy po­spo­li­tego ru­sze­nia, gło­siła z dumą, że nie mury twierdz, lecz piersi męż­nych oby­wa­teli bro­nią kraju. Na co dzień nie prze­szka­dzało to jej uwa­żać służby w woj­sku za je­den ze spo­so­bów za­ra­bia­nia pie­nię­dzy na utrzy­ma­nie. Go­spo­da­ro­wa­nie na fol­warku ucho­dziło w oczach ogółu za czyn­ność bez po­rów­na­nia wznio­ślej­szą. Do­brze uro­dzony, ma­jętny i osia­dły – oto zna­miona wzo­ro­wego oby­wa­tela. Opła­ku­jąc smutne skutki na­jazdu Ta­ta­rów na Po­dole, wzy­wał Ko­cha­now­ski ro­da­ków przede wszyst­kim do prze­ku­cia srebr­nych ta­le­rzy na ta­lary, czyli do ze­bra­nia go­tówki na za­cięż­nych:

Dajmy; a na­przód dajmy! Sami sie­bie

Ku gwał­tow­niej­szej cho­wajmy po­trze­bie.

Na­leży wzmoc­nić gra­nice, ale to nie ozna­cza jesz­cze ko­niecz­no­ści po­rzu­ce­nia mi­łego Czar­no­lasu. Ist­nieją roz­sąd­niej­sze spo­soby za­ra­dze­nia złu.

Nie­wielu Po­la­ków, któ­rzy raz za­sma­ko­wali wojny, uwa­żało ją póź­niej za je­dyne rze­mio­sło godne dłoni szla­chec­kiej. Szum skrzy­deł hu­sar­skich upa­jał przede wszyst­kim miesz­czań­skich czy­tel­ni­ków Try­lo­gii. Her­bowi oby­wa­tele daw­nej Rze­czy­po­spo­li­tej mniej byli roz­mi­ło­wani w tej me­lo­dii.

W na­stęp­nym stu­le­ciu opi­sy­wał te sprawy An­drzej Mak­sy­mi­lian Fre­dro, au­tor do­brej, a zu­peł­nie za­po­mnia­nej książki Dzieje Na­rodu Pol­skiego pod Hen­ry­kiem Wa­le­zju­szem. Mo­żemy ufać sta­ty­ście, zna­nemu z in­nych swych dzieł i gło­śnemu ongi w Eu­ro­pie. Fre­dro czer­pał wie­dzę z pa­pie­rów, po któ­rych śladu i po­piołu nie zo­stało, oma­wiał zja­wi­ska i ten­den­cje trwałe. Od dawna – twier­dził – po­wstało w kraju prze­ko­na­nie, że wojny to­czą się „ra­czej dla za­chce­nia pa­nu­ją­cych niż za sprawą Po­spo­li­tej Rze­czy”. Tak prze­ło­żył ła­ciń­ski tekst ory­gi­nału Wła­dy­sław Sy­ro­komla.

W XV wieku szlachta po­parła wy­prawę bu­ko­wiń­ską Jana Ol­brachta, lecz uwa­żała ją za pry­watną im­prezę Ja­giel­lo­nów – za­pew­niają dzi­siejsi hi­sto­rycy.

Po wy­ga­śnię­ciu dy­na­stii – mówi Fre­dro:

...uj­rzano, że już by na­le­żało prze­stać po­więk­szać Rzecz­po­spo­litą, która na pół­noc z Mo­rzem Bał­tyc­kim, na wschód z Czar­nym, na po­łu­dnie z Kar­pa­tami gra­ni­czy; że ra­czej na­leży czu­wać nad za­cho­wa­niem daw­nych niż nad zdo­by­ciem no­wych po­sia­dło­ści [...] zbyt małe i zbyt ob­szerne pań­stwa za­równo są pełne nie­do­god­no­ści.

To samo prze­ko­na­nie wy­czy­tać można z nie­któ­rych szczę­śli­wie za­cho­wa­nych za­byt­ków pu­bli­cy­styki. Ni­czego in­nego nie gło­sił w grun­cie rze­czy An­drzej Frycz Mo­drzew­ski, kiedy ostrze­gał Zyg­munta Au­gu­sta, że ci, któ­rzy się na ościenne kró­le­stwa ła­sili, swoje wła­sne na­ra­żali cza­sem na bez­miar nie­bez­pie­czeństw. Wspo­mniany już prze­kład Etio­pik po­świę­cił Sta­ni­sław War­sze­wicki swemu mo­nar­sze, Zyg­mun­towi Au­gu­stowi. Dru­ko­wana de­dy­ka­cja po­tę­pia wojny i za­bory, sławi po­kój. Przy­rodni brat Sta­ni­sława, Krzysz­tof, wy­dał ja­kiś czas póź­niej książkę o dy­plo­ma­cji. Na­pi­sał w niej do­słow­nie: „Je­ste­śmy wszy­scy oby­wa­te­lami świata i obo­wiąz­kiem na­szym jest wza­jem­nie so­bie po­ma­gać”.

Na­stroje kraju za­sta­no­wiły nun­cju­sza pa­pie­skiego Ju­liu­sza Rug­gieri. Ka­zały mu prze­wi­dy­wać znaczne kło­poty Rze­czy­po­spo­li­tej. Jej wschod­nia po­łać – Wiel­kie Księ­stwo – od wie­ków wszak uwi­kłana była w spór z Mo­skwą, „któ­rej prawa i po­rządki mają po więk­szej czę­ści wojnę na celu”.

Sta­now­czy, ska­mie­niały pa­cy­fizm szlachty nada­wał ton na­szym dzie­jom i jak naj­po­waż­niej wpły­nął na ich bieg. Pra­gnie­nie po­koju od wschodu po­dyk­to­wało ongi Po­la­kom de­cy­zję unii z Li­twą. Ono rów­nież za­li­czało się do wy­tycz­nych po­stę­po­wa­nia pod­czas zjaz­dów elek­cyj­nych, pro­te­go­wało jed­nych, de­gra­do­wało in­nych kan­dy­da­tów do ko­rony.

Od dawna już wła­ści­wie była Rzecz­po­spo­lita pań­stwem kon­sty­tu­cyj­nym. Rząd mu­siał się li­czyć z wolą oby­wa­teli. Więk­szo­ści zna­nych z hi­sto­rii wo­jen nie by­łoby wcale, gdyby de­cy­zje ich roz­po­czy­na­nia za­le­żały od gło­so­wa­nia po­wszech­nego, a nie od szta­bów i ośrod­ków rzą­dze­nia. Pa­cy­fizm na­szej szlachty nie wy­ni­kał z pol­skich, li­tew­skich czy ru­skich cnót na­ro­do­wych, lecz z typu ustroju. Za Ja­giel­lo­nów król miał prawo sa­mo­dziel­nie roz­po­cząć wojnę, ale pro­wa­dzić ją mu­siał żoł­nie­rzem za­cięż­nym i pła­cić mu z wła­snej szka­tuły. Nie wolno było bez zgody sejmu na­kła­dać no­wych po­dat­ków ani zwo­ły­wać po­spo­li­tego ru­sze­nia. Ja­giel­lo­nów za­bra­kło. Ogół her­bowy miał te­raz sam okre­ślić przy­szły ustrój pań­stwa.

Pa­cy­fizm szlachty za­li­czyć na­leży do głów­nych przy­czyn póź­niej­szej ka­ta­strofy Rze­czy­po­spo­li­tej. Miała ona wielu wro­gów, lecz szcze­gól­nie trudno jej było za­sto­so­wać naj­lep­szą formę obrony, którą prze­waż­nie jest atak. Przy­czy­niło się to wal­nie do na­szej zguby.

Nie jest to zbyt opty­mi­styczny osąd spraw ludz­kich. Tym go­rzej, że słuszny chyba.

Jan Ko­cha­now­ski nie był w swej do­bie uni­ka­tem. Nie on je­den poj­mo­wał, w ja­kim bło­go­sta­nie przy­szło żyć oby­wa­te­lom Rze­czy­po­spo­li­tej. Wia­do­mo­ści ze świata na­pły­wały do niej ob­fi­cie, za­równo Po­lacy, jak Li­twini po­dró­żo­wali chęt­nie. Pu­bli­cy­styka zwięźle pod­su­mo­wy­wała spo­strze­że­nia: w Hisz­pa­nii ty­ra­nia i ser­wi­lizm, we Fran­cji i w Niem­czech rze­zie, w Cze­chach i na Wę­grzech ucisk, w Mo­skwie be­stial­stwo Iwana Groź­nego.

Ma­gna­tom wio­dło się u nas zna­ko­mi­cie, szlach­cie na ogół wcale do­brze, na­wet chłopu jesz­cze nie naj­go­rzej. Ogra­ni­czone w pra­wach po­li­tycz­nych mia­sta prze­ży­wały okres roz­kwitu, jaki już ni­gdy w przy­szło­ści po­wtó­rzyć się nie miał.

Mo­ra­li­ści na­rze­kali na bez­kar­ność sil­nych, roz­pa­sa­nie, gwałty i prze­moc. Mieli nie­wąt­pli­wie słusz­ność, ale... Ja­kiś czas póź­niej, kiedy oby­czaje po­psuły się jesz­cze bar­dziej, pe­wien Włoch po­uczał ro­da­ków, że po­dró­żu­jąc po Rze­czy­po­spo­li­tej, trzeba wy­strze­gać się dwóch rze­czy: no­sze­nia szty­letu i cheł­pie­nia się do­ko­na­nymi za­bój­stwami. I jedno, i dru­gie fa­tal­nie wi­dziane w Sar­ma­cji!

Zmarły w 1572 roku ksiądz Sta­ni­sław Gór­ski – twórca słyn­nego zbioru do­ku­men­tów hi­sto­rycz­nych Acta To­mi­ciana oraz Tek swego imie­nia – wy­prze­dził Pio­tra Skargę, na­le­żał do wcze­snych w na­szych dzie­jach wiesz­czów ża­łob­nych. Prze­po­wia­dał upa­dek pań­stwa wsku­tek roz­stroju we­wnętrz­nego. Za­uwa­żyć na mar­gi­ne­sie wy­pada, że i Fran­cji wró­żono pod­ów­czas za­gładę. Lu­dzie lu­bują się za­zwy­czaj w snu­ciu prze­wi­dy­wań po­li­tycz­nych. Szcze­gól­nie gu­sto­wali w nich ci, któ­rych re­for­ma­cja na­uczyła się­gać po Stary Te­sta­ment, ob­fi­tu­jący w pro­roc­twa. Z wiel­kiego mnó­stwa za­po­wie­dzi nie­które mogą się cza­sem spraw­dzić. Ksiądz Gór­ski bia­dał mię­dzy in­nymi nad upad­kiem or­to­dok­sji ka­to­lic­kiej, osła­bie­niem zna­cze­nia kleru, zde­cy­do­wa­nie po­tę­piał szla­checki ruch re­for­ma­tor­ski. Uzna­wał to wszystko za ob­jawy zgubne.

Zu­peł­nie od­osob­niony nie był. Nun­cjusz pa­pie­ski Alojzy Lip­po­mano na­zwał nasz kraj po pro­stu „pie­kłem”. Przy­słany nad Wi­słę w cha­rak­te­rze naj­wcze­śniej­szego pio­niera re­ak­cji ka­to­lic­kiej, szybko zra­ził so­bie ogół i lę­kał się o wła­sne ży­cie, nie bez prze­sady pew­nie. Rzecz­po­spo­lita nie mo­gła się po­do­bać dzia­ła­czom, w któ­rych wzbu­dzają od­razę ta­kie zja­wi­ska, jak wol­ność my­śli, su­mie­nia i słowa.

W Pol­sce i na Li­twie pa­no­wała ona jak ni­g­dzie in­dziej, a na­wet spię­trzała się nie­jako w spo­sób oso­bliwy. Za­ja­dłymi wro­gami arian byli w tym cza­sie kal­wi­ni­ści oraz lu­te­ra­nie. Bi­skupi ła­ciń­scy sprze­ci­wiali się ich po­my­słom wy­pę­dze­nia an­ty­try­ni­ta­rzy, po­nie­waż uwa­żali słusz­nie, że taki de­kret siłą faktu rów­nałby się uzna­niu praw po­zo­sta­łych wy­znań pro­te­stanc­kich. „Wojna wśród he­re­ty­ków to po­kój dla Ko­ścioła” – ma­wiał kar­dy­nał Sta­ni­sław Ho­zjusz. I oto na­gle główny w Rze­czy­po­spo­li­tej pro­tek­tor kal­wi­ni­zmu, sam po­tężny Mi­ko­łaj Ra­dzi­wiłł Czarny, za­czyna ota­czać arian opieką. Do Kal­wina pi­suje, braci pol­skich wpusz­cza do swej „po­gasz­toł­dow­skiej” ka­mie­nicy w Wil­nie. Po­zwala im za­ło­żyć tam zbór i szkołę. Póź­niej za­grozi po­dobno, że po­zrzuca ze scho­dów prze­sad­nych ra­dy­ka­łów, ale w ra­chubę biorą się czyny, a nie przed­śmiertne iry­ta­cje sta­rego czło­wieka.

Albo i ci ka­to­licy pol­scy! 7 lu­tego 1571 roku ze­brało się tłum­nie całe miesz­czań­stwo lu­bel­skie. Od­czy­tano re­skrypt kró­lew­ski za­bra­nia­jący aria­nom po­bytu w tym mie­ście. Uchwa­lono na­wet su­rowe roz­po­rzą­dze­nia do­dat­kowe. Nie wolno było od tej pory uży­czać lo­kali na zgro­ma­dze­nia i na­bo­żeń­stwa ka­ce­rzy, za­da­wać się z nimi. Na wszelki wy­pa­dek za­bro­niono rów­nież za­trud­niać na­uczy­cieli do­mo­wych, uwa­ża­nych wi­docz­nie za ele­ment szcze­gól­nie po­dej­rzany, po­datny na zgubne no­winki. Oby­wa­tele nie­po­słuszni tym po­sta­no­wie­niom, szu­ka­jący prze­ciwko nim pro­tek­cji szlachty lub ma­gna­tów, mieli być z grodu wy­pę­dzeni, a mie­nie ich kon­fi­sko­wane.

Wszystko po­tul­nie uchwa­lono, nie wy­ko­nano ni­czego. Aku­rat w tym cza­sie skrajny i rdzen­nie ro­dzimy odłam braci pol­skich ob­rał so­bie Lu­blin za sie­dzibę stałą. Miesz­kał już tam Mar­cin Cze­cho­wic, a także Jan Nie­mo­jew­ski, czło­wiek mo­ral­nie prze­piękny. To on wła­śnie – za­możny szlach­cic z Wiel­ko­pol­ski – zja­wiał się na sej­mach „w odzie­niu bar­dzo pro­stym i pod­nisz­czo­nym, bez sza­bli, bez ju­ków po­dróż­nych, bez służby i to­wa­rzy­stwa”. De­mo­krata nie tylko w teo­rii zrzekł się urzędu sę­dziego, po­zwra­cał dzier­żone kró­lewsz­czy­zny i pra­co­wał wła­sno­ręcz­nie.

Zwo­len­nicy prze­śla­do­wa­nia Nie­mo­jew­skich sta­no­wili na ra­zie wy­raźną mniej­szość.

Oby­wa­tele tego dziw­nego pań­stwa zda­wali so­bie sprawę, jak wiele oso­bi­ście osią­gnęli. „Tak za­kwit­nęła Pol­ska, iż ża­den na­ród pod świa­tem wol­no­ści i swo­bód więt­szych nie ma nad nas” – na­pi­sano za­raz po zgo­nie Zyg­munta Au­gu­sta. Bez­i­mienny au­tor przy­to­czo­nych słów na­le­żał – nie­stety! – do tej grupy, która mnie­mała, że „oj­czy­zna od przod­ków na­szych tak jest mą­drze po­sta­no­wiona, iż prze­cho­dzi ro­zumy mą­drych onych sta­no­wiec rze­czy­po­spo­li­tych, co pi­szą o Li­kurgu, So­lo­nie, Ro­mu­lu­sie...”.

Prze­po­wied­nie nie­uchron­nego upadku były sta­now­czo przed­wcze­sne. Za­chwyty nad ustro­jem obłędne. Z uzna­niem można za to mó­wić o nie­któ­rych tre­ściach wy­peł­nia­ją­cych jego wą­tłe ramy.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2024, Ewa Bey­nar-Cze­czott Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-973-4
Pro­jekt okładki, skład i ła­ma­nie: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Na okładce wy­ko­rzy­stano frag­ment zdję­cia Ko­lumny Zyg­munta w War­sza­wie / Ar­chi­wum Wy­daw­nic­twa
Ko­rekta: Do­rota Ring
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl