Na śniadanie tort szpinakowy - Kamila Mitek - ebook + książka

Na śniadanie tort szpinakowy ebook

Mitek Kamila

4,3

Opis

Joanna znalazła się na życiowym zakręcie – po rozwodzie musi stanąć na własnych nogach i odnaleźć się w roli samotnej matki. Nie jest to proste zadanie. Kobieta przez cały czas trwania małżeństwa była całkowicie podporządkowana mężowi i dziś trudno jej stać się panią swojego losu.



W warsztacie samochodowym Joanna poznaje Szramę – tajemniczego mężczyznę, który od początku budzi w niej lęk. Gdy za sprawą przyjaciółki kobieta zabiera mechanika na wesele byłego męża, nie ma pojęcia, że oznacza to koniec jej mozolnie budowanej równowagi… Ale też początek nowego, lepszego życia.

Opowieść o sile kobiecego ducha, spełnianiu marzeń oraz o tym, że warto czasem pójść pod prąd, nie zważając na opinie innych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (104 oceny)
57
29
14
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agnieszka886

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo przyjemna książka.
10
Patrycja_Szlachta1

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna ❤️
00
AnetaTu

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemny język i ciekawa historia. Wciągająca historia.
00
JoannaPuszczy

Nie oderwiesz się od lektury

super dla zony
00
Bunia61

Nie oderwiesz się od lektury

super książka która czyta się lekko łatwo i przyjemnie
00

Popularność




Redakcja: Alicja Laskowska

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Skład: Jarosław Hess

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS.marcin siwiec

Projekt okładki: Maciej Pieda

Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Master1305; Hania Procner (zdjęcie autorki)

 

Redaktorka prowadząca: Agnieszka Pietrzak

 

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2021

 

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

 

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

 

ISBN 978-83-8172-903-1

 

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

 

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

 

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Mamie –

nauczyłaś mnie iść do przodu… zawsze ku marzeniom.

Rozdział 1

− Mamo! Mamo! – jakiś głos docierał do mnie przez grubą zasłonę snu.

Próbowałam otworzyć ciężkie jak ołów powieki. Jeszcze pięć minut, proszę, jeszcze pięć minut…

– Mamo! – znowu ten sam irytujący, natrętny głos.

Spróbuję go zignorować. To na pewno sen, można wtulić się jeszcze w ciepłą kołdrę i narzucić poduszkę na głowę. Niestety, ktoś nagle brutalnie mi ją z niej zerwał.

– Mamo! – zawibrowało tym razem w uchu.

O ludzie i wszyscy święci! To był głos syna. Ja mam dziecko! Do umysłu wdarła się myśl, że jestem matką i że mój pierworodny czegoś się ode mnie usilnie domaga.

– Mamo, spóźnię się na trening!

Powracająca z trudem świadomość sprawiła, że skojarzyłam fakty. Tak, mam siedmioletniego syna, który z samego rana rozpoczyna w szkole trening piłkarski i potrzebuje podwózki, bo nie ma jeszcze osiemnastu lat ani własnego samochodu.

Zerwałam się z łóżka, jakby ukąsiła mnie tarantula.

– Która godzina?! – krzyknęłam, biegnąc do łazienki.

Kątem oka zobaczyłam pierworodnego; stał obok łóżka, był już ubrany i gotowy do wyjścia. Kochany, samodzielny i świetnie zorganizowany siedmiolatek − pomyślałam z czułością. Nie to, co jego kompletnie zdezorganizowana i roztrzepana matka.

– Mamo, jest szósta czterdzieści. Masz dokładnie… pięć minut – powiedział stanowczym i nieznoszącym sprzeciwu głosem swojego ojca, w którym wyczułam rosnącą irytację.

Grzesiek też tak do mnie mówił. I też był punktualny. To kolejna cecha Filipka odziedziczona po tatusiu.

– Synu, już pędzę – wysepleniłam, trzymając szczoteczkę w ustach. Na szczęście po odwiezieniu Filipa mogłam jeszcze wrócić do domu i przygotować się do pracy.

Narzuciłam stary dres, rozpyliłam jakiś bliżej nieokreślony spray na włosy i próbowałam przyklepać je do czaszki. Co za koszmar! No nic. To tylko podwózka dziecka na trening, a nie prezentacja najnowszej kolekcji domu mody Versace. Chwała Bogu, trener Filipka jest pogodnym, starszym panem o dobrotliwym usposobieniu i na pewno nie zwróci uwagi na mój wygląd, a jeśli nawet tak, to z grzeczności nie powie ani słowa.

– Lecimy! – rzuciłam, chwytając w przelocie klucze i wciskając stopy w ulubione rozczłapane adidasy, w których chodziłam tylko wyrzucać śmieci.

Zbiegliśmy na dół po schodach i dopadliśmy do mojego forda escorta. Cała akcja trwała przepisowe pięć minut, które wyznaczył mi syn. Tak, byłam świetna w wypełnianiu harmonogramu zleconego przez kogoś. Tak samo było z ojcem Filipka. On przydzielał zadania i ustalał terminy, a ja sukcesywnie odhaczałam punkty. Być może dlatego mój szef jeszcze mnie tolerował. Mąż też. A przynajmniej dopóki nie spotkał Katarzyny…

Tymczasem pruliśmy przez prawie puste ulice miasta w kierunku szkoły. Czułam, że spray, który rozpyliłam na włosach, wydaje jakiś dziwny zapach i żyje własnym życiem. Nieważne. Skupmy się na rzeczach istotnych. Takich jak to, że mój syn musi dotrzeć punktualnie na trening. Później umyję głowę i zrobię – jak należy – makijaż.

O szóstej pięćdziesiąt pięć podjechaliśmy pod szkołę. Wysiedliśmy z auta i popędziliśmy do hali sportowej. Trener czekał zawsze przy szatniach. Teraz też w korytarzu zamajaczyła mi jego sylwetka. Już miałam z automatu uśmiechnąć się na widok życzliwej twarzy pana Stasia, ale… to nie była jego twarz, lecz oblicze młodszego o jakieś trzydzieści lat mężczyzny, nieco krępego, o szerokich barkach sportowca. Przypominał Jareda Leto – miał wielkie, błękitne oczy, lekki zarost i potargane kasztanowe loki. Wyglądał tak, jak gdyby przed chwilą wyszedł spod prysznica, przeczesał niedbale palcami grzywkę i wbił się w sexy dresik. O matko, skąd nagle taka wizja?! Potrząsnęłam głową, próbując powstrzymać natłok niestosownych myśli.

– Filip! – wykrzyknął radośnie Jared na widok mojego syna. – Miło, że dzisiaj babcia cię odwiozła.

O cholera! Jedynym pocieszeniem było to, że dla dwudziestolatka kobieta w moim wieku mogła faktycznie pełnić już tylko rolę statecznej matrony. Filip rzucił mi ponure spojrzenie spod bujnej, ciemnej grzywki.

– Mamo, mówiłem ci, że mamy nowego trenera, pana Darka.

– Nie… przypominam sobie − wybąkałam.

Piękny pan Darek, alias Jared, patrzył na nas zdezorientowany.

– Ekhm… przepraszam najmocniej, pani… ee…

– Pani Joanno – podpowiedziałam mu usłużnie cienkim głosem.

– Eee… pani Joanno. Jestem Dariusz Milewicz. Filip nie wspominał?

– Mamo, mówiłem ci przecież – wtrącił poirytowany Filipek.

Dobrze znałam syna, więc na pewno mówił. Milczałam, próbując zachować resztki godności lub przynajmniej blade o niej wyobrażenie. Zastanawiałam się, czy nie wyciągnąć dłoni na przywitanie, ale musiałabym podejść do pana Darka o krok bliżej. Widziałam po prawie nieuchwytnym ruchu jego nozdrzy, że już dotarły do niego opary mojego „sprayu do włosów”. Tylko spokojnie − powtarzałam sobie w duchu − nie pogarszajmy sytuacji. Głowa wysoko, brzuch wciągnięty, pośladki spięte. Moja fitnessowa mantra zawsze idealnie się sprawdzała w takich wypadkach.

– Ładna fryzura, taka… oryginalna… − Pan Darek chciał ratować sytuację, w odpowiedzi na co z mojego gardła wydobył się tylko zduszony jęk, który miał być czymś na kształt podziękowań.

– Mamo, już późno, idę się przebrać – rzucił Filip i zniknął w drzwiach szatni.

Posłałam panu Darkowi słaby uśmiech. On błys­nął błękitną tęczówką i z przepraszającym wyrazem twarzy kiwnął lekko głową na pożegnanie. Odwróciłam się na pięcie i poszłam w kierunku wyjścia. Jakże często w moim życiu musiałam się zmagać z uczuciem wszechogarniającego i przenikającego każdą komórkę ciała wstydu.

***

Po powrocie do domu pierwsze kroki skierowałam do łazienki i spojrzałam w lustro. No tak. Podpuchnięte z niewyspania oczy, ziemista cera i włosy przyklepane do czaszki za pomocą sprayu nieznanego pochodzenia. Odruchowo złapałam za pojemnik, żeby sprawdzić etykietę. Do licha! To był utwardzacz do kleju! Widocznie syn robił jakiś model z kartonu do szkoły. Dlaczego oni muszą pakować to draństwo w elegancki pojemnik z rozpylaczem?! I dlaczego moje dziecko musiało zostawić go akurat w łazience na umywalce?! Z przerażeniem spojrzałam na czubek głowy. Czy to da się zmyć?! − nasunęło mi się na myśl. „Nie licz na to” – odparł mój wewnętrzny chochlik, ­który czasem odpowiadał na pytania, nawet te retoryczne. Czułam, że w tym wypadku na pewno miał rację. Zrzuciłam dres, adidasy i wskoczyłam pod prysznic. Wylałam na głowę wszystkie dostępne w domu szampony, jednak włosy pozostawały zastygłe w nieokreślonej plątaninie. Cholera! Dlaczego musi mnie to spotykać?! Dlaczego nie mogłam wystąpić przed Jaredem jako elegancka, zadbana dama, która zawsze i wszędzie panuje nad sytua­cją, a jej niezachwiana pewność siebie udziela się nawet muchom na suficie?!

„Bo to nie byłabyś ty” − rozległ się ponownie głosik wewnętrznego chochlika. „Bo to byłaby Krystle Carrington, a nie Joanna Lisek, matka samotnie wychowująca dziecko, kobieta niebezpiecznie zbliżająca się do czterdziestki, niepoprawna romantyczka z wielkim sercem i ciasnym umysłem”. Nie mogłam obrazić się na chochlika za ostatnie słowa, bo czy ktoś obdarzony wysokim ilorazem inteligencji zakochałby się w Grześku Lisku – skupionym wyłącznie na sobie, pochłoniętym robieniem kariery i za nic mającym wartości rodzinne, a do tego dopuszczającym się zdrady z moją koleżanką z biura i mającym czelność oświadczenia się jej, zanim nasz rozwód się uprawomocnił?! Doprawdy, wyboru takiego mężczyzny mogła dokonać tylko osoba o znacznej ociężałości umysłowej.

Uparcie myłam włosy szamponem Filipka, ostatnim, jaki wpadł mi w ręce. Skorupa tkwiła na swoim miejscu. Zrozpaczona narzuciłam na głowę ręcznik i poszłam do salonu. Z przyzwyczajenia włączyłam telewizor. Z ekranu patrzyła na mnie twarz eksmęża. Ciemne oczy, zamaszysta gestykulacja, starannie uczesane włosy, które zawsze miał ładne i zadbane, układały się w miękką falę nad czołem. W chwilach bliskości uwielbiałam przeczesywać je palcami. Niestety, pod tą przyjemną aparycją krył się arogancki i dominujący typek. Przewróciłam oczami, chwyciłam pilota i wcisnęłam czerwony przycisk. Konsultant biznesowy, też coś! Grzesiek był zapraszany do wielu programów ekonomicznych jako ekspert. Świetnie wypadał na wizji. Dotknęłam palcami skorupy pod ręcznikiem. Nie miałam pod kontrolą niczego, absolutnie niczego. Ani życia, ani męża, ani nawet własnej fryzury.

Z przerażeniem stwierdziłam, że za godzinę mam być w pracy. Starałam się, jak mogłam, by przychodzić do biura punktualnie. Najpierw jednak musiałam coś zrobić z włosami. Wytężyłam szare komórki w poszukiwaniu jakiegoś rozwiązania… Sasza! Tak, tylko Sasza, mój fryzjer, mógł mnie uratować. Wybrałam jego numer i w napięciu liczyłam sygnały. Po piątym odezwał się zaspany głos:

– Halo…

– Sasza? Tu Joanna. Musisz mi pomóc!

– Joasia, to ty? – zabrzmiał stłumiony głos.

– To ja! – krzyknęłam w desperacji. – Pomocy, Sasza! Mam na głowie pancerz trylobita. Musisz coś z tym zrobić!

– Pancerz czego? – spytał tonem człowieka, który po przebudzeniu nie pamięta własnego imienia, a ma właśnie wyobrazić sobie kobietę ze skorupą nieznanego zwierza na głowie.

– Trylobita! – wrzasnęłam. – Spryskałam włosy utwardzaczem do kleju. To był przypadek. Filipek robił model z kartonu do szkoły i o mało nie spóźnił się na trening. Miałam pięć minut, żeby wstać i go odwieźć. Filipka, nie model z kartonu! I był tam Jared Leto, który to widział i nazwał mnie babcią, a potem… uciekłam!

Wszystko to wylało się ze mnie rwącą rzeką desperacji i szalonych emocji. Po drugiej stronie zapad­ła cisza. Słyszałam tylko oddech Saszy, który próbował ogarnąć ten potok informacji.

– Jared Leto był w szkole Filipka? – zapytał w końcu.

Czy to według niego najważniejsza rzecz, która wydarzyła się dziś rano?!

– Tak! Nie! To był pan Darek, trener Filipka. Wygląda jak Jared. Nieważne! Moje włosy, Sasza. Mogę przyjechać?

– Otwieram salon o dziesiątej.

– Błagam…

– Dobra, spotkamy się tam za dwadzieścia minut.

– Dziękuję, kochany! – wykrzyknęłam z wdzięcznością. Wiedziałam, że na mojego fryzjera zawsze mogę liczyć.

***

Po dwudziestu minutach przebierałam już niecierpliwie nogami pod salonem Saszy. Tak naprawdę najpierw był tylko moim fryzjerem. Odbyliśmy ze sobą niezliczoną ilość rozmów, zanim się zorientowaliśmy, że łączy nas także pokrewieństwo dusz. Sasza był zdania, że dobra fryzura przegoni każde chmury i uparcie mnie do tego przekonywał. Uwielbiał cytować słowa austriackiego komika Karla Krausa – wszystkie dywagacje na temat fryzur dowodzą niezbicie, że głowy wyrosły nam dla noszenia na nich włosów. W gruncie rzeczy Sasza był niepoprawnym optymistą. Nawet nieudane związki, jakich miał w życiu niemało, nie mogły złamać jego wiary w cudowność świata. Spotkania z nim zawsze podnosiły mnie na duchu i dodawały sił, by wstawać każdego ranka z jako takim nastawieniem do otaczającej mnie rzeczywistości. Oczywiście był też Filipek. Dążyłam do tego, by po rozwodzie z jego ojcem zorganizować jakoś nasze życie, dom i wszelkie sprawy. Postanowiłam, że będę miała wszystko pod kontrolą, ale niestety, jak dotąd było to tylko czcze postanowienie.

Salon Saszy znajdował się w tej samej dzielnicy co nasze mieszkanie. Włożyłam grubą czapkę i przyszłam tu pieszo. Jak na październik było jeszcze dość ciepło. Sąsiedzi mogli pomyśleć, że zwariowałam, paradując tak po okolicy, ale chwilowo było mi to obojętne, bo myśli zaprzątała skorupa na głowie i obawa, czy uda się coś z nią zrobić.

– Joasia?

Głos Saszy wyrwał mnie z niewesołych rozmyślań. Stał przede mną z uśmiechem na twarzy, w kolorowym, puchatym swetrze. Uwielbiał mocne barwy i kontrasty. Twierdził, że wyraża nimi swoją osobowość. Był trochę za gruby i trochę za niski, by uchodzić za przystojnego, ale miał ciepłe oczy o czekoladowej barwie, miłe, pucułowate policzki, śniadą cerę i zadbane włosy, które nad jego czołem połyskiwały czarnym aksamitem.

– Hej.

Przytuliłam go szybko i cmoknęłam w pyzaty policzek. Wyjął klucze i otworzył drzwi salonu. Owionął mnie przyjemny zapach kosmetyków fryzjerskich. Tak powinny były pachnieć moje włosy w trakcie spotkania z Jaredem! Sasza kazał mi usiąść i pozbyć się wielkiej czapy z głowy. Ostrożnie zdjęłam ją drżącymi rękami. Gdy zobaczył utwardzoną plątaninę, jego twarz przybrała niepokojący wyraz. Delikatnie nacisnął palcem środek pancerza, a ten nie raczył nawet drgnąć. Chwycił palcami jedno zwisające pasmo, podniósł i puścił. Opadło sztywno na ramię. Sasza spojrzał na moje odbicie w lustrze.

– Joasia, to sprawa z rodzaju beznadziejnych – stwierdził ze smutkiem.

– Proszę, nie mów tak – zaskomlałam.

– Niestety. Trzeba ciąć.

– O ludzie! Ile?

– Wszystko.

– Wszystko?!

– Tak, wszystko. Fryzura na chłopaka to jedyna opcja. Ewentualnie jeżyk.

Widząc moje przerażenie, podał mi jakieś czasopismo fryzjerskie.

– Proszę, tu są krótkie strzyżenia. Obejrzyj. Całkiem modne w tym sezonie – dodał pocieszającym tonem.

Z okładki pisma uśmiechała się do mnie Małgosia Kożuchowska w męskiej fryzurce. Chyba nie będzie aż tak źle, przemknęło mi przez myśl.

– To może na Małgosię? – podsunęłam nieśmiało.

Sasza spojrzał krytycznie na okładkę czasopisma.

– Przykro mi, skarbie, ale w twoim wypadku mogę co najwyżej zaproponować strzyżenie na Sinéad O’Connor…

– O Boże! – krzyknęłam bliska płaczu.

– Hi, hi! Żartowałem! – Odchrząknął zmieszany, widząc, że wcale mi nie do śmiechu.

Rzadko udawało mu się namówić mnie na jakiekolwiek większe zmiany w uczesaniu. Preferowałam fryzury łatwe do ułożenia, niewymagające mojego nadmiernego udziału. A już suszarka czy lokówka… to były narzędzia tortur! Sięgałam po nie tylko w ostateczności.

– I co teraz? – jęknęłam.

Sasza spojrzał na mnie z typowym dla siebie uśmiechem.

– No cóż, to co zwykle. Trzeba po prostu przyjąć na klatę, że znowu nie masz wpływu na to, co się teraz wydarzy.

Roześmiał się i chwycił nożyczki. Przez kolejną godzinę wycinał pasmo po paśmie, obnażając biednego trylobita niemal do gołej skóry. Na mojej głowie powoli powstawała zupełnie nowa, krótka fryzura z kunsztownie wystrzępionymi pazurkami nad czołem i gładkimi bokami. Całkiem niespodziewanie okazało się, że mam kształtną czaszkę i długą, smukłą szyję. Nigdy nie pomyślałabym, że może mi być ładnie w męskiej fryzurze. A jednak! Twarz była odsłonięta i czułam się tak, jakbym musiała od teraz stawić czoła otaczającej mnie rzeczywistości − czy tego chcę, czy nie.

Jeszcze nigdy nie widziałam u Saszy takiego skupienia. Na jego czole perliły się kropelki potu, dłonie pracowały szybko i sprawnie. Po raz pierwszy nie zamieniliśmy ani jednego słowa. Strzygł włosy tak, jakby zależały od tego dalsze losy świata.

Jeśli prawdą jest, że ludzie zmieniają fryzurę po jakimś dramatycznym wydarzeniu, to pewnie podświadomie sięgnęłam po diabelską buteleczkę z utwardzaczem właśnie w tym celu, żeby zamknąć rozdział mojego życia pod tytułem „Rozwód” i zacząć kolejny etap…

– Et voilà! – zawołał radośnie Sasza i zaprezentował mi swoje dzieło w całej krasie.

Wyglądało lepiej, niż przypuszczałam. I przynajmniej będę wydawać mniej na szampon.

Zostawiłam Saszy duży napiwek, cmoknęłam go w rumiany policzek i pobiegłam do domu. W łazience zrobiłam szybki makijaż, wbiłam się w garsonkę, włożyłam buty na obcasie i zerknęłam w lustro wiszące w przedpokoju. Wyglądałam nieźle. Może trochę drapieżnie, nieco zawadiacko, co było raczej pożądanym efektem. Przez moment wydawało mi się, że moje oczy błyszczą jaśniej niż zwykle. To pewnie łzawienie po utwardzaczu − pomyślałam i zaraz przypomniałam sobie o srogiej minie szefa, a co gorsza, Katarzyny, zatrzasnęłam więc drzwi i pognałam do samochodu.

Ruszyłam z piskiem opon, nie tracąc nadziei, że uda mi się ograniczyć spóźnienie do minimum. Katarzyna już na pewno była w biurze. Jako pierwsza asystentka prezesa zawsze nienagannie ubrana i umalowana, zawsze przygotowana na wszelkie ewentualności i zawsze… na czas! Prowadziła kalendarz szefa i nadzorowała przebieg całego dnia, z nieskrywaną przyjemnością odsyłając nieproszonych petentów do diabła. Moja funkcja drugiej asystentki sprowadzała się do podawania kawy i wykonywania wszelkich poleceń prezesa oraz Katarzyny. Znowu boleśnie ukłuła mnie myśl, że mimo wielu podjętych prób przejęcia kontroli nad swoim życiem jestem zdolna tylko do biernego wypełniania nakazów i realizowania czyichś pomysłów. Samodzielnie mogłam sobie co najwyżej zawiązać sznurowadła, a i to z bólem w krzyżu. Potrzebowałam w życiu zwierzchnictwa, a jednocześnie tak bardzo chciałam chwycić za jego stery. Po odejściu Grześka miotałam się między jednym a drugim. Wcześniej wszystko było jasno określone, bo to on nadawał ton. Dlatego rozwód był dla mnie strasznym ciosem. Nie dość, że musiałam jakoś zorganizować codzienność moją i Filipka, to jeszcze każdego dnia zmuszona byłam oglądać fizjonomię Katarzyny, oficjalnie już nie tylko kochanki eksmęża, ale też jego narzeczonej. Nie mogłam się zdobyć na odejście z pracy. Nie potrafiłam porzucić tego ostatniego znanego mi bastionu z obawy, że moje życie rozpadłoby się wówczas na drobne kawałki. Uporczywie trzymałam się tej posady jak czegoś, co dawało mi namiastkę stabilizacji i bezpieczeństwa. Płaciłam za to wysoką cenę. Codzienne obserwowanie Katarzyny w akcji nie tylko łączyło się z drażniącą zazdrością o jej kompetencje zawodowe, lecz także o pewność siebie, zdecydowanie, efektywność i skuteczność. To była kobieta-maszyna, zawsze gotowa do działania, stuprocentowo sprawna, wyposażona w brylantowe ostrze na serdecznym palcu, które precyzyjnie cięło moje poczucie wartości na drobne kawałeczki. Tak, nie cierpiałam Katarzyny i stąd na myśl o jej karcącym spojrzeniu za moje kolejne spóźnienie zrobiło mi się niedobrze.

Nagle usłyszałam zgrzyt i chrobotanie. Dobiegało gdzieś z dołu po lewej stronie auta. Przybierało na sile z każdym przebytym metrem. Nie, błagałam w duchu, tylko nie to. Nacisnęłam lekko hamulec. W aucie znowu głośniej zarzęziło, a spod maski wydobył się kłąb białego dymu. Wytrzeszczyłam oczy, jednocześnie zwalniając pedał hamulca. Auto było leciwe, ale do tej pory wiernie mi służyło. Najwyraźniej jemu też znudziła się służba u takiej pani jak ja.

Niestety, kłąb dymu spod maski stale się powiększał, a chrobotanie w trzewiach staruszka stawało się coraz rozpaczliwsze. W przelocie mignął mi szyld warsztatu samochodowego. Pod wpływem impulsu gwałtownie zahamowałam i wjechałam na jego podwórko. Zatrzymałam się z boku niewielkiego dziedzińca, w duchu dziękując Bogu, że hamulec zadziałał, i na drżących nogach udałam się do starego hangaru.

W środku było ciemno, pachniało smarem i paliwem. Stało tu kilka aut, a w znajdujących się pod nimi kanałach uwijali się pracownicy. Na tyłach warsztatu mieściło się małe, przeszklone pomieszczenie, w którym urzędował starszy, wąsaty mężczyzna rozmawiający właśnie przez telefon. Na mój widok zakończył konwersację i wyszedł z zaimprowizowanego biura. Miał ciepłe spojrzenie, jowialną twarz i krępą sylwetkę. Od razu wzbudził moje zaufanie. Wyglądał jak dobry krewny lub sąsiad, który na Boże Narodzenie przebiera się za Świętego Mikołaja i przynosi dzieciom prezenty. Uśmiechnął się do mnie i wyciągnął dłoń na powitanie.

– Mariusz Skalski. W czym mogę pomóc? – zachrypiał przyjemnym basem.

– Dzień dobry – odpowiedziałam niepewnie. Wszystkie wydarzenia tego poranka trochę mnie przytłoczyły i nagle straciłam całą werwę. W dodatku w tym pomieszczeniu, pełnym mężczyzn, aut i męskich utensyliów, czułam narastające zagubienie. – W moim aucie coś chrobocze, a spod maski… bucha dym – wyjaśniłam nieporadnie.

Ale cóż, takie były fakty. Nic dziwnego, że mężczyźni traktują kobiety jak technicznych laików, niezdolnych do wymiany baterii w pilocie. Nie ma znaczenia to, że na co dzień obsługujemy bardziej skomplikowane urządzenia jak depilatory laserowe, planetarne roboty kuchenne czy pralko-suszarki z technologią DualSense. W warsztacie samochodowym nagle stajemy się małymi istotkami, żebrzącymi o pomoc i wybawienie.

Pan Mariusz uniósł jedną brew i spojrzał na mnie nie bez życzliwości.

– Szrama! – krzyknął tubalnym głosem, odwracając się w kierunku jednego z położonych nieco dalej kanałów.

Z głębi warsztatu wynurzyła się wysoka sylwetka dobrze zbudowanego mężczyzny. Miał na sobie roboczy kombinezon i ciężkie buty. Na odsłoniętych, muskularnych ramionach widniały liczne tatuaże. Zauważyłam bardzo krótko ostrzyżone włosy, wysokie czoło, a pod nim dwoje lodowato błękitnych oczu, o zdecydowanie nieprzystępnym wyrazie. Leżały pod nimi głębokie cienie, które nadawały całej twarzy nieco demoniczny charakter. Najgorsza była jednak blizna biegnąca od kącika ust aż do lewego ucha – gruba różowa kreska, której istnienia nie dałoby się w żaden sposób zatuszować. Ogólnie rzecz ujmując, mężczyzna wyglądał jak więzień, który niedawno odbył karę i w ramach procesu resocjalizacji podjął pracę zarobkową. Właściciel warsztatu zwrócił się do niego, używając jakiegoś pseudonimu… Wysiliłam szare komórki… Szrama? Tak, Szrama. Zdecydowanie adekwatna ksywka − pomyślałam, czując dreszcz przebiegający między łopatkami.

– Weźmiesz auto na kanał – powiedział pan Mariusz. Był zrelaksowany i spokojny, jak gdyby nie robiło na nim żadnego wrażenia, że ma przed sobą niebezpiecznego osobnika z kryminalną przeszłością. Panowała między nimi atmosfera życzliwej poufałości.

Kiedy Szrama się odezwał, jego głos był zaskakująco ciepły i głęboki, co silnie kontrastowało z surową fizjonomią i przestępczą aurą.

– Gdzie zaparkowała pani samochód? – zapytał uprzejmie.

– Przed warsztatem, po prawej. Ford escort – wydukałam zaskoczona.

– Proszę o kluczyki.

Podałam je drżącą ręką i wydało mi się, że po jego twarzy przemknął cień ironicznego uśmiechu. Poczułam, że płoną mi policzki. Nie tyle ze strachu, co z wściekłości na siebie za reakcję bezbronnej ofiary. No i jednak trochę ze strachu. Wyprostowałam plecy i wciągnęłam głębiej powietrze, co miało dodać mi animuszu. Chciałam jeszcze nonszalancko odrzucić włosy do tyłu, ale w ostatniej chwili przypomniałam sobie, że już ich nie mam. Mogłam jedynie żywić nadzieję, że podmuch z wentylatora wprawi w drgania moje dumne pazurki nad czołem. Niestety, uważne, lodowate oczy Szramy rejestrowały wszystkie te wysiłki, a nawet błysnęły w nich iskierki rozbawienia. Do licha! Przyjechałam tu przypadkiem, bo zawiodło auto, a nie po to, by wściekać się na faceta, który straszył ludzi i jeszcze dobrze bawił się ich kosztem! Widocznie miałam te myśli wypisane na twarzy, gdyż pan Mariusz odezwał się rozjemczo:

– Dawid jest moim najlepszym pracownikiem. Jestem pewny, że wkrótce odzyska pani samochód. Sprawdzimy, co się stało, i zadzwonię do pani w sprawie terminu oraz kosztu naprawy.

Szrama kiwnął głową na znak potwierdzenia i wyszedł z warsztatu.

– Dziękuję – odpowiedziałam zrezygnowanym tonem, bo czyż miałam inne wyjście? Wycofanie się teraz oznaczałoby zrejterowanie przed tym osiłkiem spod ciemnej gwiazdy, a moja ambicja na to nie pozwalała. Nawet pomimo strachu. Cóż, każdemu należy się szansa. Przecież przestępcy odbywający karę w zakładach zamkniętych również mogą świadczyć różne prace, a niektórzy z nich przejawiają nawet zaskakujące talenty, jak szycie na maszynie czy malowanie całkiem ładnych kartek świątecznych.

Pogrążona w tych rozmyślaniach nie zauważyłam, że jest już prawie dziesiąta! Byłam okropnie spóźniona, a szef na pewno czekał już w swoim słynnym nastroju, który miał niewiele wspólnego ze świętami.

Posłałam panu Mariuszowi uśmiech wdzięczności, wcisnęłam mu w dłoń wizytówkę z numerem telefonu i już pędziłam złapać jakiś autobus, taksówkę lub cokolwiek, byle dotrzeć jak najszybciej do pracy.

Na podwórzu warsztatu przerażający Szrama manewrował moim autem, ustawiając je nad wolnym kanałem w niedużym garażu przylegającym do głównego hangaru. Odwróciłam się i pobiegłam w kierunku bramy wyjazdowej.

***

W firmie panowała atmosfera wytężonej pracy. Wszyscy z przejęciem walili w klawiatury, markując pełne zaangażowanie w przydzielone zadania. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Przebiegłam przez główne biuro i wpadłam do małego pomieszczenia, które prowadziło do gabinetu prezesa. Znajdowały się tam dwa biurka − Katarzyny i moje. I, o cudzie, Katarzyny nie było. Cisnęłam torebkę do szuflady i usiadłam na krześle. Przy odrobinie szczęścia będę mogła udawać, że jestem tu już od dłuższej chwili i, tak jak pozostali, zajmuję się wypełnianiem swoich obowiązków.

Włączyłam komputer. Dopiero teraz poczułam okropny głód i nieludzkie pragnienie. Zdałam sobie sprawę, że od rana nie miałam niczego w ustach, a przerwa będzie dopiero o dwunastej. Otworzyłam górną szufladę biurka i z ulgą stwierdziłam, że leży tam butelka wody mineralnej. Przynajmniej na razie nie umrę z pragnienia. Szef był w tych sprawach bardzo restrykcyjny i nie zezwalał na korzystanie z kuchni poza wyznaczonym czasem.

Otworzyłam skrzynkę mailową i zaczęłam przeglądać wiadomości, popijając wodę małymi łykami i robiąc mentalny zapis spraw do załatwienia. Nagle do biura weszła Katarzyna.

– A co pani tu…? – Urwała w połowie, a jej twarz wyrażała zdziwienie i złość, które powoli ustępowały miejsca zdumieniu. – Joanna? – zapytała nieco piskliwie.

Spojrzałam na nią zaskoczona. A kto? Nagi Grzesio z brodawką na owłosionym tyłku? Swoją drogą mój były mąż faktycznie takową miał. No cóż, nikt nie jest idealny.

– Dzień dobry, Katarzyno – powiedziałam, starając się zachować naturalny ton.

– Nowa fryzura? – zapytała z niezadowoleniem. Zupełnie zapomniałam o nowym uczesaniu i dopiero teraz dotarło do mnie, dlaczego wzięła mnie za kogoś obcego. Jej mina mogła oznaczać, że fryzura była udana.

– Tak, nowa – odpowiedziałam, nie chcąc zagłębiać się w szczegóły.

– Hmm – wydobyło się z Katarzyny, co przy odrobinie dobrej woli można było uznać za pewien rodzaj aprobaty, a nawet pochwały. – Za pół godziny mamy spotkanie z szefem – dorzuciła już służbowym tonem. – Mam nadzieję, że dokumenty są gotowe?

Przytaknęłam, choć oczywiście dokumenty były w lesie, bo miałam je przygotować dziś rano. Ku mojej uldze Katarzyna sięgnęła po jakiś plik papierów i weszła z nimi do biura szefa, na drzwiach którego wisiała tabliczka z napisem „Jarosław Starach − prezes”, a ja rzuciłam się do kserokopiarki. Po półgodzinie walki z maszyną udało mi się skompletować wszystkie teczki. Właśnie w tym momencie z biura wychyliła się głowa Katarzyny.

– Joanno, czekamy – powiedziała z przyganą w głosie.

Złapałam papiery i weszłam do środka. Okazało się, że oprócz szefa w gabinecie są już dwaj dyrektorzy średniego szczebla i ich asystentki. Panowała nieznośna cisza. Dyrektorzy mieli niewesołe miny, a asystentki spocone skronie. Wszyscy zwrócili się w moją stronę i wpatrywali we mnie ze zdziwieniem. Z reguły nie wzbudzałam żadnego zainteresowania ze strony pracowników, byłam na spotkaniach traktowana jak dodatkowy mebel przy stole, z tą jednak różnicą, że mebel ów potrafił robić notatki.

Najbardziej zaskoczony był prezes, wysoki szpakowaty mężczyzna po sześćdziesiątce, z wydatnym orlim nosem i przenikliwym spojrzeniem. Jego twarz przypominała fizjonomię drapieżnego ptaka. W moim przypadku zawsze był to ptak, który polował. Tym razem patrzył z niedowierzaniem na swoją ofiarę.

– Dzień dobry, panie prezesie. Dzień dobry wszystkim – pospieszyłam z przywitaniem, żeby przerwać kłopotliwą ciszę.

Usiadłam i starałam się wtopić w mozaikę na ścianie. Nadmierna uwaga ze strony otoczenia zawsze wprawiała mnie w zakłopotanie. Przesortowałam szybko dokumenty i podałam każdemu po jednej teczce, po czym wbiłam wzrok w notatnik, gotowa do protokołowania.

Szef odchrząknął i oświadczył nieznoszącym sprzeciwu tonem, abyśmy przeszli do głównego tematu rozmowy, jakim była dalsza ekspansja spółki i sprawdzenie dostępności zasobów ludzkich na nowych terenach działalności. Podczas gdy obaj dyrektorzy starali się wywrzeć na szefie dobre wrażenie przygotowanym raportem, ja robiłam notatki jak automat, pocąc się przy tym obficie z obawy, że mogę pominąć coś istotnego, co szef mający fotograficzną pamięć natychmiast wyłapie i nie omieszka wytknąć mi w dotkliwy sposób przy pierwszej lepszej okazji. Katarzyna siedziała po jego prawicy z miną udzielnej księżnej i trochę nieobecnym spojrzeniem. Może zastanawiała się, do której restauracji wyjdzie dziś wieczorem z Grześkiem i co na siebie włoży? Albo do którego jubilera zaciągnie go w dniu swoich urodzin? Jedno trzeba było oddać mojemu byłemu mężowi – miał gest. Nie skąpił na prezenty, perfumy, kwiaty. Gdy byliśmy razem, dostawałam drogie podarunki na wszystkie możliwe okazje, a kwiaty bez okazji. Wspomnienie to wywołało we mnie dziwne wzruszenie, ból i tęsknotę. Myślałam, że już uporałam się emocjonalnie ze zdradą Grześka i naszym rozstaniem… Przywołałam się do porządku, gdyż kątem oka zauważyłam wbity we mnie wzrok szefa i pośpiesznie notowałam dalej. Dyrektor personalny wił się na krześle, starając się jak najlepiej przedstawić analizę rynku pod kątem zasobów ludzkich, a asystentki przekazywały sobie szeptem jakieś dane. W pewnym momencie prezes uniósł dłoń. Wszyscy ucichli, a dyrektor spurpurowiał w obawie, że pominął jakiś ważny szczegół i teraz dostanie za to reprymendę.

Szef w zamyśleniu pocierał dłonią brodę i nagle zapytał:

– Czy zależy państwu na losie naszej firmy?

Na sali było cicho jak makiem zasiał. Nikt nie spodziewał się, że może go interesować nasz stosunek do firmy. Mieliśmy robić swoje, rozwiązywać bieżące problemy i dbać o dobry wynik całościowy. Nieważne, czy robiliśmy to z przekonaniem, czy bez.

Wszyscy zgromadzeni starali się zebrać myśli i ułożyć jakąś w miarę zgrabną odpowiedź, która zadowoliłaby prezesa.

– Pani Joanno? – rozległ się jego głos, wyrywając mnie z rozmyślań.

Oczy wszystkich na sali spoczęły na mnie, a po ich twarzach przebiegł cień ulgi, że to nie oni zostali wyrwani do tablicy. Stara, szkolna trauma. Wstrzymałam oddech, a w głowie miałam kompletną pustkę. Jedyną odpowiedzią, na jaką zdobył się mój organizm, było przeraźliwe burczenie w brzuchu. Mój żołądek właśnie zdecydował, że nadszedł czas, by upomnieć się o zaległy posiłek. Szef uniósł brew, a na jego ustach pojawił się kpiący uśmiech. Zgromadzeni koledzy zachichotali cicho. Katarzyna patrzyła na mnie z wyższością, jakby kolejny raz utwierdziła się w przekonaniu, że Grzesiek nie miał prawa kiedykolwiek umieścić nas obie w jednej lidze.

Twarz szefa przybrała wyraz zwątpienia.

– Czy pani w ogóle wie, czym my się tutaj zajmujemy? – zapytał.

Czym się zajmujemy, czym się zajmujemy − kołatało w mojej głowie. No cóż, jedyne, co mi się nasunęło, to to, że całymi dniami – od dziewiątej do siedemnastej – walimy w klawiatury, próbujemy dobrze wypaść przed szefem i przybieramy dobrą minę do złej gry, gdy wzywa nas do gabinetu. To właśnie robimy. Naturalnie nic z wymienionych wyżej rzeczy nie przeszło mi przez usta. Czułam, że na czoło występują mi kropelki potu, a pazurki oklapły bezradnie i straciły na pierwotnej buńczuczności.

– Tak właśnie myślałem – podsumował, choć właściwie nie było czego. Chyba że moją marną i raczej nierokującą na przyszłość egzystencję w biurze asystenckim.

Dyrektorzy pokiwali głowami na znak pełnej zgody z każdym jego słowem, niezależnie od tematu, kontekstu i sensu wypowiedzi.

– Proszę przynieść nam świeżej kawy – powiedział szef i powrócił do maglowania dyrektora do spraw personalnych, nie zaszczycając mnie już więcej ani jednym spojrzeniem.

Po co on mnie tu właściwie trzymał? Przy każdej sprzyjającej okoliczności narażał mnie na upokorzenie, po czym jak gdyby nigdy nic wysyłał po kawę lub jakieś dokumenty i dzień toczył się dalej utartym torem. Doprawdy, mógłby mi już oszczędzić tej męki i wręczyć w końcu wypowiedzenie. Z drugiej strony byłam w pełni zależna od tej pracy. Przerażała mnie wizja, że gdzie indziej wymagano by ode mnie więcej niż kserowania dokumentów, protokołowania spotkań, parzenia kawy i adresowania kopert.

***

Spotkanie trwało jeszcze godzinę. Przyniosłam termosy ze świeżą kawą i czyste filiżanki. Protokołowanie przejęła Katarzyna, a mnie pozwolono wycofać się do naszego pomieszczenia, gdzie w spokoju oddałam się ponurym rozmyślaniom. Szef i Katarzyna mieli po spotkaniu zaplanowany lunch z klientem w mieście, więc wyszli przed trzynastą. Kupiłam sobie wcześniej w automacie starawą bułkę, którą teraz z trudem jadłam. Kiedy próbowałam skupić się na sortowaniu sterty poczty, zadzwonił mój smartfon. Odruchowo sięgnęłam po niego i zobaczyłam na wyświetlaczu obcy numer. Czując opór, przeciąg­nęłam palcem zieloną słuchawkę.

– Halo?

– Tu Dawid Szramowicz.

– Kto? – zapytałam, nie kojarząc nazwiska, choć głos wydał mi się znajomy.

– Dawid Szramowicz. Warsztat „Autokraft”. Była pani u nas rano.

Och, to był ten okropny Szrama! Jeszcze tego brakowało, żeby zirytował mnie kolejny facet z przeroś­niętym ego. Zebrałam się w sobie i powiedziałam chłodno:

– Tak, słucham. Joanna Lisek przy aparacie.

Zabrzmiało to jakoś staromodnie. Po drugiej stronie przez chwilę panowała dziwna cisza.

– Tak, wiem, że to pani – odezwał się w końcu Szrama. – Sprawdziłem samochód i wujek poprosił, żebym zadzwonił do pani osobiście.

Aha! Recydywista zatrudniony przez rodzinę. Doprawdy, co za ujmujący gest.

– Niestety, nie mam dla pani dobrych wieści – kontynuował spokojnie. – Naprawa potrwa około dwóch tygodni. Hamulce są zatarte i musimy też sprawdzić instalację gazową. Być może będzie pani musiała poczekać na auto nawet do końca miesiąca.

W odpowiedzi jęknęłam i wypuściłam ze świstem powietrze. Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi spod nóg dywanik, a tył mojej czaszki boleśnie zderzył się z podłogą. Bez samochodu codzienne życie Filipka i moje zamieni się w koszmar. Całkowicie odzwyczaiłam się od korzystania z komunikacji miejskiej. Co z porannymi treningami, dojazdem do pracy i odbiorem synka ze szkoły? Szrama najwyraźniej wyczuł moją frustrację, bo powiedział:

– Mamy w zakładzie auto zastępcze. Nic wielkiego, stary fiat seicento, ale sprawny. Możemy go pa-ni udostępnić za niewielką opłatą, tylko musiałaby pani przyjechać do warsztatu i dopełnić formalności.

Ha, a jednak proces resocjalizacji przyniósł u Szramy jakieś efekty. Mówił ludzkim głosem i wykazał się bazowym poziomem empatii.

– Tak! – krzyknęłam trochę nerwowo, acz z nieskrywaną ulgą. – Będę! Proszę dla mnie zarezerwować to auto. Biorę je bez względu na koszty.

***

Po południu, nadal pogrążona w rozmyślaniach o dziwnym zachowaniu szefa i sytuacji w pracy, pojechałam do warsztatu, by jak najszybciej odebrać obiecanego fiata. Na szczęście udało mi się wcześ­niej dodzwonić do Oli, mojej przyjaciółki, która obiecała odebrać Filipka ze szkoły i przechować go u siebie. Poznałyśmy się, kiedy dzieci chodziły do tego samego przedszkola. Obie byłyśmy mamami, które z wywieszonymi językami wpadały tam po nie jako ostatnie. Podczas pośpiesznego ubierania maluchów w szatni toczyłyśmy różne rozmowy. Od razu okazało się, że mamy podobne zainteresowania i światopogląd. Nasi synowie również się polubili, więc zaczęłyśmy się spotykać prywatnie i tak relacja ta przerodziła się w przyjaźń. W międzyczasie Ola urodziła drugie dziecko i zrezygnowała z pracy. Miała poczucie winy wobec starszego syna, Jaśka, któremu nie poświęcała dość czasu i uwagi, gdy był mały, bo tak bardzo pochłaniała ją wtedy praca zawodowa. Uznała, że kolejne macierzyństwo powinno smakować inaczej. Miała obawy, czy odnajdzie się w nowej roli pani domu i matki na pełen etat, ale okazały się nieuzasadnione. Dzieci były szczęśliwe, mąż jeszcze bardziej, a i ja czerpałam korzyści z jej nowej sytuacji życiowej. Bardzo często ratowała mnie z opresji, opiekując się Filipkiem, gdy musiałam zostać dłużej w pracy lub załatwić coś na mieście. I tym razem mnie nie zawiodła.

W warsztacie panowała o tej porze względna cisza. Pracownicy skończyli już pracę, ale w malutkim biurze paliło się światło. Miałam nadzieję, że będzie tam na mnie czekał dobrotliwy pan Mariusz. Nie miałam ochoty na kolejne spotkanie ze Szramą i jego kpiące uśmieszki. Niestety, to właśnie on wyłonił się z boksu, słysząc stukot obcasów na betonowej posadzce.

W zapadającym zmroku jego blizna stanowiła ciemną, gładką kreskę, która lekko połyskiwała, odbijając płynące z biura światło lampy. Wydawał mi się jeszcze postawniejszy niż o poranku. Pod bawełnianym podkoszulkiem wybrzuszały się muskuły ramion, na odsłoniętej skórze straszyły tatuaże i gdybym nie wiedziała, że jest jednak dość cywilizowany, to właś­nie w tym momencie po prostu bym uciekła.

– Witam ponownie, pani Joanno – powiedział poważnie.

Musiał zauważyć na mojej twarzy wyraz niepokoju, bo na jego usta znowu wypełzł ironiczny uśmieszek. Przez chwilę mierzył mnie lodowatym spojrzeniem.

– Czy pani się mnie boi? – zapytał otwarcie.

– Ja? – Udałam zdziwienie. – Ależ skąd! Czego tu się bać? – zaprzeczyłam bez przekonania. Patrząc w bok, usiłowałam powstrzymać lekkie drżenie dłoni, zaciskając je w pięści.

Byliśmy sami w pustym, ciemnym hangarze. Ten człowiek górował nade mną o trzy czwarte głowy, oczy rzucały zimne błyski, a blizna potęgowała okropne wyobrażenie o jego brutalnej przeszłości. Zastanawiałam się, czy był nożownikiem w jakiejś mafii, robił napady na banki, czy też może walczył w klatkach…

– Tak myślałem – przytaknął po chwili, chyba tylko z wymuszonej uprzejmości. – Zapraszam do biura, dokumenty już czekają.

Wykonał zapraszający gest dłonią i przepuścił mnie pierwszą w drzwiach. Na biurku leżał plik papierów wypełnionych ładnym, równym pismem.

– Przygotowałem dwie kopie umowy najmu pojazdu.

Rzuciłam okiem na równe rzędy liter. Pewnie z nudów ćwiczył kaligrafię w więziennej świetlicy. Bo kto w dzisiejszych czasach tak pisze? Prawie wszyscy skrobią jak kura pazurem, a pismo odręczne jest w zaniku. Usiadłam przy biurku i starałam się skoncentrować na treści umowy. Podpisałam ją w końcu, nie mając zielonego pojęcia, co zawiera. Litery skakały mi przed oczami i nie mogłam się skupić na znaczeniu słów. Wszystkie zdarzenia dzisiejszego dnia kompletnie mnie wyczerpały i teraz poczułam się jak nadmuchana lalka, z której nagle uszło całe powietrze. Byłam wykończona.

– Wszystko w porządku? – zapytał Szrama. – Blado pani wygląda. Może napije się pani wody?

– Nie, nie. Dziękuję – odpowiedziałam nieprzytomnie. – Muszę jechać. Syn na mnie czeka.

W jego oczach mignęło coś na kształt zaskoczenia, ale nic nie powiedział. Zebrał dokumenty, starannie włożył mój egzemplarz do teczki i podał mi ją.

– W takim razie to wszystko. Zadzwonimy do pani, gdy auto będzie gotowe. Aha, koszt naprawy i przeglądu instalacji gazowej to sześćset złotych.

– Dobrze – odpowiedziałam cicho i z trudem dźwignęłam się z krzesła. Na miękkich kolanach wyszłam na podwórko, gdzie czekał już na mnie fiat seicento.

– Może pani prowadzić? – usłyszałam za sobą głos Szramy.

Odwróciłam się. Jego twarz była skupiona, a nawet zatroskana, co wprawiło mnie w lekkie osłupienie.

– Tak, mogę. To znaczy… muszę. Syn czeka – powtórzyłam nieskładnie.

Dlaczego przy tym człowieku zdolna byłam tylko do produkowania monosylab lub niegramatycznych równoważników zdań? Pewnie z nerwów i ze strachu − wytłumaczyłam sobie szybko, a mój wewnętrzny chochlik zaśmiał się cichutko. Szrama podał mi kluczyki.

– Dokumenty wozu są w schowku.

Złapałam kluczyki, kiwnęłam głową i pośpiesznie wsiadłam do auta. Silnik odpalił bez problemu. Okno przy miejscu kierowcy było uchylone. Szrama pochylił się i powiedział:

– To moje pierwsze auto. Nauczyłem się na nim zasad mechaniki. – Uśmiechnął się lekko.

Był tak blisko, że gdy to mówił, poczułam miętowy zapach. Czyżby przed moim przyjściem żuł gumę albo użył sprayu do ust? Zawsze kojarzyło mi się to z niezbyt atrakcyjnymi facetami próbującymi poprawić swoje szanse na złapanie kobiety. Naprawdę zabawne było jedynie to, że sprowadzali sprawę do miętowego zapachu w ustach, a pomijali całą istotną resztę. „Jesteś próżna” − podsunął chochlik. „Może po prostu lubi żuć gumę”. Skrzywiłam się, co nie uszło uwadze Szramy, bo przybrał dziwny wyraz twarzy, a ja spurpurowiałam.

– To do usłyszenia – powiedział krótko, prostując się, i długimi krokami odszedł w kierunku warsztatu.

Odjeżdżając, próbowałam sobie przypomnieć, jak on miał naprawdę na imię…

***

Auto prowadziło się doskonale. Oczywiście nie było mowy o rozwijaniu w nim jakichś zawrotnych prędkości, ale do jazdy po mieście nadawało się idealnie. Mimo lat było zadbane, z nienaganną tapicerką, czystymi dywanikami, a nawet zapachem dyndającym na przednim lusterku. Widać było pieczołowitą dbałość jego właściciela. Wiadomo, niektórzy faceci kochają auta bardziej niż swoje kobiety. Jak się okazało, ta znana nie od dziś prawda miała też swoje zalety, gdyż całkiem wygodnie zajechałam pod dom Oli. Zaparkowałam na podjeździe i zadzwoniłam do drzwi. Przez chwilę słychać było za nimi jakieś zamieszanie. Potem otworzyły się gwałtownie. Filipek i Jasiek patrzyli na mnie roześmiani.

– Mamo! – Mój skarb rzucił mi się na szyję. – Widziałem przez okno, jak wysiadałaś. Co to za auto? Co zrobiłaś z naszym? I gdzie podziały się twoje włosy? – zarzucił mnie pytaniami tym swoim dorosłym tonem.

– A, mała usterka. – Zbagatelizowałam wszystkie, czując, że inaczej zaraz zacznę się tłumaczyć, jak kiedyś przed Grześkiem. – O włosach porozmawiamy później. Zdaje się, że ktoś zostawił w łazience pojemnik z utwardzaczem do kleju, który przez przypadek pomyliłam ze swoim sprayem…

Spojrzałam na Filipka karcącym wzrokiem, a ten poczerwieniał i zrobił niewinną minkę. Z kuchennych drzwi wychyliła się zgrabna sylwetka Oli.

Miała na sobie luźną sukienkę i fartuszek z falbanami.

– Hej, Joasiu! – Pomachała dłonią odzianą w rękawicę kuchenną pasującą deseniem do fartuszka.

– Hej! – Odmachałam, czując ogarniające mnie ciepło tego domu.

Tu wszystko było tak, jak trzeba. Kochający mąż, wspaniałe dzieci i rodzinna atmosfera. Moje nozdrza podrażnił niezwykle przyjemny zapach dobiegający z kuchni, co oprócz fartuszka i rękawicy świadczyło o tym, że Ola właśnie gotowała. Gdy oddawała się tej czynności, jej kuchnia zawsze zamieniała się w pracownię smaków, atelier kulinarnego artysty lub w coś równie poetyckiego. Krótko mówiąc, oznaczało to, że trzeba było zostać na kolacji. Talent do gotowania rozwinęła po tym, jak przedłożyła pielesze domowe nad życie celebrytki, a dokładniej prezenterki telewizji śniadaniowej na jednym z popularnych kanałów. Kamera ją kochała, widzowie również. Mimo to Ola stwierdziła, że ma chwilowo inne priorytety i z właściwą sobie autoironią dodawała, że wkrótce i tak będzie już zbyt stara i pomarszczona, żeby występować na wizji. Na razie więc realizowała się w kuchni, z lubością testując nowe przepisy ku uciesze całej rodziny, a niekiedy również i sąsiedztwa.

Filipek i Jaś pobiegli do salonu, gdzie z telewizora huczał podkręcony na cały regulator program dziecięcy. Wysupłałam się z płaszcza i zrzuciłam buty, ciesząc się, że stopy mogą przez chwilę odpocząć.

– I jak tam? – zapytała Ola, cmokając mnie w policzek. – Jak ci minął dzień?

Wyobraziłam sobie, jak wita w ten sposób co dzień swojego męża. Serdeczna, piękna, smukła jak topola, w fartuszku z falbanką i zgrabnym blond koczku niby to niedbale zwiniętym na czubku głowy. Była chodzącym ideałem kobiety, matki, żony i kochanki, a nade wszystko przyjaciółki. Na szczęście nadmierna zazdrość nigdy nie należała do moich wad, więc mogłam się po prostu cieszyć jej obecnością w moim życiu, a przy tym skrycie ją podziwiać. Miała wszystko to, o czym może marzyć dziewczyna: dom, rodzinę, męża, poczucie spełnienia, a do tego promieniowała pozytywną energią i życzliwością.

Teraz, patrząc w jaśniejące radością oczy przyjaciółki, nie chciałam psuć jej humoru opowieściami o moim feralnym dniu. Z drugiej strony – nie mog­łam też powiedzieć jej nieprawdy. I tak od razu wyczułaby, że kręcę i że znowu dopadły mnie obawy co do mojej pracy oraz sensu życia.

– I proszę! Nowa fryzura! – zauważyła, a ja chwyciłam się tego jak tonący brzytwy.

– Tak! – wykrzyknęłam z udawanym entuzjazmem. – Chyba naszedł czas na zmiany – dodałam już bliższa prawdy.

– Świetny pomysł! Przyda ci się odmiana po tym, co ostatnio przeszłaś – powiedziała poważnie. – Sasza to wyczarował?

– Któż by inny…

– Hmm, no zdolny z niego chłopak. – Przybrała dziwny wyraz twarzy. Nie potrafiłam do końca rozgryźć jej stosunku do Saszy. Niby się tolerowali, ale zawsze dziwnie się przy nim zachowywała. – Co tam u niego?

– Eee, chyba wszystko dobrze.

Zdałam sobie sprawę, że nawet nie zapytałam go rano, co słychać. Trylobit na głowie tak mnie skołował.

– Spotkał już kogoś? Jakiegoś… kolegę? – zapytała Ola ze złośliwym uśmieszkiem.

– Przecież wiesz, że nie jest gejem! – oburzyłam się.

Dlaczego wszyscy zawsze przyjmują, że każdy fryzjer to gej?! Właściwie nie wiedziałam, dlaczego aż tak się denerwuję. Gdyby Sasza był homoseksualistą, niczego by to nie zmieniło.

– Tak, tak – bąknęła z wyczuwalnym powątpiewaniem i obejrzała moją fryzurę z każdej strony. – Ten twój Sasza jest naprawdę niezły…

– Co masz na myśli? – Zgłupiałam.

– No, że jest dobrym fryzjerem, ty głuptasie! – Zaśmiała się i pacnęła mnie rękawicą kuchenną w nos.

– Może sama chciałabyś się kiedyś wybrać do jego salonu?

– Nie, nie, dzięki – ucięła szybko i ruszyła do kuchni.

– Gdzie Olafek? – przypomniałam sobie, szukając wzrokiem jej młodszego synka, który zawsze się przy niej kręcił.

– Ogląda bajki razem z chłopakami – odpowiedziała i zamieszała łyżką w garnku, z którego cudownie pachniało.

– Co gotujesz? – zapytałam, chcąc skierować rozmowę na inne tory.

– Aha! Próbujemy się wykręcić od właściwego tematu. – Ola jak zwykle od razu mnie rozgryzła. – Masz mi wszystko opowiedzieć. Teraz! – dodała surowym tonem.

Opór na nic by się tu zdał. Zrezygnowana opad­łam na krzesło przy kuchennym stole. Z garnków na kuchence miło bulgotało i dymiło, a z piecyka dobiegał zapach napędzający ślinianki do pracy. Odetchnęłam głęboko i zaczęłam opowiadać. Ola stała przy kuchence i mieszała w garnkach drewnianą łyżką, słuchając z uwagą. W pewnym momencie unios­ła głowę i spytała:

– Jared Leto był w szkole Filipka?

Miałam wrażenie, że już to gdzieś słyszałam… Wyjaśniłam, że wymyśliłam ten przydomek dla nowego trenera i nie zaprzątałam sobie tym więcej głowy. Gdy moja opowieść zawędrowała do warsztatu samochodowego i wydarzeń z nim związanych, Ola znowu uniosła głowę znad kuchenki i uśmiechnęła się figlarnie.

– Czy ja tu wyczuwam męskie feromony?

– No coś ty! – obruszyłam się. – Uwierz, nie chciałabyś spotkać tego Szramy w ciemnej uliczce.

– Ale co? Był niemiły, arogancki?

– No nie – musiałam przyznać z niezadowoleniem. Już lepiej, żeby był. To by dużo wyjaśniło. – Ale wyglądał jak recydywista na przepustce. I w ogóle dostał tę pracę po znajomości – dodałam z satysfakcją.

– A skąd to wiesz?

– Zakład prowadzi jego wujek.

– Ach tak. Nawet jeśli jest tak, jak mówisz, to zdaje się, że uczciwie tam pracuje – stwierdziła trzeźwo. Rzadko dawała się zwieść pozorom. Cechowała ją otwartość na innych i na ich odmienność. No, może za wyjątkiem Saszy, co było dla mnie odrobinę niezrozumiałe, ale nie drążyłam tego tematu. – No dobrze. Co dalej? − przerwała moje milczenie.

Kontynuowałam opowieść, starając się nie pominąć żadnego faktu i zachować jako taki obiektywizm. Niestety, musiałam wrócić wspomnieniami do niezrozumiałego zachowania szefa, pełnej wyższości postawy Katarzyny i bolesnego faktu, że pod wieloma względami była lepsza ode mnie.

– Przestań! – ofuknęła mnie Ola. – Ta jędza do pięt ci nie dorasta!

Spojrzałam na nią z wdzięcznością i mówiłam dalej, a słowa wypływały ze mnie jak deszczówka z rynny i podobnie jak ona miały oczyszczającą moc. Czułam, że robi mi się lżej na sercu, że emocje opadają i mogę znowu trochę głębiej odetchnąć, a niewidzialna, dusząca obręcz wokół piersi powoli się rozluźnia. Gdy dobrnęłam do momentu, kiedy odebrałam fiata z warsztatu, Ola znów spojrzała na mnie z dziwnym błyskiem w oku.

– Widzisz, mówiłam. Nie osądzaj innych po pozorach. Ten Szrama okazał się jednak całkiem pomocny.

– Dość pomocny, jak na pracownika zakładu naprawczego przystało – odpowiedziałam z przekąsem.

– No tak, ale nie musiał proponować ci auta zastępczego. – Uśmiechnęła się.

– Czemu się śmiejesz? – zapytałam z irytacją.

– Miałam taką zabawną myśl.

– Jaką?

– Co by powiedział Grzesiek, gdybyś wparowała na jego ślub w towarzystwie tego Szramy – odpowiedziała i zachichotała.

– No coś ty! – oburzyłam się. – Nie znam człowieka. I w ogóle co to za pomysły?!

– Sama przyznasz, że nie masz z kim pójść.

– Mam – odpowiedziałam buńczucznie. – Zapytam… Saszę!

– Już pytałaś, nie pamiętasz? Zgodził się uczesać cię przed południem, ale potem ma jechać na szkolenie.

Faktycznie, dzwoniłam już do Saszy w tej sprawie. Grzesiek zaprosił mnie na ślub i wesele ze względu na Filipka, który się uparł, by wziąć udział w uroczystości, ale tylko ze mną. Potrafiłabym odmówić jego ojcu, bo pomysł od razu wydał mi się niedorzeczny, ale nie Filipkowi… Poza tym ktoś musiał się nim tam opiekować. Do tego chciałam utrzeć nosa Katarzynie, która również nie była zadowolona z takiego obrotu sprawy. Teraz stałam przed potrójnym problemem: brak ­odpowiedniej sukienki, odpowiednich butów i odpowiedniego partnera.

„Swoją drogą to mogłoby być zabawne” – podszepnął mój wewnętrzny chochlik. Wielki, wytatuowany Szrama i ja z nim pod rączkę. Dzień dobry wszystkim, oto mój nowy narzeczony z programu „Powrót do społeczeństwa”. Specjalnie na tę okazję wyszedł na przepustkę, a za pół roku bierzemy ślub w więziennej kaplicy… Musiałam się bezwiednie do siebie uśmiechnąć, bo Ola stwierdziła:

– Mówię ci, że to niezła myśl. Katarzyna dostałaby zawału i nawet tylko dlatego warto wziąć to pod uwagę.

Obie zachichotałyśmy, po czym Ola zamieszała w największym garnku.

– No, prawie gotowe – powiedziała. – Misiaczek zaraz wraca z pracy i możemy siadać do stołu.

Gdyby wszystko w moim życiu było takie proste…

***

Kolacja była przepyszna. Misiaczek, czyli Krystian, mąż Oli, pojawił się w domu niedługo po mnie. Jak zwykle został czule przywitany przez cud-miód żonę, która niemal zdjęła z niego kurtkę i podała podgrzane kapciuszki. Naprawdę nie mogłam zrozumieć, jak taka wyzwolona i otwarta osoba, jaką była Ola, mog­ła się w jednej chwili przemienić w przymilnego, usłużnego kociaka, tańczącego wokół swojego Misiaczka jak tancerka samby wokół noworocznego neonu. Może po prostu nie znałam sposobu na to, jak zostać dobrą żoną. Na pewno, skoro kilka lat po ślubie zostałam rozwódką!

Mimo wszystko lubiłam tego przystojnego, eleganckiego mężczyznę, który z powodzeniem prowadził własny biznes, zapewniając rodzinie godne życie w pięknym domu, i który co wieczór wracał do żony, pieszczotliwie nazywając ją Skarboneczką (co dla mnie miało niezbyt pochlebny, ukryty kontekst, ale Ola wydawała się tego nie zauważać), a także z poświęceniem zajmował się dwójką dzieci. Do tego potrafił okazywać Oli czułość nawet w towarzystwie kolegów, co w przypadku Grześka było nie do pomyślenia. W towarzystwie innych samców mój eksmąż traktował mnie lekceważąco, a nawet nieco protekcjonalnie, doprowadzając mnie tym do szewskiej pasji. Ciekawe, czy pozwalał sobie na to wobec Katarzyny?

– Kotusiu, jak zwykle przepyszne – pochwalił Krystian i przesłał żonie swoje specjalne spojrzenie.

Nie mogłam na to patrzeć bez zazdrości, więc szybko dorzuciłam:

– Tak, Olu, pyszne, ale teraz musimy już uciekać. Jeszcze raz wielkie dzięki za przechowanie Filipka – dodałam ze szczerą wdzięcznością i zaczęłam zbierać się do wyjścia.

– Kochanie, nie ma sprawy – odpowiedziała, odprowadzając nas do drzwi. – Kiedy jedziemy po sukienkę?

Tym pytaniem kompletnie zbiła mnie z tropu. Choć myślałam o tym codziennie, to nie zdawałam sobie sprawy, że do ślubu Grześka zostały już tylko dwa tygodnie i że najwyższy czas za czymś się rozejrzeć.

– Eee… – zająknęłam się. – Może w ten piątek po pracy? Filipek spędza popołudnie z tatą.

– Świetnie! Oblecimy butiki. – Klasnęła w dłonie, a ja bezgłośnie jęknęłam na samą myśl o tej wątpliwej przyjemności.

Pożegnałyśmy się serdecznie, a chłopcy przybili sobie obowiązkowe piątki i żółwiki. Po chwili już wsiadaliśmy do seicento. Odpaliłam silnik, który zaskoczył równie płynnie jak poprzednim razem. Filipek pokiwał z uznaniem głową.

– Może być – powiedział i postukał palcem w deskę rozdzielczą. – Stary, ale widać, że na chodzie – dodał z miną znawcy.

Uśmiechnęłam się pod nosem i wyjechałam z podjazdu na ulicę. Gdy dotarliśmy pod kamienicę, ze smutkiem stwierdziłam, że okna naszego mieszkania są ciemne. Nadal walczyłam z uczuciem zawodu, że nikt tam na nas nie czeka, że Grzesiek nie siedzi z herbatą i gazetą w kuchni lub w salonie nie ogląda telewizji. Brakowało mi jego obecności pomimo ogromnej złości, jaką czułam do niego z powodu zdrady. A teraz jeszcze ten ślub! Gdyby nie Filipek, moja noga przenigdy by tam nie postała. Musiałam jednak zacisnąć zęby i zrobić wszystko, aby ten dzień był dla syna pozytywnym doświadczeniem.

Po wejściu do domu pozapalałam wszystkie lampy i lampeczki, żeby przepłoszyć nieprzyjemną ciemność, a wraz z nią smutne wspomnienia i poczucie osamotnienia. Moje mieszkanie przepełniały dwie rzeczy: lampy i kwiaty doniczkowe. Uwielbiałam rośliny i miałam ich po kilkanaście w każdym pomieszczeniu. Stały pojedynczo lub w skupiskach, ciesząc oczy soczystą zielenią liści, a niektóre również barwnymi kwiatami. Znałam wszystkie odmiany na pamięć. Wiedziałam, które lubią wilgoć, a które powinny mieć ziemię przesuszoną lub kwaśną. Nadawałam im imiona i codziennie pielęgnowałam. Grzesiek zawsze wyśmiewał mnie, gdy biegałam z konewką zaaferowana nowym pąkiem lub pożółkłym liściem, ale to zajęcie pozwalało mi uporządkować myśli i uczucia, które czasem wzbierały we mnie z taką siłą, że musiałam dać im ujście.

– Mamo, jestem zmęczony – odezwał się Filipek. – Idę do łazienki pierwszy, okej?

– Tak, kochanie.

– Dasz mi świeżą piżamę?

– Zaraz przyniosę.

– Mamo, wszystko w porządku?

Zawsze zaskakiwał mnie empatią i doskonale wyczuwał moje nastroje.

– Tak. – Uśmiechnęłam się, próbując ukryć smutek. – Idź i się umyj. Piżama w dinozaury czy z człowiekiem-pająkiem?

Zmarszczył brwi, ale powiedział tylko:

– W dinozaury poproszę.

Palcami zmiotłam niewidzialny paproszek z blatu szafki i poszłam po piżamę. Podałam mu ją przez szparę w drzwiach, a potem nastawiłam wodę na herbatę. Usiadłam przy kuchennym stole, wzięłam do ręki czasopismo i próbowałam je przeglądać, ale nie mog­łam skupić myśli ani na artykułach, ani na kolorowych zdjęciach. Musiałam przysnąć z głową opartą na zgięciu łokcia, gdyż obudziło mnie lekkie szturchnięcie.

– Mamo, już – powiedział Filipek, nalał sobie wody do kubka i poszedł do swojego pokoju. − Przyjdź do mnie na wieczornego buziaka! – krzyknął z korytarza.

To był nasz mały rytuał. Codziennie przed snem siadałam na jego łóżku i ustalaliśmy, ile wieczornych buziaków się mu dziś należy, po czym ja całowałam jego ciepłe czoło, a on głośno liczył całusy. Dopiero potem usypiał. Po odliczeniu dwunastu całusów zgasiłam Filipkowi światło, a sama włączyłam w salonie telewizor i tępo patrzyłam w migający ekran. Nie wiem, ile czasu tak siedziałam, ale w końcu poszłam do łazienki, umyłam zęby i padłam bez życia na łóżko.