Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
….Żadne przedwieczne wyroki nie orzekały, że między Odrą a Wisłą koniecznie musi wyrosnąć Polska. Kiedy pierwsi książęta piastowscy obwarowywali się na wzgórzu gnieźnieńskim, Łaba płynęła przez kraj słowiański, Obodrzyce siedzieli tam, gdzie dziś Lubeka. W przeciągu trzystu następnych lat bez porównania silniejsi Niemcy wchłonęli wszystko aż po Odrę, przekroczyli ją... przekroczyli również Wisłę, ramieniem zbrojnych zakonów sięgając ujścia Dźwiny. Polska jednak ostała się i przetrwała w okolicznościach nad wyraz trudnych.
Dokonało się to pracą, męstwem i poświęceniem narodu, pod politycznym przywództwem dynastii rdzennie polskiej- Piastów….
Paweł Jasienica
Najlepszy, najmądrzejszy i najbogatszy podręcznik do zrozumienia Piastów – dynastii prawie 500 lat władającej naszą historią. Tysiące faktów podane w sposób, który nie tylko wciąga i fascynuje ale każe docenić i autora i epokę, którą opisuje.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 418
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2022, Ewa Beynar-Czeczot
Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw.
ISBN: 978-83-7779-864-5
Projekt okładki: Zuzanna Malinowska Studio
Korekta: Dorota Ring
www.wydawnictwomg.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Weronika Panecka
Mojej żonie Władysławie
I
Od bardzo dawnych czasów ukształtowanie naszego kraju zmieniało się już niewiele. Urocze wzgórza Mazur, Suwalszczyzny i Pomorza usypał i porzeźbił lodowiec, który grubym płaszczem spełzającym ze Skandynawii pokrywał ongi Polskę i jakieś dziesięć tysięcy lat temu cofnął się ostatecznie. Nieco – to znaczy około dwóch tysięcy zim później – Bałtyk, będący przez czas pewien ogromnym jeziorem śródlądowym o wodzie słodkiej, odzyskał połączenie z Atlantykiem i znowu stał się morzem.
Dawniej więcej było bagien, mokradeł i lasów, chociaż już tysiące lat temu człowiek zaczął uprawiać urodzajne pola dzisiejszej Wielkopolski i Kujaw, Małopolski, Śląska, Pomorza, Lubelszczyzny i ziemi sandomierskiej. Rzeki bardzo zmieniały koryta, wody rzeźbiły powierzchnię ziemi, żłobiąc wąwozy i jary. Wiecznie bura od piachu Wisła ukształtowała z niego całą, własną deltę. Południowe wybrzeże Bałtyku wznosiło się kiedyś wyżej i sięgało dalej na północ niż obecnie.
Przemiany te, pozornie uderzające, mało jednak znaczą w porównaniu z tamtymi wstrząsami w dziejach globu, które wydźwignęły Karpaty i Góry Świętokrzyskie.
Dla badaczy i miłośników przeszłości narodu najważniejsze są jednak inne zmiany na licu ziemi – zmiany drobne, gołym okiem niemal niedostrzegalne, lecz dziejące się ciągle. One właśnie zrodziły zjawisko, którego przez setki lat nie umiały rozwikłać najtęższe umysły ludzkie.
Sławny historyk polski Jan Długosz, piszący w wieku XV, na początku swojego dzieła umieścił krótki rozdział: „Dwie rzeczy osobliwe w Polsce”. Trzeba go przytoczyć w całości:
Dwie zaś rzeczy ma Polska cudowne i podziwienia godne, o których nie pojmuję, dlaczego milczy Solinus, opisujący bardzo starannie inne ciekawości świata, ile że są prawdziwe i zasługują na wzmiankę, jako dzieła twórczej potęgi przyrodzenia, nic pośledniejsze bynajmniej od tych, które rzeczony Solin wymienia. Naprzód, iż na polach wsi Nochowa, blisko miasteczka Szremu, w diecezji poznańskiej, tudzież we wsi Kozielsku, w obwodzie Pałuk, niedaleko miasteczka Lękna, rosną garnki wszelkiego rodzaju, same przez się, sztuka wyłączną przyrody i bez wszelkiej pomocy ludzkiej, kształtów rozmaitych, podobne do tych, jakie ludziom służą do domowego użycia; słabe wprawdzie i miękkie, dopóki spoczywają w ziemi i w swoich jamach rodzinnych, ale gdy z nich wydobyte, na wietrze albo słońcu stwardnieją, dosyć mocne. Są one rozmaitej postaci i objętości, niemal jakby sztuką garncarską wyrabiane; a co mi jeszcze dziwniejszym się wydaje, że płodność ich przyrodzona, jak uważano, nigdy się nie zmniejsza, chociaż ziemia nie była otwierana. Po wtóre, że w lasach, polach i borach miasteczka Potylica tudzież wsi Hrabieni i Prosni, w okolicy bełskiej, diecezji chełmskiej, drzewa sosnowe taką własność mają i przyrodę, że jeśli się z nich część jaką, np. gałąź lub prątek, utnie albo odłamie, bądź całe drzewo spuści, po kilku latach, to co było drzewem z życiem roślinnym, przybiera postać i własności krzemienia i jak krzemień rodzimy za uderzeniem ogień wydaje, zachowując objętość i kształt, w jakim było ucięte, przyrodę zaś głazu i krzemieńca.
Zostawmy przyrodnikom tajemnice chełmskich sosen, zajmijmy się za to ową niezwykłą właściwością gleb polskich, które oprócz pszenicy i żyta od niepamiętnych czasów „rodzą” także gliniane naczynia.
Co zima butwieją miliardy i miliardy szczątków roślinnych. Warstwa życiodajnej próchnicy pokrywającej pola rośnie w sposób niedostrzegalny, lecz niepowstrzymany i stały. Wiatry przynoszą pył, dna wód podnoszą się ciągle od mułu i obumarłych resztek ziela. We Wrocławiu podnóże wału wzniesionego blisko tysiąc lat temu pokrywa dziś Odra na chłopa głęboko. W Biskupinie skrawek ziemi, który był ongi wyspą, od dawna przyrósł do stałego lądu, a lustro jeziora podniosło się bardzo znacznie.
Grubiejący ciągle zewnętrzny płaszcz ziemi wchłania i kryje ślady prastarej działalności człowieka. Potrafią się w nim znakomicie przechować rzeczy znacznie bardziej wiotkie od wypalonych w ogniu i bądź co bądź twardych garnków.
Piszący te słowa przyglądał się kiedyś w Wielkopolsce, jak specjaliści badali jamę, która kilkaset lat temu służyła ludziom za wędzarnię ryb. Wykop poprowadzono tak, aby jego pionowa ściana przecięła ową jamę wzdłuż osi i ukazała cały jej przekrój. Podobny był do dużego i szerokiego worka, od dawna rzecz jasna szczelnie wypełnionego ziemią, znacznie ciemniejszą od otaczającej żółtawej gleby. Od brzegu do brzegu dawnej wędzarni – poziomo – w nieregularnych odstępach widniały delikatne, liczne i niemal czarne prążki – całkiem, jakby ją kto naumyślnie w poprzek pokreślił połyskującymi pasemkami. Były to ślady wielkich deszczów spadłych przed wiekami, gwałtownych ulew, po których w miejscach zaklęśniętych zostają kałuże, a potem warstewki wyschłego błota. Pył i kurz grubo pokryją taką czarną skorupkę, przechowają ją w łonie ziemi. Później zdarzy się inna wielka burza, w płytszej już jamie zostanie po niej znowu tafelka szkliwa i jeszcze... i jeszcze jedna... Aż kopiąc dół, człowiek przetnie je wszystkie i pokaże widok boczny.
„Ziemia gromadzi prochy” i strzec ich potrafi zadziwiająco wiernie.
Kto zwiedzał stare kościoły Krakowa, ten wie, że schody wejściowe wiodą w nich nie w górę, lecz w dół. Tak jest w kościele Mariackim, podobnie u Dominikanów, Franciszkanów, u Św. Wojciecha i w tylu innych świątyniach całej Polski. Bo powierzchnie, na których je ongi budowano, znikły już dawno pod kolejno nakładającymi się na siebie słojami bruków, gruzów, zgliszcz, popiołów i nowo zakładanych podwalin. Podłoga kościoła stanowi więc jak gdyby wysepkę dawności, zapadłą w głąb gruntu i ogrodzoną zewnętrznymi murami. Lecz zdarza się często, że pod tą posadzką leżą przez wszystkich już zapomniane odziomki ścian i kolumn jeszcze bardziej sędziwych gmachów. Tak było zwłaszcza w Poznaniu.
Jeszcze dwieście lat temu powszechnie mniemano za Długoszem, że ziemia sama, „sztuką wyłączną przyrody”, rodzi gliniane garnki oraz inne dziwa. Dopiero współczesny Adamowi Mickiewiczowi Adam Czarnocki, używający pseudonimu Zoriana Dołęgi Chodakowskiego, pierwszy u nas jął się systematycznego, naukowego badania przechowywanych przez nią „prochów”.
Zabezpieczmy przypadkowe, dość częste odkrycia z ziemi, te różne małe posagi, obrazki, narzędzia kruszcowe, naczynia, garnki z popiołami – pisał. – Zliczmy i poznajmy wymiarem dokładnym wszystkie potężne mogiły... zdejmijmy plany położeń z miejsc zaleconych znakomitością starodawną dla objaśnienia starego sta, nie dozwalając żadnemu uroczysku pójść w zapomnienie.
Zorian Dołęga Chodakowski był najpierwszym polskim archeologiem, czyli badaczem, który odtwarza historię, wieści o niej czerpiąc nie z pisanych dokumentów, roczników i kronik, lecz z rzeczy materialnych, z samych zabytków przeszłości.
Dzięki archeologii wiedza nasza sięgnęła w czasy zupełnie zamierzchłe. Odżyły w niej społeczeństwa wymarłe przed setkami stuleci, zapomniane i bezimienne. Nie dotarło do nas ani jedno ich słowo, nie zachowała się żadna wiadomość o jakiejkolwiek dziejowej postaci. Nazwy nadawane dziś tym prastarym plemionom są umowne, uczeni sami je tworzą, biorąc pod uwagę najbardziej charakterystyczne cechy znalezisk lub miejscowości, gdzie je wykryto.
Wiedza dostarczona nam przez archeologię jest ogromna i bezcenna, lecz jakby niema. Ukazuje wcale szczegółowe obrazy epok dawno minionych, zaznajamia z zasadniczymi liniami przemian, z zadziwiającą wyrazistością odsłania działanie samych motorów postępu. Dzięki archeologii na przykład możemy się przekonać, jak ogromną rolę dziejową odegrała zwykła motyka, jak bardzo podniosło się i udoskonaliło życie szczepów uprawiających rolę.
Jednakże nauka sięgająca w epoki, które jeszcze nie znały pisma, nie może dostarczyć nam wiadomości o poszczególnych ludziach i stwarzanych przez nich faktach. Głucho w niej o głównej sile dziejotwórczej – o żywej osobie człowieka.
Pomimo to archeologia, interesująca się zabytkami, mówi nam nie o nich tylko, lecz o historii ludzkości. Wprowadza nas w tajemnice jej dziejowego rozwoju, trwającego już kilkaset tysięcy lat.
II
Można bardzo długo cofać się w przeszłość, poszukując najdawniejszych śladów człowieka. Prawdopodobnie już dwieście tysięcy lat przed Chrystusem, kiedy klimat u nas był ciepły, niczym dziś w okolicach podzwrotnikowych, pojawiły się na naszych ziemiach pierwsze istoty praludzkie.
Związek pomiędzy dobą dzisiejszą a bardzo dawnymi czasami tak już całkiem się nie zerwał, skoro faktem jest, że w młodszej epoce kamiennej (3000–1700 p. Chr.) hodowano u nas te same gatunki bydła domowego, które występują i dziś.
Przed czterdziestu pięciu wiekami przywędrowało na nasze ziemie plemię, które od charakterystycznych ozdób na jego glinianych garnkach zwiemy „ludem ceramiki wstęgowej”. Przyszło z południa. Tajemniczy szczep, który grzebał swych zmarłych w pozycji skurczonej – przed pochówkiem krępując zwłoki sznurem i układając je na boku – dokonał wielkiego dzieła historycznego: przyniósł ze sobą umiejętność uprawy roli – na razie tylko drewnianą lub kamienną motyką.
Kultura ceramiki wstęgowej rytej (Kotlina Kłodzka ok. 5500 p.n.e.)
Rolnictwo bardzo potężnie, aż do gruntu, przeobraziło życie ludzi ówczesnych. Wzrosła gęstość zaludnienia. Wędrowne dotąd gromady łowców i pasterzy jęły się osiedlać, na stałe wiązać z ziemią i krajem. Niepostrzeżenie i z wolna zaczęły się odtąd wytwarzać warunki, z których wyłonić się miały pojęcia narodu i ojczyzny.
Jakieś cztery tysiące lat temu – czyli mniej więcej wtedy, kiedy biblijny Abraham wywędrował z miasta Ur – po obu brzegach Wisły żyło „plemię pucharów lejkowatych”. Nazwa pochodzi znowu od wyglądu glinianych garnków, które uczeni wykopali w wielu miejscach Polski. Były piękne, kształtne, o charakterystycznych gardłach rozszerzających się ku górze na kształt lejka. Lud ten zostawił nam po sobie nie lada jakie pamiątki.
W województwie kieleckim, w dolinie rzeki Kamiennej – koło wsi Krzemionki Opatowskie – znajdują się doskonale zachowane szczątki kopalni. Do dziś trwają rozległe podziemne komory i chodniki, z których ówcześni górnicy narzędziami z rogu wyłamywali najcenniejszy wtedy surowiec przemysłowy – krzemień. Jest on w tamtych stronach pięknie pręgowany. Zrobiona z niego siekierka była znamieniem zamożności i dostojeństwa właściciela, stanowiła towar poszukiwany w rozleg-łym handlu.
Inne, bardziej na północ zamieszkałe grupy „pucharowców” pierwsze w dziejach zwróciły uwagę na bursztyn bałtycki, zaczęły go gromadzić i sprzedawać w dalekie strony. Tak zapoczątkowany został słynny w historii szlak bursztynowy, który w przyszłości miał wzbogacać mieszkańców ziem polskich. Jantar bowiem – zwany po łacinie genitum terrae – był bardzo ceniony i poszukiwany w najpotężniejszych państwach ówczesnego świata, nad Morzem Śródziemnym – w Grecji, Kartaginie i w samym Rzymie.
W rozmaitych miejscach – na przykład na Pomorzu i na Kujawach – dotąd przetrwały potężne mogiły „pucharowców”. Mają kształt ziemnych nasypów, długich nieraz na sto metrów i szerokich na dziesięć, a obstawionych dokoła ogromnymi głazami. Jak gromadzono te kamienie o wadze tysięcy kilogramów, kiedy nikt u nas nie znał wtedy wozu?
W takim olbrzymim grobie składano zwłoki jednego człowieka. A więc już cztery tysiące lat temu nie było równości między ludźmi. Uroczysty pogrzeb należał się tylko najpotężniejszym.
W grobach ówczesnych znajdują się niekiedy rzeczy, od których i dziś jeszcze wieje groza. Odnajdywano szkielety z połamanymi kośćmi, zmasakrowane, z kamieniami wtłoczonymi między szczęki – i obstawione wokół bogatymi darami. Zdarza się, że nad głównym, ułożonym na wznak nieboszczykiem jakby czuwają trzy siedzące kościotrupy – może niewolników czy sług, oddanych władcy na pośmiertną ofiarę. Ponure te zabiegi miały pewnie ułagodzić duszę zmarłego, za wszelką cenę uniemożliwić jej powrót ze świata cieni i nagabywanie żywych.
Takie były religijne wyobrażenia plemion, które potrafiły budować rozległe kopalnie i organizować dalekosiężny handel bursztynem!
Mniej więcej tysiąc siedemset lat przed Chrystusem kończy się dla naszych ziem młodsza epoka kamienna. Narzędzia zrobione z gładzonego krzemienia pomału wychodzą z użycia i ludzie zaczynają się posługiwać bronią i przedmiotami z brązu. Epoka jego trwa pełne tysiąclecie, do 700 r. p.n.e., kiedy przychodzi kolej na żelazo.
Naczynia kultury pucharów lejkowatych
Pamiętajmy jednak, że ten rachunek odnosi się tylko do naszych ziem. W Syrii i w Azji Mniejszej odkryto żelazo już w XV w. p.n.e. Kiedy u nas „wstęgowcy” przynieśli ze sobą pierwsze motyki – w takim Egipcie od dawna już stały sławne piramidy faraonów oraz Sfinks. W rozmaitych krajach historia rozwijała się bardzo niejednolicie. W Australii do dziś żyją plemiona używające tylko kamiennych narzędzi.
W epoce brązu zaczęły się wytwarzać formy życia mające już bezpośredni związek z najstarszymi dziejami Słowiańszczyzny.
Przodkowie jej żyli we wspólnocie z praszczurami ludów bałtyckich, czyli Litwinów i Łotyszy oraz wymarłych lub wymordowanych Prusów i Jadźwingów. W epoce brązu wśród szczepów zamieszkałych między Odrą a Dnieprem poczęła się wykształcać ich własna, zupełnie odrębna kultura.
W tych czasach do odległych wspomnień zaliczał się już okres tak zwanego matriarchatu, kiedy to najważniejszą osobą była matka rodu. Prasłowianie albo – mówiąc ostrożniej – ich praprzodkowie żyli w ustroju patriarchalnym, pod władzą ojców rodzin, łączących się na podstawie pokrewieństwa oraz gospodarki w rody. Te ostatnie mogły już wtedy jednoczyć się w plemiona, w razie potrzeby wybierające sobie przywódców.
Pomiędzy 1300 a 400 rokiem przed Chrystusem na ziemiach późniejszej Polski rozwinęła się i bogato rozkwitła kultura zwana „łużycką” i uważana za sam świt dziejów Słowiańszczyzny. Nazwa stąd pochodzi, że pierwsze odkrycie jej zabytków nastąpiło na Łużycach. Ale kolebką tej kultury są ziemie Polski zachodniej. Wpływy jej sięgały daleko na zachód, południe i południowy wschód, także na Warmię i Mazury, nigdy jednak nie przekroczyły Niemna i Pregoły.
Kultury tej znikąd do nas nie przyniesiono, była wytworem rodzimym. W zupełnie naturalny sposób, w drodze stopniowego udoskonalania i rozwoju wyrosła z jeszcze dawniejszych prac, umiejętności i zwyczajów.
W całej Polsce wykryto wiele grodów „kultury łużyckiej”, będących ongi siedzibami rodów szczególnie zasobnych i potężnych. Najwspanialszym odkryciem naukowym jest jednak odnalezienie i zbadanie osiedla na półwyspie Jeziora Biskupińskiego w powiecie żnińskim, niedaleko na północ od Gniezna.
Gród tamtejszy zbudowano późno, w epoce żelaza, między 500 a 400 rokiem przed Chrystusem. Zaludniony był niedługo, bo zaledwie przez kilkadziesiąt lat. Mieszkańcy opuścili go nagle, porzucając nietknięte obwarowania i domy, a w nich liczne narzędzia, sprzęty i ozdoby. Nie odnaleziono w Biskupinie porąbanych szkieletów, które by świadczyły o stoczonej walce, nie wykryto śladów pożaru. Osada opustoszała z powodów, które na zawsze pewnie zostaną tajemnicą, a drewniane jej budowle z czasem zniszczały. Ich znakomicie zachowane szczątki odkopano dwa i pół tysiąca lat później, po pierwszej wojnie światowej.
Teren, na którym wznosiło się osiedle, był wysepką na głębokim jeziorze. Budowniczowie połączyli ją z lądem za pomocą specjalnego pomostu. „Miasto” zbudowano od razu, według jednolicie opracowanego planu. Domy, obwarowania i moszczone dranicami ulice pochłonęły siedem tysięcy metrów sześciennych drewna, zrąbanego po okolicznych wzgórzach i dostarczonego na wyspę drogą wodną.
W około stu jednakowych obszernych domostwach krytych trzciną mieszkać musiało jakieś tysiąc ludzi. Był to lud rolników i pasterzy, dobrze znających też rzemiosło. Hodowano krowy, owce i świnie, prócz tego kozy, konie i psy. Parano się rybołówstwem i łowiectwem. Na polach, które uprawiali ludzie tutejsi, rosły cztery gatunki pszenicy, dwa jęczmienia, proso i len, na grzędach ogrodów mak, bób, soczewica i groch.
Niczego nie wiemy o fizycznym wyglądzie „łużyczan”. Lud ten daleko bowiem odszedł od pierwotnej dzikości, która kazała kaleczyć trupa lub wiązać go sznurem. (Ślady takiego właśnie obyczaju wykryto opodal półwyspu biskupińskiego, na lądzie stałym. Pochodziły z epoki „ceramiki wstęgowej”.) Panowały już pojęcia o duszy opuszczającej po śmierci martwe ciało. Powszechny u Prasłowian obyczaj palenia zwłok na stosach sprawił, że nie mogły się do naszych czasów dochować szczątki ludzkie.
Dary składane do grobu wraz z urną zawierającą popioły zmarłego były skromniejsze niż dawniej i przeważnie mieściły się w naczyniach, których kształty świadczą o bardzo wysokim poziomie sztuki garncarskiej.
Biskupin – makieta osady
Lud „kultury łużyckiej” otaczał czcią religijną słońce. Dowody tych obrządków, mające postać charakterystycznych krążków glinianych, znaleziono i na tym półwyspie, i w wielu innych miejscowościach Polski. W Biskupinie ptakiem świętym był łabędź.
Uczeni, którzy drobiazgowo zbadali prastare domy na półwyspie, zwrócili uwagę, że w dzisiejszym Biskupinie, odleg-łym o półtora kilometra od półwyspu, stoi drewniana chałupa wzniesiona w taki sam sposób, zwany łątkowo-sumikowym. Obwarowania „łużyckiego” grodu składały się z ogromnych skrzyń drewnianych – izbic – ustawionych zwartym szeregiem i wypełnionych ziemią oraz kamieniami. Zupełnie takie same odkrywano w późniejszych o całe tysiąclecie ruinach twierdz piastowskich. Związki „kultury łużyckiej” z prapolską, a nawet z polską, są więc niekiedy po prostu namacalne. Umysłowe i techniczne zdobycze dawnych budowniczych okazały się dziedzictwem cenionym przez dziesiątki pokoleń.
Biskupin – brama i mur obronny
Bujne, ciekawe musiało być życie plemion ówczesnych, ich obyczaje i wzajemne stosunki. Niezbyt daleko od Biskupina, na półwyspie Jeziora Wolskiego, zalegają gruzy innego osiedla „łużyckiego”. Może były to grody żyjące ze sobą w ścisłym związku bliźniaczym, mieszkańcy jednego brali z drugiego żony i odwrotnie. Nieco ku północy, w Sobiejuchach, odkryto w roku 1955 resztki innej, trochę starszej i znacznie bardziej rozległej osady. Wśród jej rozwalin leżały pokaleczone szkielety, niewątpliwe dowody stoczonej walki. Mogło być i tak, że plemię wyparte stąd przez nieznanego wroga przeniosło się bardziej na południe i wzniosło sobie nowy gród, w dzisiejszym Biskupinie. Organizację musiało mieć sprawną, umiejętności niemałe, skoro potrafiło dokonać dzieła, które i teraz zdumiewa badaczy rozmachem w wykonaniu całości i pomysłowością szczegółów takich, jak najeżone zaostrzonymi palami falochrony, dodatkowo wzmagające obronność wysepki.
Dzieje tych ludzi poznawać możemy tylko w najogólniejszych zarysach, czerpiąc wiadomości z materialnych pamiątek wykopanych z ziemi. Życia ich nie obserwował bowiem nikt znający pismo. Dopiero w V w. przed Chrystusem wielki historyk grecki Herodot, który odbył łodzią podróż w górę Bohu, zanotował pierwsze dane o Słowianach. Wspomniał mianowicie o tajemniczych Neurach, z których każdy raz do roku przemieniał się w wilka, a wszyscy razem przywędrowali na południe, wyparci ze swych dawnych siedzib przez ogromnie rozplenione węże. Istnieją domysły, że Neurowie ci pochodzili z dzisiejszej Wielkopolski, znad Neru. Legendy o ich czarodziejstwach do żywego przypominają rdzennie słowiańskie baśnie o wilkołakach.
Jednak nie tylko pismo, lecz i szczątki leżące w ziemi mogą wiele opowiedzieć, nawet o dziejach politycznych. A więc na przykład o tym, że między VII a V w. przed Chrystusem odbyło się pierwsze w historii polityczne zjednoczenie ziem późniejszej Polski. Było krótkotrwałe, przelotne, ale jednak było! Dokonał go nieznany z imienia lud, który miał zwyczaj grzebać popioły swoich zmarłych w grobach podobnych do skrzynki zbudowanej z kamienia i w urnach, ozdobionych od zewnątrz wizerunkiem twarzy ludzkiej. W mogiłach tych widnieją też rysunki jeźdźców lub paro- i czterokonnych wozów.
Tego podboju i zjednoczenia naszych ziem dokonały plemiona rodzime, same należące do „kultury łużyckiej”, te mianowicie, które zamieszkiwały dzisiejsze Pomorze Kaszubskie. Silnie rozwinęły się u nich metalurgia i handel. Rozbój morski też pewnie był źródłem dostatków. Mogiły Prapomorzan kryją wielkie bogactwa i zdradzają, że nie tylko kobiety lubiły się wtedy przystrajać biżuterią. Materialna zasobność pozwoliła najmożniejszym wytworzyć jakąś organizację i władzę, która powiodła szczepy pomorskie na podbój słabszych pobratymców, zamieszkałych bardziej na południu. Nie jest wykluczone, że groza ich najazdu zawczasu wyludniła gród na Jeziorze Biskupińskim.
W IV i III w. p.n.e. od południowego zachodu zaczęły się wdzierać plemiona celtyckie, których ojczyzną były ziemie dzisiejszej Francji. W odróżnieniu od Słowian Celtowie nie palili zwłok. Zbyt daleko się u nas nie zapuścili, dochodząc najwyżej do zachodniej Małopolski. Uczynili jednak wiele dla postępu technicznego, byli bowiem prawdziwymi mistrzami w obróbce metali, odlewnictwie i garncarstwie.
Walki i najazdy zachwiały tysiącletnią „kulturą łużycką”. Wykopaliska świadczą o stopniowej przemianie obyczajów i sposobu życia ludności. Rozległe ziemie słowiańskie zaczynają się coraz wyraźniej dzielić na dwie części, jakby przełamywać wzdłuż osi Bugu. Na zachód od tej rzeki wytwarza się tak zwana kultura grobów jamowych. Ludy tamtejsze mają zwyczaj wysypywać prochy zmarłego wraz z popiołami stosu do specjalnie na ten cel wykopanego dołu. Za Bugiem rozciąga się kultura pól grzebalnych. Tak na samym przedprożu naszej ery kształtuje się wyraźny podział na Słowiańszczyznę Zachodnią i Wschodnią.
Z tych czasów mamy już pamiątki i w mowie naszej. Znakomity znawca tych spraw, profesor Tadeusz Lehr-Spławiński, utrzymuje, że z epoką ustalania się kultury grobów jamowych „wiąże się prawdopodobnie także utrwalenie większości starych słowiańskich nazw geograficznych, przede wszystkim rzecznych”.
Nazwy Wisły, Warty, Wdy, Widy, Świdra i wielu innych są więc równie stare jak sama Słowiańszczyzna Zachodnia, mają znacznie więcej niż dwa tysiące lat.
Popielnice – kultura łużycka
III
Od I do IV w. po Chrystusie trwa okres zwany w nauce epoką rzymską. Nie znaczy to wcale, że ziemie nasze weszły w skład ogromnego imperium cezarów, władających wszystkimi pobrzeżami Morza Śródziemnego. Nawet wykopany w Polsce miecz żołnierza rzymskiego nie świadczy, że legia, w której służył jego właściciel, poiła konie w Wiśle. To tylko jakiś kupiec z południa, nabywszy gdzieś na Węgrzech ów cenny oręż, przywiózł go do nas i sprzedał, otrzymując w zamian bryłkę bursztynu, wiązkę futer, a może niewolnika. Ówczesne związki ziem polskich ze światem rzymskim były natury gospodarczej, handlowej. W ślad za kupcami docierać też mogły wpływy kulturalne.
Handlarze wywozili od nas nie tylko towary, lecz także wiadomości o nieznanych dotychczas oświeconym społecznościom krajach i ludziach. Wieści te musiały się szeroko rozchodzić, skoro w drugim stuleciu po Chrystusie uczony Ptolemeusz z egipskiej Aleksandrii mógł zapisać nazwę Kalisza, który w ten sposób stał się pierwszym osiedlem polskim znanym całemu ówczesnemu światu. Ponieważ zaś wiemy, że Ptolemeusz czerpał dane z dzieł wcześniejszego o lat kilkadziesiąt Marynusa z Tyru, więc słuszny jest chyba domysł, że już w samych początkach naszej ery imię Kalisza nieobce było starożytnym Rzymianom, Grekom, nawet Egipcjanom. Bo też przez Kalisz wiodło jedno z odgałęzień wspomnianego już szlaku bursztynowego, który dostarczał bogatemu Południu jantaru, cenionego na wagę złota.
Prapolacy nie walczyli więc z legionami rzymskimi. Musieli za to już wtedy bronić swych ziem przed ludami, których dzieje miały się odtąd ciągle ścierać z naszą historią.
W ostatnich stuleciach przed naszą erą na Pomorzu Zaodrzańskim pokazały się germańskie szczepy Burgundów i Wandalów. W I w. po Chrystusie nadpłynęli łodziami ze Skandynawii i wylądowali przy ujściu Wisły Goci, a w ślad za nimi Gepidowie. Pobyt ich na Pomorzu nie trwał zbyt długo. Paręset lat później oba te szczepy znalazły się aż nad Morzem Czarnym. Droga, która je zawiodła w tak odległe strony, prowadziła – być może – przez ziemie polskie. Ale niektórzy uczeni przeczą temu i twierdzą, że Germanowie posuwali się wzdłuż Dunaju.
Najazdy plemion obcych nie powstrzymały rozwoju rodzimej kultury. Nieco na wschód od Krakowa, na polach wsi Igołomia, Cło, Kościelniki, Wyciąże, Tropiszów, Zofipole oraz tam, gdzie dziś wznosi się Nowa Huta, dokonano nadzwyczajnych odkryć archeologicznych. Znaleziono mianowicie mnóstwo pieców garncarskich, które według wszelkiego prawdopodobieństwa wytwarzały nie tylko na zaspokojenie miejscowych potrzeb, lecz także i na wywóz. W tych odległych czasach Wisła płynęła tuż u podnóża zbocza, na którym stały piece zwrócone otworami na południe.
Gdy upadało przed 1500 laty cesarstwo rzymskie, stworzyli Słowianie na lewym brzegu górnej Wisły wielki ośrodek przemysłu garncarskiego, którego ślady w drobnej części odsłonięto – głosi napis w muzeum polowym w Igołomi.
Dalsze badania dowiodły, że ośrodek ów stanął w takim miejscu, gdzie garncarstwo rozwijało się już od dawna, od ostatnich stuleci przed naszą erą. Wykryto również w Igołomi wiele pieców hutniczych, tak zwanych dymarek, służących do wytopu żelaza, a pamiętających I i II stulecie po Chrystusie.
Lud, który umiał tak urządzać przemysł, nie mógł być pierwotny i dziki. Musiał posiadać wiele doświadczenia i umiejętności technicznych, wytworzył też chyba organizację polityczną. Jakaś władza i siła troszczyła się na pewno o bezpieczeństwo ośrodka pracy, jak również dróg przywozu surowca i wywozu gotowych wyrobów. Same rozmiary tej „centrali fabrycznej” świadczą, że znaczna część ludności musiała w niej pracować stale, zawodowo. Nie jest wykluczone, że powinność tę pełnili jacyś ówcześni niewolnicy.
Potężne osiedle przemysłowe było szeroko rozrośnięte, lecz niskie. Nikt jeszcze nie wyobrażał sobie wtedy piętrowych domów ani kominów fabrycznych. Piece garncarskie, same też wylepione z gliny, miały kształt baniastych kopułek. Stały gęsto, jeden przy drugim, niemal się stykając krawędziami. Całe zbocze rzeki obrosło żółtymi kopczykami, z których snuł się dym. Piece hutnicze, ciągnące się równymi szeregami, podobne były do glinianych, u dołu rozszerzonych rur wkopanych w ziemię. Zajęte przez nie pola tak musiały wyglądać, jakby sam grunt buchał ogniem i kopcił sadzą. Nocami cała przestrzeń świeciła łuną. Widać ją było z siół rolniczych, szerokim wieńcem opasujących ośrodek. Wielkie skupisko robotników bez ustanku chłonęło plon ich pracy – żywność.
Nie tylko nad górną Wisłą pleniło się podówczas życie urozmaicone już i wcale bogate. Badania dowiodły, że wielkie połacie kraju brały wtedy udział w handlu zagranicznym. W wielu miejscach wykopywali uczeni monety rzymskie. Nie były one u nas obiegowym pieniądzem, ale posiadając wielką wartość i cenę, znakomicie nadawały się jako środek skupiania bogactw. Łatwo je było trzymać w jednym miejscu, przenosić i w razie potrzeby ukryć. Tak powstawały „skarby”, w chwili niebezpieczeństwa zakopywane przez właścicieli w ziemi, gdzie wiele z nich przetrwało do naszych czasów. Największy, bo liczący aż dwa tysiące monet, odszukano w Kaliszu.
Oprócz pieniędzy przechowała ziemia moc innych rzeczy, a więc broń, biżuterię, naczynia, ozdoby, posążki bóstw – rzymskiego Marsa i egipskiej Izydy. Groby ówczesne kryły nieraz wielkie bogactwa, wymownie świadczące, że nie lada kim musiał być ten, czyje prochy spoczęły w mogile. Wspaniałości te niekoniecznie musiały pochodzić z samego Rzymu. Częściej ojczyzną ich były prowincje imperium.
Przeważna część odszukanych u nas pieniędzy rzymskich pochodzi z czasów nieco późniejszych niż panowanie znanego z Quo vadis Nerona.
Okolice, w których najwięcej znaleziono skarbów, musiały się wyróżniać bogactwem, wskutek tego lepiej rozwijały się i przodowały reszcie kraju. Na południu był to dzisiejszy Kraków oraz Wiślica i Sandomierz. Idąc dalej ku zachodowi, natrafimy na Opole, po którym następowały: Wrocław, Oława, Oleśnica i Głogów. Największe skupiska monet znaleziono jednak w samym Kaliszu i wokół niego, a także w powiecie tureckim, Łęczycy, Kruszwicy, Inowrocławiu, w ziemi chełmińskiej i dobrzyńskiej. W nadmorskich stronach górowały Białogard i Kołobrzeg oraz kraj między Regą a Prośnicą.
A więc już w okresie rzymskim widnieją na mapie „wewnętrzne granice późniejszej Polski”, jak powiedział prof. Kazimierz Tymieniecki. Wyraźnie kształtują się kontury przyszłej Małopolski, Śląska, Pomorza, Wielkopolski, która i wtedy wysuwała się na samo czoło. Położone nad środkowym biegiem Wisły późniejsze obszary mazowieckie niczym się nie wyróżniały, pozostawały w cieniu. To samo zjawisko ujrzymy potem i w Polsce najzupełniej historycznej, znanej już z imienia, która także całym frontem zwrócona była na zachód.
Kraj rozwijał się wcale dobrze, uprawiał rolę i przemysł, kupczył z dalekimi stronami. Można się domyślać, że istniały w nim pierwociny jakichś terytorialnych organizacji politycznych. W pisanych za granicą dokumentach i kronikach nie znajdujemy o nich żadnych wieści. Ale czy wielmoże, którym dawano do grobu drogocenne rzymskie pierścienie, szkatuły i amfory, czy bogacze ci za życia nie sprawowali żadnej stałej władzy nad uboższym ludzkim pogłowiem, rzemieślnikami i chłopami, czy nie mieli niewolników?
Stosunki panujące u nas w epoce rzymskiej wcale już nie przypominały łużyckiego Biskupina, w którym zawartość i wyposażenie domów dowodnie świadczą o majątkowej równości mieszkańców grodu. Minęły stulecia, znacznie wzrosły produkcja i zamożność, społeczeństwo musiało się podzielić na warstwy. Najbogatsi, najpotężniejsi zwykle sięgają po władzę polityczną, a tam gdzie jej brak – po prostu ją tworzą.
Można twierdzić, że już w epoce rzymskiej zaczynała Polska rosnąć. Lecz tym razem jeszcze nie wyrosła w państwo. Złożyło się na to wiele przyczyn.
W IV wieku koczowniczy i nader bitny lud Hunów rozpoczął wielkie pochody zdobywcze, uderzając na sąsiednie plemiona w zlewisku Morza Czarnego, między innymi na Gotów. Do naszych ziem sami Hunowie raczej nie docierali. Wyjątek stanowił poległy czy zmarły wojownik, po którym pozostało tylko okucie łuku, znalezione w powiecie pińczowskim. Inny zagon porzucił lub zgubił w powiecie oławskim kocioł i złote ozdoby. Południe Polski spustoszyli więc podczas wielkich wędrówek nie sami Hunowie, lecz inne, uciekające przed nimi ludy.
W tym samym mniej więcej czasie załamało się i upadło cesarstwo zachodniorzymskie, z którym ziemie nasze od stuleci prowadziły wymianę. Zabrakło dostawców luksusowego towaru i zarazem odbiorców tych bogactw, jakich mógł dostarczyć nasz kraj – futer, wosku, niewolników, a zwłaszcza tylekroć już wspomnianego bursztynu. Opustoszały drogi handlowe i targi. Schyłek i ostateczny zanik wymiany, czynnej od wieków, musiał wywołać u nas potężny kryzys gospodarczy. Mniej zapewne odczuł go lud, żyjący z pracy własnych rąk – bardziej natomiast krajowa starszyzna i możni. Groby pochodzące z V i VI stulecia nie zawierają już tych klejnotów i dostatków, jakich nie braknie w mogiłach dawniejszych. Również i wytwórczość miejscowa słabnie, naczynia i narzędzia są gorsze, mniej ozdobne, uboższe.
Jeśli istniały w kraju jakieś organizacje polityczne, to w tym trudnym okresie musiały przybrać formę plemiennych związków łupieżczych. Południe przestało dostarczać skarbów, osłabło za to i wyludniło się potężnie. Więc kto nadal tęsknił do złotych pierścieni i łańcuchów, ten musiał sam się po nie zbrojnie wyprawiać.
W V i VI stuleciu wielka fala słowiańska przewala się przez Karpaty, zalewa i na stałe zajmuje Kotlinę Czeską, Morawy, sięga aż do Dalmacji nad Adriatykiem. Jednocześnie inne plemiona opanowują całą Połabszczyznę, potężnie napierając na Germanów i wraz z nimi uderzając na prowincje cesarstwa rzymskiego. Słowianie rzucają się również na Bałkany.
W ciągu ostatnich stuleci przed Chrystusem wytworzył się, jak pamiętamy, podział na Słowiańszczyznę Zachodnią i Wschodnią. Wielkie wędrówki pozostawiły po sobie trwały dorobek historyczny w postaci Słowiańszczyzny Południowej.
Z tego wniosek, że właściwa ojczyzna Słowian – ziemie między Odrą a Dnieprem – już w pierwszych stuleciach naszej ery musiała być nie najgorzej zaludniona, skoro stać ją było na tak znaczny wylew poza dotychczasowe granice. A jednak nie wystarczyło sił na zorganizowanie u siebie własnych państw już w okresie rzymskim. Miało się to dokonać dopiero w epoce następnej, zwanej wczesnym średniowieczem.
I
To nie przypadek wcale, że Gniezno i Kijów – stolice dwóch największych i najmocniejszych państw słowiańskich: Polski i Rusi – leżą na ziemiach plemion bardzo od siebie oddalonych, ale noszących jedną i tę samą nazwę Polan.
Najpóźniej w początkach VIII stulecia przestały u nas dymić lasy. Mówiąc inaczej – rolnictwo wypaleniskowe ostatecznie ustąpiło wtedy miejsca orce sprzężajnej.
Nie wszędzie dokonało się to jednocześnie. Na Kurpiach bardzo długo trwało wypalanie łazów, w zapadłych stronach północno-wschodniej Rosji jeszcze w XX wieku puszcze dymiły. Ale historię państw zaczynały tworzyć plemiona najdalej posunięte w rozwoju cywilizacyjnym.
Technika wypaleniskowa posiada liczne odmiany. Ich cechą wspólną jest celowe podpalanie przez ludzi podszycia boru, puszczanie ognia między pnie drzew, niekiedy uprzednio odarte z kory. Płomień wygasał, na ziemi zostawała gruba warstwa popiołu. Teraz zjawiał się rolnik. Rzucał ziarno wprost w zgliszcze, częściej jednak dziabał przedtem grunt motyką lub bruździł radłem. Czasami raz tylko zbierał plon i następnego lata szedł z pożarem dalej, kiedy indziej obsiewał wypaloną przestrzeń dłużej, odbywał nawet pięć żniw, zanim ją porzucił. W tym ostatnim wypadku popiołu dostarczały uschłe już tymczasem drzewa. Odziomków pni oraz korzeni nikt nie karczował i nie usuwał.
Technika wypaleniskowa
Prof. Henryk Łowmiański obliczył, że przy tym systemie pracy na utrzymanie jednego człowieka trzeba było około 30 hektarów lasu, a wieś zamieszkana przez jedną wielką rodzinę, złożoną z dwudziestu do trzydziestu głów, musiała gospodarzyć na obszarze 6 do 9 kilometrów kwadratowych. Jeśli ponadto wziąć pod uwagę bagna, wody, nieużytki – wypadnie, że w dobie rolnictwa wypaleniskowego na jednym kilometrze kwadratowym mieszkał jeden człowiek. Przy tak nieznacznej gęstości zaludnienia nie może powstać państwo zdolne do obrony swych terytoriów, które właśnie przy tym systemie uprawy siłą rzeczy musiałoby być rozległe.
U schyłku pierwszego tysiąclecia po Chrystusie gęstość zaludnienia wynosiła w Polsce 4 do 5 ludzi na jednym kilometrze kwadratowym. Sprawiła to orka sprzężajna. To ona stworzyła podstawę materialną, na której zbudowano państwo polskie.
Nazwa Polan, nadana plemionom zamieszkałym nad Wartą i środkowym Dnieprem, oznaczała ludy od dawna władające obszernymi łanami na dobre wydartymi lasom. Obecna Wielkopolska już w VIII wieku nie znała uprawy wypaleniskowej.
Zachodnia Europa żyła wtedy pod znakiem zdecydowanej przewagi państwa Franków, rządzonego przez dynastię Karolingów (dziedziczącą tron po jeszcze starszej rodzinie Merowingów). 9 października 768 roku rozpoczął rządy Karol Wielki, władca, który przeszedł do legendy i od którego imienia wiedzie się sam tytuł króla. Zjednoczył w swym państwie dzisiejszą Francję wraz z Korsyką, całe niemal Włochy – oprócz Sycylii i skrawków najdalszego południa – oraz ziemie plemion germańskich, z wyjątkiem Jutlandii i Skandynawii. 25 grudnia 800 roku w rzymskiej Bazylice Św. Piotra papież Leon III włożył mu na głowę koronę cesarską. Sama forma ceremoniału wywołała zresztą żywe niezadowolenie Karola, który wolał uniknąć nawet cienia zależności od Kościoła. Dał to wyraźnie poznać, kiedy trzynaście lat później własnoręcznie, bez udziału duchowieństwa, ukoronował swego syna i następcę, Ludwika.
Korona cesarska na skroniach króla od dawna już chrześcijańskich Franków symbolizowała wielkie zamiary polityczne. Biorąc tytuł cesarski, wskrzesił Karol Wielki tradycje dawnego imperium cezarów rzymskich, które jednoczyło wszystkie ludy kulturalne, obejmowało cały znany wówczas orbis terrarum – krąg ziemski – nosiło charakter państwa światowego, uniwersalnego.
Z tego dawnego imperium przetrwała jeszcze część wschodnia, rządzona z Konstantynopola – Bizancjum – czyli dzisiejszego Stambułu – przez władców, którzy także używali tytułu cesarzy i uważali, że im należy się zwierzchnictwo nad światem.
W 797 roku cesarz bizantyński Konstantyn VI rozstał się z życiem, zgładzony przez własną matkę, Irenę. Takie i jeszcze okrutniejsze wypadki były w Bizancjum zjawiskiem powszednim. Karol Wielki zamierzył skorzystać z wygodnej okazji, poślubić morderczynię i w ten sposób zjednoczyć spadek po dawnym Rzymie. Ale w 802 roku Irena straciła tron, małżeńskie i zjednoczeniowe plany upadły. Cesarstwo zachodnie i wschodnie – Rzym i Bizancjum – trwały obok siebie, uważając się nawzajem za uzurpatorów i wrogów.
Wkrótce zresztą skończyła się i sama jedność rozległej monarchii frankońskiej. W styczniu 814 roku zmarł Karol Wielki. Pochowano go w Akwizgranie, gdzie miejscowa ludność katolicka do dziś otacza grób jego czcią należną świętym (aczkolwiek Kościół nigdy go za takiego nie uznał i godzi się tylko na kult lokalny). Zażarte walki jego spadkobierców zakończył w roku 843 traktat w Verdun. Ziemie Karola podzielono na trzy części. Zachodnia dała początek obecnej Francji, wschodnia – Niemcom. Z pasa środkowego, ciągnącego się mniej więcej wzdłuż Renu, utworzono trzecie państwo. Przez wiele stuleci, właściwie aż do naszych czasów, Francja i Niemcy miały toczyć wojny i spory o to terytorium.
Wkrótce po zawarciu traktatu w Verdun jakiś nikomu z imienia nieznany skryba frankoński spisał w Akwizgranie cenny i tajemniczy dokument, dla którego od dawna utarła się zupełnie nieścisła nazwa Geografa Bawarskiego. Mieszczą się w nim rzeczowe wiadomości o istniejących już wtedy organizmach politycznych na ziemiach polskich.
Państwo Karola Wielkiego całą szerokością swej wschodniej ściany przypierało do krajów słowiańskich. Wojenne wyprawy Franków docierały do rzeki Piany i bardzo możliwe, że podczas wypadów na tereny dzisiejszych Czech i Węgier jeden z zagonów przesunął się gdzieś obok Cieszyna i dotarł aż do górnego biegu Wisły. Einhard, autor dzieła Żywot Karola Wielkiego, wymienił nazwę tej rzeki.
Frankowie musieli żywo interesować się swymi wschodnimi sąsiadami. Zbierali wiadomości od kupców i ludzi bywałych. Rzecz charakterystyczna – obchodziło ich przede wszystkim to, co dotyczyło wojennej i politycznej siły Słowian. Bo też Geograf Bawarski był zapewne dokumentem zawierającym ścisłe dane zdobyte przez wywiad państwa Franków.
Dowiadujemy się, że na Śląsku – w okolicach Krosna i Głogowa – mieszkali wówczas Dziadoszyce, posiadający dwadzieścia grodów. Tyleż warowni mieli Opolanie. Ale Golęszyce, siedzący wokół dzisiejszego Cieszyna, władali tylko pięciu twierdzami. Nad górnym i średnim Bobrem była ojczyzna Bobrzan, koło Legnicy – Trzebowian. Plemię, od którego poszła nazwa całej dzielnicy, czyli Ślężanie, grupowało się około góry Ślęży i zbudowało sobie piętnaście grodów obronnych. Pisze też Geograf o Wiślanach oraz o plemieniu słowiańskim, które mieszkało nad Wartą i miało aż dziewięćdziesiąt osiem twierdz.
Skoro dokument spisany został zaraz po roku 843, to jasne jest, że wszystkie wymienione w nim plemiona musiały się zorganizować i obwarować grubo wcześniej, co najmniej w VIII stuleciu. Na rozległych błoniach pod Łęczycą znaleźli archeologowie ślady fortyfikacji pamiętających wiek VI, a może nawet IV. Wzgórze Zamkowe w Cieszynie zdradziło dowody nieprzerwanego osadnictwa od samych początków naszej ery.
Plemiona słowiańskie VII–IX w.
We wczesnym średniowieczu ziemie polskie gęsto pokryły się grodami. Zwalisk ich, od dawna obrosłych grubą warstwą ziemi, liczymy dziś około dwu i pół tysiąca.
Do najdawniejszych warowni w naszym kraju zalicza się prastary łużycki Biskupin, którego izbicowe wały, częstokoły i palisady chroniły całą ludność osiedla wraz z jej mieniem. Twierdze budowane u nas tysiąc przeszło lat później, we wczesnym średniowieczu, wznoszono według zupełnie innej zasady. Zdarzały się między nimi i obszerne, mogące pomieścić większą liczbę ludzi z okolicy. Przeważały jednak grody potężne, lecz ciasne, będące – widać – siedzibami grup nielicznych, wyróżniających się od ogółu. Do pracy przy ich wznoszeniu zaprzęgani być musieli wszyscy członkowie plemienia – gotowa twierdza służyła tylko rodowi, sprawującemu rządy oraz drużynie wojennej.
Sam wygląd grodów prapolskich wymownie świadczy o przemianach, jakim uległo społeczeństwo, o wykształceniu się warstwy możnych, która zagarnęła władzę.
Niektórzy autorzy, zwłaszcza niemieccy, twierdzili, że ci możni byli obcego pochodzenia, że przybyli z Niemiec lub Skandynawii, podbili miejscowy lud słowiański i nadali mu organizację polityczną. Teoria ta nigdy nie miała rzeczowych podstaw. Wykopaliska, których dokonano po obu wojnach światowych, unicestwiły ją zupełnie. Stanowczo i na mocy nieodpartych dowodów przeczy jej najwybitniejszy archeolog polski, prof. Józef Kostrzewski.
Domy w Biskupinie
Gdyby polskie możnowładztwo było obcego pochodzenia, to jego siedziby musiałyby być wzniesione na obcy, skandynawski czy jakiś inny ład. Tymczasem sposób budowy naszych grodów jest jak najbardziej rodzimy i o wiele doskonalszy od normandzkiego czy niemieckiego.
Pod Łęczycą rozkopano grodzisko, w którym nawarstwiały się na siebie gruzy aż trzech twierdz. Pierwsza, umocniona tylko zwykłym częstokołem, stanęła w wieku IV–VI, druga – o wiele lepsza – pamięta VII lub VIII stulecie, trzecią zbudował Bolesław Krzywousty w wieku XII. Badając ich szczątki, uczeni stwierdzili nieprzerwany rozwój. Pokolenia późniejsze udoskonalały dzieło wcześniejszych, lecz nie ma ani śladu wtargnięcia obcych wpływów. Wszystko stworzyły tu plemiona mające własną, swoimi drogami rozwijającą się historię.
Druga z twierdz łęczyckich, czyli ta, którą wzniesiono między VI a VIII stuleciem, może nas zapoznać z urządzeniem ogromnie charakterystycznym dla polskiego budownictwa obronnego. Jest to wał o konstrukcji zwanej rusztową lub przekładkową.
Grube bierwiona układało się warstwami ciasno, jedna na drugiej. Kłody pierwszej miały położenie poprzeczne w stosunku do kierunku biegu samego wału, belki warstwy drugiej, wyższej, leżały doń równolegle i tak dalej, i dalej aż do wysokości dziesięciu lub dwunastu metrów. Puste przestrzenie między tramami wypełniało się ubitą ziemią i kamieniami. Na samym wierzchu zwężającego się ku górze wału mógł stanąć szereg skrzyń-izbic, wypełnionych głazami albo zwarty częstokół. Nieprzerwany, a pochyły płot z zaostrzonych pali bronił jeszcze przystępu do umocnienia od zewnątrz. Na samym dole wały mogły sięgać dwudziestu metrów szerokości.
Trudno było ugryźć taką twierdzę. Żadne tarany oblężnicze nie mogły rozkruszyć grubej i świetnie związanej drewniano-ziemnej ściany. Ogień się jej nie imał, bo ziemia trzymała wilgoć. Biegnący nieprzerwanym koliskiem wał opasywały jeszcze od zewnątrz pierścienie fos.
Później – około połowy X w. – wprowadzono dodatkowe udoskonalenie. Polegało ono na tym, że niektóre, w regularnych odstępach umieszczone kłody poprzeczne miały haki-zaczepy, mocno przytrzymujące belki warstwy wyższej i uniemożliwiające ich wysunięcie się. Zaczep powstawał po prostu z odpowiednio przyciętego konara drzewa, zawczasu na ten cel wybranego. Hak nie mógł odpaść ani puścić, bo był przecież zrośnięty z kłodą, stanowiącą część składową samego wału.
Budownictwo wojenne wysoko stało u Prapolaków, świadcząc o dużych umiejętnościach w zakresie taktyki, a także strategii, bo twierdze strzegły ważnych szlaków. Wykopaliska na wyspie Jeziora Lednickiego w Wielkopolsce odsłoniły prastary wał, od którego podnóża wybiegały na zewnątrz mocne i długie ostrogi zbudowane z belek. Urządzenie to utrudniało podtaczanie machin oblężniczych oraz w sposób korzystny dla obrońców rozczłonkowywało szyk nacierającego nieprzyjaciela. Wykonano je na długo przed datą chrztu Polski.
Wał obronny w Biskupinie
Nie bez racji wywiad państwa Franków poświęcał tyle uwagi twierdzom prapolskim.
Na południowy zachód od Jeleniej Góry, w kierunku na Krosno, ciągną się po obu stronach Bobra szczątki potężnej fortyfikacji, długości przeszło stu kilometrów. Był to ongi silny wał, wzmocniony fosami. Niektórzy sądzą, że usypano go w czasach piastowskich. Istnieje jednak i inny domysł.
Nie jest wykluczone, że wał ten zabezpieczał niegdyś od strony zachodniej wspólne państewko plemienne, jednoczące Ślężan, Dziadoszan, Trzebowian i Bobrzan. Kto wie, czy nie powstał nawet w VIII stuleciu. W każdym razie faktem jest, że mogło go zbudować tylko państwo dość ludne i posiadające sprawnie działającą władzę. Żadne pojedyncze plemię nie uporałoby się z robotą, która wymagała przekopania 750 000 metrów sześciennych ziemi.
Jeśli chodzi o Śląsk, to wczesne zorganizowanie się tam władzy państwowej było tym łatwiejsze, że kraj ma naturalny ośrodek w postaci góry Ślęży, na której już w „łużyckich” czasach odbywały się obrzędy religijne ku czci słońca. Szczyty Ślęży i pobliskiej Raduni (zwanej dziś Górą Sępią), jako miejsca uznane za święte, opasane wtedy były niskimi wałami z kamieni. Władające tu rody wcześniej niż kto inny dojść mogły do znaczenia i potęgi materialnej.
Nazwa Śląska zdaniem niektórych uczonych, przede wszystkim niemieckich, pochodzi od germańskiego szczepu Silingów, rzekomo przebywającego tu w okresie rzymskim. W rzeczywistości jednak wywodzi się z takich polskich wyrazów gwarowych, jak ślągwa – wilgotne, mgliste powietrze, ślęgnąć – moknąć, nasiąkać wilgocią, prześlągły – przemoknięty. Dla poparcia tego twierdzenia warto przypomnieć, że Wrocław, odległy od morza o setki kilometrów, ma klimat morski, a kraj cały aż paruje.
Wały śląskie sprawiają dość imponujące wrażenie, jednak państwo, które je usypało, nie było mocarstwem i nie mogło uprawiać wielkiej polityki. Wszystko w nim musiało być w stosunku do naszej skali jakieś zmniejszone. Sam wał nie zdołałby odeprzeć wojsk silnego wroga, ponieważ nie mógł być obsadzony załogą na całej długości, a ówczesne mizerne środki transportu nie pozwoliłyby na szybkie skupienie rezerwy strategicznej. Za to z powodzeniem potrafiłby zatrzymać małe oddziałki rabunkowe. Istnieje domysł, że wały śląskie zabezpieczały kraj przed łupieżczymi napadami słowiańskich Serbów Połabskich, zamieszkałych na zachód od Śląska. W tych czasach żadne z prapolskich plemion nie graniczyło z Niemcami.
Jeżeli Praślązacy w rzeczy samej posiadali wtedy państwo, to bez wątpienia zaliczało się ono do takich, które nauka zowie plemiennymi. Nie znaczy to wcale, że wszyscy jego mieszkańcy połączeni byli wspólnotą krwi. Mogło się tak zdarzać, owszem, ale w epoce jeszcze wcześniejszej, kiedy tworzyły się same pierwociny organizacji politycznych.
Państwo plemienne obejmujące rozmaite szczepy odznaczało się przede wszystkim niezbyt wielkimi rozmiarami. Wolno powiedzieć, że uformowanie się takich państewek było niejako wstępem, historyczną przygrywką do utworzenia się państwa prawdziwego, jednoczącego ludy tej samej mowy i obyczaju, opartego na naturalnych granicach, słowem – państwa narodowego.
Kiedy Geograf Bawarski spisywał swą notatkę, czyli w stuleciu IX, na ziemiach polskich zapomniano już pewnie o czasach dawnej wspólnoty rodowej. Ludzie inaczej organizowali sobie wtedy życie społeczne. Toczyło się ono w obrębie niewielkich jednostek gospodarczych i administracyjnych. Znamy ich nazwę. U nas brzmiała ona: opole – u Słowian wschodnich: mir lub wierw.
Każde opole stanowiło nieduży okrąg terytorialny zamieszkany przez poszczególne rodziny, gospodarujące odrębnie. Wspólnie korzystano tylko z wód, lasów i pastwisk. Mieszkańców opola – o czym wiemy z czasów późniejszych – jednoczyły też obowiązki wobec władzy państwowej, ciężary podatkowe i robocizny, a także zbiorowa odpowiedzialność, jeśli na ich gruntach ukrył się przestępca. Prawo kazało ścigać go „śladem” i albo schwytać, albo wygnać z granic opola.
Od dawna musiała istnieć w Polsce ta forma organizacji, skoro za czasów Geografa nazwa jej zdążyła już nie tylko głęboko się zakorzenić, ale nawet przenieść na jedno z plemion. Napisano przecież po łacinie w owej notatce: „Opolanie mają dwadzieścia grodów”. Nie przesadzimy chyba przypuszczając, że organizacja opolna znana była w Polsce już w wieku VIII.
Jak bardzo zmieniły się od tych czasów pojęcia polityczne i geograficzne, świadczy fakt, że wspomniani przed chwilą Opolanie nie mogli należeć do plemiennego państewka śląskiego, jeśli takie istniało. Prawdopodobnie wchodzili w skład tworu politycznego, który się uformował w późniejszej Małopolsce.
W IX wieku albo na początku X jakiś chrześcijański duchowny napisał Żywot św. Metodego, sławnego apostoła Słowian, który wespół z bratem – Cyrylem – działał na południe od Karpat. Możemy tam przeczytać:
Miał Metody dar proroczy i wiele sprawdziło się z jego przepowiedni, z których tylko jedną lub dwie tu wymienimy. Pogański książę potężny bardzo, siedząc w Wiśle [czy: w Wiślech], urągał chrześcijanom i szkody im wyrządzał. Posławszy więc do niego, kazał mu [Metody] powiedzieć: dobrze by było, synu, abyś się dał ochrzcić dobrowolnie na swojej ziemi, bo inaczej będziesz w niewolę wzięty i zmuszony przyjąć chrzest na ziemi cudzej; wspomnisz moje słowo. Tak się też stało.
Znaczny rozgłos uzyskało w świecie ówczesnym plemienne państwo W i ś l a n, skoro nazwę jego zapisali nie tylko cytowany przed chwilą mnich oraz Geograf Bawarski, lecz również król angielski, Alfred Wielki, panujący od roku 871 do 901.
My dzisiaj niewiele, niestety, wiemy o najdawniejszych dziejach politycznych naszego kraju. Ale z tego wcale jeszcze nie wynika, że ich nie było lub że nie wiedzieli o nich współcześni.
Szczyt potęgi państwa Wiślan przypadał zapewne na sam początek IX wieku. Około 880 roku zza Karpat spadła na nie katastrofa. Świętopełk, wojowniczy władca słowiańskiego państwa wielkomorawskiego, podbił kraj Wiślan, ochrzcił jego lud i wziął w niewolę księcia. Dwadzieścia sześć lat później – w roku 906 – państwo wielkomorawskie zniszczyli Węgrzy. Wiślanie odzyskali wolność, wrócili pewnie do dawnej wiary, ale nigdy już nie odbudowali swej poprzedniej świetności. Jeszcze w tym samym X stuleciu ziemię ich zawojowali Czesi. Prastary okrągły kościółek na Wawelu, zwany obecnie rotundą Feliksa i Adaukta, wzniesiony w latach 973–989, upamiętnia czeskie panowanie na południu Polski.
Uczeni twierdzą, że granice państwa Wiślan w jego najbujniejszym rozkwicie były wcale rozległe. Od południa biegły grzbietami Karpat i Tatr, od zachodu wzdłuż Sudetów. Granica wschodnia szła Styrem i Bugiem niemal aż pod dzisiejszy Brześć, skąd skręcała na zachód. Od północnego zachodu rubież stanowiła Pilica.
Rotunda świętych Feliksa i Adaukta, Kraków – rekonstrukcja
Istnienie państwa Wiślan upamiętniło się w prastarych księgach, nawet osoba i potęga ich bezimiennego władcy zwróciły na siebie uwagę człowieka znającego pismo. Zaniedbał on, niestety, powiedzieć nam, gdzie się mieściła ich stolica. Długo biedzili się nad tym problematem historycy i archeologowie. Nie można twierdzić, że dziś posiadamy już dowody absolutnie rozstrzygające. Coraz więcej jednak rzeczowych i logicznych danych wskazuje na Kraków, a mówiąc ściśle – na sam Wawel. Historyczna kariera wzgórza, które w Polsce piastowskiej rychło zdegradowało prastołeczne Gniezno, nie była dziełem przypadku czy osobistych gustów królewskich. W państwie tworzącego się pomału narodu polskiego wybiła się na czoło ta dzielnica, która najwcześniej weszła w styczność z kulturą zachodniej i południowej połaci kontynentu. Chrześcijaństwo dotarło do Krakowa wcześniej niż nad Wartę.
Kraj Wiślan zetknął się z wyznawcami krzyża w bardzo ciekawej chwili swego rozwoju dziejowego, wtedy właśnie, kiedy zabiegał o nadanie doskonalszych form wierze starej, pogańskiej. W VIII czy IX stuleciu na szczycie Łysej Góry (w dzisiejszym paśmie Świętokrzyskim) dźwignięto z miejscowych gołoborzy trzydzieści dwa tysiące metrów sześciennych kamienia, mozolnie przetworzonego w tłuczeń. Usypany zeń wał wydłużonym pierścieniem opasał sam łysy, niezamieszkany szczyt wzniesienia. Zupełnie wiarygodna wiadomość z roku 1686 mówi o odnalezieniu na nim „osypanego węglami” posągu bożyszcza. Stało się to podczas wymagających pewnie kopania prac przed drzwiami kościoła, na którego miejscu stać ongi musiała świątynia pogańska.
Badania prowadzone na Łysej Górze przez zespół archeologiczny pod kierownictwem Eligii i Jerzego Gąssowskich wiodą do wniosków rewelacyjnych. Same rozmiary wału sakralnego świadczą, że wykonanie go nakazała władza państwa wcale nie lichego, zmierzająca widać do bardziej majestatycznej organizacji starego kultu. W historycznym przededniu inwazji chrześcijańskich Wielkomorawian Wiślanie z własnej woli zaczęli poszukiwać w dziedzinie religijnej nowego i lepszego.
Państwo ich także zaliczało się do plemiennych. I właśnie na jego przykładzie możemy się przekonać, że nazwa ta wcale nie oznacza organizacji politycznej opartej na węźle krwi, wspólnego pochodzenia.
Właściwa ojczyzna plemienia Wiślan – którzy miano wzięli oczywiście od rzeki – to kraj położony między Bytomiem, Oświęcimiem, Nidą i Dunajcem. Tymczasem w skład ich państwa wchodziły ludy zamieszkujące Lubelszczyznę, Sandomierszczyznę, niektóre obszary mazowieckie oraz Opolanie i Golęszyce, siedzący wokół Cieszyna.
Księstwo Wiślan należało więc do tej samej kategorii, co i państewko Ślężan, którego istnienia domyślamy się tylko. Ale w rozwoju historycznym posunęło się dalej, można powiedzieć, że zdobyło rangę dużo wyższą. Zjednoczyło przecież znacznie obszerniejsze kraje i liczniejsze ludy. Jednak nie ono stało się podwaliną narodowego państwa polskiego. Wielka ta rola przypadła w udziale plemiennemu księstwu Polan, położonemu o wiele bardziej na północy, nad Wartą. Było ono tak dobrze ze wszystkich stron osłonięte przez inne słowiańskie i prapolskie szczepy, że wieści o jego stopniowym krzepnięciu w potęgę nie mogły dotrzeć do uszu biegłych w piśmie kronikarzy. Zachód Europy zwrócił nań uwagę dopiero wtedy, kiedy było już rozleg-łe, silne i szykowało się do bardzo ambitnych zadań. To znaczy – dopiero w drugiej połowie wieku X.
II
Jak się już wspomniało, w V i VI stuleciu ludy słowiańskie ruszyły w dalekie i zdobywcze wędrówki. Plemiona prapolskie jednak, te właśnie, które w przyszłości miały uformować nasze państwo, zostały na miejscu, w dawnych siedzibach. Wokół nich wyrósł więc bardzo szeroki wieniec pobratymczych szczepów, prawdziwy wał obronny, tym cenniejszy, że żywy. Mogli się Prapolacy od czasu do czasu wadzić z nimi, a nawet walczyć. Nie mogło im jednak od tych sąsiadów zagrozić niebezpieczeństwo prawdziwe, wynarodowienie lub niewola.
Za Karpatami osiedli Czesi, Morawianie, Słowacy. Od wschodu nic się właściwie w czasie wielkich wędrówek nie zmieniło. Nad Dnieprem mieszkały plemiona ruskie, bliżej zaś – nad średnim Bugiem, gdzie dziś jest Hrubieszów – początki własnej organizacji państwowej tworzyli Bużanie, zwani później Wołynianami. Największe przemiany dokonały się na zachód od ziem prapolskich, czyli między Odrą a Łabą. Stan rzeczy, jaki tam panował w pierwszym tysiącleciu naszej ery, był tak niepodobny do późniejszego, uległ nawet tak głębokiemu zapomnieniu, że w latach poprzedzających drugą wojnę światową przypomnienie o nim, dokonane przez Józefa Kisielewskiego w książce Ziemia gromadzi prochy, wywołało powszechne zdumienie.
Cały kraj między Łabą a Odrą był wtedy słowiański. Najdalej na północnym zachodzie, gdzie dziś jest czysto niemiecka Lubeka, mieli swą ojczyznę Obodrzyce. Na wschód od nich – aż ku Odrze – żyły silne plemiona Wieletów. Najważniejsi wśród nich to Redarowie, w których grodzie – Radgoszczy – oddawano cześć bożyszczu imieniem Swarożyc.
Zarówno Obodrzyce, jak i Wieleci już w VIII wieku tworzyli związki państwowe, i to dość chyba mocne, jeśli Niemcy potrzebowali kilku stuleci, aby się z nimi uporać, co nastąpiło ostatecznie dopiero w wieku XII.
Zachodni Słowianie – IX/X w.
Wspomnieć jeszcze trzeba o Łużyczanach, a to przede wszystkim dlatego, że szczątki ich przetrwały i żyją do naszych czasów w okolicach Budziszyna.
Na samej północy – między ujściem Wisły i Odry – siedziały ludy słowiańskie, których los w odróżnieniu od poprzednio wymienionych związał się ściśle z naszą historią. Byli to Pomorzanie. Przodkowie ich, którzy – jak pamiętamy – grzebali swych zmarłych w urnach ozdobionych wizerunkiem twarzy ludzkiej, jeszcze przed naszą erą podbili i na krótki czas zjednoczyli ziemie późniejszej Polski. I we wczesnym średniowieczu handel morski pozwalał mieszkańcom wybrzeża obrastać w bogactwa. Szczególnie pod tym względem zasłynął w ówczesnej Europie Wolin, położony na północ od Szczecina, nad Dziwną. Jeden z kronikarzy pisał o nim rzeczy pewnie przesadne, ale tak charakterystyczne, że warto się z nimi zapoznać. Co prawda wzmianka pochodzi dopiero z X wieku, ale świetność Wolina nie mogła zabłysnąć od razu, musiała z wolna wzrastać w poprzednich stuleciach.
O sławie tego miasta – pisał kronikarz – wiele rzeczy zaledwie podobnych do wierzenia opowiadają i ja też niektóre przytoczę. Było ono rzeczywiście największym z miast, jakie w Europie się znajdują. Mieszkali w nim Słowianie i mieszanina innych ludów, tak Greków, Rusów, jak i barbarzyńców. Sascy przybysze [Niemcy] otrzymali także wolność przemieszkiwania tam, byle tylko, dopóki tam zostawali, nie wydawali się publicznie ze swym chrześcijaństwem. Wreszcie pod względem obyczajów i gościnności nie było żadnego narodu uczciwszego i dobroduszniejszego. Miasto bogate w towary wszystkich narodów posiadało wiele przyjemności i rzadkości.
Wolin nie był wyjątkiem. W kraju ciągnącym dostatki z morza wyrastały potężne miasta-republiki, jak Szczecin i Kołobrzeg.
Tak się w ogólnych zarysach przedstawiał ów wieniec ludów, który opasywał plemienne państwo Polan znad Warty. Stolica jego mieściła się w Gnieźnie.
Wyniosłość, na której obecnie stoi tam katedra, nazywa się Górą Lecha. Długie badania archeologów dowiodły, że tysiąc kilkaset lat temu postać jej była zupełnie inna.
Wzgórze otaczały podówczas trzy jeziora i tylko od wschodu można było suchą nogą wejść na szczyt. Był on wtedy o całe cztery metry niższy niż teraz i bez porównania bardziej stromy, bo podnóża leżały aż jedenaście metrów pod obecną powierzchnią. Wątpić o tym nie można w żaden sposób, gdyż na tej głębokości odnaleziono wrośnięty korzeniami w ziemię pień ściętej sosny, o który opierała się podstawa wału obronnego.
Spadzisty pagórek, oblany wokół wodami jezior i otoczony istnym lasem trzcin, dźwigał na szczycie drewniany, lecz mocny gród. Ciasna twierdza stanowiła prastolicę Polski. Nazwa jej „w słowiańskim tłumaczy się jak gniazdo” – napisał w wieku XII po łacinie nasz najstarszy kronikarz.
Zanim pomówimy o tym, co się działo w zakolu silnych wałów grodu książęcego, trzeba rzucić okiem na sprawy dotyczące szerszych warstw ludności.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej