Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Iza jest graficzką komputerową i doskonale radzi sobie zawodowo. Prywatnie nie ma tyle szczęścia –wciąż leczy rany po wieloletnim związku z żonatym mężczyzną. Nie założyła własnej rodziny i mieszka z bratem, muzykiem. Pewnego dnia w drzwiach ich mieszkania pojawia się matka, która oświadcza, że sprzedała cały swój majątek i właśnie się do nich wprowadza. Iza jest zszokowana tą sytuacją, ale nie potrafi jej odmówić, mimo że ich stosunki nigdy nie były zbyt bliskie. Niebawem okaże się, że życie Izy skomplikuje się jeszcze bardziej… Jak potoczą się losy tej trójki życiowych rozbitków? Czy Izie uda się stawić czoła czekającym ją wyzwaniom i odnaleźć swoje miejsce w świecie?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 307
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Aleksandra Marczuk
Korekta: Justyna Tomas
Skład: Izabela Kruźlak
Projekt okładki: Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Maya Kruchankova, © GoodStudio; Hania Procner (zdjęcie autorki)
Redaktor prowadzący: Katarzyna Bury
Wydanie I
© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
Bielsko-Biała 2022
Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8274-191-9
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel. 795 159 275
Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon
Zacznij tam, gdzie jesteś,
użyj tego, co masz,
zrób to, co możesz.
Arthur Ashe
Passata pomidorowa, makaron… pełnoziarnisty. Nie, jednak zwykły, żaden bio czy z pełnego przemiału. Po co się męczyć, przeżuwając twarde kawałki o smaku wyschniętej kory, kiedy można delektować się pulchnym jasnym penne? Do tego świeża bazylia. Trzeba wrócić do działu z warzywami. Pchnęłam wózek w stronę kolorowego straganu, przy którym panował przyjemny chłód. Wybrałam doniczkę z najładniejszymi listkami i ostrożnie ustawiłam obok słoika z pomidorową passatą. Zerknęłam na półkę z orzechami. Przez chwilę rozważałam, czy szarpnąć się dzisiaj na nerkowce albo orzeszki pinii. Makaron nabrałby wykwintności. W końcu cisnęłam paczuszkę tych drugich do wózka i skierowałam się do kasy.
W kolejce rozmyślałam o najnowszym projekcie. Czy logo klienta powinno być czerwone ze złotą lamówką? Nie, zbyt świątecznie. Zieleń i szarość – elegancko i z klasą, dyskretnie. Ale przecież miało przyciągać wzrok… Fiolet i pomarańcz? Zbyt krzykliwie. Ciepła żółć z jaśniejszą, kremową otoczką? Dobre dla dyskontu o roślinnej nazwie. Od kłębiących się w głowie myśli krew intensywnie pulsowała mi w skroniach. Jak automat wyłożyłam produkty na taśmę – i nagle mnie olśniło. Granat i srebro! To połączenie sprawdzi się świetnie. Dystynkcja, profesjonalizm, niezawodność.
– Halo? Proszę pani! – Usłyszałam zniecierpliwiony głos. Wbiłam paznokcie w skórę dłoni i z wysiłkiem skupiłam wzrok na kasjerce. Wpatrywała się we mnie z irytacją. Twarz kobiety nosiła oznaki zmęczenia, pewnie kończyła już zmianę.
– Przepraszam, zamyśliłam się. Proszę powtórzyć – wymamrotałam zdezorientowana.
Kręciło mi się w głowie, co z pewnością było wynikiem przepychania się przez duszne alejki sklepu. Jakie licho mnie podkusiło, żeby wybrać się na zakupy tuż po szesnastej, gdy ludzie po pracy w biurach robili nalot na osiedlowy market?
– Pięćdziesiąt dwa złote i czterdzieści groszy, poproszę – powtórzyła z naciskiem kasjerka.
Posłusznie wygrzebałam portfel z plecaka i podałam jej odliczoną kwotę. Skwitowała to chłodnym skinieniem, wrzuciła pieniądze do kasetki i położyła paragon we wgłębieniu na bilon.
– Dziękuję i zapraszamy ponownie! – wyrzuciła z siebie wystudiowany tekst.
– Do widzenia! – Schowałam zakupy do siatki i z ulgą opuściłam duszne wnętrze marketu.
Przystanęłam w cieniu rosnącego przy parkingu okazałego klonu. Do zawrotów głowy dołączył nieprzyjemny szum w uszach. Na domiar złego okropnie zaschło mi w gardle. Wyciągnęłam z plecaka butelkę wody mineralnej i upiłam łapczywie kilka łyków. Przez chwilę rozglądałam się dookoła. Miałam wrażenie, że widzę podwójnie, kontury samochodów i budynków zwielokrotniły się jak w kalejdoskopie. Oparłam głowę o pień drzewa, zamknęłam oczy i starałam się oddychać równo i miarowo. Nie powinnam tyle pracować, skarciłam siebie w duchu i wykrzywiłam usta, jak zwykł to czynić nasz polonista, profesor Terlecki, kiedy jąkaliśmy się podczas odpowiedzi na najprostsze pytanie. Miał z nami same utrapienia, ale cóż mogliśmy poradzić na to, że natura obdarzyła nas ścisłymi umysłami. Klasa matematyczno-informatyczna z rozszerzonym angielskim. Polonistę, któremu trafiła się taka w kolejnym roku szkolnym, nauczyciele określali mianem pechowca. Wyjątkowo często dostawał je pan Terlecki. Po latach zrozumiałam, że tylko on miał wystarczającą cierpliwość, żeby przebrnąć z nami przez cztery lata nauki i maturę. Za każdym razem, gdy staraliśmy się wymienić główne motywy jakiejś lektury lub podać definicję przydawki, profesor Terlecki krzywił usta w charakterystyczny sposób. Pozwalał nieszczęśnikowi wysapać do końca to, co ten miał do powiedzenia, a potem spokojnym głosem powtarzał prawidłową formułkę. Jeszcze gorzej sprawy się miały w przypadku poezji. W klasie zalegała wówczas posępna cisza, a każdy z nas zadawał sobie odwieczne pytanie: co autor miał na myśli. Gdyby można było przedstawiać treść lektur za pomocą algorytmów i wzorów matematycznych, nasz polonista miałby w klasie samych geniuszy. Niestety, myślenie w humanistycznych kategoriach nie stanowiło naszej mocnej strony, a jednak wszyscy pomyślnie zaliczaliśmy egzaminy maturalne. Tylko profesor Terlecki mógł co roku dokonywać tego cudu i dlatego był na nas skazany jak na Shawshank.
Stałam tak dłuższą chwilę, przywołując różne wspomnienia. Wreszcie otworzyłam oczy i jeszcze raz obrzuciłam wzrokiem parking przed marketem. Ostrość widzenia wróciła, szum w uszach stał się znośny. Widocznie brakowało mi świeżego powietrza, to wszystko. Ostrożnie stawiając krok za krokiem, podeszłam do stojaka na rowery i wyciągnęłam z kieszeni kurtki kluczyk do zabezpieczenia. Kiedy mocowałam się z zamkiem, mój wzrok bezwiednie powędrował w kierunku sąsiedniego samochodu, dużego czarnego SUV-a. Stojący przy nim wysoki mężczyzna upychał torby z zakupami do bagażnika, dziwnie się przy tym prężąc. Ogarnęło mnie nieodparte wrażenie, że gdzieś już widziałam tę sylwetkę – szerokie barki, wąską talię i długie nogi z wyraźnie zarysowanymi mięśniami łydek. Nagle chwycił rączkę sklepowego wózka i obrócił się w moją stronę. Nasze oczy się spotkały i na ułamek sekundy oboje zastygliśmy w bezruchu. Znałam tę mocno zarysowaną szczękę, duży nos i wysokie czoło.
– Piotrek? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Izka? – odezwał się w ten sam sposób.
– O ludzie! Piotrek!
Rozjaśniłam się w uśmiechu i już miałam chwycić go w niedźwiedzi uścisk, gdy mój wzrok zjechał w dół i zatrzymał się na drugiej parze oczu, osadzonych w niewielkiej twarzyczce, pucułowatej i zaróżowionej na policzkach. Ich właścicielka dyndała w nosidełku z szerokimi szelkami, które Piotrek przypiął sobie do piersi. Przez chwilę trwaliśmy w milczeniu, a ja zastanawiałam się, czy po tylu latach, które upłynęły od naszego ostatniego spotkania, wypada zadawać intymne pytania. W liceum byliśmy nierozłączni! Siedzieliśmy w jednej ławce. Po szkole spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, słuchając Led Zeppelin lub Stonesów, przeliczając zadania z matmy, rysując szkice i snując plany na przyszłość. Po maturze wszystko nagle się urwało. Zabawne, że dopiero co myślałam o naszym poloniście, a teraz stałam oko w oko z jednym z moich najbliższych przyjaciół ze szkolnej ławy, nie licząc Miśki.
– Terlecki – bąknęłam nieprzytomnie.
– Słucham? – Piotrek wpatrywał się we mnie wielkimi oczami.
– Właśnie wspominałam lekcje polskiego, a teraz spotykam ciebie. Nie do wiary! – Zachichotałam nerwowo.
– Naprawdę? – zapytał, odwzajemniając uśmiech. – Pamiętasz, jak wyrwał do odpowiedzi Makosza? Makosz najpierw strasznie się plątał, a potem ryknął oburzony, żeby profesor się zdecydował, czy ma omawiać wiersz Jasnorzewskiej, czy Pawlikowskiej. Nawet my wiedzieliśmy, że się skompromitował.
Parsknęłam śmiechem.
– Pamiętam, pamiętam.
– Gdzie się podziały twoje okulary? – Taksował mnie wzrokiem, podobnie jak jego miniaturowa wersja w nosidełku.
– Gdzie się podziały twoje włosy? – odparowałam, bo jasnobrązowa szopa Piotrka zniknęła, a zastąpiła ją lśniąca łysina. Przesunął po niej dłonią, lekko się rumieniąc.
– Starość nie radość, młodość nie wieczność. I obciążenia genetyczne. To co z tymi okularami?
– Zrobiłam laserową korektę wzroku. W lecie, po drugim roku studiów. Jedna z wrocławskich klinik oferowała zniżki – wyjaśniłam.
– Dobrze wyglądasz.
– Dzięki. Ty również. Zupełnie nie wiem…
– Zupełnie nie wiem… – urwał i popatrzył na mnie zaskoczony, bo ostatnie słowa wymówiliśmy jednocześnie.
Znowu się roześmiałam.
– Mów pierwszy!
– Po prostu zastanawiam się dlaczego… – Stropił się i spojrzał na mnie spod oka.
– Dlaczego nagle przestaliśmy się widywać? – podchwyciłam, bo wyczułam jego skrępowanie. – Wyjechałeś do Wrocławia, ja do Poznania. Każde z nas ruszyło swoją drogą… ku dorosłości. – Odruchowo przeniosłam wzrok na wiszącą w szelkach dziewczynkę. – Zdaje się, że ułożyłeś sobie życie.
Na ułamek sekundy jego twarz stężała, ale czułym gestem pogłaskał drobną główkę.
– Moja córeczka Marysia. Poznajcie się.
– He-ej! – zawołałam z udawanym entuzjazmem, bo nie bardzo wiedziałam, jak przywitać się z takim maluchem. – Co słychać? – dodałam w lekkim popłochu, powstrzymując się przed połaskotaniem jej pod brodą jak psa.
Piotrek parsknął i przewrócił oczami.
– Ma sześć miesięcy i jeszcze nie mówi, gdybyś czekała na odpowiedź. A ty, Izka? Masz rodzinę?
Rzucił to mimochodem, ale poczułam przykre ukłucie w brzuchu.
– Nie, jeszcze nie – odparłam i zagryzłam usta.
Chyba się zorientował, że to bolesny temat, bo ujął drobną rączkę i pomachał nią do mnie w zabawny sposób.
– Na wszystko przychodzi właściwy czas i właściwe miejsce – skwitował pogodnie. – Wybacz, ale mała jest głodna i musimy już jechać. – Posłał mi przepraszające spojrzenie. – Może się zdzwonimy? Dasz mi swój numer?
Wyciągnął telefon z kieszeni i patrzył na mnie wyczekująco.
– Twoja żona nie będzie zazdrosna? – zapytałam żartobliwie, ale wolałam uniknąć ewentualnych kłopotów. Dość miałam ostatnich przeżyć, żeby znowu brnąć na grząski teren, w dodatku należący do kogoś innego.
– Nie będzie. – Pokręcił zdecydowanie głową.
Szybko podyktowałam mu kolejne cyfry i posłałam małej ostatni uśmiech.
– Pa, pa! Fajnie się rozmawiało.
Zdecydowanym ruchem odpięłam zabezpieczenie roweru i umieściłam siatkę z zakupami w koszu przymocowanym do kierownicy. Wskoczyłam na siodełko i głęboko odetchnęłam. To była miła konwersacja, ale Piotrek miał nowe życie i nie bardzo wierzyłam w to, że się odezwie. Czasem lepiej nie wracać do przeszłości i zachować z niej tylko drogocenne, niczym nieskalane wspomnienia, które dodają nam sił w trudnych momentach. Wyjechałam z parkingu i włączyłam się w ciasny sznur aut, który sunął w stronę bloków. Ostatnia myśl o Piotrku zaskoczyła mnie samą. Całkiem dobrze było mu w łysinie.
***
Moje trzypokojowe mieszkanie mieściło się na drugim piętrze niedużego budynku, położonego na skraju osiedla. Dzięki temu ze wszystkich okien roztaczał się widok na zielone skwery i drzewa. Firmy deweloperskie nie zdążyły jeszcze zagarnąć tego skrawka ziemi i szczelnie zabudować go blokami. Pod oknami na parterze starsi mieszkańcy pielęgnowali kwiatowe ogródki, dzieci grały w piłkę, a psy załatwiały swoje potrzeby. Wszystko to przywodziło mi na myśl dzieciństwo w czasach późnego PRL, które miało swój niepowtarzalny klimat, jeszcze lekko wyczuwalny na naszym osiedlu.
Wdrapałam się na górę, otworzyłam drzwi i wtoczyłam się do przestronnego wnętrza. Byłam z niego dumna. Wprawdzie musiałam zaciągnąć niebotyczny kredyt, żeby stać się jego właścicielką, ale wkład własny uiściłam z samodzielnie zaoszczędzonych pieniędzy. Ciężka praca i zaciskanie pasa w końcu się opłaciły. Potoczyłam wzrokiem po gładkich ścianach w kolorze maliny i lśniącym sosnowym parkiecie. W moim azylu miało być przytulnie, jasno i czysto. I tak właśnie było. Dopóki nie wprowadził się do mnie mój młodszy brat Wojtek.
Zaniosłam zakupy do kuchni i skrzywiłam się na widok piętrzących się w zlewie brudnych naczyń, okruchów na blacie i utytłanego masłem noża na stole. Białe fronty prostych, niedrogich szafek nosiły ślady palców ubrudzonych keczupem. Na podłodze zauważyłam żółte plamy po herbacie. Lodówka świeciła pustkami, nie licząc nadpleśniałej cytryny i kilku zeschniętych kawałków wędliny w otwartym sreberku. W salonie panował podobny nieporządek. Kanapa była usiana resztkami jedzenia, a na stoliku straszyła sterta kubków po kawie i herbacie. Po podłodze walały się zmięte poduszki.
Zacisnęłam zęby i powędrowałam do pokoju Wojtka, dawniej mojej pracowni, którą bezczelnie zajął trzy miesiące temu, mętnie tłumacząc się problemami finansowymi. Szarpnęłam klamkę, nie bawiąc się w ceregiele takie jak pukanie, bo przepełniała mnie piekąca złość. Nie tak miał wyglądać mój azyl, na którego posiadanie ciężko pracowałam.
Moim oczom ukazało się wnętrze, które można by określić jednym słowem – chaos. Niegdyś uporządkowany pokój zmienił się w pobojowisko. Wszędzie leżały porozkładane kartki z zapiskami, książki i magazyny muzyczne. Na biurku Wojtek zaaranżował prawdziwe centrum dowodzenia. Poustawiał na nim swój sprzęt elektroniczny, dwa laptopy i konsolę z setką przycisków. To był jego najdroższy skarb, który z trudem ocalił przed lombardem. Na każdą wzmiankę o tym, że mógłby go zastawić, reagował jak wściekły byk na czerwoną płachtę. Wolał długi i rosnące odsetki. Pod biurkiem kłębiły się zakurzone kable. Z irytacją stwierdziłam, że nawet firanka w oknie jest zerwana. Na stojaku pod ścianą połyskiwał drugi skarb Wojtka – gitara akustyczna. Tylko ona jedna wyglądała na zadbaną. Wypolerowane pudło odbijało słoneczny blask, który przenikał do środka między niedbale zsuniętymi zasłonami.
Wojtek spał na jednoosobowej sofie, która kiedyś pełniła funkcję fotela. Odpoczywałam na niej, obmyślając pomysły do nowych projektów. Leżał na brzuchu z rozrzuconymi rękami i nogami, wystającymi spod przykrótkiej kołdry. Jego długie loki rozsypały się na poduszce i połyskiwały jak gitara. Nawet kolor się zgadzał. Zarówno włosy, jak i pudło rezonansowe miały miodowy odcień.
Na ten widok moja złość nieco stopniała. Delikatnie pogładziłam kilka kręconych pasm, tak żeby go nie obudzić, choć dochodziła siedemnasta. Pewnie znowu pracował przez całą noc nad nowym utworem i usnął tuż przed moim wyjściem do biura. Spokojna, uśpiona twarz z jasnym zarostem zawsze mnie rozczulała i przypominała czasy dzieciństwa, kiedy opiekowałam się bratem na podwórku i pilnowałam, żeby nie stał za długo przed witryną sklepu muzycznego. Już wtedy nosił długie włosy i marzył o gitarze. Nie mówił o niczym innym, aż pewnego dnia rodzice podarowali mu ją pod choinkę. Od tamtej pory nie wypuszczał jej z rąk na dłużej, niż było to konieczne.
Uśmiechnęłam się pod nosem, ale od razu poczułam wzbierającą na nowo falę złości. Artysta artystą, ale Wojtek był kompletnie nieodpowiedzialny, a do tego zmieniał moje mieszkanie w śmietnik. Nie płacił rachunków, żył mrzonkami o sławie i bez konkretnych planów na przyszłość. To się musi wreszcie skończyć.
– Wojtek! – Szarpnęłam go za ramię. – Wstawaj!
– Co… – Machnął długim ramieniem, jakby odganiał się od natrętnej muchy.
– Wstawaj, mówię! Ogarnij się i posprzątaj ten chlew w kuchni i salonie.
– Jaki chlew… – wymamrotał nieprzytomnie.
– Twój chlew! – warknęłam, jednym ruchem odsłaniając zasłonki i wpuszczając do środka kaskadę światła.
Podstawiłam sobie krzesło i przypięłam firankę do wolnych żabek. Omiotłam wzrokiem niewielki pokój. Trzeba wytrzeć kurze i umyć podłogę. Tymczasem Wojtek obrócił się na bok i skulił pod kołdrą, więc ją z niego zerwałam.
– Wstawaj, artysto ze spalonego teatru! – rzuciłam przez zęby. – Zwyczajne życie wzywa!
– Ludzie, Izka! Skąd ten jad? – wyjęczał, zbierając się z sofy. – W pracy coś poszło nie tak?
– Wręcz przeciwnie. Tam wszystko hula, jak należy. Za to tutaj… – Cmoknęłam zdegustowana i zatoczyłam ramieniem krąg. – Spójrz na ten bałagan! Kurz wiruje w powietrzu. Nie wiem, jak możesz tu wytrzymać. I śmierdzi. – Pokazałam palcem na brudne skarpety, które utworzyły już w kącie malowniczą kupkę.
– Co cię nagle napadło? – Wojtek wbijał długie nogi w wąskie dżinsy z poszarpanymi nogawkami i dziurami na kolanach. Na szczupły tors narzucił koszulę w kratę i krzywo zapiął guziki. Przewróciłam oczami.
– Daj to! – sapnęłam i stanęłam przed nim. Z zaciętą miną wsunęłam guziki we właściwe dziurki. – Chłopie, masz dwadzieścia osiem lat! Dlaczego nie możesz żyć i funkcjonować jak normalni ludzie?
Podniosłam głowę i utkwiłam wzrok w jego orzechowych oczach. Patrzyły niewinnie i szczerze jak u dziecka. Po naszym dziadku Wojtek odziedziczył dołeczek w brodzie, który dodawał mu uroku i sprawiał, że nie można się było długo na niego gniewać.
– Masz na myśli, żeby codziennie wskakiwać w gajerek i pędzić do przeszklonego biura? Przecież wiesz, że to nie dla mnie – odparł z rozbrajającym uśmiechem.
– Ale trzeba zarabiać na życie, a nie mnożyć długi i żyć na garnuszku u siostry. Najwyższy czas pożegnać się z nierealnymi marzeniami!
– Izka! – Położył ciężkie, ciepłe dłonie na moich ramionach. – Jestem o krok od wielkiego przełomu – przekonywał mnie żarliwie, jak wiele razy wcześniej. – Tworzę dzieło mojego życia, którym rzucę na kolana cały muzyczny rynek w Polsce. – Jego oczy rozbłysły. – A może nawet na świecie.
Znowu to robił. Zarażał entuzjazmem i roztaczał nierealistyczne wizje. W dodatku był święcie przekonany o czekającym go sukcesie, co za każdym razem łykałam jak pelikan. Ale nie dzisiaj. Odsunęłam się o krok do tyłu.
– Wojtek, musisz się ogarnąć i znaleźć pracę, która da ci utrzymanie. A dzieło życia będziesz komponował w wolnym czasie – wyartykułowałam dobitnie, obróciłam się na pięcie i opuściłam pokój, słysząc za plecami głośne westchnienie.
W kuchni włożyłam brudne naczynia do zmywarki i przetarłam blaty. Wypakowałam zakupy, żeby przygotować szybkie danie z makaronu.
– Co na obiad? – zapytał Wojtek od progu.
– To! – warknęłam i podałam mu wiadro z ciepłą wodą. – Nie wystarczy mieć mop na głowie – dorzuciłam kąśliwie, taksując jego bujne loki, które w luźnych splotach opadały na ramiona i sięgały łopatek. – Czasem trzeba go też użyć.
Ze zbolałą miną zabrał się do pracy.
– Tak sobie myślałem – zagaił, niemrawo sunąc mopem po podłodze – żeby wziąć udział w jakimś talent show.
Gwałtownie obróciłam się w jego stronę.
– Słucham? Przecież już brałeś trzy lata temu. Nawet nie przeszedłeś przez precasting, nie wspominając o odcinkach na żywo.
– Oj, Izka, jak ty potrafisz podcinać innym skrzydła! – rzucił naburmuszony i cisnął mokry mop w kąt kuchni. – W ciągu trzech lat zrobiłem ogromne postępy i… – zawahał się, widząc moją krytyczną minę. – Będę miał zupełnie inny start.
– Błagam cię! Bez znajomości nie masz szans.
– Myślisz, że tam się liczą jakieś znajomości? Ludzie z małych wsi przebijają się i wydają płyty! Ich historie pokazują w telewizji.
– I ty w to wszystko wierzysz?
– A dlaczego miałbym nie wierzyć? Wierzę w swoje marzenia i do nich dążę.
Prychnęłam i wróciłam do mieszania orzeszków, które prażyłam na patelni. Próbowałam uświadomić mu, że jak na razie prowadzi życie lekkoducha, w pełni uzależnionego od wsparcia rodziny, ale nic do niego nie docierało. Dzięki mnie mógł sobie pozwolić na życie marzeniami. Szczęściarz. Chociaż… Ja swoje też realizowałam, tyle że wymagało to ogromnego nakładu pracy.
– Przecież wiesz, ile wkładam w to serca i wysiłku – odezwał się, jakby czytał w moich myślach. – Całymi nocami siedzę i komponuję swoje kawałki.
– Wiem, Wojtek – mruknęłam, przesypując zarumienione orzeszki do szklanej miski. – Ale i tak uważam, że to nie może się ciągnąć bez końca. A co, jeśli nie będę już mogła ci pomagać?
Te słowa na chwilę zawisły między nami.
– Oj, siostra… – Objął mnie od tyłu długimi ramionami i przycisnął do ciepłego torsu. – Przecież na ciebie zawsze można liczyć. Jesteś niezawodna, odpowiedzialna, lepsza ode mnie.
– Wykorzystujesz moje dobre serce – wymamrotałam, czując, że mięknę.
– Chwilowo muszę. Ale zobaczysz, jeszcze będziesz ze mnie dumna! – Cmoknął mnie w tył głowy. – Idę przejrzeć wczorajsze zapiski. Daj znać, kiedy żarcie będzie gotowe.
Zakręcił zgrabny piruet i już go nie było. Zrezygnowana wpatrywałam się w bulgoczącą na ogniu passatę i hojnym gestem wrzuciłam do niej łyżeczkę oregano.
– Zapomniałbym! – Wojtek włożył kędzierzawą głowę do kuchni. – Złapałem fuchę w jednym pubie. Płatną! Jutro gram tam koncert z kumplami i mam dla ciebie dwie wejściówki. Rozchmurz się i szykuj kieckę. W tym miesiącu twój braciszek dorzuci się do rachunków. Widzisz? Mówiłem, że będziesz dumna.
Zdążył zniknąć, nim otworzyłam usta, by dopytać o szczegóły. Chodziło przede wszystkim o wysokość honorarium, bo pewnie znowu zgodził się zagrać za miskę ryżu. Polałam makaron aromatyczną passatą i posypałam orzeszkami. Danie może trochę niekonwencjonalne, ale za to pożywne. Nie przepadałam za gotowaniem, więc stosowałam zasadę „zmieszaj trzy składniki, z czego co najmniej dwa zdrowe”, i tak się żywiliśmy. Wojtek nie wybrzydzał. Przy jedzeniu poprawiał tekst nowej piosenki i pewnie nie miał pojęcia, co właśnie w siebie wrzuca. Byle nie burczało mu w żołądku podczas układania linii melodycznej.
***
Po obiedzie zamknęłam się w swojej sypialni, do której wstęp mieli tylko upoważnieni, czyli prawie nikt. Tym samym udało mi się ocalić kilka metrów kwadratowych uporządkowanej oazy. Wstawiłam do niej wielkie, dwuosobowe łóżko i przykryłam je kolorową kapą oraz tuzinem pasujących do niej poduszek, które wydziergała dla mnie Aneta. Pod oknem stało wąskie, drewniane biurko, na którym mieścił się laptop, kilka książek i dobre oświetlenie. To było moje miejsce pracy, kiedy nie urzędowałam w biurze. Do tego wygodny fotel na kółkach. Na ścianie w kolorze brudnego granatu pyszniła się wielka, barwna mandala – również dzieło Anety. Lubiłam polegiwać na łóżku i śledzić wzrokiem jej szczegóły. To działało na mnie kojąco. Podobnie jak przemawianie do dużej, glinianej ryby, którą przywiozłam przed laty z Chorwacji. Była moim talizmanem. Odkąd ją mam, moje życie zawodowe nabrało rozpędu, a marzenia stały się rzeczywistością. Szkoda, że prywatnie nie wiodło mi się lepiej.
Naprzeciwko okna zmieściła się duża szafa, w której trzymałam ciuchy, głównie dżinsy, kwieciste bluzy dresowe i za duże swetry z wełny oraz kilka wizytowych kreacji. Wyciągnęłam teraz jedną z nich – czarną, rozkloszowaną sukienkę z szyfonu. Jeszcze nie przerzuciłam się na lżejsze materiały, choć dało się już wyczuć pierwsze oznaki nadchodzącej wiosny, więc mogłam zaryzykować i włożyć coś zwiewniejszego. Ciemne rajstopy i botki na obcasie dopełniły całości. Skoro bez trudu wybrałam strój, potrzebowałam jeszcze tylko towarzystwa.
Chwyciłam telefon i wysłałam Anecie wiadomość. Odpisała natychmiast, zadając jedno celne pytanie: „Będą młodzi, wolni faceci?”. Uśmiechnęłam się pod nosem, odpowiadając, że raczej tak. „O której cię odebrać?” – padło kolejne pytanie. Na Anetę można było liczyć. Zwłaszcza gdy na horyzoncie majaczyli młodzi, wolni faceci.
***
– To ja wychodzę! – zawołał Wojtek od drzwi. – Koncert zaczyna się o dziewiętnastej. Wejściówki zostawiam ci na szafce. Jak dostaniesz się do pubu?
Odkąd zrezygnowałam z samochodu i dojeżdżałam do pracy rowerem, stale mnie o to pytano. Zupełnie jakby w mieście nie było komunikacji ani taksówek! Biuro znajdowało się w centrum, więc na spotkania z klientami chodziłam pieszo. Wszystko dało się zorganizować. Wojtek też korzystał z autobusów przy swoich skromnych funduszach.
– A co? Masz do dyspozycji limuzynę z szoferem? – rzuciłam złośliwie, zerkając na korytarz.
Poprawił futerał z gitarą na plecach.
– Jeszcze nie, ale za parę lat… Kto wie! – odparł z niegasnącym optymizmem. Oczy świeciły mu jak lampki i widać było, że jest bardzo przejęty. – Jeśli dzisiaj dam czadu, może chłopaki przyjmą mnie na stałe do zespołu. Trzymaj kciuki, siostra. Widzimy się na miejscu!
Trzasnęły drzwi. W zamyśleniu wróciłam do sypialni i włączyłam laptop. Pracowałam dzisiaj z domu, co zdarzało się rzadko, bo wolałam jeździć do biura. Po tym, jak Wojtek zajął moją pracownię, musiałam poszukać sobie innego miejsca do pracy i coś, co mnie początkowo przerażało, okazało się jedną z najlepszych decyzji w życiu. W Internecie przeczytałam o tak zwanych biurach coworkingowych, czyli dzielonych z innymi ludźmi pomieszczeniach biurowych, w których razem pracowało kilku wolnych strzelców. Byłam sceptyczna. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. Może będzie zbyt głośno i tłoczno. Ale Wojtek namówił mnie, żeby sprawdzić tę opcję.
Biuro okazało się przestronnym loftem, urządzonym w stylu industrialnym, ze ścianami pokrytymi surową czerwoną cegłą i z ogromnymi, metalowymi lampami, zwisającymi z pociągniętego czarną farbą sufitu i wypełniającymi przestrzeń ciepłym światłem. Na przeciwległym krańcu od podłogi aż po strop jaśniała plama pełnowymiarowego przeszklenia, za którym rozciągała się panorama miasta. Widok zapierał dech w piersiach – obejmował całą starówkę oraz okalające ją kamienice. Znajdowaliśmy się w sercu miasta. Ba! Mogliśmy swobodnie obserwować, jak bije.
Wnętrze wypełniały sprzęty z naturalnych materiałów. Drewniane biurka, wygodne, wiklinowe fotele, wełniane dywaniki na podłodze z jesionowych desek. Tu i ówdzie stały gliniane donice z monsterami, których ciemnozielone liście współgrały z ceglastą czerwienią oraz naturalnym brązem i nadawały pomieszczeniu wrażenie przytulności.
Biuro podzielono na dwie strefy – do pracy i do wypoczynku. W tej drugiej znajdował się aneks kuchenny z nowoczesnymi sprzętami. Z powodzeniem można w nim było ugotować obiad z trzech dań lub poprowadzić telewizyjny program kulinarny. Trzy miękkie kanapy ustawiono tak, by tworzyły literę U. Między nimi znalazł się prostokątny stolik, na którym piętrzyły się branżowe magazyny. Na ścianie wisiała tarcza do rzutek, obok stał stół do gry w piłkarzyki.
Zachwycona chłonęłam atmosferę tego miejsca.
– Gdzie miałabym pracować? – zapytałam.
Młody chłopak, który zajmował się wynajmem, zaprowadził mnie do jednego z biurek. Usiadłam przy nim i od razu dobrze się poczułam. Było ciepło, jasno i przytulnie. Przesunęłam dłonią po gładkim, drewnianym blacie. Ze swojego miejsca widziałam dachy kamienic na sąsiedniej ulicy i czubki rosnących przy niej kasztanowców. Bajka! Nie wahałam się ani chwili.
– Będzie pani pracować z czterema innymi osobami – wyjaśnił chłopak, kiedy podpisywałam umowę. – Proszę się nie obawiać. Starannie wybieramy kandydatów do pracy w naszym biurze.
Uśmiechnął się zagadkowo, kiedy podsunęłam mu dokument z podpisem. I tak w moim życiu pojawiły się cztery barwne osobowości – Lena, Jurek, Kuba i Maciek.
***
– Zagęszczaj ruchy! – zawołała wesoło Aneta, kiedy podeszłam do samochodu. Przerzuciła torebkę na tylne siedzenie, żebym mogła usiąść, i z piskiem opon ruszyła spod bloku, zostawiając za sobą ciemne smugi na asfalcie.
– Spokojnie! Mamy czas. Tak ci się śpieszy do tych wolnych facetów? – rzuciłam nerwowo.
– Zawsze! – odparła ze śmiechem i gwałtownie skręciła w prawo, tak że przykleiłam się do szyby w drzwiach auta. – I oby było na czym oko zawiesić!
– No, nie wiem – wymamrotałam. – Mogą być sporo młodsi od nas.
– Im młodsi, tym lepsi! Można ich uformować wedle własnych potrzeb.
Westchnęłam ciężko.
– Może i racja – przyznałam, myśląc o Bogdanie i czując w ustach gorzki smak rozczarowania. Był ode mnie dużo starszy, co na początku bardzo mi imponowało. – Dojrzali faceci mają swoje tajemnice.
Aneta rzuciła mi przelotne spojrzenie. Przeszła ze mną przez tę historię bez happy endu i doskonale wiedziała, do czego biję.
– I dlatego, moja droga, dzisiaj rzucimy się w objęcia tych młodszych, nieskażonych tajemnicami i bez trupów w szafach.
– Niezbyt romantyczne porównanie. – Skrzywiłam się. – Szczerze mówiąc, bardziej interesuje mnie, jak poradzi sobie Wojtek. Jest szansa, że dostanie stały angaż.
– O, proszę! Czyżby nasz dandys zapragnął skalać się uczciwą pracą? – zapytała retorycznie Aneta bez cienia zażenowania. – Znudziło mu się życie na garnuszku u siostry?
– Raczej nie, i nie sądzę, żeby ewentualne wynagrodzenie zapewniło mu samodzielny byt.
– Lepiej żerować na tobie, też bym tak chciała. – Zaśmiała się ochryple. – Dobra, jesteśmy na miejscu. Wysiadka!
Podałyśmy bilety barczystemu facetowi przy wejściu, którego Aneta ukradkiem obrzuciła wzrokiem od stóp do głów.
– Obiecująco się zaczyna – szepnęła mi do ucha, kiedy zmierzałyśmy do środka wąskim korytarzem.
Knajpa była duszna i bardzo zatłoczona. Przy barze przepychali się amatorzy drinków i lanego piwa. Z głośników bębniła głośna rockowa muzyka, a barmani uwijali się w pocie czoła, by zrealizować liczne zamówienia. Patrzyłam na to z rosnącym niepokojem.
– Przestań! – Aneta dźgnęła mnie łokciem w bok. – Niech piją. Będziemy piękniejsze! – Znowu zaniosła się chrapliwym śmiechem i pociągnęła mnie w kierunku stolika przy samej scenie, na której kręciło się kilku czarno odzianych mężczyzn, wśród nich Wojtek.
– O, jesteście! – zawołał wesoło, podnosząc wzrok znad splątanych kabli. – Cześć, siostra! – Cmoknął mnie w policzek. – Cześć, kuzynko! – Przygarnął ramieniem Anetę. – Chłopaki, przyszły dwie najważniejsze kobiety z mojej rodziny!
Chłopaki, którzy okazali się dojrzałymi facetami z tajemnicami i trupami w szafach, odwrócili się od instrumentów i grzecznie ukłonili. Wojtek mocno odstawał od nich wiekiem, ale to nie zepsuło Anecie humoru. Ważne, że byli interesujący, jak na muzyków przystało. Zwłaszcza perkusista, na którym od razu zawiesiła oko.
– Usiądźcie, zaraz zorganizuję wam coś do picia – zakrzątnął się Wojtek i cudem przecisnął do baru.
Po chwili postawił przed nami dwie szklanki z mojito.
– Drinki dla starszych pań – sapnęła Aneta z niezadowoleniem.
– Czyli wszystko się zgadza – odciął się Wojtek z szelmowskim uśmiechem i wrócił do szykowania sprzętu.
– Przyniósłby jakieś Wściekłe Psy czy chociaż tequilę. Widzisz tego…
– Perkusistę – weszłam jej w słowo. – Tak, widzę.
– Za dobrze mnie znasz – stwierdziła i upiła duży łyk z wypełnionej listkami mięty i lodem szklanki. – Smaczne. I nawet dodali prawdziwy rum. Może ten wieczór faktycznie zakończy się sukcesem.
– Oby… – skwitowałam z myślą o angażu Wojtka.
Rozglądałam się po wnętrzu i ku własnemu zaskoczeniu zaczynałam wierzyć, że to może być jakieś źródło dochodu. Wszystko wyglądało dość profesjonalnie. Lokal, scena, instrumenty. Kiedy chłopaki zaczęły grać, moje nadzieje przybrały na sile. Na scenę wskoczył charyzmatyczny wokalista i niskim głosem z przyjemną chrypą zaśpiewał kilka rockowych kawałków, a potem kultową balladę Scorpionsów. To było naprawdę świetne! Z dumą obserwowałam, jak Wojtek żarliwie oddaje się grze na gitarze i doskonale radzi sobie z solówkami. Po każdym kawałku sala rozbrzmiewała gromkimi oklaskami, Aneta piszczała jak oszalała, a ja z emocji czułam uderzenia gorąca na policzkach.
Wokalista zapowiedział krótką przerwę. Moja kuzynka wyskoczyła jak z procy i pomknęła w kierunku ocierającego pot z czoła perkusisty, a ja rzuciłam się Wojtkowi na szyję.
– Byłeś fantastyczny! Genialny! – wołałam z entuzjazmem.
Przycisnął mnie do siebie jednym ramieniem, bo w drugiej ręce wciąż trzymał gitarę.
– Widzisz? Mówiłem ci! Jeszcze będziesz ze mnie dumna.
– Już jestem! Myślisz, że coś z tego będzie? – Niepewnie zerknęłam w stronę ich solisty. Wojtek również prześliznął po nim wzrokiem.
– Kiedy schodziliśmy, Burza pokazał mi kciuk w górę. To chyba dobry znak. – Uśmiechnął się szeroko.
Druga połowa koncertu okazała się równie udana. Publiczność szalała. Kątem oka zauważyłam, jak właściciel pubu z ożywieniem rozmawia z wokalistą grupy, Burzą, i kilkukrotnie klepie go w ramię. Wzięłam to za dobry omen.
Tymczasem Aneta wisiała już na szyi perkusisty, Jarka, który niespecjalnie się przed tym bronił. Wyglądał na porządnego gościa, więc nie interweniowałam. Należało jej się trochę rozrywki, bo na co dzień ciężko pracowała, prowadząc własny biznes. W branży rzemiosła użytkowego nic nie przychodziło łatwo. Aneta handlowała swoimi rękodziełami i szło jej całkiem dobrze, choć na kokosy trzeba było jeszcze poczekać. Jej dziergane czapki i szale, wzorzyste kapy i narzuty, a także pomysłowe stroiki i ozdoby nie miały sobie równych. Wszystko z naturalnych materiałów, które sprowadzała od zaufanych dostawców. Czasem malowała też obrazy na zamówienie. Kiedy pokazała na swojej stronie mandalę z mojej sypialni, musiała wymalować jeszcze sześć takich samych w różnych częściach miasta. Klienci byli zachwyceni.
Zdarzało się, że pomagała przy tworzeniu logotypów i stron internetowych dla moich zleceniodawców. Posiłkowałam się jej wyczuciem stylu i smaku, kiedy trafiali się tacy, którzy oczekiwali artyzmu, czegoś bardzo oryginalnego i z polotem. Kilka razy wybawiła mnie z opresji, podpowiadając nietuzinkowe rozwiązania, które ja z kolei potrafiłam przenieść na grafikę i nadać całości praktyczny charakter. Nie dało się ukryć, że tworzyliśmy rodzinę artystów, choć ja jako jedyna miałam umysł ścisły i najlepiej radziłam sobie z cyferkami. Czasem zastanawiałam się, po kim odziedziczyłam mieszankę genów. Mama była księgową, ojciec inżynierem. W starszym pokoleniu artystów nie było. Wojtek już w ogóle stanowił zagadkę.
– Taka zamyślona… – odezwał się wibrujący, męski głos tuż przy moim uchu.
Burza wbił we mnie wyraziste spojrzenie. Palcem wskazującym obrysowywał kontur szklanki z piwem. Delikatne kropelki potu lśniły na jego karku.
– O czym tak rozmyślasz? – zapytał.
– O tym, czy Wojtek ma szansę grać z wami na stałe – wypaliłam bez zastanowienia, korzystając z okazji, że byliśmy sami.
Uśmiechnął się i upił łyk piwa.
– Tylko wtedy, gdy dzięki temu wkupię się w łaski jego ślicznej siostry – odparł tonem starego podrywacza.
Zmarszczyłam czoło, obmyślając dyplomatyczną odpowiedź, która nie pozbawi Wojtka ważnej szansy.
– Świetnie śpiewasz – zdecydowałam się na komplement. – Te ostatnie kawałki to twoje własne kompozycje?
Burza od razu połknął haczyk i rozgadał się na temat muzycznej pasji i zespołu, z którym chciał zaistnieć na polskim rynku. Okazywałam żywe zainteresowanie, wtrącając raz po raz kolejne pytanie, a on rozpływał się we własnym blasku.
– Czy Wojtek może grać z wami? – docisnęłam lekko, kiedy Burza był już nieco urobiony. – To ogromna szansa występować z tak doskonałymi muzykami – cukrowałam w dobrej wierze.
– Młody dobrze się dziś spisał. Na razie zostanie, a potem zobaczymy. – Puścił do mnie oko i próbował chwycić mnie za rękę, ale już osiągnęłam to, co chciałam, więc udałam, że muszę do toalety.
Pod jej drzwiami znalazłam Anetę w ramionach perkusisty.
– Widzieliście Wojtka? – zapytałam.
Jarek machnął w kierunku baru, nie odrywając zamglonego wzroku od mojej kuzynki i drugą dłonią gładząc jej długie czarne włosy.
Przecisnęłam się do kontuaru, ciasno obleganego przez amatorów alkoholowych trunków.
– Na razie masz tę robotę – szepnęłam do wystającego między jasnymi kędziorami ucha.
– Jak to zrobiłaś? – Wojtek prawie podskoczył w miejscu.
– Nie ja, tylko ty! Choć przyznam, że Burza coś tam majaczył na temat mojej urody. Na razie zostajesz w zespole, bo dobrze się spisałeś. Nie schrzań tego! – Klepnęłam go w ramię.
– Wychodzisz?
– Spadam, zanim wasz wokalista znowu zacznie się do mnie przystawiać. Nie wygląda na takiego, który miesiącami stara się o względy kobiety. Pewnie przeszedłby od razu do rzeczy i musiałabym kopnąć go w czułe miejsce, a to z kolei zniszczyłoby ci karierę.
Parsknął śmiechem.
– Dzięki, siostra.
– Do zobaczenia w domu!
Cichaczem wymknęłam się z pubu i odetchnęłam rześkim, nocnym powietrzem. Niebo miało barwę granatu i tworzyło nad miastem gładką kopułę, na której tu i ówdzie połyskiwały gwiezdne punkciki. Zadrżałam w cienkim szyfonie, ale jeszcze raz głęboko nabrałam świeżego powietrza. Chyba się starzeję, skoro z ulgą opuszczam lokal i rezygnuję z szansy na gorącą noc, pomyślałam z ironią, łapiąc nadjeżdżającą taksówkę.
***
Przestąpiłam próg ciemnego mieszkania i potknęłam się o dużą walizkę, która stała w korytarzu. Obok dostrzegłam kontury dwóch podróżnych toreb i sporego kartonu.
– Co, do licha! – warknęłam wściekle, bo okropnie zabolał mnie duży palec u nogi.
Zrzuciłam buty i próbowałam go rozmasować. W salonie zapaliło się światło. W drzwiach stanęła drobna szczupła postać w długiej bawełnianej koszuli nocnej i wałkach na głowie. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w nią nieprzytomnym wzrokiem.
– Mamo…
– Tak, to ja. Gdzie byłaś tak długo? – zapytała wysokim, dźwięcznym głosem, który przeczył jej wiekowi.
– Na koncercie Wojtka – sapnęłam, podnosząc się z podłogi. – Co ty tu robisz?
Nadal gapiłam się na nią z niedowierzaniem. Między nami zapadła krępująca cisza.
– Wojtek koncertuje? – zapytała po chwili.
– Złapał fuchę – odparłam z automatu, ale zaraz przypomniałam sobie, że widok matki w nocy w moim mieszkaniu jest dość osobliwy. – Dlaczego tu nocujesz? Co się dzieje?
– Wprowadziłam się na trochę. Dopóki… nie ureguluję pewnych spraw – stwierdziła zdawkowo, a pode mną ugięły się kolana.
– Jakich spraw, mamo? Coś się stało?
– Nic takiego, kochanie. Po prostu zdecydowałam, że muszę odnaleźć sens życia.
Po tych słowach zniknęła w salonie i zgasiła światło, a ja zostałam w korytarzu, łapiąc ustami powietrze jak ryba wyrzucona na piaszczysty brzeg.
***
– Matka sprzedała mieszkanie i wprowadziła się do mnie! – wrzeszczałam do telefonu, nie bacząc na zdziwione miny kolegów z biura. – Tak! Do mnie! Czuję się jak w podstawówce, kiedy mieszkaliśmy w trójkę w jednym domu. Tylko wtedy to było uzasadnione! – wyrzucałam z siebie jak z karabinu, a drobne kropelki śliny znaczyły moje biurko.
Lena rzuciła mi współczujące spojrzenie.
– Dlaczego?! Bo chce odnaleźć sens życia czy coś takiego! – kontynuowałam oburzona, przyciskając telefon do ucha tak, że poczerwieniało. – Na Boga, ona w tym roku kończy sześćdziesiąt dwa lata! Tak, wiem, że to jeszcze nie koniec życia, ale błagam cię… Co? Możesz powtórzyć, bo nie dosłyszałam. Wkurzona jestem!
– Może w takim razie przeprowadzisz się na razie do mnie – odezwała się Aneta w słuchawce. – Przynajmniej dopóki ciotka nie znajdzie czegoś innego.
– Mam zostawić im moje mieszkanie, mój azyl? Nigdy! Nie po to harowałam jak wół, żeby teraz desantować się z własnego domu.
– No dobrze – skapitulowała. – Wobec tego będziesz zmuszona wytrzymać. Może to nie potrwa długo.
– Obawiam się, że potrwa – odparłam grobowym tonem. – Szukanie sensu życia zwykle zajmuje trochę czasu, nie sądzisz?
Po drugiej stronie zapadła niepokojąca cisza.
– Owszem – stwierdziła ostrożnie Aneta – ale trzeba dostrzec w tej sytuacji jakieś plusy.
– Mianowicie?
– Będzie więcej osób do sprzątania.
Prychnęłam i złapałam się za czoło.
– Aneta…
– Próbuję cię tylko pocieszyć. Ciotka świetnie gotuje.
– Och!
– Będziesz miała z kim pogadać wieczorami.
– Jasne! Już się cieszę na wspólne oglądanie telenowel i omawianie intrygujących przygód ich bohaterów!
– Izka, muszę kończyć, bo wpadł klient po odbiór zamówienia. Przemyśl jeszcze moją propozycję i trzymaj się!
Rzuciłam telefon na biurko. Lena, Jurek, Maciek i Kuba wpatrywali się we mnie wielkimi oczami.
– Ty chyba nie mówisz poważnie? – przerwał milczenie Kuba, nasz spec od marketingu i reklamy.
– Jak najbardziej poważnie – mruknęłam, stukając nerwowo ołówkiem w blat.
– Jak coś, to mam wolny pokój – zaoferował się Maciek.
– Nie, dziękuję! – odparłam z naciskiem. – Nie mam zamiaru odpuścić. Od trzech miesięcy pracuję nad Wojtkiem, żeby stanął na nogi, i robimy postępy. Dostał płatną pracę. Z tym też się jakoś uporam.
– To znaczy, że pomożesz matce odnaleźć sens życia? – zapytał Kuba z głupim uśmiechem.
Przygryzłam koniuszek ołówka i zmarszczyłam brwi.
– Wiesz co… To chyba nie jest taki zły pomysł!
Cyfry. Ich równe rzędy, wypełnione nimi tabele i wykresy. Mój świat, bezpieczny i znany. Towarzyszyły mi ponad trzydzieści lat, zapewniały byt i poczucie sensu. Wierne przyjaciółki na dobre i na złe. Mogłam do nich uciec przed smutkiem, żalem i samotnością, a one zawsze czekały, niezawodne i pewne. Jedyne stałe w zmieniającej się rzeczywistości. I nagle ten świat runął.
Pewnego dnia obudziłam się z dziwnym wrażeniem, że czas przecieka mi przez palce, a życie wymyka się z rąk. Nie osiągnęłam niczego, z czego mogłabym być dumna. Nie chodziło o dzieci, które były już dorosłe i którym poświęciłam najlepsze lata. Chodziło o mnie samą. Próbowałam sobie przypomnieć jedno własne osiągnięcie, niezwiązane z pracą lub domem, i nic nie przychodziło mi na myśl. Przeraziło mnie to, a pod skórą czułam pulsującą frustrację. Męczyłam się kilka tygodni, próbując zagłuszyć ten głos. Głos, który wołał, że tracę cenne minuty i godziny, że poza dziećmi nic po sobie nie pozostawię, że po mojej śmierci ludzie nie będą w stanie powiedzieć o mnie niczego, co miałoby znaczenie.
I wtedy to zrobiłam. Spakowałam kilka rzeczy, z którymi nie mogłam się rozstać. Resztę rozdałam lub przekazałam do komisu. Zniszczyłam niepotrzebne dokumenty z dawnej pracy. Szybko sprzedałam mieszkanie, które w tej lokalizacji było prawdziwą gratką. Zamknęłam za sobą przerażająco długi rozdział życia i stwierdziłam, że chcę doświadczyć czegoś nowego, odetchnąć innym powietrzem, nawet jeśli na razie zmieniłam tylko osiedle. W obecnych czasach sześćdziesiątka to nowa czterdziestka – tak wyczytałam kiedyś w gazecie. Jako „czterdziestka” mogłam więc zawojować świat, prawda? Nowy etap rozpoczęłam niezbyt chlubnie od wprowadzenia się do córki, lecz cóż…
Każdy od czegoś zaczynał.
***
– Po prostu zdecydowałam, że muszę odnaleźć sens życia – dokończyłam i zamknęłam się z powrotem w salonie.
Iza została w korytarzu z rozdziawioną buzią, łapiąc powietrze. Zawsze to robiła. Doskonale znałam ten grymas. Odziedziczyła go po ojcu, który też tak reagował na zadziwiające wydarzenia i przypadki. W naszym życiu nie było ich aż tak wiele, upływało do bólu przewidywalnie. Każdy dzień zaczynał się i kończył tak samo. Różnił się jedynie daniem obiadowym. W weekendy chodziliśmy na spacery lub do kina, jeździliśmy na wycieczki po okolicy, jedliśmy lody. Nic specjalnego – zwyczajne rodzinne wypady. Potem i to się skończyło, bo dzieci podrosły i wolały spędzać wolny czas z rówieśnikami. Przesiadywaliśmy z Witkiem w dużym pokoju niby razem, a jednak osobno. Telewizor huczał na cały regulator, bo mąż miał stępiony słuch od głośnej pracy maszyn w fabryce. Sąsiad nieustannie walił z tego powodu w rury. Wtedy jeszcze nie czułam się samotna, a przynajmniej dobrze udawałam. Byłam wyśmienitą aktorką. Co więcej, sama święcie wierzyłam w tę grę.
Po śmierci Witka przestałam grać i świadomość pustki uderzyła we mnie tak boleśnie, że zabrakło mi tchu. Przez kilka lat wykonywałam codzienne obowiązki po staremu. Praca, zakupy, gotowanie, mycie okien, szorowanie podłóg, odkurzanie szafek. Ale dla kogo to wszystko? Bo dla mnie nie miało to już znaczenia. Ot, wyuczone, latami powtarzane czynności, które składały się na moje jestestwo. Czasem dobra książka rozświetlała je jak promyk słońca w pochmurny dzień. Na kilka godzin przenosiłam się do lepszej rzeczywistości, w której wydarzenia nabierały tempa, a ludzie coś czuli.
Tamtego ranka dotarło do mnie, że ja też jeszcze mogę coś poczuć, że nie wszystko stracone. Nadal mam dobre zdrowie i resztki energii, które mogę spożytkować. Wyciągnęłam z szafki stare płyty gramofonowe. Przeglądałam je z nostalgią. Kiedyś uwielbiałam słuchać muzyki i tańczyć. Teraz nie mogłam ich nawet odtworzyć, bo Witek wiele lat wcześniej pozbył się gramofonu. W końcu z żalem zostawiłam je obok śmietnika przed blokiem.
Leżąc na sofie w salonie Izy, obliczałam w głowie, na ile miesięcy wystarczy mi pieniędzy. Przychód, dochód, koszty, rezerwy – stare przyzwyczajenia księgowej trudno wyplenić. Zawsze lubiłam bawić się w głowie cyframi, mnożyć i dzielić spore sumy. Teraz zastanawiałam się, na co wydam okrągłą kwotę, którą dysponowałam.
Nie myślałam o tym, co zrobię, kiedy pieniądze się skończą.
***
– Mamo…
Nad ranem usłyszałam pukanie do drzwi. Musiałam przysnąć, znużona obliczeniami i wysiłkiem ostatnich dni. Spakowanie i wyrzucenie czterdziestu lat swojego życia potrafią człowieka wykończyć.
– Mamo, mogę wejść?
Podniosłam się na niewygodnej sofie, czując przykre kłucie w boku.
– Wejdź!
Iza stanęła w drzwiach. Wyglądała bardzo ładnie, była starannie umalowana i ubrana w elegancki, cienki sweter z dzianiny i gładkie, granatowe spodnie z kantem. Jasnobrązowe, półdługie włosy miękko okalały szczupłą twarz, a duże piwne oczy patrzyły na mnie z powagą.
– Idę do pracy. Mam spotkanie z klientem. Porozmawiamy później? – zapytała.
Skinęłam głową.
– W kuchni na stole zostawiłam ci śniadanie. Wojtek jeszcze śpi – wyjaśniła.
Zawsze była obowiązkowa i zaradna. Świetnie sobie radziła, choć nigdy nie lubiła gotować.
– Dzięki – odparłam krótko.
Musiałam umyć zęby i doprowadzić się do ładu.
– To do później! – rzuciła na odchodne, zostawiając za sobą przyjemny zapach perfum.
Kiedy trzasnęły drzwi, poczłapałam do łazienki i spojrzałam w lustro. Młodość bezpowrotnie przeminęła. Być może czaiła się jeszcze tylko w oczach i kącikach ust. Dobre i to, pomyślałam i ochlapałam twarz zimną wodą, a potem dokładnie wyszorowałam uzębienie. Czytałam kiedyś, że bystre spojrzenie i dźwięczny głos odmładzają. Pocieszające, zwłaszcza gdy nie stać cię na chirurga plastycznego.
Przebrałam się w bluzę i dżinsy, żeby podkręcić efekt odmłodzenia, i zajrzałam do Wojtka. Spał w rozczulającej pozie. Długie nogi wystawały spod kołdry, jak zawsze. Delikatnie odgarnęłam z jego twarzy bujne loki, wspominając czas, kiedy był jeszcze dzieckiem. Roztargnionym, trochę niesfornym, ale pogodnym i pełnym energii. Wprowadzał życie do naszego cichego domu.
W kuchni nalałam sobie herbaty z dzbanka, który przygotowała Iza. Siadłam za stołem i utkwiłam wzrok w kanapkach z szynką. Nadszedł czas, żeby coś postanowić. Nie chciałam przyznać się do tego przed samą sobą, ale byłam przerażona.
Spis treści
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Od autorki