Rzeczpospolita obojga narodów. Calamitatis regnum - Paweł Jasienica - ebook + audiobook + książka

Rzeczpospolita obojga narodów. Calamitatis regnum ebook i audiobook

Paweł Jasienica

4,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mści się nierozwiązana kwestia Rusi Kijowskiej. Wybucha powstanie, na którego czele stoi Chmielnicki z Kozakami. Krwawa ta wojna domowa, tysiące ofiar po jednej i po drugiej stronie. A król, bezradny i bezzębny, nie słucha nikogo wiedziony planami magnatów ruskich i litewskich. Donikąd to prowadzi.

 

W granice wkracza Rosja, trzeba będzie oddać SmoleńskKijów i Ukrainę Zadnieprzańską.

 

Rok później będzie jeszcze gorzej. Potop szwedzki – najbardziej niszczycielski i śmiercionośny konflikt w historii Rzeczypospolitej wywołany nierealnymi mrzonkami i zapędami Wazów.

 

Łamie się kraj, wyniszczony i ograbiony, zmęczony ciągłymi wojnami, które wydarzać się nie musiały. Nie ma już porządnego państwa, nie ma już porządnych sejmów, jest liberum veto, jest król i magnaci, nikt inny nie decyduje.

 

I tylko na chwilę jaśniejsza gwiazda świeci w Wilanowie, ale i on nie da już rady uzdrowić Rzplitej. Idzie ku upadkowi…

 

 

 

Dla każdego, kto choć odrobinę smakuje polską historię, zastanawia się, dlaczego losy potoczyły się tak, a nie inaczej – to doprawdy prawdziwa rozkosz zagłębić się w owe dywagacje światłego i mądrego autora, wybitnego znawcy polskiej historii, popłynąć z nim w wartki nurt wydarzeń tamtych czasów i przyjrzeć się procesom, które doprowadziły Polskę do miejsca, gdzie dziś się znajduje.

 

Naprawdę znakomita intelektualna przygoda dla tych, którzy lubią zastanawiać się nad przeszłością.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 24 min

Lektor: Marcin Popczyński
Oceny
4,9 (50 ocen)
43
7
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wilcy wyli na zglisz­czach daw­nych miast

i kwit­nące nie­gdyś kraje były jakby wielki gro­bo­wiec.

Hen­ryk Sien­kie­wicz, Ogniem i mie­czem

Sprawa czte­rech mie­sięcy

.

Śmiele rzekę, że skrzy­dła roz­pięte

Orła pol­skiego jed­nym nie­szczę­ściem ob­cięte.

Łu­kasz Opa­liń­ski, Coś no­wego, 1652

Los jakby się za­sa­dził na dzieje Rze­czy­po­spo­li­tej. Z na­gła wy­mie­rzył cios główny i jed­no­cze­śnie roz­dał kilka szturch­nięć, z po­zoru – to zna­czy w teo­rii – mało waż­nych, bo do­ty­czą­cych osób.

Za­bra­kło króla, oby­dwaj wo­dzo­wie wojsk ko­ron­nych zna­leźli się w nie­woli. Ich ko­lega z Wilna, het­man wielki li­tew­ski Ja­nusz Kiszka – ostatni z po­tęż­nego rodu – nie mógł już no­wymi do­ko­na­niami po­twier­dzić swej daw­nej opi­nii wy­bit­nego ofi­cera. Scho­ro­wany, do dzia­ła­nia nie­zdolny, do­ży­wał swo­ich lat.

Nad sa­mym nie­mal gro­bem stał wsła­wiony pod Cho­ci­miem Sta­ni­sław Lu­bo­mir­ski, możny pan, rów­nie znaczny au­to­ry­tet mo­ralny i umysł nie­tu­zin­kowy.

Na czas bez­kró­le­wia wła­dza prze­szła w ręce pry­masa. Ar­cy­bi­skup, Ma­ciej Łu­bień­ski, był czło­wie­kiem ro­zum­nym i do­brej woli. Kiedy ze­brał się sejm kon­wo­ka­cyjny, mowy in­ter­rexa od­czy­ty­wać mu­siał lek­tor. Głos zgnę­bio­nego wie­kiem i cier­pie­niami starca nie do­la­ty­wał bo­wiem do to­ną­cych w ża­łob­nej czerni ław po­sel­skich. W chwili naj­gor­szego kry­zysu, za­raz po klę­sce kor­suń­skiej, Ma­ciej Łu­bień­ski za­nie­mógł tak ciężko, że nie mógł się ru­szyć ze swego Ło­wi­cza. Kanc­lerz mu­siał opu­ścić ogar­niętą prze­ra­że­niem sto­licę, aby się z nim na­ra­dzić.

Wieść o zgo­nie Wła­dy­sława IV na czas pe­wien od­jęła Je­rzemu Osso­liń­skiemu wła­dzę w obu rę­kach, spro­wo­ko­wała ataki nie­zno­śnych bó­lów wą­troby. Na­za­jutrz – do­słow­nie na­za­jutrz! – po na­dej­ściu do War­szawy wia­do­mo­ści o za­gła­dzie wojsk ko­ron­nych, sko­nał je­dyny syn kanc­le­rza, sta­ro­sta byd­go­ski, Fran­ci­szek.

Spa­ra­li­żo­wane dło­nie zdo­łały jed­nak utrzy­mać po­li­tyczne cu­gle. Je­rzy Osso­liń­ski nie za­ła­mał się ani na jedną chwilę, nie prze­stał być trzeź­wym, usi­łu­ją­cym prze­wi­dy­wać mę­żem stanu. Nie od­stą­pił od swych wiel­kich za­mie­rzeń. Na­dal całą siłą umy­słu i woli zmie­rzał do prze­two­rze­nia Rze­czy­po­spo­li­tej w mo­nar­chię ab­so­lutną.

Por­tret Boh­dana Chmiel­nic­kiego (ze zbio­rów Pań­stwo­wego Mu­zeum Hi­sto­rycz­nego w Mo­skwie)

Za­czął od opa­no­wa­nia pa­niki w sa­mej War­sza­wie. Za­gro­ził kon­fi­skatą mie­nia każ­demu, kto by się po­wa­żył ucie­kać ze sto­licy do Prus, na za­chód kraju czy gdzie­kol­wiek in­dziej. Nie mógł za­po­biec temu, że Wo­łosz­czy­zna za­lud­niła się na­gle pol­skimi zbie­gami. Ła­ciń­ska oraz z La­chami trzy­ma­jąca szlachta po­rzu­cała ma­jęt­no­ści i ufor­ty­fi­ko­wane dwo­rzysz­cza na Rusi, szu­kała schro­nie­nia w znacz­niej­szych mia­stach, za Bu­giem lub za Dnie­strem. Wraz z nią ucho­dzili spod noża człon­ko­wie in­nej jesz­cze na­cji. „A Ży­dów aż do Wi­sły racz Wa­sza Ksią­żęca Mość za­wró­cić, bo ta wina za­częła się od Ży­dów. Bo oni i was z ro­zumu wy­wie­dli” – na­pi­sał wów­czas do Do­mi­nika Za­sław­skiego Mak­sym Krzy­wo­nos, przy­wódca naj­bar­dziej ra­dy­kal­nego odłamu po­wstań­ców, wy­znawca – ja­ke­śmy się wła­śnie prze­ko­nali – nie­zbyt pre­cy­zyj­nych po­glą­dów po­li­tycz­nych. Obok pod­pisu skre­ślił Krzy­wo­nos swój ty­tuł: „puł­kow­nik woj­ska Jego Kró­lew­skiej Mo­ści Za­po­ro­skiego”.

Prze­ko­na­nie kanc­ler­skie, że wcale nie wszystko zo­stało stra­cone u Żół­tych Wód i pod Kor­su­niem, było jak naj­bar­dziej słuszne. Rzecz­po­spo­lita jesz­cze się nie wy­zbyła swych atu­tów. Do­bie­gła tylko kresu prak­tyka sa­mo­woli w sto­sunku do Ukra­iny, trak­to­wa­nia tego kraju jako pola do roz­ro­stu for­tun...

W tym sa­mym mniej wię­cej cza­sie, w któ­rym Krzy­wo­nos pi­sał do Za­sław­skiego, se­nat otrzy­mał orę­dzie bę­dące po­nie­kąd wy­ra­zem po­glą­dów nie­prze­jed­na­nego odłamu szlachty, czyli zwo­len­ni­ków utrzy­ma­nia do­tych­cza­so­wego stanu rze­czy. U spodu do­ku­mentu wid­niało pięć pod­pi­sów: wo­je­wody ki­jow­skiego Ja­nu­sza Tysz­kie­wi­cza, wo­je­wody ru­skiego Je­re­miego Wi­śnio­wiec­kiego, straż­nika ko­ron­nego Sa­mu­ela Łasz­cza, oboź­nego li­tew­skiego Sa­mu­ela Osiń­skiego oraz pod­sędka bra­cław­skiego Krzysz­tofa Tysz­kie­wi­cza.

Ob­raz nie­po­zo­sta­wia­jący chyba miej­sca na wąt­pli­wość. Ukra­ina była do­tych­czas trak­to­wana jako pole do roz­ro­stu for­tun szlachty wy­wo­dzą­cej się ze wszyst­kich trzech na­ro­dów Rze­czy­po­spo­li­tej, a wiarą i kul­turą już jed­na­kowo ob­cej lu­dowi ru­skiemu. Boh­dan Chmiel­nicki ani w ogóle my­ślał o zno­sze­niu pańsz­czy­zny. Pra­gnął wy­pę­dzić znad Dnie­pru je­zu­itów, lecz su­rowo na­ka­zy­wał chło­pom od­ra­biać po­win­no­ści na­leżne klasz­to­rom pra­wo­sław­nym. Sam wraz ze swym ko­zac­kim oto­cze­niem rad był się zrów­nać przy­wi­le­jem i zna­cze­niem ze szlachtą pol­ską i li­tew­ską. Kształ­tu­jąca się do­piero, lecz już fi­zycz­nie po­tężna na­ro­do­wość ukra­iń­ska nie znaj­do­wała dla sie­bie wy­god­nego miej­sca w pań­stwie dwojga na­ro­dów. Mo­gła do­cho­wać wier­no­ści kró­lowi, lecz tylko pod wa­run­kiem awansu na rów­no­upraw­niony trzeci człon Rze­czy­po­spo­li­tej. Rów­no­upraw­niony – to w da­nym wy­padku zna­czy także: na swój wła­sny ra­chu­nek wy­po­sa­żony we wszyst­kie nę­dze ów­cze­snego ustroju spo­łecz­nego. Pańsz­czy­zna miała być na­dal od­ra­biana, lecz na rzecz szla­chet­nie uro­dzo­nych wła­snego chowu, a nie dla La­chów, Li­twi­nów, Ży­dów oraz „wy­zu­wi­tów”. Je­śli wy­stę­po­wało wtedy zja­wi­sko zbli­żone do dzi­siej­szego na­cjo­na­li­zmu, to przede wszyst­kim po stro­nie ukra­iń­skiej. Był to ob­jaw zro­zu­miały, uspra­wie­dli­wiony i po­ży­teczny, bo zdolny do wcze­snego wzbo­ga­ce­nia Eu­ropy o je­den wię­cej sa­mo­dzielny kul­tu­ral­nie czyn­nik. Mowa na­tu­ral­nie o sa­mym dą­że­niu, nie zaś o nie­któ­rych me­to­dach walki... rów­nie zresztą okrut­nej, jak i spo­soby prze­ciw­dzia­ła­nia ze strony do­tych­czas uprzy­wi­le­jo­wa­nej.

Je­rzy Osso­liń­ski, por­tret Pe­etera Danc­kersa de Rij; po 1643 roku

4 czerwca 1648 roku, czyli dwa ty­go­dnie nie­spełna po klę­sce kor­suń­skiej, pi­sano ze Lwowa do War­szawy: „To pewna, że lu­dzie re­li­giej grec­kiej z ochotą nie­przy­ja­ciela wy­glą­dają”. Z bie­giem czasu wie­ści sta­wały się co­raz gor­sze, lecz nie zmie­niał się ich za­sad­ni­czy, hi­sto­ryczny – rzec by można – ton: „Już re­be­lia ru­ska i sprzy­się­gła z po­gany col­lu­vies chłop­stwa” – opa­no­wała ogromne ob­szary, a to

wię­cej przez zdradę chłop­ską ni­żeli przez miecz [...] Co dzień, co go­dzina, ta per­fi­dia be­zecna nie­na­sy­cona krwie na­szej ser­pit i po­ża­rem tu idzie pod same już lwow­skie mury [...] Już i w sa­mym mie­ście od­kry­wają się jaw­nie zdrady, kon­spi­ra­cje nocne co­dzienne...

Ta­kie oto głosy i opi­nie do­la­ty­wały ze Lwowa. A Boh­dan Chmiel­nicki my­ślał na ra­zie o wy­zwo­le­niu „z nie­woli lac­kiej” Ukra­iny... po Białą Cer­kiew. I ten ob­raz wy­daje się za­tem ja­sny i po­zba­wiony luk. Skromny chwi­lowo pro­gram het­mana uznać trzeba za akt wstępny do­piero. Na po­rządku dzien­nym sta­nęła kwe­stia wskrze­sze­nia pod ber­łem króla Księ­stwa Ru­skiego w jego hi­sto­rycz­nych, to zna­czy ki­jow­skich gra­ni­cach. Gdyby Rzecz­po­spo­lita spro­stała temu za­da­niu, zo­sta­łaby wiel­kim mo­car­stwem związ­ko­wym.

W ni­czym nie ubli­ża­jąc ta­len­tom Chmiel­nic­kiego, przy­znać trzeba, że osza­ła­mia­jące suk­cesy w znacz­nej mie­rze za­wdzię­czał het­man dzia­ła­niu tak zwa­nej te­raz pią­tej ko­lumny. Ko­zacy re­je­strowi i dra­goni prze­cho­dzili z obozu wojsk ko­ron­nych wprost pod jego sztan­dary. Tak się stało na Dnie­prze, u Żół­tych Wód i pod Kor­su­niem rów­nież, gdzie w po­cząt­ko­wej fa­zie bi­twy – za­nim jesz­cze ko­lumna do­szła do Kru­tej Bałki – ty­siąc kil­ku­set żoł­nie­rzy na­gle zmie­niło front. Współ­cze­śni zu­peł­nie do­brze zda­wali so­bie sprawę z przy­czyn ta­kiego stanu rze­czy. Nasz dra­gon – pi­sy­wali – to stro­jem Nie­miec, wiarą Grek, a z rodu Ru­sin.

Tor­tury wy­mu­szały ze­zna­nia z po­chwy­ta­nych wy­słan­ni­ków ko­zac­kich. Oka­zy­wało się, że po­wsta­nie wszę­dzie – aż po Łuck i Ha­licz – może li­czyć na po­par­cie ze strony kleru pra­wo­sław­nego. Wkrótce sam Chmiel­nicki upo­mnieć się miał o zwrot cer­kwi ode­bra­nej po­przed­nio bła­ho­cze­stju... w Lu­bli­nie. Ter­miny „Grek” i „Ru­sin” zna­czyły wtedy u nas jedno i to samo.

Nie grze­szyło prze­sadą twier­dze­nie, że pra­wo­sła­wie było dla Rze­czy­po­spo­li­tej sprawą ży­cia lub śmierci, pro­ble­mem waż­niej­szym od wszyst­kich wy­znań re­for­mo­wa­nych ra­zem wzię­tych. Kal­wi­ni­sta Mi­ko­łaj Rej Po­la­kiem być nie prze­sta­wał. Pra­wo­sła­wie wy­stę­po­wało w prak­tyce ży­cia jako ide­owa re­pre­zen­ta­cja na­ro­do­wo­ści, z któ­rej się wy­wo­dziła lub do któ­rej się po­czu­wała po­łowa chyba oby­wa­teli pań­stwa.

So­cjalne po­ru­sze­nie chłop­skie ogrom­nie wzmo­gło siły Chmiel­nic­kiego i – jak się wkrótce okaże – spę­tało mu ręce pod wzglę­dem po­li­tycz­nym. Lecz sa­mego po­wsta­nia nie wolno uwa­żać za czy­sto lu­dowe. Ka­rol Szaj­no­cha dzie­więć­dzie­siąt bez mała lat temu pi­sał ob­szer­nie o kło­po­tach z po­mniej­szą szlachtą, „przeda­jącą się bez róż­nicy płci do Ko­za­ków, na­wet i panny”. Nie bra­ko­wało i ta­kich her­bo­wych, co wy­pusz­czeni z nie­woli za­po­ro­skiej po pro­stu od­ma­wiali po­wrotu na stronę pol­ską. Inni dzia­łali w polu, do­wo­dząc sze­re­go­wymi Ko­za­kami prze­ciwko woj­skom ko­ron­nym. Trudno na­zy­wać to zdradą, skoro i naj­bar­dziej au­ten­tyczni Za­po­rożcy wcale jesz­cze nie zry­wali z Rze­czą­po­spo­litą, któ­rej w teo­rii jed­nako uprzy­wi­le­jo­wana war­stwa skła­dała się ze szlachty pol­skiej, li­tew­skiej oraz ru­skiej.

Mi­nęło za­le­d­wie dwa­na­ście lat od pew­nego zbroj­nego za­targu w ziemi prze­my­skiej. Syl­we­ster Hu­le­wicz-Wo­ju­tyń­ski, tam­tej­szy bi­skup pra­wo­sławny, z po­cho­dze­nia za­możny zie­mia­nin, mu­siał skrzyk­nąć pod broń około dzie­się­ciu ty­sięcy współ­wy­znaw­ców, aby przy ich po­mocy od­zy­skać klasz­tory, wbrew świe­żej usta­wie dzier­żone przez uni­tów. Cel osią­gnął, lecz tylko w dwóch trze­cich, za­ro­biw­szy przy oka­zji wy­rok in­fa­mii, znie­siony po pew­nym cza­sie. Wolno przy­pusz­czać, że sku­pia­jąca się przy Chmiel­nic­kim szlachta ru­ska miała do­syć tego ro­dzaju rów­no­upraw­nie­nia. Pra­gnęła wy­wal­czyć w Rze­czy­po­spo­li­tej lep­sze wa­runki dla swo­jego wy­zna­nia. Prawo do pańsz­czy­zny nie wy­star­czało wi­dać pra­wo­sław­nym pa­nom i pół­pan­kom. Żą­dali... cze­goś po­nadto.

Naj­by­strzejsi z ów­cze­snych sta­ty­stów gło­sili, że nie na­leży przyj­mo­wać pro­gramu nie­prze­jed­na­nych, ta­kich jak Je­remi Wi­śnio­wiecki. Wielcy pa­no­wie ukra­inni stali się bo­wiem wła­śnie zu­peł­nymi ban­kru­tami. Po­tęgę swą czer­pali wszak z Rusi, która tłum­nie po­wstała. Stłu­mić re­be­lię można by więc tylko si­łami zza Buga i Pry­peci – pol­skimi i li­tew­skimi.

Tak było na­prawdę. Wy­twa­rzało się po­ło­że­nie groźne w stop­niu naj­wyż­szym. We­wnętrzna, do­mowa gra­nica Rze­czy­po­spo­li­tej – ta, która od­dzie­lała Ukra­inę od Pol­ski i Li­twy – mo­gła się w tych wa­run­kach ry­chło prze­two­rzyć w prze­paść mo­ralną. Prze­zna­czone do zgnie­ce­nia Rusi Ki­jow­skiej pułki na­dejść miały z za­chodu lub z pół­nocy – za każ­dym ra­zem z ze­wnątrz.

Chmiel­nicki wy­mógł na Ta­ta­rach przy­rze­cze­nie, że brać będą w łyka i łu­pić tylko La­chów, Ru­si­nów zo­sta­wia­jąc w spo­koju. Nie­kiedy rze­czy­wi­ście to się przy­tra­fiało... Kiedy in­dziej or­dyńcy rą­bali sza­blami i ta­kich, co wy­le­gali na drogi, aby po­wi­tać zwy­cię­skich sprzy­mie­rzeń­ców. Tłumy ja­syru skła­dały się wcale nie tylko z ła­cin­ni­ków. Krym żył z wojny, każdy z ma­ho­me­tań­skich wo­jow­ni­ków na wła­sną rękę szu­kał zy­sku, a pod­czas wy­prawy nie­zbyt się li­czył z naj­wyż­szymi na­wet au­to­ry­te­tami. „Pili wszę­dzie Ta­ta­ro­wie ha­nieb­nie. Kiedy któ­rego wzięto, tedy pi­ja­nego bar­dzo” – za­pi­sał na­oczny świa­dek. W pew­nej ma­jęt­no­ści wo­je­wody Tysz­kie­wi­cza od jed­nego za­ma­chu wy­chłep­tali pięć­dzie­siąt be­czek... nie wódki wcale, lecz su­rowo za­bro­nio­nego przez Ko­ran wina.

Chan Is­lam Gi­rej na­pi­sać miał wkrótce do wo­dzów ko­zac­kich, że do­trzyma obiet­nic, lecz sta­now­czo prosi, aby prze­stali się upi­jać pod­czas dzia­łań wo­jen­nych. Srebrny wiek już mó­wił o na­łogu Mi­ko­łaja Po­toc­kiego, który w naj­bar­dziej kry­tycz­nych chwi­lach by­wał „ustaw­nie” pi­jany. Pod­ko­mendni zbyt­nio się od wo­dza nie róż­nili. Szlachta pol­ska za­równo pod­czas po­koju, jak i na woj­nie sły­nęła z za­mi­ło­wa­nia do kie­li­cha. Ja­nusz Tysz­kie­wicz pi­jał za­wsze na sto­jąco, bo uwa­żał, że w ten spo­sób wię­cej się w nim zmie­ści. Dwo­rza­nie mieli obo­wią­zek po­ma­gać panu wo­je­wo­dzie w utrzy­my­wa­niu po­zy­cji pio­no­wej.

Ha­sał po Ukra­inie jed­na­kowo roz­be­stwiony, a czę­sto i pi­jany w do­datku żoł­nierz stron wszyst­kich. Po­ło­że­nie wy­ma­gało naj­więk­szej trzeź­wo­ści po­li­tycz­nej, roz­waga była de­ską ra­tun­kową. Per­swa­zje lu­dzi my­ślą­cych miały utrud­nioną drogę do mó­zgów ocza­dzia­łych od nie­na­wi­ści i wódki.

Gorzko za­wie­dli się ci chłopi, któ­rzy mnie­mali, że można bę­dzie żyć spo­koj­nie, skoro Ko­zacy wy­gnali eko­no­mów, dzier­żaw­ców i dzie­dzi­ców. Wojna do­mowa ogar­nęła cały kraj, do­tarła wszę­dzie, ode­gnała od so­chy i pługa wszyst­kich. Chmiel­nicki był do­sko­na­łym or­ga­ni­za­to­rem, woj­sko jego nie uskar­żało się na brak żyw­no­ści. Lecz Ukra­inie za­gro­ził głód, gdyż na wiel­kich jej po­ła­ciach nie ze­brano ani nie za­siano ni­czego.

Każda z pły­ną­cych go­dzin zmniej­szała szansę roz­sądku i umiaru. Bo każda po­więk­szała cier­pie­nia, roz­dmu­chi­wała złe emo­cje.

Czego żą­dał Boh­dan Chmiel­nicki la­tem 1648 roku, kiedy „mia­sta ogniem i mie­czem wo­ju­jąc, dru­gie osa­dza­jąc”, do­szedł do Bia­łej Cer­kwi i tam „sie­dzibę wojny za­sa­dził”? Nie­ofi­cjal­nie za­czy­nał się już mia­no­wać księ­ciem ru­skim. Słane do War­szawy li­sty pod­pi­sy­wał jed­nak oględ­nie, jako „na ten czas star­szy woj­ska Jego Kró­lew­skiej Mo­ści Za­po­ro­skiego”, w epi­sto­łach prze­zna­czo­nych dla po­szcze­gól­nych se­na­to­rów przy­bie­rał ty­tuł het­mana. Wy­raźna, bi­jąca w oczy prze­zor­ność wy­ni­kała chyba nie z tego tylko po­wodu, że główne siły ordy mu­siały odejść na Krym, aby od­pro­wa­dzić za­gar­nięty na Ukra­inie ja­syr i od­wieźć w do­mowe pie­le­sze bo­gaty łup.

Już 3 kwiet­nia, czyli grubo przed wy­bu­chem wojny, sę­dzia po­dol­ski, Łu­kasz Mia­skow­ski, wy­słał z Baru list, za­wie­ra­jący bez­cenną wia­do­mość o wa­run­kach, od któ­rych Chmiel­nicki uza­leż­niał spo­kój. Nie­chaj – po­wie­dział Boh­dan na Za­po­rożu po­słowi het­mana – „pan kra­kow­ski z Ukra­iny znij­dzie (oczy­wi­ście nie sam, lecz z ar­mią ko­ronną) i nie­chaj as­se­ku­ruje, iż ża­den Lach nad woj­skiem za­po­ro­skim nie bę­dzie star­szym”. Po­tocki do­sko­nale o tych żą­da­niach wie­dział i nie ży­wił wąt­pli­wo­ści, że Chmiel­nicki działa „z kon­spi­ra­cy­jej wszyst­kich puł­ków ko­zac­kich i wszyst­kiej Ukra­iny”.

W czerwcu 1648 roku, już w nie­woli ta­tar­skiej, zy­skał oka­zję prze­ko­na­nia się o sta­ło­ści dą­żeń ko­zac­kich. Sam Tu­haj-bej po­wie­dział mu otwar­cie o ce­lach Za­po­roż­ców:

Na­przód, aby po Białą Cer­kiew udzielne mieli i ogra­ni­czone pań­stwo; druga, żeby do daw­nych byli przy­pusz­czeni wol­no­ści; trze­cia, aby do miast, zam­ków i dzier­żaw ani sta­ro­sto­wie, ani wo­je­wo­do­wie żad­nego prawa nie mieli.

Wia­do­mość o tych wa­run­kach po­wiózł na za­chód wy­pusz­czony z nie­woli szlach­cic, sługa het­mana Po­toc­kiego. Do­tarła do War­szawy mniej wię­cej w tym sa­mym cza­sie, kiedy Chmiel­nicki wy­sy­łał z Bia­łej Cer­kwi list do Mo­skwy. Wzy­wał w nim cara Alek­sego Mi­chaj­ło­wi­cza do ubie­ga­nia się o opróż­niony tron pol­ski. Wódz ko­zacki już się oglą­dał na wschód, lecz jesz­cze nie za­mie­rzał zry­wać z Rze­czą­po­spo­litą. Wy­su­wa­jąc kan­dy­da­turę mo­skiew­ską, nie prze­kra­czał praw słu­żą­cych mu jako szlach­ci­cowi. Aleksy od­rzu­cił pro­po­zy­cję.

Po­li­tyczny sens wcze­śnie wy­su­nię­tych żą­dań Chmiel­nic­kiego był za­tem ja­sny, po­mimo ich dość mgła­wi­co­wej i mało spre­cy­zo­wa­nej formy. Ukra­ina miała się stać wy­od­ręb­nioną, au­to­no­miczną czę­ścią skła­dową Rze­czy­po­spo­li­tej Trojga Na­ro­dów. Su­we­re­nem Księ­stwa Ru­skiego po­zo­sta­wałby na­dal król na­masz­czony w Kra­ko­wie, a re­zy­du­jący w War­sza­wie. Mo­skwa na ra­zie nie my­ślała o po­pie­ra­niu po­wsta­nia, trak­to­wała je wrogo.

Za­warty na tych wa­run­kach układ na­tych­miast po­sta­wiłby na po­rządku dzien­nym kwe­stię udziału przed­sta­wi­cieli Ukra­iny w se­na­cie i w sej­mie – obok i na równi z re­pre­zen­tan­tami Pol­ski oraz Li­twy. Taki roz­wój wy­pad­ków le­żałby w sa­mej lo­gice rze­czy i jak naj­bar­dziej od­po­wia­dałby in­te­re­som wła­dzy cen­tral­nej.

Chmiel­nicki żą­dał rze­czy po­ży­tecz­nych za­równo dla swej oj­czy­zny, jak i dla ca­łego pań­stwa. Nie­szczę­ście po­le­gało na tym, że nie mógł, w ża­den spo­sób nie mógł osią­gnąć celu si­łami sa­mej tylko Ukra­iny. Bez ta­tar­skiego so­jusz­nika nie wy­wal­czyłby na­wet do­tych­cza­so­wych prze­wag.

„Ordy ha­nieb­nie po­tężne idą!” – trwoż­nie pi­sał het­man Po­tocki przed klę­ską kor­suń­ską. Dwa ty­go­dnie po niej do­no­szono z Baru War­sza­wie:

Chłop­stwo wszystko w Ukra­inie rzu­ciło się do buntu i żad­nego nie bę­dzie ta­ko­wego mia­sta, które by Chmiel­nic­kiemu bro­nić się miało. Ta­ta­rom chcą się opie­rać. Ko­za­kom otwie­rają i pod­dają się do­bro­wol­nie.

Chan Is­lam Gi­rej wkrótce osobą wła­sną przy­był do Bia­łej Cer­kwi. Kiedy od­je­chał, zo­stał przy Chmiel­nic­kim pe­wien mu­rza, który śle­dził każdy krok het­mana i na­tych­miast do­no­sił o wszyst­kim ko­czu­ją­cemu nad Siną Wodą Tu­haj-be­jowi.

Jakże wspa­niale brzmiała ofi­cjalna ty­tu­la­tura władcy z Bach­czy­sa­raju:

Wiel­kiej Ordy, wiel­kiej Mo­nar­chii, wiel­kiej pro­win­cji Kip­czac­kiej sto­licy Krym­skiej, nie­ogar­nio­nych Ta­ta­rów, nie­zli­czo­nych No­ha­jów, gór­nych Czer­kie­sów, wo­jen­nej Tu­ga­cy­jej Wielki Ce­sarz, wy­soki Mo­nar­cha, Po­ten­tat od wschodu słońca, Is­lam Gi­rej, Chan, któ­rego ży­wot i szczę­śliwe pa­no­wa­nie nie­chaj trwa na wieki...

Tu­haj-bej wy­nio­śle opo­wia­dał Po­toc­kiemu o wie­czy­stym przy­mie­rzu Ta­ta­rów z Ko­za­kami. Stwo­rzyć ono miało siłę, która nie ulęk­nie się ni­kogo – na­wet suł­tana.

„Po­ten­tat od wschodu słońca” co ry­chlej pchnął do Stam­bułu po­słów z ra­do­sną wie­ścią o Żół­tych Wo­dach, Kor­su­niu, łu­pach i jeń­cach.

Prze­czy­taw­szy we­zyr ten list – in­for­mo­wał War­szawę ho­spo­dar wo­ło­ski, Wa­syl Lu­pul – sro­mot­nie i z wielką in­dy­gna­cją po­słań­ców chań­skich ze dworu swego wy­gnać roz­ka­zał, i miast ka­fta­nów, któ­rych się na znak wdzięcz­no­ści spo­dzie­wali, ki­jem ich do­brze ob­ło­żono.

Is­lam Gi­re­jowi przy­po­mniano los tych jego przod­ków, któ­rzy się bun­to­wali prze­ciwko pa­dy­sza­chowi i źle skoń­czyli. Tur­cja wojny z Rze­czą­po­spo­litą nie chciała i w dość bez­ce­re­mo­nialny spo­sób oka­zy­wała pod­wład­nym swą wolę.

Przy­mie­rze ze świa­tem mu­zuł­mań­skim nie ro­ko­wało chyba Ukra­inie zbyt­nich swo­bód. Bo skoro wy­słan­nicy chana, wy­znawcy Pro­roka, trak­to­wani byli ki­jami, to cze­góż spo­dzie­wać się mo­gli nędzni giau­ro­wie? Od­po­wie­dzi udzie­lają tra­giczne dzieje lu­dów bał­kań­skich.

Jesz­cze nie wszyst­kie pra­gnie­nia ko­zac­kie zo­stały omó­wione.

Z ob­lę­żo­nego Ku­daku prze­kra­dał się na za­chód szlach­cic na­zwi­skiem So­bie­ski, który wpadł w ręce nie­przy­ja­ciół, prze­by­wał u nich przez pięć dni, roz­ma­wiał z sa­mym Chmiel­nic­kim oraz z in­nymi przy­wód­cami i od­szedł wolny pod wa­run­kiem po­wtó­rze­nia wła­dzom Rze­czy­po­spo­li­tej wszyst­kiego, co usły­szał. Chmiel­nicki po­wie­dział mu:

chwy­ci­łem za broń, bom z to­wa­rzy­stwem moim był wielce utra­piony i uci­śniony, i ukrzyw­dzony, a spra­wie­dli­wo­ści nie mo­głem do­stą­pić. Na­la­złoby się su­plik wiel­kie pu­dło do Króla Jego Mo­ści, ale Król Jego Mość, choćby był chciał uczy­nić spra­wie­dli­wość, nikt go u was nie słu­cha.

Ata­ma­no­wie zaś mó­wili:

Wy, chu­dzi pa­chołcy, co się te­raz szlachtą chrzci­cie, bę­dzie­cie bo­ja­rami, a tylko pa­no­wie wasi szlachtą będą, a król je­dyną głową, któ­rego wy i my wszy­scy słu­chać bę­dzie­cie sa­mego.

Pro­gram ten po­zwala uznać Za­po­roże za sprzy­mie­rzeńca Je­rzego Osso­liń­skiego, któ­remu de­mo­kra­cja szla­checka była nie­na­wistna. Kanc­lerz wielki ko­ronny dą­żył do prze­miany Rze­czy­po­spo­li­tej w mo­nar­chię ab­so­lutną, z tłumu her­bo­wego pra­gnął wy­dzie­lić ary­sto­kra­tyczno-urzęd­ni­czą elitę.

Tron war­szaw­ski mógł zy­skać na Ukra­inie od­da­nych i wier­nych pre­to­ria­nów. Wcze­śniej i w for­mie o wiele bar­dziej wol­no­ścio­wej osią­gnąć to, co słu­żyło póź­niej ca­ra­towi, który na każde za­wo­ła­nie miał sza­ble swych je­de­na­stu wojsk ko­zac­kich.

Ani oso­bi­ste, ani pań­stwowe nie­szczę­ścia nie zła­mały kanc­le­rza. Je­rzy Osso­liń­ski na­dal chciał zmiany ustroju i wcale się nie wy­rze­kał już na za­wsze z po­zoru po­grze­ba­nych pla­nów wojny na po­łu­dnio­wym wscho­dzie. Z nie­za­chwia­nym upo­rem dą­żył do zni­we­cze­nia „ligi” ko­zacko-ta­tar­skiej, do wspól­nej z Za­po­roż­cami wy­prawy na ich obec­nych sprzy­mie­rzeń­ców. Osią­gnię­tego po­przed­nio przy­mie­rza z Mo­skwą strzegł pil­nie. Pra­gnął ją za­chę­cić do ude­rze­nia na Krym, któ­rego siły wią­zała wła­śnie wojna na Ukra­inie.

Króla nie było. Kanc­lerz, po­dej­rzany o wspólne z nie­bosz­czy­kiem spro­wo­ko­wa­nie buntu, dzia­łać mu­siał w wa­run­kach dwa­kroć trud­niej­szych od i tak prze­cież nie­ła­twej normy. Głos na­le­żał do ze­bra­nego w War­sza­wie sejmu i se­natu. Wo­bec izb obu, w obec­no­ści wszyst­kich ob­da­rzo­nych man­da­tami wiel­moż­nych i naj­wiel­moż­niej­szych, So­bie­ski opo­wie­dział nie tylko o skar­gach, lecz i o za­mie­rze­niach ko­zac­kich.

Po­mimo za­cie­trze­wio­nych wrza­sków opo­zy­cji, w War­sza­wie prze­wa­żył roz­są­dek.

W orę­dziu do sej­miku pro­szo­wic­kiego pi­sał w czerwcu stary Sta­ni­sław Lu­bo­mir­ski, że zwy­cię­żyć czy prze­grać w woj­nie do­mo­wej – jed­na­kowa hańba. „Dać się po­bić, straszne! swo­ich zaś wy­bić, sie­bie jest znisz­czyć”. Jesz­cze wcze­śniej, bo przed wojną, bia­dał wspo­mniany już sę­dzia po­dol­ski: „Co to puł­kow­ni­ków chci­wość na­ro­biła i ty­rań­skie z Ko­za­kami ob­cho­dze­nie!”.

17 lipca pry­mas Łu­bień­ski pierw­szy opo­wie­dział się za po­lu­bow­nym za­ła­twie­niem za­targu do­mo­wego, za amne­stią. Za­raz pod­trzy­mał go bi­skup łucki. Póź­niej Adam Ka­za­now­ski wy­pa­lił ze­bra­nym słowa gorz­kiej prawdy:

A że się Ko­zacy do ta­kiej ligi z Ta­ta­rami udali, za złe im mieć nie trzeba. Po­dobno i do sa­mego pie­kła uda­liby się byli, aby tylko ta­kiej nie­woli i opre­sy­jej, którą znać nie­bo­żęta cier­pieli, zbyli.

Mar­sza­łek na­dworny od­wa­żył się to po­wie­dzieć tego sa­mego dnia, w któ­rym prze­czy­tano izbom list Do­mi­nika Za­sław­skiego. Książę wzy­wał szlachtę do ze­msty. Opi­sy­wał, jak w ko­ściele je­zu­ic­kim w Win­nicy Ko­zacy po­mor­do­wali księży, dep­tali Naj­święt­szy Sa­kra­ment, prze­pi­jali do sie­bie z kie­li­chów mszal­nych, wy­rzu­cali z tru­mien trupy.

Prze­ci­wień­stwa ry­so­wały się ostro, ale co­raz wy­raź­niej brał górę Osso­liń­ski, wręcz po mi­strzow­sku pro­wa­dzący swą grę. Kanc­lerz sam się po­cząt­kowo na­przód nie wy­su­wał, wy­pusz­czał na harc po­li­tyczny in­nych, zwłasz­cza pry­masa. A kiedy już nie­mal pe­wien był swego, rzu­cił ar­gu­ment godny praw­dzi­wego męża stanu. W za­mia­rach ko­zac­kich nie do­pa­trzył się ni­czego sprzecz­nego z god­no­ścią pań­stwa.

Gdyby – wy­wo­dził – żą­dali ja­kiejś pro­win­cji lub ode­rwa­nia ja­kichś dóbr od ciała Rze­czy­po­spo­li­tej, wtedy oprzeć się na­leży choćby z bro­nią w ręku.

Wy­od­ręb­nie­nie Ukra­iny nie ozna­czało ode­rwa­nia jej od fe­de­ra­cji.

Pod­czas burz­li­wych de­bat obecni byli w War­sza­wie po­sło­wie ko­zaccy. Fio­dor Ja­ku­bo­wicz-Wi­śniak, Hre­hory Boł­dar z przy­dom­kiem But, Łu­kian Mo­zera i pi­sarz Woj­ska Za­po­ro­skiego Iwan Pie­tru­szeńko za­raz po przy­by­ciu do sto­licy zło­żyli hołd zwło­kom Wła­dy­sława IV, na­za­jutrz zaś pry­mas Ma­ciej Łu­bień­ski pod­jął ich ban­kie­tem.

Przy­jazd tych wy­słan­ni­ków miał swoją cie­kawą hi­sto­rię, dla któ­rej przed­sta­wie­nia trzeba tro­szeczkę cof­nąć się w cza­sie.

W se­na­cie Rze­czy­po­spo­li­tej za­sia­dał wtedy je­den już je­dyny tylko pra­wo­sławny. Był nim wo­je­woda bra­cław­ski, Adam z Bru­si­łowa Ki­siel. Ród jego pa­mię­tał po­dobno czasy Wło­dzi­mie­rza Wiel­kiego, herb zaś mie­ścił wi­ze­ru­nek w he­ral­dyce pol­skiej nie­spo­ty­kany. Wid­niał na nim biały na­miot w polu czer­wo­nym.

Obec­ność in­no­wiercy szpe­ciła oczy­wi­ście se­nat pod wzglę­dem ide­olo­gicz­nym, ale pod po­li­tycz­nym oka­zała się oko­licz­no­ścią nad wy­raz po­ży­teczną. Za­chę­cony przez kanc­le­rza, wy­słał Ki­siel ze swej Husz­czy do Ko­za­ków mni­cha pra­wo­sław­nego i szlach­cica, ojca Pe­tro­niego Ła­skę, pro­po­nu­jąc za­prze­sta­nie dzia­łań wo­jen­nych i układy. Stało się to w po­cząt­kach czerwca 1648 roku.

Mo­ści Pa­nie Star­szy Woj­ska Rze­czy­po­spo­li­tej Za­po­ro­skiego, z dawna mnie miły pa­nie i przy­ja­cielu! – pi­sał wo­je­woda do zbun­to­wa­nego het­mana. – Gdy wielu jest ta­kich, któ­rzy o WMo­ści jako o nie­przy­ja­cielu Rze­czy­po­spo­li­tej ro­zu­mieją, ja nie tylko sam zo­sta­wam cały upew­nio­nym o WMo­ści wier­nym afek­cie ku Rze­czy­po­spo­li­tej, ale i in­szych w tym upew­niam Ich Mość pa­nów se­na­to­rów, ko­le­gów mo­ich. Trzy rze­czy mnie upew­niają. Pierw­sza, iż od wieku, lubo woj­sko dnie­prowe sławy i wol­no­ści swo­ich prze­strzega, ale wiary swo­jej za­wsze kró­lom, pa­nom Rze­czy­po­spo­li­tej do­trzy­mywa. Druga, że na­ród nasz ru­ski w pra­wo­wier­nej sła­wie swo­jej jest za ła­ską Bożą tak sta­teczny, że woli każdy z nas zdro­wie po­kła­dać swoje, niż tę wiarę świętą czym­kol­wiek na­ru­szyć. Trze­cia, że lubo różne by­wają, jako i te­raz się stało, żal się Boże, wnętrzne krwi roz­la­nia, prze­cie jed­nak Oj­czy­zna nam wszyst­kim jest jedna, w któ­rej się ro­dzimy, wol­no­ści na­szych za­ży­wamy, i nie masz pra­wie we wszyst­kim świe­cie in­szego pań­stwa i dru­giego po­dob­nego Oj­czyź­nie na­szej w wol­no­ściach i swo­bo­dach. Dla­tego zwy­kli­śmy wszy­scy jed­no­staj­nie tej matki na­szej Oj­czy­zny, Ko­rony pol­skiej, ca­ło­ści prze­strze­gać; a cho­ciaż by­wają różne do­le­gli­wo­ści, jako to na świe­cie, to jed­nak ro­zum każe uwa­żać, że ła­twiej do­mó­wić się w pań­stwie wol­nym, co któ­rego z nas boli, ni­żeli stra­ciw­szy tę Oj­czy­znę na­szą, już dru­giej ta­kiej nie na­leźć w chrze­ści­jań­stwie ani w po­gań­stwie. Wszę­dzie nie­wola, sama tylko Ko­rona pol­ska wol­no­ściami sły­nie.

Ki­siel uży­wał ter­mi­nów lu­dziom ów­cze­snym po­wsze­dnich i w pełni zro­zu­mia­łych. Prze­cież nie do Pol­ski poj­mo­wa­nej w dzi­siej­szym, na­ro­do­wym sen­sie tego słowa od­no­szą się za­chwyty pra­wo­sław­nego se­na­tora, któ­rego nikt ni­gdy za Po­laka nie uwa­żał, ina­czej niż Ru­si­nem nie na­zy­wał! Byli i tacy, co krzy­czeli, że wo­je­woda tłu­ma­czy i wy­bra­nia re­be­li­zan­tów, po­nie­waż jest jed­nej z nimi krwi. Prze­czy­ta­li­śmy przed chwilą jego wła­sne wy­zna­nie: „na­ród nasz ru­ski”.

Wie­lo­na­ro­dowe pań­stwo roz­po­rzą­dzało jed­nym tylko ty­tu­łem kró­lew­skim, a ten był pol­ski. Dla­tego w ów­cze­snym słow­nic­twie po­li­tycz­nym ma­je­sta­tyczny zwrot „Ko­rona pol­ska” za­stę­po­wał nie­kiedy miano Rze­czy­po­spo­li­tej. To ona wszak – za­równo Pol­ska wła­ściwa, jak Li­twa – sły­nęły wol­no­ściami, zu­peł­nie jed­na­ko­wymi w War­sza­wie i w Wil­nie. Adam Ki­siel wy­raża się ści­śle wtedy, gdy na­zywa Za­po­roż­ców jej woj­skiem. Sami Ko­zacy do­ma­gali się pre­cy­zji jesz­cze więk­szej, uzna­wali sie­bie za żoł­nie­rzy kró­lew­skich.

Wo­je­woda wy­słał ko­pię li­stu do pry­masa i zwie­rzył mu się smęt­nie ze swych obaw. Przed dzie­się­ciu laty – po bi­twie pod Ku­mej­kami – Ko­zacy raz już byli za­ufali słowu do­stoj­nego ro­daka, wy­dali wo­dzów, któ­rych stra­cono w War­sza­wie. Te­raz, kiedy wzięli górę na Ukra­inie, ła­two mogą so­bie o tym przy­po­mnieć.

Chmiel­nicki życz­li­wie przy­jął ojca Pe­tro­niego. Zgo­dził się na za­wie­sze­nie broni, cof­nął swą kwa­terę główną do Czeh­ry­nia, a do War­szawy wy­słał wspo­mnia­nych już po­słów, wrę­cza­jąc im in­struk­cję ude­rza­jącą w tony ule­gło­ści i po­kory. Pro­sił o do­trzy­ma­nie obiet­nic, po­czy­nio­nych ongi przez Wła­dy­sława IV.

Ist­nieje ten­den­cja do uprasz­cza­nia mo­ty­wów, któ­rymi się kie­ro­wał cią­gle do­tych­czas zwy­cię­ski wódz Ko­za­ków. Suł­tan su­rowo zga­nił po­stę­po­wa­nie Is­lam Gi­reja, Ta­ta­rzy po­wieźli na Krym łupy, mówi się więc, że za­sko­czony przez oko­licz­no­ści het­man chciał zy­skać na cza­sie i dla­tego obu­rącz uchwy­cił na­strę­czoną przez Osso­liń­skiego i Ki­siela spo­sob­ność. Zdolny wo­jow­nik mu­siał jed­nak poj­mo­wać, że nie tylko sam zy­skuje na cza­sie, lecz daje iden­tyczną szansę prze­ciw­ni­kowi, któ­rego moż­li­wo­ści znał do­brze. Pol­ski wła­ści­wej, czyli naj­lud­niej­szej i naj­bar­dziej za­sob­nej po­łaci pań­stwa, wojna jesz­cze nie do­tknęła, od pół­nocy prze­skrzy­dlało Ukra­inę Wiel­kie Księ­stwo Li­tew­skie. Jego ar­mia nie do­znała żad­nych w ogóle strat, a do­wo­dził nią czło­wiek twardy. Chmiel­nicki za­po­wie­dział pod­ów­czas w chwili roz­terki, że pój­dzie na Don, je­śli go za­nadto przy­ci­sną na Ukra­inie.

Nie wolno od­ma­wiać ini­cja­ty­wie po­ko­jo­wej cech re­ali­zmu. Po­ro­zu­mie­nie na za­sa­dzie kom­pro­misu było moż­liwe. Le­żało ono w in­te­re­sach sa­mej star­szy­zny ko­zac­kiej, bo ma­sowy ruch chłop­ski za­czy­nał brać górę, o czym wkrótce po­wie się ob­szer­niej.

Adam Ki­siel przy­je­chał do War­szawy na ob­rady kon­wo­ka­cji. Po­li­tyczne zna­cze­nie wo­je­wody wzro­sło na­gle do tego stop­nia, że wielu lu­dzi za­częło się wprost lę­kać nie­zbyt groź­nej po­staci pana z Bru­si­łowa. Po­dej­rze­wano go o wy­bu­jałe am­bi­cje. Wy­ra­żano obawy, że zbrojna pro­tek­cja Za­po­roża może swemu wy­brań­cowi za­pew­nić na­wet ko­ronę.

Ki­siel o berle nie my­ślał. Rola, którą ode­grał, oraz obawy, ja­kie wzbu­dził w zwo­len­ni­kach do­tych­cza­so­wego stanu rze­czy, uspra­wie­dli­wiają tylko mnie­ma­nie, kil­ka­kroć z ma­niac­kim nie­mal upo­rem po­wta­rzane przez Srebrny wiek.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki
Co­py­ri­ght © 2024, Ewa Bey­nar-Cze­czot Wszel­kie prawa za­strze­żone. Re­pro­du­ko­wa­nie, ko­pio­wa­nie w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych, od­twa­rza­nie w ja­kiej­kol­wiek for­mie oraz wy­ko­rzy­sty­wa­nie w wy­stą­pie­niach pu­blicz­nych – rów­nież czę­ściowe – tylko za wy­łącz­nym ze­zwo­le­niem wła­ści­ciela praw.
ISBN 978-83-7779-997-0
Pro­jekt okładki: Zu­zanna Ma­li­now­ska Stu­dio
Na okładce wy­ko­rzy­stano frag­ment zdję­cia po­mnika kon­nego Au­gu­sta II Moc­nego w Dreź­nie fot. Wi­ki­me­dia
Ko­rekta: Do­rota Ring
Skład: Ja­cek An­to­niuk
Kon­wer­sja eLi­tera
www.wy­daw­nic­twomg.pl
kon­takt@wy­daw­nic­twomg.pl