Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Anna Nowak to oddana swojej pracy psycholog dziecięca. Kobieta chce się zatrudnić w zamkniętym ośrodku wychowawczym, ale niestety pracę dostaje… jej były partner Jan Dobroń. Ostatecznie Anna otrzymuje posadę w szkole podstawowej, która początkowo wydaje się nudna i mało ambitna. Z czasem odkrywa, że młodzi ludzie są o wiele ciekawsi, niż się jej wydawało.
Kobieta wciąż zmaga się z uczuciem do Jana, które ją niszczy, ale nie chce wygasnąć, szczególnie że mężczyzna regularnie o sobie przypomina. Podczas jednej z sesji w grupie wsparcia dla dorosłych poznaje kogoś, kto rozpala w niej nadzieję na lepsze jutro, a jednocześnie skrywa pewną tajemnicę…
Czy Anna zapomni o Janie i da się ponieść nowym emocjom?
Czy jest gotowa na zmiany?
Terapeutyczna powieść obyczajowa o poznawaniu siebie i wytyczaniu nowych życiowych ścieżek.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Joanna Kułakowska
Korekta: Katarzyna Barcik
Skład: Izabela Kruźlak
Projekt okładki: Maciej Pieda
Redaktorka prowadząca: Angelika Ogrocka
Wydanie I
© Copyright for the text, cover and layout by Wydawnictwo Dragon PL Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2024
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-407-1
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Połczyńska 23 lok. 307
01-377 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Przerażający huk przeciął powietrze jak nóż, poniósł się po okolicy i odbił od szyb w oknach. Wrony z głośnym krakaniem poderwały się do lotu, niosąc złą wiadomość w inne rejony miasta. Potem nastała złowroga cisza, jakby świat na chwilę zastygł w bezruchu. Otrząsnęłam się z szoku i pognałam ile sił w nogach w kierunku motocykla, który kilka minut wcześniej odbił się jak piłka od rosnącego przy drodze starego drzewa, a teraz leżał na poboczu. Jego ciężki korpus lśnił w blasku sierpniowego słońca. Wokół nadal unosił się kurz, a na asfalcie walały się odłamki plastikowej obudowy i kawałki kory. W pniu wiekowego dębu ziała duża, płaska dziura. Potoczyłam wzrokiem po skwerze, żeby odnaleźć kierowcę. Odrzuciło go kilkanaście metrów dalej. Na szczęście miał na głowie kask, nieco staromodny, bez przyłbicy, ale na pierwszy rzut oka dość solidny. Pobiegłam w tamtą stronę i przyklękłam obok leżącego na wznak mężczyzny. Był nieprzytomny. Przyłożyłam ucho do lekko uchylonych warg. Na małżowinie poczułam wilgotne ciepło. Oddychał. Wyszarpnęłam z torebki komórkę i drżącymi palcami wystukałam numer alarmowy. Dyżurny bez emocji przyjął zgłoszenie i zapewnił, że odpowiednie służby zaraz pojawią się na miejscu. Czekając, starałam się przywołać w pamięci szczegóły wypadku. Zanim do niego doszło, szłam chodnikiem na obrzeżach parku miejskiego. Motor nadjechał z lewej strony. Poruszał się dość szybko, potem wpadł w poślizg i uderzył w stary dąb. Zamknięte powieki mężczyzny lekko drgały, skóra miała kolor pergaminu. Falowane, zlepione potem włosy przykleiły się do szyi. Wyglądał na młodszego ode mnie. Oddychał płytko, ale żył. W oddali zabrzmiał sygnał karetki. Oby pomoc nie nadeszła za późno…
Krzesło było twarde i niewygodne. Oparcie wbijało się w łopatki, więc poprawiłam się nerwowo, szukając najlepszej pozycji dla obolałych pleców. Ustawiłam stopy równo obok siebie. Głębszy wdech i próba wyciszenia umysłu, żeby uzyskać to, po co tu przyszłam. Odpowiedź na gnębiące mnie pytanie.
– Niestety, pani Anno, to miejsce jest już zajęte – oznajmił Stanisław Krzyśkowiak, siadając za biurkiem naprzeciw mnie.
Od dłuższej chwili czekałam na niego w gabinecie, układając w myślach scenariusz tej rozmowy i plan przeciągnięcia Krzyśkowiaka na swoją stronę. Wprawdzie decyzja została już podjęta, ale i tak poprosiłam o spotkanie, z nadzieją, że mogę jeszcze odwrócić bieg wydarzeń.
– To wiem. Chciałabym się jednak dowiedzieć, dlaczego w ostatniej chwili zrezygnowali państwo z mojej kandydatury – powiedziałam powoli, cedząc z rozmysłem każde słowo, żeby nie urazić rozmówcy i nie okazać zdenerwowania. – Moje kompetencje i doświadczenie odpowiadają państwa wymaganiom. Byliśmy przecież wstępnie umówieni.
– Byliśmy umówieni na rozmowę, a nie na to, że zostanie pani od razu zatrudniona – odpowiedział i spojrzał na mnie znad szkieł okularów. Ciemne, krzaczaste brwi nadawały jego twarzy zdecydowany wyraz. – Chciałbym pani pomóc, ale nie mogę. W ostatniej chwili wpłynęło podanie od Jana. Niestety, nie da się ukryć, że ma lepsze kwalifikacje.
Poczułam ucisk w żołądku. Tylko jeden człowiek o imieniu Jan posiadał wyższe kompetencje niż ja.
– Od Jana Dobronia? – zapytałam cicho.
– Pani Aniu… – Krzyśkowiak odchylił się na oparcie krzesła i założył ręce na brzuchu. – Mówię to pani tylko przez wzgląd na naszą długą znajomość, ale owszem. Zgadła pani. I prawdę mówiąc, mnie samego również to zaskoczyło. Nie sądziłem, że Jan będzie zainteresowany pracą w tym ośrodku. Znam go równie długo, jak panią, i nie ukrywam, że cenię jego wkład w nasze środowisko pracy.
– Bardzo zależy mi na tym, żeby tu pracować. – Podjęłam z góry skazaną na porażkę próbę walki. – Sądziłam, że mam wystarczające doświadczenie i…
– I nie myli się pani – wszedł mi w słowo – ale na stanowisko kierownicze szukamy kogoś z większą odpornością psychiczną i autorytetem, jeśli mam być szczery.
Zacisnęłam szczęki, tłumiąc narastającą złość. Czyli wybór zdeterminowała płeć, nie kwalifikacje. Jakie to niesprawiedliwe! Nadal jednak trzymałam emocje na wodzy, bo szanowałam Krzyśkowiaka. Robił mnóstwo dobrej roboty dla dzieciaków, które potrzebowały pomocy. Od lat prowadził jeden z najlepszych ośrodków opiekuńczo-wychowawczych w regionie. Udzielał się charytatywnie, organizował liczne akcje i starał się włączać dzieciaki w pozytywne inicjatywy na rzecz mieszkańców miasta. To z kolei pozwalało młodzieży budować dobre doświadczenia i było ważną częścią ich resocjalizacji. Wszyscy powtarzali, że Krzyśkowiak nie je, nie sypia, tylko żyje sprawami ośrodka i wychowanków. W zeszłym roku został odznaczony orderem „Zasłużony dla miasta”, ale pewnie trzymał odznakę schowaną głęboko w szufladzie biurka, co także wiele o nim mówiło.
– Proszę mnie dobrze zrozumieć – ciągnął spokojnym tonem, uważnie mnie obserwując. – W naszym domu przebywa młodzież z różnymi doświadczeniami. W tej chwili potrzebujemy tu kogoś, kto zadba o porządek i morale. Mamy kilka trudnych przypadków, z łamaniem prawa włącznie.
– A co ze wsparciem?
– Oczywiście, to także, ale musimy ustalić priorytety. Nie chcę jednak zostawiać pani na lodzie i dlatego dam pani to. – Wyjął z szuflady wizytówkę i przesunął ją po stole w moją stronę. – To numer telefonu do mojego serdecznego kolegi. Jest dyrektorem szkoły podstawowej. Szukają psychologa.
– Szkoły podstawowej… – powtórzyłam głucho, nie kryjąc rozczarowania.
Przelotnie spojrzałam na wizytówkę i wrzuciłam ją do torebki, gdzie pewnie zgubi się w masie paragonów, ulotek i reklam, których nie miałam czasu wyrzucić.
– Proszę spróbować. Może ta praca okaże się strzałem w dziesiątkę – rzucił banałem na pożegnanie.
Skinęłam głową i bez słowa wyszłam z gabinetu.
*
Opuściłam ośrodek z ciężkim sercem. Nie nawykłam do użalania się nad sobą, ale tym razem czułam się pokonana. Na zewnątrz świeciło słońce, powietrze wypełniało brzęczenie owadów i szum jeszcze gęstych, lecz pokrytych miejskim kurzem liści. Na rabatach przy ośrodku kwitły białe budleje Dawida i zielonoróżowe hortensje. Lato chyliło się ku końcowi, lecz przyroda nadal cieszyła oko pięknymi kolorami. Świat cierpliwie parł do przodu, bez względu na porażki jego mieszkańców. Zacisnęłam w ręku pasek torebki i ruszyłam w dół ulicy. Rozmyślanie o Janku zawsze wprawiało mnie w kiepski nastrój. Zwykle mobilizowałam całą silną wolę, żeby tego nie robić. Teraz jego twarz stanęła mi przed oczami z bolesną wyrazistością. Krótkie, jasnobrązowe włosy, ciemne oczy o zdecydowanym wyrazie, pokryte starannie wypielęgnowanym zarostem policzki i broda. Do tego niski, głęboki głos, w którym pobrzmiewały raz czułe, raz stanowcze nuty. Naturalny, niewymuszony autorytet. Tak bardzo go kochałam… Robiłam wszystko, żeby o nim zapomnieć i nie mogłam. Często wracał do mnie w snach. Czasami w rozmowach ze znajomymi, czego nie dało się uniknąć w małym środowisku. Teraz także wrócił, kradnąc moje wymarzone stanowisko. Zawsze coś mi odbierał. Serce, pracę, bywało, że godność. Pojawiał się na chwilę w moim życiu, a potem odchodził do niej. Do Anieli.
Przyspieszyłam kroku i po kilku chwilach znalazłam się w centrum miasta. Usiadłam na jednej z ławek przed ratuszem i z niemałym trudem odszukałam w torebce wizytówkę od Krzyśkowiaka. Obracałam ją w palcach, zdając sobie sprawę, że muszę zadzwonić pod wydrukowany czarną czcionką numer. Właściwie dlaczego by nie pójść za ciosem i nie zrobić tego od razu? Piętrzące się rachunki czekały na zapłacenie, a pieniądze, które otrzymałam za prowadzenie zajęć na obozie dla młodzieży z rodzin objętych nadzorem kuratorskim, topniały w zastraszającym tempie. Miałam wprawdzie niewielkie mieszkanie po mamie, które nie było obciążone żadną hipoteką, ale pozostawały koszty życia. Chociaż przyzwyczaiłam się do oszczędzania, musiałam zapewnić sobie stały dochód. Zrezygnowałam z poprzedniej pracy, żeby uciec od Jana, lecz nie sądziłam, że podąży za mną. Błąd. Nie za mną, lecz za lepszym stanowiskiem.
Przełknęłam ciężko ślinę i jeszcze raz dokładnie obejrzałam wizytówkę. Dyrektor Tomasz Zapolski, Szkoła Podstawowa nr 8 im. Kawalerów Orderu Uśmiechu. Nazwa budziła pozytywne skojarzenia, choć nie opuszczało mnie natrętne poczucie, że nigdy nie chciałam pracować w tego rodzaju placówce. Przypuszczałam, że nie będę tam potrzebna, a zarazem wyżej stawiałam sobie poprzeczkę. Zajmowałam się trudną młodzieżą, przebijałam się przez mur obojętności, radziłam sobie z ich wybuchami złości i traumą. Co mogłam robić w takiej szkole? Pouczać dzieci, żeby nie biegały po korytarzu? Odprowadzać płaczące maluchy do klasy? Godzić skłóconych nastolatków? Musiałam jednak myśleć praktycznie. Wrzesień zbliżał się nieubłaganie, a ja potrzebowałam pracy. Zadzwoniłam i umówiłam się na spotkanie.
Następnego dnia wstałam wcześnie, zjadłam lekkie śniadanie, przejrzałam skrzynkę mailową, w której nie znalazłam niczego ciekawego, i bez większego entuzjazmu pojechałam na rozmowę kwalifikacyjną.
Szkoła okazała się starannie odremontowanym budynkiem w stylu neoklasycystycznym, położonym na obrzeżach parku miejskiego. Okalał ją schludnie przystrzyżony żywopłot i chodnik z równo ułożonej kostki. Z lewej strony znajdowało się duże boisko, a za nim plac zabaw, z prawej zielony skwer z betonowymi ławkami i stołami do gry w ping-ponga. Ktoś zadbał o to, żeby teren robił miłe wrażenie. Mimo to nie opuszczała mnie myśl, że nie chcę tu być. Zmusiłam się jednak do pchnięcia ciężkich drzwi i zgłoszenia w sekretariacie swojej obecności.
Dyrektor Tomasz Zapolski nie kazał mi długo czekać. Prawie natychmiast zaprosił mnie do gabinetu i szerokim gestem wskazał wolne krzesło. Był wysokim, szczupłym mężczyzną o pociągłej twarzy i przenikliwym spojrzeniu. Wyczułam w nim to samo zdecydowanie, które płynęło od Jana. Przez chwilę przyglądał mi się bez słowa.
– Jest pani pewna, że chce pracować w szkole? – zapytał wreszcie, wprawiając mnie w zdumienie.
Nie sądziłam, że potrafi czytać w myślach. Zwykle doskonale panowałam nad swoją mimiką i kontrolowałam emocje. Moje pełne konsternacji milczenie potwierdziło jego przypuszczenia, bo uśmiechnął się pod nosem i dodał tonem wyjaśnienia:
– Praca z ludźmi wiele uczy.
– To prawda – zgodziłam się. – Nie sądziłam jednak…
– Że od razu panią rozgryzę? Przyznaję się bez bicia – podniósł dłonie w geście kapitulacji – widziałem przez okno, jak przygląda się pani naszemu budynkowi. Pani mina wiele zdradzała. Nie będę się więc zasłaniał doświadczeniem zawodowym, proszę mi wybaczyć, że próbowałem użyć tego wybiegu. – Mrugnął do mnie i oparł przedramiona na biurku. – Będę z panią całkowicie szczery. Rozpaczliwie potrzebujemy psychologa.
Na jego twarzy malował się teraz wyraz desperacji. Nie odrywał ode mnie jasnych oczu, jakby czekał na wyrok, od którego wiele zależało. Nie przypuszczałam, że moja decyzja ma dla niego aż takie znaczenie.
– Przecież to tylko zwykła podstawówka – chlapnęłam, zanim ugryzłam się w język.
Zastygłam w oczekiwaniu na pełną oburzenia ripostę, tymczasem Zapolski roześmiał się serdecznie.
– Zwykła podstawówka! – powtórzył rozbawiony. – W sumie ma pani rację. Tyle że czasy się zmieniły, a problemy mnożą się jak grzyby po deszczu.
Uniosłam brwi z powątpiewaniem, a on trafnie zinterpretował ten drobny gest i natychmiast spoważniał.
– Nie wierzy mi pani? W zeszłym roku mieliśmy dwie próby samobójcze i problemy z autoagresją wśród uczniów. I to coraz młodszych! Do tego sprawy o wykradanie danych osobowych oraz mobbing i hejt w sieci, które skończyły się na policji. Nadal zdarzają się przypadki zaburzeń odżywiania. Prawdziwą plagą jest depresja wśród młodzieży, a jakby tego było mało, coraz częściej uczniowie cierpią na fobię społeczną, którą nazywa się już nawet szkolną, choć takie pojęcie nie istnieje. Wiem, jak to zabrzmi, ale jestem szczęśliwy, jeśli w jednym miesiącu zdarzy się tylko zwykła bójka. To już nie są te czasy, gdy my chodziliśmy do szkoły, pani Anno, a większość spraw uczniowie załatwiali między sobą. Teraz podstawówka to poligon dla psychologa. – Pochylił się bliżej w moją stronę. – Którego, jak wspomniałem, rozpaczliwie potrzebujemy i chyba już pani rozumie, dlaczego.
Przez chwilę przetrawiałam podane przez niego informacje. Faktycznie, zaskoczył mnie wyliczanką problemów, z którymi mierzyło się grono pedagogiczne.
– Rozumiem, że specjaliści nie pchają się do państwa drzwiami i oknami? – zapytałam z lekkim sarkazmem.
Znowu wybuchnął śmiechem, tym razem jednak zabrakło w nim serdecznych nut, a wybrzmiało zrezygnowanie.
– Gdyby tak było, nie próbowałbym teraz przekonać pani do pracy w naszej szkole. Ma pani imponujące CV, znacznie wykraczające poza nasze wymagania. Ale sytuacja jest tak zmienna, że pani doświadczenie może przydać się równie dobrze tutaj, jak w ośrodku zamkniętym.
Przez chwilę w myślach rozważałam jego słowa. Nie chciałam zdradzać, że moja własna sytuacja też pozostawiała wiele do życzenia i musiałam pilnie zacząć zarabiać. Jeden rok szkolny szybko minie, a w międzyczasie mogę poszukać innej pracy. Może faktycznie na coś się tutaj przydam?
– Dobrze – wyciągnęłam do niego dłoń – przyjmuję posadę.
Na twarzy Zapolskiego odmalowała się wyraźna ulga. Mocno uścisnął moją rękę.
– Każę przygotować umowę. Witamy na pokładzie.
*
– Od września będę pracować w szkole podstawowej – oznajmiłam posępnie, siadając na barowym stołku w dusznym pubie o dziwnej nazwie „Rogi jaka”.
Łukasz kręcił się przy długim blacie po drugiej stronie, sprawnie manewrując sporym ciałem w ciasnym przejściu dla barmanów.
– Serio? – Przystanął odwrócony plecami do mnie i wykonywał tajemnicze ruchy rękami.
– Co ty tam robisz? – zapytałam, starając się zajrzeć mu przez ramię.
– Kanapki dla ciebie.
– Kanapki w pubie?
– No tak! – Postawił przede mną talerz z dużą bułką wypełnioną sałatą, warzywami oraz serem pleśniowym, który okrasił sosem żurawinowym, i dumnie wypiął szeroką pierś. – Namówiłem szefa na rozszerzenie menu. Klienci nie powinni przyswajać alkoholi na pusty żołądek, nie uważasz? A orzeszki są przereklamowane i do tego te bakterie! W sieci krążą filmiki, w których wyraźnie widać, gdzie najpierw ludzie trzymają łapy, które potem pakują do miseczek z przekąskami. Brrr! Aż mnie ciarki przechodzą! Dlatego pomyślałem o przegryzkach przygotowywanych na świeżo.
Utkwiłam wzrok w apetycznej bułce, a potem przeniosłam go na kuzyna. Jego szczery uśmiech zawsze działał na mnie krzepiąco. Nie mogłam pojąć, dlaczego stale łapie nierokujące na przyszłość fuchy, zamiast zająć się na poważnie gotowaniem w dobrej restauracji. Miał talent i potrafił wykazać się kulinarną kreatywnością. Instynktownie łączył smaki i przygotowywał efektowne potrawy. Z łatwością zjednywał sobie ludzi, zarówno szefów, jak i współpracowników, o klientach nie wspominając. Miał dobry wpływ na otoczenie, humorem uratował niejednego z opresji. W jego towarzystwie problemy zdawały się… mniej skomplikowane, a jasne strony życia bardziej oczywiste. Zazdrościłam mu wewnętrznego luzu, którego nie musiał wypracowywać na siłę. Po prostu taki się urodził. Dostał coś, o czym wielu mogło tylko pomarzyć. Jednak w jego życiu zawodowym za każdym razem kończyło się na krótkoterminowym zleceniu i jeszcze nigdzie nie zaczepił się na dłużej niż na kilka miesięcy.
– Łukasz, przecież oboje wiemy, że stać cię na więcej niż gotowanie na letnich obozach i szykowanie kanapek w podrzędnym barze – zaczęłam zwykłą tyradę.
– O, wypraszam sobie! – przerwał mi, udając nadąsanie. – To jest całkiem porządny bar. Z całkiem rozsądnym szefem, co dodatkowo podnosi walor tego miejsca.
Niemal parsknęłam śmiechem, ale wyglądało na to, że mówi poważnie. Wytarł dłonie o fartuch, który trzeszczał w szwach na jego pokaźnym brzuchu.
– Potrafisz wyczarować porządny obiad na kuchni polowej w środku lasu. Nie uważasz, że czas pójść o krok dalej?
– Cały czas uczę się nowych rzeczy – oświadczył z przekonaniem, które próbowałam w nim skruszyć, żeby otworzyć go na nowe możliwości.
– Na przykład?
– Na przykład mieszania koktajli. Poczekaj sekundę! – Znowu obrócił się do roboczego blatu i zaczął przerzucać naczynia, stukać butelkami, a na koniec hałasować kruszarką. Potem postawił przede mną wysoką szklankę wypełnioną kostkami lodu i odmierzył do niej różnokolorowe płyny. Zamieszał energicznie, a na rancie zatknął kawałek pomarańczy.
– I proszę bardzo! Oto Zielona Ropucha. – Gestem dłoni zachęcił mnie do spróbowania.
Upiłam mały łyk zielonkawej mikstury. Był lekko słodki, z wyraźną nutą orzeźwiającej pomarańczy i wysokoprocentowego alkoholu.
– Smaczne! Sam to wymyśliłeś?
– Gdzie tam! Na razie ściągam pomysły z neta lub uczę się od kolegów – przyznał szczerze. – Poczekaj, tylko znajdę shaker i przygotuję ci jeszcze inny wynalazek.
– Daj spokój, jeden koktajl wystarczy – przystopowałam go i wgryzłam się w kanapkę.
Łukasz oparł się na barze i z zadowoleniem obserwował, jak jem. Uwielbiał karmić ludzi. Twierdził, że sprawia mu to „perwersyjną satysfakcję”, na co zawsze wybuchałam śmiechem. Gdyby nie on, nie przeżyłabym pierwszego okresu po śmierci mamy. Przetrwałam tylko dzięki jego wsparciu.
– Wracając do twojej nowej pracy… – zagaił – Czy ty aby nie miałaś zatrudnić się w ośrodku wychowawczym?
– Miałam – rzuciłam między jednym kęsem, a drugim – Ale nic z tego nie wyszło.
– Dlaczego?
– Nie uwierzysz, ale ktoś nadesłał lepszą ofertę.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
– Któż śmiał to uczynić?
Z trudem przełknęłam ostatni kawałek bułki.
– Jan Dobroń.
Twarz Łukasza stężała. Na to nazwisko reagował jak byk na czerwoną płachtę. I to pomimo wrodzonej wielkoduszności. Doskonale znał przebieg mojej znajomości z Jankiem i jawnie wyrażał swoją dezaprobatę.
– Jakim cudem Jan wskoczył na twoje miejsce?
– Nie mam pojęcia. Musiał dowiedzieć się o wakacie. Chcieli męskiego autorytetu, to go znaleźli – odparłam z irytacją.
Łukasz mimowolnie obrzucił wzrokiem moją filigranową sylwetkę. Z wyglądem dziewczynki i wzrostem metr pięćdziesiąt w kapeluszu faktycznie trudno było uważać mnie za postrach, ale czy o to chodziło? Dyscyplina to jedno, ale w mojej pracy niebagatelną rolę grały intuicja i osobowość. Wiedza książkowa była niezbędna, lecz przede wszystkim liczyła się umiejętność nawiązania kontaktu i dotarcia do pokrzywdzonego dziecka. Co Jan także potrafił, przyznałam uczciwie w myślach.
– Słowem, nie miałam szans – oznajmiłam na głos. – Dyrektor ośrodka skierował mnie do kolegi, który z kolei przyjął mnie z otwartymi ramionami. Na rynku brakuje specjalistów.
Łukasz z entuzjazmem pokiwał głową.
– Myślę, że w szkole też świetnie sobie poradzisz.
– To tylko opcja zastępcza. W międzyczasie rozejrzę się za czymś innym.
– Rozmawiałaś z Janem o tej sytuacji?
– Oczywiście, że nie! – Niemal podskoczyłam na miejscu. – Ostatni raz widziałam go na urodzinach Dory. Od tamtej pory nie miałam z nim kontaktu.
Przed oczami stanęła mi scena z chaty nad jeziorem, w której odbyło się wspólne przyjęcie urodzinowe Doroty i Jana. Pojechałam tam, bo chciałam oddać Janowi puchar jego dziadka, który znalazłam na śmietniku i pieczołowicie sklejałam przez kilka dni. Aniela musiała go rozbić w trakcie jednej z ich kłótni. Mimo to Janek jej wybaczył. Zawsze to robił. Roztaczała nad nim niezrozumiałą władzę. Lgnął do niej jak ćma do ognia, nawet za cenę oparzeń. Kilka z nich wyleczył w moich ramionach. Pojawiał się i znikał, a ja, mimo pełnej świadomości tego, co się dzieje, za każdym razem na to przystawałam. I za każdym razem parzyłam własne skrzydła.
Łukasz nie omieszkał dosadnie komentować zachowania Jana, ale nawet jego trzeźwiące komentarze nie mogły odwieść mnie od brnięcia w uczuciowy ślepy zaułek. Wspomnienie Anieli w ramionach Jana piekło jak cholera, a jednak moje myśli wciąż do niego uciekały. Nie panowałam nad tym. Rzadko czułam się tak bezsilna.
– To będzie nowy start – powiedział Łukasz ciepło i przykrył dłonią moją dłoń. – Myślę, że właśnie tego teraz potrzebujesz.
*
Wieczorem wzmógł się wiatr. Poruszał firaną jak rozkloszowaną spódnicą i układał z niej fantazyjne fale. W powietrzu czuć już było nadchodzącą jesień. Przymknęłam okno i jeszcze przez chwilę obserwowałam ciemnoczerwoną łunę, która kładła się wyrazistym pasmem na zachodnim horyzoncie. Barwne pożegnanie. Obietnica powrotu. Pocałunek nieba. Ostatni uśmiech słońca. Mogłabym nadawać spektaklom natury tytuły jak obrazom, które malowałam w wolnych chwilach. Dwie prace wisiały w salonie, ale tylko najbliżsi wiedzieli, że wyszły spod mojego pędzla. Wiele z nich rozdałam, utrzymując autorstwo w sekrecie. Malowałam dla siebie i czasem na zajęciach z młodzieżą. Dzieciaki wyrażały zachwyt, ale rzadko zadawały pytania w stylu „czy jest pani znaną malarką?” i to mi odpowiadało. Wiedziałam, że zaprzepaściłam swój talent. Mogłam rozwijać się artystycznie, ale dokonałam innego wyboru. I nigdy go nie żałowałam.
Nastawiłam płytę zespołu London Grammar i zaparzyłam duży dzbanek białej herbaty. Czułam, że to będzie wieczór sentymentalny. Tak nazywałam chwile, kiedy powracały do mnie wspomnienia z dzieciństwa, śmiech mamy, beztroskie zabawy z kolegami na podwórku. Moje niezdarne próby odbicia piłki tenisowej kawałkiem suchej deski, co szumnie nazywaliśmy grą w palanta. Nawoływanie z okien w porze kolacji. Siorbanie zimnej wody prosto z kranu, a potem pałaszowanie ciepłego budyniu z sokiem malinowym na podwieczorek.
Wszystko w mieszkaniu przypominało mi o tamtym utraconym czasie, ale nie chciałam go zmieniać. Zatrzymałam mamę przy sobie przez jej meble, drobiazgi stojące w przeszklonej witrynie, kilka starych lamp, biżuterię w szkatułce na komodzie. Jakby nadal tu była, nadal mogła sięgnąć do szkatułki i włożyć ulubioną bransoletkę, potem dobrać do niej kolczyki i uśmiechnąć się do swojego odbicia w lustrze nad komodą.
Miała na imię Basia. Prowadziła osiedlowy sklep spożywczy. Lubiła tę pracę, kontakt z ludźmi, świeże plotki z kraju i świata, nawet utarczki z dostawcami. Codziennie starannie dobierała strój i biżuterię. Skromnie, wygodnie, ale elegancko – to była jej dewiza. Pewnego dnia uległa wypadkowi. Przerażony klient, który znalazł ją nieprzytomną na podłodze sklepu, od razu powiadomił odpowiednie służby. Policja ustaliła, że poślizgnęła się na mokrej posadzce i uderzyła potylicą o kant metalowego regału. Nastąpił wylew krwi do mózgu i natychmiastowa śmierć.
Na początku nie wierzyłam. Nie chciałam wierzyć. W kółko powtarzałam, że to pomyłka i że mama niedługo wróci. Potem dotarło do mnie, że to prawda. Że mamy już nie ma. Pamiętałam swoje krzyki i dławiącą złość. Ból w dłoniach, którymi tłukłam o coś twardego. Miałam piętnaście lat i mój świat runął.
Pogrzeb mamy był serią stop-klatek, jak w starym filmie. Lśniąca trumna i blask świec w kościele. Duszący zapach lilii i parafiny. Ksiądz wygłaszający kazanie na ambonie. Kondukt żałobny przesuwający się w żółwim tempie alejkami cmentarza. Schludne wnętrze restauracji. Ubrani na czarno ludzie o poważnych twarzach. Uściski, łzy, szeptane gorączkowo kondolencje, których nie wpuszczałam do świadomości. Po wszystkim przespałam prawie dwie doby.
Zamieszkałam z ciotką Martą i Łukaszem, którzy stworzyli mi dom i starali się wyrwać mnie ze stanu otępienia. Ciotka podawała mi jakieś tabletki. Pilnowała, żebym jadła, choć niewiele mogłam w siebie wmusić. Łukasz przed snem głaskał mnie po głowie. Uczył się wtedy do matury. Rozkładał książki przy moim łóżku, żebym nie czuła się samotna. Nie rozumiał, że nic nie mogło ukoić poczucia osamotnienia.
Po kilku tygodniach poszłam z nim na zakupy. Najgorszy ból minął, choć tęsknota osiadła we mnie jak głaz. Oplotła moje wnętrze jak nieustępliwa winorośl. Kiedy wróciłam do szkoły, wszystko powoli zaczęło nabierać barw i pozorów normalności. Zdałam maturę, wybrałam studia i ukończyłam je z wyróżnieniem. Psychologia miała pomóc mi stanąć na nogi. Przekuć mój ból w coś pożytecznego. Po ponad dwudziestu latach od wypadku potrafiłam już myśleć i mówić o nim bez drżenia w głosie. Chciałam pomagać innym i w tym upatrywałam szansę na ukojenie. Nie pomyliłam się. Praca z młodzieżą leczyła moje własne rany.
Nalałam sobie pełen kubek herbaty i wyjęłam nieduży album rodzinny. Popijając napar, bez pośpiechu przeglądałam zdjęcia. Wieczór sentymentalny miał zadanie do spełnienia. Przez kilka godzin oswajałam smutek.
Gabinet pedagoga i psychologa znajdował się na parterze w bocznym korytarzu, tuż obok szkolnej biblioteki, co gwarantowało pewną dyskrecję i trochę spokoju od drażniącego uszy hałasu, dobiegającego z pięciuset rozdartych gardeł. Zapolski przekazał mi komplet kluczy i życzył powodzenia, a potem zniknął tak szybko, jak się pojawił. Wyglądał na bardzo zapracowanego. Wakacje się skończyły, a początek roku szkolnego obfitował w wiele przygotowań i zadań do niezwłocznej realizacji. Nie wspominając o apelu, który miał się rozpocząć za pół godziny.
Otworzyłam kluczem stare, drewniane drzwi i znalazłam się w ciasnym gabinecie, w którym miejsca starczyło na dwa biurka, meblościankę z szafą, okrągły stół z czterema krzesłami oraz mikroskopijny stolik z komputerem. W kącie ułożono jeszcze materac, na którym wylegiwał się wielki, puchaty misiek, obejmujący łapami gumową piłkę do ćwiczeń. Na ścianie wisiała korkowa tablica, a na niej dziecięce bohomazy. Z okna rozciągał się cudowny widok na park, nadal jeszcze tętniący życiem i zielenią. Przez chwilę obserwowałam ludzi przemierzających szerokie aleje i obiecałam sobie, że codziennie po pracy będę chodzić na spacer.
– Hej! Już jesteś? – Niemal podskoczyłam, gdy z zamyślenia wyrwał mnie głos Rafała Cieszyńskiego, z którym miałam dzielić gabinet. – Ochłonęłaś po radzie pedagogicznej?
Puścił do mnie oko i rzucił torbę na jedno z biurek. Postawiłam torebkę na drugim i przewiesiłam kurtkę przez oparcie krzesła. Swoją drogą, pedagog płci męskiej nie był częstym zjawiskiem w szkole, więc ciekawiło mnie, jak potoczy się nasza współpraca. Podczas rady otwierającej nowy rok szkolny, która odbyła się kilka dni temu, zdążyliśmy zamienić kilka słów. Rafał od razu zaproponował przejście na ty i zachowywał się dość swobodnie, choć nie wylewnie.
– Sporo informacji, których większość uleciała z mej pamięci.
Rafał parsknął krótkim śmiechem.
– Większość z nich nas nie dotyczy, więc spokojnie. Upierdliwą papierologię i tak odwalam ja. Ty możesz na razie wdrażać się w życie szkoły. Sprawy do załatwienia same cię znajdą, przekonasz się o tym już niebawem.
– Brzmi obiecująco – skwitowałam ironicznie.
Rzucił mi rozbawione spojrzenie. Przypominał Zapolskiego. Miał te same jasne oczy. Podobnie jak Tomasz był wysoki i szczupły, ale nie tak energiczny i stanowczy w ruchach. Cechowała go raczej pewna powściągliwość, jakby stale badał otoczenie i bacznie obserwował innych. Zauważyłam też, że lekko utyka na prawą nogę.
– Dlaczego tak mi się przyglądasz? – zapytał, a ja zdałam sobie sprawę, że faktycznie taksowałam go wzrokiem o kilka sekund za długo.
– Przypominasz mi naszego dyrektora – wyjaśniłam skonsternowana.
– Jest moim bratem.
– Naprawdę? Nosicie różne nazwiska.
– Mamy różnych ojców.
Zdawało mi się, że lekko poczerwieniał. Szybko odwrócił się do meblościanki, która stała za jego biurkiem, i włączył czajnik elektryczny.
– Zaparzę herbaty. Chcesz? Do apelu mamy jeszcze dwadzieścia minut. Po wszystkim pokażę ci, gdzie jest dokumentacja i to w sumie tyle na dziś.
– Podoba mi się ta praca – rzuciłam wesoło. – Jak na razie jedyny minus to pensja.
– I to się póki co raczej nie zmieni. Podzielimy się nadgodzinami.
Siorbiąc gorącą yerba mate, którą uraczył mnie Rafał, zastanawiałam się, kiedy zacznę żałować decyzji o podjęciu pracy w szkole i jak szybko uda mi się stąd uciec. Nie znosiłam hałasu. Oraz braku prawdziwych wyzwań. Nadal nie wierzyłam, że jest tu aż tak źle, jak uparcie mi wmawiano. Rafał przeglądał coś w telefonie, potem przeciągnął się i wstał zza biurka.
– Idziemy! Pora oficjalnie rozpocząć nowy rok szkolny – ogłosił i wyszedł z gabinetu, a ja posłusznie podążyłam za nim.
*
Późnym popołudniem spadł deszcz, pozostawiając spore kałuże w szczelinach starego chodnika. Moje sportowe buty posyłały na boki fontanny kropel przy każdym uderzeniu o nierówne podłoże. Próbowałam wyrównać oddech, ale i tak szybko dostałam zadyszki. Nie przepadałam za wysiłkiem fizycznym. Na czole i pod pachami czułam nieprzyjemną wilgoć, ale obiecałam dziewczynom, że będę z nimi biegać, więc dotrzymywałam słowa i regularnie pociłam się pod ich dyktando. Ominęłam wielką kałużę z prawej strony i przyspieszyłam, żeby dogonić Dorotę, która sunęła przodem jak przecinak. Za moimi plecami dudniły ciężkie kroki Zochy.
Dziewczyny uparły się, że muszę poprawić kondycję fizyczną. Twierdziły, że to pomaga na emocje, ewidentnie nawiązując do mojej relacji z Janem. I licznych klęsk w tej materii, ściślej rzecz ujmując.
– Dorota, zwolnij, błagam… – wysapałam, kiedy całkiem zabrakło mi tchu, a w piersi poczułam niezdrowe pieczenie.
Przestałam biec, zgięłam się w pół i oparłam dłonie na kolanach, ciężko dysząc. Dora truchtała obok mnie, czekając, aż się pozbieram.
– Twoja kondycja to porażka – podsumowała bezlitośnie.
– Owszem, i dlatego musimy… zmienić… taktykę.
– Co to znaczy?
– Na początek… skrócić dystans. – Wyprostowałam się z jękiem i chwyciłam pod boki, jakby to miało dodać mi sił.
Dziewczyny patrzyły na mnie z wyraźną dezaprobatą.
– Już dawno powinnaś wziąć się za siebie, zamiast latać za tym dupkiem – rzuciła Zocha bez cienia współczucia.
Spojrzałam na nią z urazą.
– No co? Prawda zabolała? Ile razy mamy ci powtarzać, że on nie jest ciebie wart – dodała ze swadą.
Wiedziałam, że na swój sposób troszczą się o mnie. Nie należały jednak do kobiet, które będą klepać mnie po główce i stosować łagodną perswazję. Preferowały terapię szokową i bolesną szczerość. Być może właśnie tego potrzebowałam, skoro wszystko inne zawiodło.
– Daj mi żyć – jęknęłam. – Lepiej powiedz, jak ci się układa z Michałem.
– Wszystko gra i buczy! Poeta chodzi jak w zegarku – zarechotała chrapliwie Zocha i strzeliła gumką legginsów opiętych na jej muskularnym ciele.
Michał Zawadzki, zwany Poetą, był chłopakiem Zochy i kolegą Doroty z remizy. Poznaliśmy się niedawno, ale szybko wciągnęli mnie do paczki. Dorę spotkałam w lecie na obozie dla młodzieży. Zabrakło nam wówczas wykwalifikowanych wychowawców, więc miasto zwróciło się o pomoc do straży pożarnej. Komendant jednostki oddelegował do nas Dorotę Reńską i Ryśka Skalnego. I tak poznałam najbardziej wybuchową i oddaną swojej pracy parę ludzi. Wnieśli sporo nowej energii i zaangażowali się w sprawy dzieciaków. Nie spodziewałam się, że będą dla nas wsparciem, zwłaszcza że ich relacja opierała się głównie na słownych utarczkach i dogadywaniu. Dorota w kółko powtarzała, jak bardzo nie cierpi Ryśka. Rysiek odpowiadał tym samym, ale trudniej było go rozgryźć. Ja jednak od początku dostrzegłam, że stanowili dobraną parę. Kiedy sytuacja tego wymagała, działali jak sprawna, dobrze naoliwiona maszyna. Mieli podobny hart ducha, to samo spojrzenie na wiele spraw. Sądzili, że zbyt wiele ich dzieli. Pobyt na obozie pozwolił im dostrzec, jak wiele ich łączy. W dodatku pomogli naszej młodzieży, zwłaszcza Dorota, która dzięki naturalnej szczerości potrafiła dotrzeć do dzieciaków jak wykwalifikowany pedagog.
– Uważasz, że trzymanie faceta za jajka to gwarant udanego związku? – odpaliłam bez zastanowienia, bo wkurzało mnie, że wszyscy dookoła obnoszą się z tym, jak świetnie sobie radzą, tylko ja jestem ofiarą żałosnego uczucia bez przyszłości.
Zocha poczerwieniała i rzuciła mi spojrzenie spode łba.
– Co konkretnie masz na myśli?
– To, że chełpisz się ustawianiem Poety, a wszyscy wiedzą, że nie na tym opiera się zdrowa relacja.
– To według ciebie na czym się opiera? Na bieganiu za dupkami i przyjmowaniu ich z otwartymi ramionami za każdym razem, gdy przyjdzie im na to ochota?
W mojej piersi rozlało się znajome pieczenie.
– Dlaczego w kółko mi to wytykacie?
– Bo w kółko powtarzasz ten sam błąd – odparła Dora. – I chcemy cię przed nim uchronić. Czas odpuścić.
Położyła dłoń na moim ramieniu. Strząsnęłam ją z siebie pod wpływem irracjonalnego impulsu.
– A ja sądzę, że trzymanie faceta pod pantoflem nie jest fair. Podobnie jak zgrywanie twardej babki, której nic nie rusza. Faceci wolą kobiety, którymi można się opiekować. Kobiece i miękkie – odwróciłam kota ogonem, choć wiedziałam, że plotę trzy po trzy. – Uważaj, żeby Michał się nie obudził i nie uciekł – palnęłam w kierunku Zochy i pożałowałam swoich słów, nim zdążyły wybrzmieć w rozgrzanym słońcem powietrzu.
Obróciłam się na pięcie i zaczęłam biec, żeby ukryć zażenowanie. Po chwili usłyszałam za sobą tupot pozostałych czterech stóp. Byłam na siebie wściekła, bo nie chciałam dopiec Zośce. W głębi ducha uważałam, że każdy ma prawo być sobą, a ludzie łączą się na podstawie przeróżnych wzorów. Jednak kwestia Jana wyzwalała we mnie pokłady złości, którą odreagowywałam na innych, zamiast skierować ją na niego. Z jakiegoś powodu chroniłam obraz jego osoby, który zbudowałam ze strzępków pozytywnych doświadczeń, jakby od tego zależało moje życie. I nie potrafiłam skonfrontować się z powodem, dla którego to robię.
Mimo zmęczenia przyspieszyłam. Pot spływał mi strumieniami po twarzy, serce waliło jak młotem, zagłuszając natłok natrętnych myśli. Jak zwykle uciekałam od odpowiedzi, bo tak było łatwiej. Przynajmniej na razie.
*
Po treningu znalazłyśmy wolny stolik w małej knajpce przy parku. Zamówiłyśmy wodę, smoothie i czarną kawę. Z ulgą osunęłam się na krzesło, łapczywie chwytając oddech. Dręczyło mnie poczucie winy wobec Zochy, która wyraźnie unikała mojego wzroku.
– Wypij to – stwierdziła Dora, stawiając przede mną wielką szklankę wypełnioną po brzegi gęstą breją w bliżej nieokreślonym kolorze. – Jarmuż, kiwi, banan, awokado i sok z pokrzywy – wyliczyła z satysfakcją. – To powinno postawić cię na nogi. No już! Do dna!
Zmusiłam się do upicia kilku sporych łyków. Mokre legginsy lepiły się do ciała, w adidasach chlupała woda, ale fizycznie czułam się lżejsza i odprężona. Dziewczyny miały rację. Pod pewnymi względami wysiłek działał cuda.
– Co tam u Ryśka? – zagadnęłam i zmusiłam się do kolejnego łyku smoothie, przeklinając w duchu fakt, że zdrowe pokarmy bywają niesmaczne.
– Dobrze – odparła Dora, obracając w dłoniach butelkę z wodą. – Odkąd przeniosłam się do innego zastępu, widujemy się co trzeci dzień – wyjaśniła. – I to się sprawdza.
Wszystkie trzy parsknęłyśmy śmiechem. Dorota i Rysiek mieli ogniste temperamenty. Jedno nie ustępowało drugiemu, a kłótnie były paliwem napędowym ich relacji. Później godzili się z równą energią. Musieli tylko uważać, żeby się nie wypalić.
– Przynajmniej zdążę zatęsknić, a kiedy się widzimy, na ogół szkoda nam czasu na niesnaski. Choć czasem specjalnie prowokuję kłótnie, bo potem Rysiek szaleje w sypialni – dodała Dora ze znaczącym uśmieszkiem.
Objaśniła mi kiedyś, jak działa system zmian w remizie. Służba trwała dwadzieścia cztery godziny, a po niej zastęp miał dwa dni wolnego. Pracując w różnych zespołach, Dora i Rysiek spędzali razem tylko kilka dni w tygodniu. Świetne rozwiązanie, bo w tym czasie mogli ochłonąć i nabrać dystansu.
Zocha upiła kawy i natychmiast wypluła wszystko na spodek.
– Co to jest?! – wrzasnęła tak głośno, że kilka osób obróciło się w naszą stronę. – W życiu nie piłam takiego ohydztwa.
– Kawa z korzenia mniszka lekarskiego – odparła Dora niewinnym głosem. – Świetna na przemianę materii i odporność. Czysty detoks dla organizmu.
– Kobieto, chcesz mnie zabić?! – Zocha utkwiła w niej wściekłe spojrzenie. – Detoks to ja mam na siłowni. Nie potrzebuję jakiegoś zielska. Niech pani mi da zwykłej kawy! – krzyknęła w stronę kelnerki. – Takiej z Peru! Albo z Chile! A nie z ogródka babci Władzi.
Kelnerka posłała jej pełen zrozumienia uśmiech i włączyła ekspres.
– Rozmawiałaś z Romanem? – zadałam pytanie z rodzaju drażliwych, a Dora umknęła wzrokiem w bok.
– Już wiele razy wybierałam się do rodziców, ale… Nie jestem jeszcze gotowa – odpowiedziała cicho i spuściła głowę.
– Ostatnio sporo się zmieniło w twoim życiu. Nic dziwnego, że nie czujesz się gotowa na kolejną konfrontację.
– A tak z innej beczki – wtrąciła Zocha – jak tam nowa praca, Anno?
Poczułam, jak cała sztywnieję.
– Jutro zaczynam – oznajmiłam z niewyraźną miną. – Nie wiem, czy to była słuszna decyzja, ale raczej nie miałam wyboru. Moje konto świeci pustkami.
– Szkolna pensja jakoś szczególnie go nie wypełni.
– Nawet mi nie mów! Po opłaceniu rachunków przyjdzie mi wbić zęby w ścianę.
– Nie będzie tak źle. Możesz sprzątać po godzinach w moim sklepie. – Zocha puściła do mnie oko.
– Albo w remizie – zaśmiała się Dora. – Zrobimy na ciebie zrzutkę z chłopakami.
– To nie są tanie usługi – zażartowałam. – A propos remizy, Menda nadal przychodzi do Ryśka na szkolenie?
– Owszem. Od czasu obozu Rysiek strasznie się zaangażował. Widzi w tym chłopaku potencjał. Raz wpadłam na nich, kiedy czyścili sprzęt. Żebyście widziały to szczęście na ich twarzach! Wyglądali jak dzieci w sklepie z cukierkami. I nie przestawali gadać o służbie i ostatnich wyjazdach. Nawet nie zauważyli, kiedy się do nich przysiadłam – prychnęła, ale w jej głosie pobrzmiewała duma.
– To dobrze – uznałam. – Jeśli ten chłopak pójdzie w wasze ślady, jeden zero dla Ryśka.
– Na razie wszystko na to wskazuje.
– Może przyślecie mi jakiegoś dzieciaka na szkolenie? – zaproponowała Zocha. – Zrobię z niej lub z niego porządnego obywatela.
Wymieniłyśmy z Dorą rozbawione spojrzenia. Szkolenie u Zochy. To by dopiero było! Pracowała w sklepie z bronią, a po pracy jeździła na strzelnicę. Nosiła znoszone bojówki oraz ciężkie trepy i kochała militaria. Głośno i dobitnie wyrażała swoje zdanie, nie zawsze zważając na słownictwo. Raczej nie był to wymarzony wzór do naśladowania, przynajmniej wedle społecznie uznanych norm.
– Mamy wysłać do ciebie dzieciaki, które już teraz mają na pieńku z prawem? – zapytałam.
– Przecież nie dam im od razu strzelby do rąk.
– Nie od razu?!
– W ogóle im nie dam! – poprawiła się natychmiast. – Miotłą będą machać! Podłogi zamiatać! Poznają, co to dyscyplina i będą chodzić jak w zegarku.
– Tak jak Poeta? – zakpiłam.
Dora zdusiła wybuch śmiechu, a Zocha posłała mi urażone spojrzenie. Potem długo wpatrywała się w kubek z kawą z mniszka. Ciekawe, co jej chodziło po głowie. Wolałam obstawiać, że mord na mniszku, a nie na mnie.
*
Wieczorem włączyłam komputer i zalogowałam się na konto bankowe. Sprawdziłam saldo, a potem rozważałam, na co wydać marną kwotę, którą dysponowałam. Potrzebowałam kilku nowych ciuchów do pracy i wygodnych butów na jesień. Musiałam też wykupić nowe ubezpieczenie na mieszkanie. Przydałoby się odłożyć kilka groszy na prezent urodzinowy dla Łukasza. Czekała mnie wymiana kranu w łazience, który od kilku tygodni szwankował. Lista wydatków wciąż się wydłużała. Kiedy miałam pozamykać wszystkie strony i udawać, że wcale nie martwię się o jutro, z korytarza dobiegł mnie dzwonek telefonu. Minęła dłuższa chwila, nim wysupłałam komórkę z kieszeni sportowej kurtki i zerknęłam na wyświetlacz, ale rząd cyfr niczego mi nie mówił.
– Halo?
– Ania, to ty?
– Tak, to ja. To znaczy Anna Nowak przy telefonie. Kto mówi?
– Kaśka Płonka. Dostałam twój numer od Irka Wronieckiego. Kojarzysz mnie?
Jasne, że kojarzyłam. Kaśkę poznałam na studiach. Chodziłyśmy razem na kawę i plotki o kolegach z roku, o których zawsze wszystko wiedziała. W weekendy ciągała mnie po dyskotekach, bo uwielbiała tańczyć. Kiedy z nią przebywałam, odnosiłam wrażenie, że czas przyspiesza, życie toczy się szybciej niż zwykle, a Kaśka, gestykulując jak szalona i śmiejąc się na całe gardło, stanowi centralny punkt świata. Po studiach kontakt się urwał. Ruszyłyśmy w dorosłość różnymi ścieżkami, choć czasem wspominałam szalone studenckie czasy. Niekiedy docierały do mnie informacje o dawnych kolegach, ale nigdy nie zadałam sobie trudu, by odnowić te znajomości. Wiedziałam tylko, że Kaśka niedawno wróciła do miasta i zaczepiła się w Centrum Pomocy Psychologicznej.
– Cześć! Miło cię słyszeć – ucieszyłam się szczerze.
– Dobrze, że ten niedojda Irek miał twój aktualny numer. Pamiętasz, jak w akademiku rozpłakał się na telenoweli brazylijskiej? Miał przez to przerąbane aż do magisterki. I to nawet wśród studentów psychologii! – zaniosła się dźwięcznym śmiechem. – Wiem, że dawno się nie widziałyśmy i wypadałoby najpierw umówić się na kawę, ale nie będę owijać w bawełnę. Chcę cię prosić o przysługę.
– Przysługę? – powtórzyłam zaskoczona.
– Tak! Dostałam się wreszcie na wymarzony projekt. Za dwa tygodnie wyjeżdżam na pół roku do Monachium. Będę się szkolić w nowym nurcie terapii uzależnień. Musisz przejąć moją grupę wsparcia dla dorosłych.
Kaśka wstrzymała oddech i przez chwilę w słuchawce panowała cisza. Widocznie chciała mi dać chwilę na przetrawienie wszystkich rewelacji.
– Muszę? – bąknęłam, bo sytuacja wydawała mi się surrealistyczna. Nie widziałyśmy się z Kaśką od lat, a zachowywała się tak, jakbyśmy rozstały się wczoraj.
– Owszem! Jesteś jedną z niewielu osób, której mogę powierzyć grupę. Zawsze podziwiałam twoją wiedzę, odpowiedzialność i systematyczność. Anna Nowak, najlepsza studentka na roku! Ceniona przez profesorów i kolegów – mówiła zaaferowanym głosem. – W lecie ogłaszałam nabór. Załatwiłam dofinansowanie z miasta i wyżebrałam salę spotkań w teatrze. Nie masz pojęcia, ile musiałam się nachodzić i za ile sznurków pociągnąć! Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że znowu wyjeżdżam. Mam listę uczestników i pieniądze na następne sześć miesięcy. Zapłacę ci, tylko proszę, przejmij ich i poprowadź temat, dopóki nie wrócę.
Złapałam się za głowę i ciężko westchnęłam.
– Ale ja się tym nie zajmuję! Pracuję z dziećmi i młodzieżą.
– Masz uprawnienia, a ja ci ufam. Dasz sobie radę! Jesteś moją ostatnią deską ratunku. Wszyscy znajomi siedzą popołudniami w prywatnych gabinetach.
– Skąd wiesz, że ja też nie siedzę?
– Daj spokój! Nigdy nie prowadziłaś gabinetu. Poza tym dzwonił do mnie Zapolski.
– Zapolski?!
– Tak, pracowaliśmy razem przy projekcie „Bezpieczna szkoła”. Pytał, czy cię znam.
Więc jednak! Mój nowy przełożony sprawdzał mnie okrężną drogą i to pomimo rzekomej desperacji. Wróciłam do salonu i opadłam na pierwsze lepsze krzesło.
– Spokojnie! Potwierdziłam, że jesteś świetną specjalistką – zapewniła Kaśka. – A teraz ja proszę cię o pomoc. To tylko kilka miesięcy. No… – urwała i zamilkła. Na jej miejscu złapałabym zadyszkę, ale w słuchawce ponownie zapadła martwa cisza.
Spojrzałam na ekran komputera. Żałosne saldo biło po oczach. Domowy budżet stanowczo błagał o podreperowanie. I miałam wolne popołudnia. Nadchodziła jesień, co oznaczało, że będą żałośnie samotne.
– Ile?
– Trzy stówy od spotkania.
– Miałam na myśli, ile spotkań w tygodniu? – uściśliłam zmęczonym głosem.
– W każdy czwartek po półtorej godziny. Wszystko jest ustalone. To co powiesz?
Wydęłam usta, szybko rozważając w duchu wszystkie za i przeciw. Może to było zrządzenie losu, na które skrycie czekałam? Właściwie i tak nie miałam wyjścia. Przyjęłam ofertę.