Życie last minute - Kamila Mitek - ebook + książka

Życie last minute ebook

Mitek Kamila

4,2

Opis

Iza jest graficzką komputerową i doskonale radzi sobie zawodowo. Prywatnie nie ma tyle szczęścia –wciąż leczy rany po wieloletnim związku z żonatym mężczyzną. Nie założyła własnej rodziny i mieszka z bratem, muzykiem. Pewnego dnia w drzwiach ich mieszkania pojawia się matka, która oświadcza, że sprzedała cały swój majątek i właśnie się do nich wprowadza. Iza jest zszokowana tą sytuacją, ale nie potrafi jej odmówić, mimo że ich stosunki nigdy nie były zbyt bliskie. Niebawem okaże się, że życie Izy skomplikuje się jeszcze bardziej… Jak potoczą się losy tej trójki życiowych rozbitków? Czy Izie uda się stawić czoła czekającym ją wyzwaniom i odnaleźć swoje miejsce w świecie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 307

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (67 ocen)
31
19
14
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AnnaMaria3025
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Ok!
00
AnetaTu

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała historia, pełna prawdziwości, ciepła i miłości.
00
acb_ana_2019

Dobrze spędzony czas

Ciekawa i wciągająca. Zabrakło mi tylko jakiegoś symbolicznego zakończenia wątku z Mathiasem.
00
Kasia105

Z braku laku…

Początkowo czytało się dobrze, ale potem, zbyt wiele "przemyśleń " i "prawd życiowych ", lektura nie dla mnie.
00
magdala36

Nie oderwiesz się od lektury

Nigdy nie jesteśmy gotowi chorobę, na chorobę kogoś młodego, a zwłaszcza na własną chorobę, która rozwala nasz świat i zmusza zmiany planów. Iza jest po 30., można ją nazwać kobietą sukcesu. Udane życie zawodowe, osobiste mniej, ale zawsze może być lepiej (zupełnie przypadkowo spotkała najlepszego kumpla z liceum). Choć na razie robi się zamieszanie, najpierw wprowadza się do niej brat, początkujący muzyk, potem pojawia się matka, z którą nigdy nie była blisko. I tak sobie mieszkają razem. W pewnym momencie dziewczyna czuje się źle, szpital, badania, diagnoza SM. Owszem miała wcześniej symptomy wskazujące na problemy neurologiczne, ale je lekceważyła. I pytanie fundamentalne, jak żyć ze stwardnieniem rozsianym? Sama zauważa, jak dobrze że nie mieszka sama. A praca? Przecież wymaga sprawnych rąk. A miłość, czy on nie ucieknie? To kolejna opowieść o chorobie, bardzo ważna gdy w mediach rządzi kult wiecznej młodości, sprawności, atrakcyjnego ciała. Chorują starzy (ale na "estetyczne" chor...
00

Popularność




Re­dak­cja: Alek­san­dra Mar­czuk

Ko­rek­ta: Ju­sty­na To­mas

Skład: Iza­be­la Kru­źlak

Pro­jekt okład­ki: Ma­ciej Pie­da

Zdjęcia na okład­ce: Shut­ter­stock © Maya Kru­chan­ko­va, © Go­od­Stu­dio; Ha­nia Proc­ner (zdjęcie au­tor­ki)

Re­dak­tor pro­wa­dzący: Ka­ta­rzy­na Bury

Wy­da­nie I

© Co­py­ri­ght by Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

Biel­sko-Bia­ła 2022

Ni­niej­sza po­wie­ść jest fik­cją li­te­rac­ką. Od­nie­sie­nia do re­al­nych osób, wy­da­rzeń i miejsc są za­bie­giem czy­sto li­te­rac­kim. Po­zo­sta­li bo­ha­te­ro­wie, miej­sca i wy­da­rze­nia są wy­two­rem wy­obra­źni au­tor­ki i ja­ka­kol­wiek zbie­żno­ść z rze­czy­wi­sty­mi wy­da­rze­nia­mi, miej­sca­mi lub oso­ba­mi, ży­jący­mi bądź zma­rły­mi, jest ca­łko­wi­cie przy­pad­ko­wa.

Wy­daw­nic­two Dra­gon Sp. z o.o.

ul. 11 Li­sto­pa­da 60-62

43-300 Biel­sko-Bia­ła

www.wy­daw­nic­two-dra­gon.pl

ISBN 978-83-8274-191-9

Wy­łącz­ny dys­try­bu­tor:

TROY-DYS­TRY­BU­CJA Sp. z o.o.

ul. Ma­zo­wiec­ka 11/49

00-052 War­sza­wa

tel. 795 159 275

Za­pra­sza­my na za­ku­py: www.fa­bu­lo.com.pl

Znaj­dź nas na Fa­ce­bo­oku: www.fa­ce­bo­ok.com/wy­daw­nic­two­dra­gon

Za­cznij tam, gdzie je­steś,

użyj tego, co masz,

zrób to, co mo­żesz.

Ar­thur Ashe

Izabela

Pas­sa­ta po­mi­do­ro­wa, ma­ka­ron… pe­łno­ziar­ni­sty. Nie, jed­nak zwy­kły, ża­den bio czy z pe­łne­go prze­mia­łu. Po co się męczyć, prze­żu­wa­jąc twar­de ka­wa­łki o sma­ku wy­schni­ętej kory, kie­dy mo­żna de­lek­to­wać się pulch­nym ja­snym pen­ne? Do tego świe­ża ba­zy­lia. Trze­ba wró­cić do dzia­łu z wa­rzy­wa­mi. Pchnęłam wó­zek w stro­nę ko­lo­ro­we­go stra­ga­nu, przy któ­rym pa­no­wał przy­jem­ny chłód. Wy­bra­łam do­nicz­kę z najład­niej­szy­mi list­ka­mi i ostro­żnie usta­wi­łam obok sło­ika z po­mi­do­ro­wą pas­sa­tą. Zer­k­nęłam na pó­łkę z orze­cha­mi. Przez chwi­lę roz­wa­ża­łam, czy szarp­nąć się dzi­siaj na ner­kow­ce albo orzesz­ki pi­nii. Ma­ka­ron na­bra­łby wy­kwint­no­ści. W ko­ńcu ci­snęłam pa­czusz­kę tych dru­gich do wóz­ka i skie­ro­wa­łam się do kasy.

W ko­lej­ce roz­my­śla­łam o naj­now­szym pro­jek­cie. Czy logo klien­ta po­win­no być czer­wo­ne ze zło­tą la­mów­ką? Nie, zbyt świ­ątecz­nie. Zie­leń i sza­ro­ść – ele­ganc­ko i z kla­są, dys­kret­nie. Ale prze­cież mia­ło przy­ci­ągać wzrok… Fio­let i po­ma­ra­ńcz? Zbyt krzy­kli­wie. Cie­pła żółć z ja­śniej­szą, kre­mo­wą otocz­ką? Do­bre dla dys­kon­tu o ro­ślin­nej na­zwie. Od kłębi­ących się w gło­wie my­śli krew in­ten­syw­nie pul­so­wa­ła mi w skro­niach. Jak au­to­mat wy­ło­ży­łam pro­duk­ty na ta­śmę – i na­gle mnie olśni­ło. Gra­nat i sre­bro! To po­łącze­nie spraw­dzi się świet­nie. Dys­tynk­cja, pro­fe­sjo­na­lizm, nie­za­wod­no­ść.

– Halo? Pro­szę pani! – Usły­sza­łam znie­cier­pli­wio­ny głos. Wbi­łam pa­znok­cie w skó­rę dło­ni i z wy­si­łkiem sku­pi­łam wzrok na ka­sjer­ce. Wpa­try­wa­ła się we mnie z iry­ta­cją. Twarz ko­bie­ty no­si­ła ozna­ki zmęcze­nia, pew­nie ko­ńczy­ła już zmia­nę.

– Prze­pra­szam, za­my­śli­łam się. Pro­szę po­wtó­rzyć – wy­mam­ro­ta­łam zdez­o­rien­to­wa­na.

Kręci­ło mi się w gło­wie, co z pew­no­ścią było wy­ni­kiem prze­py­cha­nia się przez dusz­ne alej­ki skle­pu. Ja­kie li­cho mnie pod­ku­si­ło, żeby wy­brać się na za­ku­py tuż po szes­na­stej, gdy lu­dzie po pra­cy w biu­rach ro­bi­li na­lot na osie­dlo­wy mar­ket?

– Pi­ęćdzie­si­ąt dwa zło­te i czter­dzie­ści gro­szy, po­pro­szę – po­wtó­rzy­ła z na­ci­skiem ka­sjer­ka.

Po­słusz­nie wy­grze­ba­łam port­fel z ple­ca­ka i po­da­łam jej od­li­czo­ną kwo­tę. Skwi­to­wa­ła to chłod­nym ski­nie­niem, wrzu­ci­ła pie­ni­ądze do ka­set­ki i po­ło­ży­ła pa­ra­gon we wgłębie­niu na bi­lon.

– Dzi­ęku­ję i za­pra­sza­my po­now­nie! – wy­rzu­ci­ła z sie­bie wy­stu­dio­wa­ny tekst.

– Do wi­dze­nia! – Scho­wa­łam za­ku­py do siat­ki i z ulgą opu­ści­łam dusz­ne wnętrze mar­ke­tu.

Przy­sta­nęłam w cie­niu ro­snące­go przy par­kin­gu oka­za­łe­go klo­nu. Do za­wro­tów gło­wy do­łączył nie­przy­jem­ny szum w uszach. Na do­miar złe­go okrop­nie za­schło mi w gar­dle. Wy­ci­ągnęłam z ple­ca­ka bu­tel­kę wody mi­ne­ral­nej i upi­łam łap­czy­wie kil­ka ły­ków. Przez chwi­lę roz­gląda­łam się do­oko­ła. Mia­łam wra­że­nie, że wi­dzę po­dwój­nie, kon­tu­ry sa­mo­cho­dów i bu­dyn­ków zwie­lo­krot­ni­ły się jak w ka­lej­do­sko­pie. Opa­rłam gło­wę o pień drze­wa, za­mknęłam oczy i sta­ra­łam się od­dy­chać rów­no i mia­ro­wo. Nie po­win­nam tyle pra­co­wać, skar­ci­łam sie­bie w du­chu i wy­krzy­wi­łam usta, jak zwy­kł to czy­nić nasz po­lo­ni­sta, pro­fe­sor Ter­lec­ki, kie­dy jąka­li­śmy się pod­czas od­po­wie­dzi na naj­prost­sze py­ta­nie. Miał z nami same utra­pie­nia, ale cóż mo­gli­śmy po­ra­dzić na to, że na­tu­ra ob­da­rzy­ła nas ści­sły­mi umy­sła­mi. Kla­sa ma­te­ma­tycz­no-in­for­ma­tycz­na z roz­sze­rzo­nym an­giel­skim. Po­lo­ni­stę, któ­re­mu tra­fi­ła się taka w ko­lej­nym roku szkol­nym, na­uczy­cie­le okre­śla­li mia­nem pe­chow­ca. Wy­jąt­ko­wo często do­sta­wał je pan Ter­lec­ki. Po la­tach zro­zu­mia­łam, że tyl­ko on miał wy­star­cza­jącą cier­pli­wo­ść, żeby prze­brnąć z nami przez czte­ry lata na­uki i ma­tu­rę. Za ka­żdym ra­zem, gdy sta­ra­li­śmy się wy­mie­nić głów­ne mo­ty­wy ja­kie­jś lek­tu­ry lub po­dać de­fi­ni­cję przy­daw­ki, pro­fe­sor Ter­lec­ki krzy­wił usta w cha­rak­te­ry­stycz­ny spo­sób. Po­zwa­lał nie­szczęśni­ko­wi wy­sa­pać do ko­ńca to, co ten miał do po­wie­dze­nia, a po­tem spo­koj­nym gło­sem po­wta­rzał pra­wi­dło­wą for­mu­łkę. Jesz­cze go­rzej spra­wy się mia­ły w przy­pad­ku po­ezji. W kla­sie za­le­ga­ła wów­czas po­sęp­na ci­sza, a ka­żdy z nas za­da­wał so­bie od­wiecz­ne py­ta­nie: co au­tor miał na my­śli. Gdy­by mo­żna było przed­sta­wiać tre­ść lek­tur za po­mo­cą al­go­ryt­mów i wzo­rów ma­te­ma­tycz­nych, nasz po­lo­ni­sta mia­łby w kla­sie sa­mych ge­niu­szy. Nie­ste­ty, my­śle­nie w hu­ma­ni­stycz­nych ka­te­go­riach nie sta­no­wi­ło na­szej moc­nej stro­ny, a jed­nak wszy­scy po­my­śl­nie za­li­cza­li­śmy eg­za­mi­ny ma­tu­ral­ne. Tyl­ko pro­fe­sor Ter­lec­ki mógł co roku do­ko­ny­wać tego cudu i dla­te­go był na nas ska­za­ny jak na Shaw­shank.

Sta­łam tak dłu­ższą chwi­lę, przy­wo­łu­jąc ró­żne wspo­mnie­nia. Wresz­cie otwo­rzy­łam oczy i jesz­cze raz ob­rzu­ci­łam wzro­kiem par­king przed mar­ke­tem. Ostro­ść wi­dze­nia wró­ci­ła, szum w uszach stał się zno­śny. Wi­docz­nie bra­ko­wa­ło mi świe­że­go po­wie­trza, to wszyst­ko. Ostro­żnie sta­wia­jąc krok za kro­kiem, po­de­szłam do sto­ja­ka na ro­we­ry i wy­ci­ągnęłam z kie­sze­ni kurt­ki klu­czyk do za­bez­pie­cze­nia. Kie­dy mo­co­wa­łam się z zam­kiem, mój wzrok bez­wied­nie po­wędro­wał w kie­run­ku sąsied­nie­go sa­mo­cho­du, du­że­go czar­ne­go SUV-a. Sto­jący przy nim wy­so­ki mężczy­zna upy­chał tor­by z za­ku­pa­mi do ba­ga­żni­ka, dziw­nie się przy tym prężąc. Ogar­nęło mnie nie­od­par­te wra­że­nie, że gdzieś już wi­dzia­łam tę syl­wet­kę – sze­ro­kie bar­ki, wąską ta­lię i dłu­gie nogi z wy­ra­źnie za­ry­so­wa­ny­mi mi­ęśnia­mi ły­dek. Na­gle chwy­cił rącz­kę skle­po­we­go wóz­ka i ob­ró­cił się w moją stro­nę. Na­sze oczy się spo­tka­ły i na uła­mek se­kun­dy obo­je za­sty­gli­śmy w bez­ru­chu. Zna­łam tę moc­no za­ry­so­wa­ną szczękę, duży nos i wy­so­kie czo­ło.

– Pio­trek? – za­py­ta­łam z nie­do­wie­rza­niem.

– Izka? – ode­zwał się w ten sam spo­sób.

– O lu­dzie! Pio­trek!

Roz­ja­śni­łam się w uśmie­chu i już mia­łam chwy­cić go w nie­dźwie­dzi uścisk, gdy mój wzrok zje­chał w dół i za­trzy­mał się na dru­giej pa­rze oczu, osa­dzo­nych w nie­wiel­kiej twa­rzycz­ce, pu­cu­ło­wa­tej i za­ró­żo­wio­nej na po­licz­kach. Ich wła­ści­ciel­ka dyn­da­ła w no­si­de­łku z sze­ro­ki­mi szel­ka­mi, któ­re Pio­trek przy­pi­ął so­bie do pier­si. Przez chwi­lę trwa­li­śmy w mil­cze­niu, a ja za­sta­na­wia­łam się, czy po tylu la­tach, któ­re upły­nęły od na­sze­go ostat­nie­go spo­tka­nia, wy­pa­da za­da­wać in­tym­ne py­ta­nia. W li­ceum by­li­śmy nie­roz­łącz­ni! Sie­dzie­li­śmy w jed­nej ław­ce. Po szko­le spędza­li­śmy ra­zem mnó­stwo cza­su, słu­cha­jąc Led Zep­pe­lin lub Sto­ne­sów, prze­li­cza­jąc za­da­nia z mat­my, ry­su­jąc szki­ce i snu­jąc pla­ny na przy­szło­ść. Po ma­tu­rze wszyst­ko na­gle się urwa­ło. Za­baw­ne, że do­pie­ro co my­śla­łam o na­szym po­lo­ni­ście, a te­raz sta­łam oko w oko z jed­nym z mo­ich naj­bli­ższych przy­ja­ciół ze szkol­nej ławy, nie li­cząc Mi­śki.

– Ter­lec­ki – bąk­nęłam nie­przy­tom­nie.

– Słu­cham? – Pio­trek wpa­try­wał się we mnie wiel­ki­mi ocza­mi.

– Wła­śnie wspo­mi­na­łam lek­cje pol­skie­go, a te­raz spo­ty­kam cie­bie. Nie do wia­ry! – Za­chi­cho­ta­łam ner­wo­wo.

– Na­praw­dę? – za­py­tał, od­wza­jem­nia­jąc uśmiech. – Pa­mi­ętasz, jak wy­rwał do od­po­wie­dzi Ma­ko­sza? Ma­kosz naj­pierw strasz­nie się plątał, a po­tem ryk­nął obu­rzo­ny, żeby pro­fe­sor się zde­cy­do­wał, czy ma oma­wiać wiersz Ja­sno­rzew­skiej, czy Paw­li­kow­skiej. Na­wet my wie­dzie­li­śmy, że się skom­pro­mi­to­wał.

Par­sk­nęłam śmie­chem.

– Pa­mi­ętam, pa­mi­ętam.

– Gdzie się po­dzia­ły two­je oku­la­ry? – Tak­so­wał mnie wzro­kiem, po­dob­nie jak jego mi­nia­tu­ro­wa wer­sja w no­si­de­łku.

– Gdzie się po­dzia­ły two­je wło­sy? – od­pa­ro­wa­łam, bo ja­sno­brązo­wa szo­pa Piotr­ka znik­nęła, a za­stąpi­ła ją lśni­ąca ły­si­na. Prze­su­nął po niej dło­nią, lek­ko się ru­mie­ni­ąc.

– Sta­ro­ść nie ra­do­ść, mło­do­ść nie wiecz­no­ść. I ob­ci­ąże­nia ge­ne­tycz­ne. To co z tymi oku­la­ra­mi?

 – Zro­bi­łam la­se­ro­wą ko­rek­tę wzro­ku. W le­cie, po dru­gim roku stu­diów. Jed­na z wro­cław­skich kli­nik ofe­ro­wa­ła zni­żki – wy­ja­śni­łam.

– Do­brze wy­glądasz.

– Dzi­ęki. Ty rów­nież. Zu­pe­łnie nie wiem…

– Zu­pe­łnie nie wiem… – urwał i po­pa­trzył na mnie za­sko­czo­ny, bo ostat­nie sło­wa wy­mó­wi­li­śmy jed­no­cze­śnie.

Zno­wu się ro­ze­śmia­łam.

– Mów pierw­szy!

– Po pro­stu za­sta­na­wiam się dla­cze­go… – Stro­pił się i spoj­rzał na mnie spod oka.

– Dla­cze­go na­gle prze­sta­li­śmy się wi­dy­wać? – pod­chwy­ci­łam, bo wy­czu­łam jego skrępo­wa­nie. – Wy­je­cha­łeś do Wro­cła­wia, ja do Po­zna­nia. Ka­żde z nas ru­szy­ło swo­ją dro­gą… ku do­ro­sło­ści. – Od­ru­cho­wo prze­nio­słam wzrok na wi­szącą w szel­kach dziew­czyn­kę. – Zda­je się, że uło­ży­łeś so­bie ży­cie.

Na uła­mek se­kun­dy jego twarz stęża­ła, ale czu­łym ge­stem po­gła­skał drob­ną głów­kę.

– Moja có­recz­ka Ma­ry­sia. Po­znaj­cie się.

– He-ej! – za­wo­ła­łam z uda­wa­nym en­tu­zja­zmem, bo nie bar­dzo wie­dzia­łam, jak przy­wi­tać się z ta­kim ma­lu­chem. – Co sły­chać? – do­da­łam w lek­kim po­pło­chu, po­wstrzy­mu­jąc się przed po­ła­sko­ta­niem jej pod bro­dą jak psa.

Pio­trek par­sk­nął i prze­wró­cił ocza­mi.

– Ma sze­ść mie­si­ęcy i jesz­cze nie mówi, gdy­byś cze­ka­ła na od­po­wie­dź. A ty, Izka? Masz ro­dzi­nę?

Rzu­cił to mi­mo­cho­dem, ale po­czu­łam przy­kre ukłu­cie w brzu­chu.

– Nie, jesz­cze nie – od­pa­rłam i za­gry­złam usta.

Chy­ba się zo­rien­to­wał, że to bo­le­sny te­mat, bo ujął drob­ną rącz­kę i po­ma­chał nią do mnie w za­baw­ny spo­sób.

– Na wszyst­ko przy­cho­dzi wła­ści­wy czas i wła­ści­we miej­sce – skwi­to­wał po­god­nie. – Wy­bacz, ale mała jest głod­na i mu­si­my już je­chać. – Po­słał mi prze­pra­sza­jące spoj­rze­nie. – Może się zdzwo­ni­my? Dasz mi swój nu­mer?

Wy­ci­ągnął te­le­fon z kie­sze­ni i pa­trzył na mnie wy­cze­ku­jąco.

– Two­ja żona nie będzie za­zdro­sna? – za­py­ta­łam żar­tob­li­wie, ale wo­la­łam unik­nąć ewen­tu­al­nych kło­po­tów. Dość mia­łam ostat­nich prze­żyć, żeby zno­wu brnąć na grząski te­ren, w do­dat­ku na­le­żący do ko­goś in­ne­go.

– Nie będzie. – Po­kręcił zde­cy­do­wa­nie gło­wą.

Szyb­ko po­dyk­to­wa­łam mu ko­lej­ne cy­fry i po­sła­łam ma­łej ostat­ni uśmiech.

– Pa, pa! Faj­nie się roz­ma­wia­ło.

Zde­cy­do­wa­nym ru­chem od­pi­ęłam za­bez­pie­cze­nie ro­we­ru i umie­ści­łam siat­kę z za­ku­pa­mi w ko­szu przy­mo­co­wa­nym do kie­row­ni­cy. Wsko­czy­łam na sio­de­łko i głębo­ko ode­tchnęłam. To była miła kon­wer­sa­cja, ale Pio­trek miał nowe ży­cie i nie bar­dzo wie­rzy­łam w to, że się ode­zwie. Cza­sem le­piej nie wra­cać do prze­szło­ści i za­cho­wać z niej tyl­ko dro­go­cen­ne, ni­czym nie­ska­la­ne wspo­mnie­nia, któ­re do­da­ją nam sił w trud­nych mo­men­tach. Wy­je­cha­łam z par­kin­gu i włączy­łam się w cia­sny sznur aut, któ­ry su­nął w stro­nę blo­ków. Ostat­nia myśl o Piotr­ku za­sko­czy­ła mnie samą. Ca­łkiem do­brze było mu w ły­si­nie.

***

Moje trzy­po­ko­jo­we miesz­ka­nie mie­ści­ło się na dru­gim pi­ętrze nie­du­że­go bu­dyn­ku, po­ło­żo­ne­go na skra­ju osie­dla. Dzi­ęki temu ze wszyst­kich okien roz­ta­czał się wi­dok na zie­lo­ne skwe­ry i drze­wa. Fir­my de­we­lo­per­skie nie zdąży­ły jesz­cze za­gar­nąć tego skraw­ka zie­mi i szczel­nie za­bu­do­wać go blo­ka­mi. Pod okna­mi na par­te­rze star­si miesz­ka­ńcy pie­lęgno­wa­li kwia­to­we ogród­ki, dzie­ci gra­ły w pi­łkę, a psy za­ła­twia­ły swo­je po­trze­by. Wszyst­ko to przy­wo­dzi­ło mi na myśl dzie­ci­ństwo w cza­sach pó­źne­go PRL, któ­re mia­ło swój nie­po­wta­rzal­ny kli­mat, jesz­cze lek­ko wy­czu­wal­ny na na­szym osie­dlu.

Wdra­pa­łam się na górę, otwo­rzy­łam drzwi i wto­czy­łam się do prze­stron­ne­go wnętrza. By­łam z nie­go dum­na. Wpraw­dzie mu­sia­łam za­ci­ągnąć nie­bo­tycz­ny kre­dyt, żeby stać się jego wła­ści­ciel­ką, ale wkład wła­sny uiści­łam z sa­mo­dziel­nie za­osz­czędzo­nych pie­ni­ędzy. Ci­ężka pra­ca i za­ci­ska­nie pasa w ko­ńcu się opła­ci­ły. Po­to­czy­łam wzro­kiem po gład­kich ścia­nach w ko­lo­rze ma­li­ny i lśni­ącym so­sno­wym par­kie­cie. W moim azy­lu mia­ło być przy­tul­nie, ja­sno i czy­sto. I tak wła­śnie było. Do­pó­ki nie wpro­wa­dził się do mnie mój młod­szy brat Woj­tek.

Za­nio­słam za­ku­py do kuch­ni i skrzy­wi­łam się na wi­dok pi­ętrzących się w zle­wie brud­nych na­czyń, okru­chów na bla­cie i uty­tła­ne­go ma­słem noża na sto­le. Bia­łe fron­ty pro­stych, nie­dro­gich sza­fek no­si­ły śla­dy pal­ców ubru­dzo­nych ke­czu­pem. Na podło­dze za­uwa­ży­łam żó­łte pla­my po her­ba­cie. Lo­dów­ka świe­ci­ła pust­ka­mi, nie li­cząc nad­ple­śnia­łej cy­try­ny i kil­ku ze­schni­ętych ka­wa­łków wędli­ny w otwar­tym sre­ber­ku. W sa­lo­nie pa­no­wał po­dob­ny nie­po­rządek. Ka­na­pa była usia­na reszt­ka­mi je­dze­nia, a na sto­li­ku stra­szy­ła ster­ta kub­ków po ka­wie i her­ba­cie. Po podło­dze wa­la­ły się zmi­ęte po­dusz­ki.

Za­ci­snęłam zęby i po­wędro­wa­łam do po­ko­ju Wojt­ka, daw­niej mo­jej pra­cow­ni, któ­rą bez­czel­nie za­jął trzy mie­si­ące temu, męt­nie tłu­ma­cząc się pro­ble­ma­mi fi­nan­so­wy­mi. Szarp­nęłam klam­kę, nie ba­wi­ąc się w ce­re­gie­le ta­kie jak pu­ka­nie, bo prze­pe­łnia­ła mnie pie­kąca zło­ść. Nie tak miał wy­glądać mój azyl, na któ­re­go po­sia­da­nie ci­ężko pra­co­wa­łam.

Moim oczom uka­za­ło się wnętrze, któ­re mo­żna by okre­ślić jed­nym sło­wem – cha­os. Nie­gdyś upo­rząd­ko­wa­ny po­kój zmie­nił się w po­bo­jo­wi­sko. Wszędzie le­ża­ły po­roz­kła­da­ne kart­ki z za­pi­ska­mi, ksi­ążki i ma­ga­zy­ny mu­zycz­ne. Na biur­ku Woj­tek za­ara­nżo­wał praw­dzi­we cen­trum do­wo­dze­nia. Po­usta­wiał na nim swój sprzęt elek­tro­nicz­ny, dwa lap­to­py i kon­so­lę z set­ką przy­ci­sków. To był jego naj­dro­ższy skarb, któ­ry z tru­dem oca­lił przed lom­bar­dem. Na ka­żdą wzmian­kę o tym, że mó­głby go za­sta­wić, re­ago­wał jak wście­kły byk na czer­wo­ną płach­tę. Wo­lał dłu­gi i ro­snące od­set­ki. Pod biur­kiem kłębi­ły się za­ku­rzo­ne ka­ble. Z iry­ta­cją stwier­dzi­łam, że na­wet fi­ran­ka w oknie jest ze­rwa­na. Na sto­ja­ku pod ścia­ną po­ły­ski­wał dru­gi skarb Wojt­ka – gi­ta­ra aku­stycz­na. Tyl­ko ona jed­na wy­gląda­ła na za­dba­ną. Wy­po­le­ro­wa­ne pu­dło od­bi­ja­ło sło­necz­ny blask, któ­ry prze­ni­kał do środ­ka mi­ędzy nie­dba­le zsu­ni­ęty­mi za­sło­na­mi.

Woj­tek spał na jed­no­oso­bo­wej so­fie, któ­ra kie­dyś pe­łni­ła funk­cję fo­te­la. Od­po­czy­wa­łam na niej, ob­my­śla­jąc po­my­sły do no­wych pro­jek­tów. Le­żał na brzu­chu z roz­rzu­co­ny­mi ręka­mi i no­ga­mi, wy­sta­jący­mi spod przy­krót­kiej ko­łdry. Jego dłu­gie loki roz­sy­pa­ły się na po­dusz­ce i po­ły­ski­wa­ły jak gi­ta­ra. Na­wet ko­lor się zga­dzał. Za­rów­no wło­sy, jak i pu­dło re­zo­nan­so­we mia­ły mio­do­wy od­cień.

Na ten wi­dok moja zło­ść nie­co stop­nia­ła. De­li­kat­nie po­gła­dzi­łam kil­ka kręco­nych pasm, tak żeby go nie obu­dzić, choć do­cho­dzi­ła sie­dem­na­sta. Pew­nie zno­wu pra­co­wał przez całą noc nad no­wym utwo­rem i usnął tuż przed moim wy­jściem do biu­ra. Spo­koj­na, uśpio­na twarz z ja­snym za­ro­stem za­wsze mnie roz­czu­la­ła i przy­po­mi­na­ła cza­sy dzie­ci­ństwa, kie­dy opie­ko­wa­łam się bra­tem na po­dwór­ku i pil­no­wa­łam, żeby nie stał za dłu­go przed wi­try­ną skle­pu mu­zycz­ne­go. Już wte­dy no­sił dłu­gie wło­sy i ma­rzył o gi­ta­rze. Nie mó­wił o ni­czym in­nym, aż pew­ne­go dnia ro­dzi­ce po­da­ro­wa­li mu ją pod cho­in­kę. Od tam­tej pory nie wy­pusz­czał jej z rąk na dłu­żej, niż było to ko­niecz­ne.

Uśmiech­nęłam się pod no­sem, ale od razu po­czu­łam wzbie­ra­jącą na nowo falę zło­ści. Ar­ty­sta ar­ty­stą, ale Woj­tek był kom­plet­nie nie­od­po­wie­dzial­ny, a do tego zmie­niał moje miesz­ka­nie w śmiet­nik. Nie pła­cił ra­chun­ków, żył mrzon­ka­mi o sła­wie i bez kon­kret­nych pla­nów na przy­szło­ść. To się musi wresz­cie sko­ńczyć.

– Woj­tek! – Szarp­nęłam go za ra­mię. – Wsta­waj!

– Co… – Mach­nął dłu­gim ra­mie­niem, jak­by od­ga­niał się od na­tręt­nej mu­chy.

– Wsta­waj, mó­wię! Ogar­nij się i po­sprzątaj ten chlew w kuch­ni i sa­lo­nie.

– Jaki chlew… – wy­mam­ro­tał nie­przy­tom­nie.

– Twój chlew! – wark­nęłam, jed­nym ru­chem od­sła­nia­jąc za­słon­ki i wpusz­cza­jąc do środ­ka ka­ska­dę świa­tła.

Pod­sta­wi­łam so­bie krze­sło i przy­pi­ęłam fi­ran­kę do wol­nych ża­bek. Omio­tłam wzro­kiem nie­wiel­ki po­kój. Trze­ba wy­trzeć ku­rze i umyć podło­gę. Tym­cza­sem Woj­tek ob­ró­cił się na bok i sku­lił pod ko­łdrą, więc ją z nie­go ze­rwa­łam.

– Wsta­waj, ar­ty­sto ze spa­lo­ne­go te­atru! – rzu­ci­łam przez zęby. – Zwy­czaj­ne ży­cie wzy­wa!

– Lu­dzie, Izka! Skąd ten jad? – wy­jęczał, zbie­ra­jąc się z sofy. – W pra­cy coś po­szło nie tak?

– Wręcz prze­ciw­nie. Tam wszyst­ko hula, jak na­le­ży. Za to tu­taj… – Cmok­nęłam zde­gu­sto­wa­na i za­to­czy­łam ra­mie­niem krąg. – Spójrz na ten ba­ła­gan! Kurz wi­ru­je w po­wie­trzu. Nie wiem, jak mo­żesz tu wy­trzy­mać. I śmier­dzi. – Po­ka­za­łam pal­cem na brud­ne skar­pe­ty, któ­re utwo­rzy­ły już w kącie ma­low­ni­czą kup­kę.

– Co cię na­gle na­pa­dło? – Woj­tek wbi­jał dłu­gie nogi w wąskie dżin­sy z po­szar­pa­ny­mi no­gaw­ka­mi i dziu­ra­mi na ko­la­nach. Na szczu­pły tors na­rzu­cił ko­szu­lę w kra­tę i krzy­wo za­pi­ął gu­zi­ki. Prze­wró­ci­łam ocza­mi.

– Daj to! – sap­nęłam i sta­nęłam przed nim. Z za­ci­ętą miną wsu­nęłam gu­zi­ki we wła­ści­we dziur­ki. – Chło­pie, masz dwa­dzie­ścia osiem lat! Dla­cze­go nie mo­żesz żyć i funk­cjo­no­wać jak nor­mal­ni lu­dzie?

Pod­nio­słam gło­wę i utkwi­łam wzrok w jego orze­cho­wych oczach. Pa­trzy­ły nie­win­nie i szcze­rze jak u dziec­ka. Po na­szym dziad­ku Woj­tek odzie­dzi­czył do­łe­czek w bro­dzie, któ­ry do­da­wał mu uro­ku i spra­wiał, że nie mo­żna się było dłu­go na nie­go gnie­wać.

– Masz na my­śli, żeby co­dzien­nie wska­ki­wać w ga­je­rek i pędzić do prze­szklo­ne­go biu­ra? Prze­cież wiesz, że to nie dla mnie – od­pa­rł z roz­bra­ja­jącym uśmie­chem.

– Ale trze­ba za­ra­biać na ży­cie, a nie mno­żyć dłu­gi i żyć na gar­nusz­ku u sio­stry. Naj­wy­ższy czas po­że­gnać się z nie­re­al­ny­mi ma­rze­nia­mi!

– Izka! – Po­ło­żył ci­ężkie, cie­płe dło­nie na mo­ich ra­mio­nach. – Je­stem o krok od wiel­kie­go prze­ło­mu – prze­ko­ny­wał mnie żar­li­wie, jak wie­le razy wcze­śniej. – Two­rzę dzie­ło mo­je­go ży­cia, któ­rym rzu­cę na ko­la­na cały mu­zycz­ny ry­nek w Pol­sce. – Jego oczy roz­bły­sły. – A może na­wet na świe­cie.

Zno­wu to ro­bił. Za­ra­żał en­tu­zja­zmem i roz­ta­czał nie­re­ali­stycz­ne wi­zje. W do­dat­ku był świ­ęcie prze­ko­na­ny o cze­ka­jącym go suk­ce­sie, co za ka­żdym ra­zem ły­ka­łam jak pe­li­kan. Ale nie dzi­siaj. Od­su­nęłam się o krok do tyłu.

– Woj­tek, mu­sisz się ogar­nąć i zna­le­źć pra­cę, któ­ra da ci utrzy­ma­nie. A dzie­ło ży­cia będziesz kom­po­no­wał w wol­nym cza­sie – wy­ar­ty­ku­ło­wa­łam do­bit­nie, ob­ró­ci­łam się na pi­ęcie i opu­ści­łam po­kój, sły­sząc za ple­ca­mi gło­śne wes­tchnie­nie.

W kuch­ni wło­ży­łam brud­ne na­czy­nia do zmy­war­ki i prze­ta­rłam bla­ty. Wy­pa­ko­wa­łam za­ku­py, żeby przy­go­to­wać szyb­kie da­nie z ma­ka­ro­nu.

– Co na obiad? – za­py­tał Woj­tek od pro­gu.

– To! – wark­nęłam i po­da­łam mu wia­dro z cie­płą wodą. – Nie wy­star­czy mieć mop na gło­wie – do­rzu­ci­łam kąśli­wie, tak­su­jąc jego buj­ne loki, któ­re w lu­źnych splo­tach opa­da­ły na ra­mio­na i si­ęga­ły ło­pa­tek. – Cza­sem trze­ba go też użyć.

Ze zbo­la­łą miną za­brał się do pra­cy.

– Tak so­bie my­śla­łem – za­ga­ił, nie­mra­wo su­nąc mo­pem po podło­dze – żeby wzi­ąć udział w ja­ki­mś ta­lent show.

Gwa­łtow­nie ob­ró­ci­łam się w jego stro­nę.

 – Słu­cham? Prze­cież już bra­łeś trzy lata temu. Na­wet nie prze­sze­dłeś przez pre­ca­sting, nie wspo­mi­na­jąc o od­cin­kach na żywo.

– Oj, Izka, jak ty po­tra­fisz pod­ci­nać in­nym skrzy­dła! – rzu­cił na­bur­mu­szo­ny i ci­snął mo­kry mop w kąt kuch­ni. – W ci­ągu trzech lat zro­bi­łem ogrom­ne po­stępy i… – za­wa­hał się, wi­dząc moją kry­tycz­ną minę. – Będę miał zu­pe­łnie inny start.

– Bła­gam cię! Bez zna­jo­mo­ści nie masz szans.

– My­ślisz, że tam się li­czą ja­kieś zna­jo­mo­ści? Lu­dzie z ma­łych wsi prze­bi­ja­ją się i wy­da­ją pły­ty! Ich hi­sto­rie po­ka­zu­ją w te­le­wi­zji.

– I ty w to wszyst­ko wie­rzysz?

– A dla­cze­go mia­łbym nie wie­rzyć? Wie­rzę w swo­je ma­rze­nia i do nich dążę.

Prych­nęłam i wró­ci­łam do mie­sza­nia orzesz­ków, któ­re pra­ży­łam na pa­tel­ni. Pró­bo­wa­łam uświa­do­mić mu, że jak na ra­zie pro­wa­dzi ży­cie lek­ko­du­cha, w pe­łni uza­le­żnio­ne­go od wspar­cia ro­dzi­ny, ale nic do nie­go nie do­cie­ra­ło. Dzi­ęki mnie mógł so­bie po­zwo­lić na ży­cie ma­rze­nia­mi. Szczęściarz. Cho­ciaż… Ja swo­je też re­ali­zo­wa­łam, tyle że wy­ma­ga­ło to ogrom­ne­go na­kła­du pra­cy.

– Prze­cież wiesz, ile wkła­dam w to ser­ca i wy­si­łku – ode­zwał się, jak­by czy­tał w mo­ich my­ślach. – Ca­ły­mi no­ca­mi sie­dzę i kom­po­nu­ję swo­je ka­wa­łki.

– Wiem, Woj­tek – mruk­nęłam, prze­sy­pu­jąc za­ru­mie­nio­ne orzesz­ki do szkla­nej mi­ski. – Ale i tak uwa­żam, że to nie może się ci­ągnąć bez ko­ńca. A co, je­śli nie będę już mo­gła ci po­ma­gać?

Te sło­wa na chwi­lę za­wi­sły mi­ędzy nami.

– Oj, sio­stra… – Ob­jął mnie od tyłu dłu­gi­mi ra­mio­na­mi i przy­ci­snął do cie­płe­go tor­su. – Prze­cież na cie­bie za­wsze mo­żna li­czyć. Je­steś nie­za­wod­na, od­po­wie­dzial­na, lep­sza ode mnie.

– Wy­ko­rzy­stu­jesz moje do­bre ser­ce – wy­mam­ro­ta­łam, czu­jąc, że mi­ęk­nę.

– Chwi­lo­wo mu­szę. Ale zo­ba­czysz, jesz­cze będziesz ze mnie dum­na! – Cmok­nął mnie w tył gło­wy. – Idę przej­rzeć wczo­raj­sze za­pi­ski. Daj znać, kie­dy żar­cie będzie go­to­we.

Za­kręcił zgrab­ny pi­ru­et i już go nie było. Zre­zy­gno­wa­na wpa­try­wa­łam się w bul­go­czącą na ogniu pas­sa­tę i hoj­nym ge­stem wrzu­ci­łam do niej ły­żecz­kę ore­ga­no.

– Za­po­mnia­łbym! – Woj­tek wło­żył kędzie­rza­wą gło­wę do kuch­ni. – Zła­pa­łem fu­chę w jed­nym pu­bie. Płat­ną! Ju­tro gram tam kon­cert z kum­pla­mi i mam dla cie­bie dwie we­jściów­ki. Roz­ch­murz się i szy­kuj kiec­kę. W tym mie­si­ącu twój bra­ci­szek do­rzu­ci się do ra­chun­ków. Wi­dzisz? Mó­wi­łem, że będziesz dum­na.

Zdążył znik­nąć, nim otwo­rzy­łam usta, by do­py­tać o szcze­gó­ły. Cho­dzi­ło przede wszyst­kim o wy­so­ko­ść ho­no­ra­rium, bo pew­nie zno­wu zgo­dził się za­grać za mi­skę ryżu. Po­la­łam ma­ka­ron aro­ma­tycz­ną pas­sa­tą i po­sy­pa­łam orzesz­ka­mi. Da­nie może tro­chę nie­kon­wen­cjo­nal­ne, ale za to po­żyw­ne. Nie prze­pa­da­łam za go­to­wa­niem, więc sto­so­wa­łam za­sa­dę „zmie­szaj trzy skład­ni­ki, z cze­go co naj­mniej dwa zdro­we”, i tak się ży­wi­li­śmy. Woj­tek nie wy­brzy­dzał. Przy je­dze­niu po­pra­wiał tekst no­wej pio­sen­ki i pew­nie nie miał po­jęcia, co wła­śnie w sie­bie wrzu­ca. Byle nie bur­cza­ło mu w żo­łąd­ku pod­czas ukła­da­nia li­nii me­lo­dycz­nej.

***

Po obie­dzie za­mknęłam się w swo­jej sy­pial­ni, do któ­rej wstęp mie­li tyl­ko upo­wa­żnie­ni, czy­li pra­wie nikt. Tym sa­mym uda­ło mi się oca­lić kil­ka me­trów kwa­dra­to­wych upo­rząd­ko­wa­nej oazy. Wsta­wi­łam do niej wiel­kie, dwu­oso­bo­we łó­żko i przy­kry­łam je ko­lo­ro­wą kapą oraz tu­zi­nem pa­su­jących do niej po­du­szek, któ­re wy­dzier­ga­ła dla mnie Ane­ta. Pod oknem sta­ło wąskie, drew­nia­ne biur­ko, na któ­rym mie­ścił się lap­top, kil­ka ksi­ążek i do­bre oświe­tle­nie. To było moje miej­sce pra­cy, kie­dy nie urzędo­wa­łam w biu­rze. Do tego wy­god­ny fo­tel na kó­łkach. Na ścia­nie w ko­lo­rze brud­ne­go gra­na­tu pysz­ni­ła się wiel­ka, barw­na man­da­la – rów­nież dzie­ło Ane­ty. Lu­bi­łam po­le­gi­wać na łó­żku i śle­dzić wzro­kiem jej szcze­gó­ły. To dzia­ła­ło na mnie ko­jąco. Po­dob­nie jak prze­ma­wia­nie do du­żej, gli­nia­nej ryby, któ­rą przy­wio­złam przed laty z Chor­wa­cji. Była moim ta­li­zma­nem. Od­kąd ją mam, moje ży­cie za­wo­do­we na­bra­ło roz­pędu, a ma­rze­nia sta­ły się rze­czy­wi­sto­ścią. Szko­da, że pry­wat­nie nie wio­dło mi się le­piej.

Na­prze­ciw­ko okna zmie­ści­ła się duża sza­fa, w któ­rej trzy­ma­łam ciu­chy, głów­nie dżin­sy, kwie­ci­ste blu­zy dre­so­we i za duże swe­try z we­łny oraz kil­ka wi­zy­to­wych krea­cji. Wy­ci­ągnęłam te­raz jed­ną z nich – czar­ną, roz­klo­szo­wa­ną su­kien­kę z szy­fo­nu. Jesz­cze nie prze­rzu­ci­łam się na lżej­sze ma­te­ria­ły, choć dało się już wy­czuć pierw­sze ozna­ki nad­cho­dzącej wio­sny, więc mo­głam za­ry­zy­ko­wać i wło­żyć coś zwiew­niej­sze­go. Ciem­ne raj­sto­py i bot­ki na ob­ca­sie do­pe­łni­ły ca­ło­ści. Sko­ro bez tru­du wy­bra­łam strój, po­trze­bo­wa­łam jesz­cze tyl­ko to­wa­rzy­stwa.

Chwy­ci­łam te­le­fon i wy­sła­łam Ane­cie wia­do­mo­ść. Od­pi­sa­ła na­tych­miast, za­da­jąc jed­no cel­ne py­ta­nie: „Będą mło­dzi, wol­ni fa­ce­ci?”. Uśmiech­nęłam się pod no­sem, od­po­wia­da­jąc, że ra­czej tak. „O któ­rej cię ode­brać?” – pa­dło ko­lej­ne py­ta­nie. Na Ane­tę mo­żna było li­czyć. Zwłasz­cza gdy na ho­ry­zon­cie ma­ja­czy­li mło­dzi, wol­ni fa­ce­ci.

***

– To ja wy­cho­dzę! – za­wo­łał Woj­tek od drzwi. – Kon­cert za­czy­na się o dzie­wi­ęt­na­stej. We­jściów­ki zo­sta­wiam ci na szaf­ce. Jak do­sta­niesz się do pubu?

Od­kąd zre­zy­gno­wa­łam z sa­mo­cho­du i do­je­żdża­łam do pra­cy ro­we­rem, sta­le mnie o to py­ta­no. Zu­pe­łnie jak­by w mie­ście nie było ko­mu­ni­ka­cji ani tak­só­wek! Biu­ro znaj­do­wa­ło się w cen­trum, więc na spo­tka­nia z klien­ta­mi cho­dzi­łam pie­szo. Wszyst­ko dało się zor­ga­ni­zo­wać. Woj­tek też ko­rzy­stał z au­to­bu­sów przy swo­ich skrom­nych fun­du­szach.

– A co? Masz do dys­po­zy­cji li­mu­zy­nę z szo­fe­rem? – rzu­ci­łam zło­śli­wie, zer­ka­jąc na ko­ry­tarz.

Po­pra­wił fu­te­rał z gi­ta­rą na ple­cach.

– Jesz­cze nie, ale za parę lat… Kto wie! – od­pa­rł z nie­ga­snącym opty­mi­zmem. Oczy świe­ci­ły mu jak lamp­ki i wi­dać było, że jest bar­dzo prze­jęty. – Je­śli dzi­siaj dam cza­du, może chło­pa­ki przyj­mą mnie na sta­łe do ze­spo­łu. Trzy­maj kciu­ki, sio­stra. Wi­dzi­my się na miej­scu!

Trza­snęły drzwi. W za­my­śle­niu wró­ci­łam do sy­pial­ni i włączy­łam lap­top. Pra­co­wa­łam dzi­siaj z domu, co zda­rza­ło się rzad­ko, bo wo­la­łam je­ździć do biu­ra. Po tym, jak Woj­tek za­jął moją pra­cow­nię, mu­sia­łam po­szu­kać so­bie in­ne­go miej­sca do pra­cy i coś, co mnie po­cząt­ko­wo prze­ra­ża­ło, oka­za­ło się jed­ną z naj­lep­szych de­cy­zji w ży­ciu. W In­ter­ne­cie prze­czy­ta­łam o tak zwa­nych biu­rach co­wor­kin­go­wych, czy­li dzie­lo­nych z in­ny­mi lu­dźmi po­miesz­cze­niach biu­ro­wych, w któ­rych ra­zem pra­co­wa­ło kil­ku wol­nych strzel­ców. By­łam scep­tycz­na. Ni­g­dy nie wia­do­mo, na kogo się tra­fi. Może będzie zbyt gło­śno i tłocz­no. Ale Woj­tek na­mó­wił mnie, żeby spraw­dzić tę opcję.

Biu­ro oka­za­ło się prze­stron­nym lo­ftem, urządzo­nym w sty­lu in­du­strial­nym, ze ścia­na­mi po­kry­ty­mi su­ro­wą czer­wo­ną ce­głą i z ogrom­ny­mi, me­ta­lo­wy­mi lam­pa­mi, zwi­sa­jący­mi z po­ci­ągni­ęte­go czar­ną far­bą su­fi­tu i wy­pe­łnia­jący­mi prze­strzeń cie­płym świa­tłem. Na prze­ciw­le­głym kra­ńcu od podło­gi aż po strop ja­śnia­ła pla­ma pe­łno­wy­mia­ro­we­go prze­szkle­nia, za któ­rym roz­ci­ąga­ła się pa­no­ra­ma mia­sta. Wi­dok za­pie­rał dech w pier­siach – obej­mo­wał całą sta­rów­kę oraz oka­la­jące ją ka­mie­ni­ce. Znaj­do­wa­li­śmy się w ser­cu mia­sta. Ba! Mo­gli­śmy swo­bod­nie ob­ser­wo­wać, jak bije.

Wnętrze wy­pe­łnia­ły sprzęty z na­tu­ral­nych ma­te­ria­łów. Drew­nia­ne biur­ka, wy­god­ne, wi­kli­no­we fo­te­le, we­łnia­ne dy­wa­ni­ki na podło­dze z je­sio­no­wych de­sek. Tu i ów­dzie sta­ły gli­nia­ne do­ni­ce z mon­ste­ra­mi, któ­rych ciem­no­zie­lo­ne li­ście wspó­łgra­ły z ce­gla­stą czer­wie­nią oraz na­tu­ral­nym brązem i nada­wa­ły po­miesz­cze­niu wra­że­nie przy­tul­no­ści.

Biu­ro po­dzie­lo­no na dwie stre­fy – do pra­cy i do wy­po­czyn­ku. W tej dru­giej znaj­do­wał się aneks ku­chen­ny z no­wo­cze­sny­mi sprzęta­mi. Z po­wo­dze­niem mo­żna w nim było ugo­to­wać obiad z trzech dań lub po­pro­wa­dzić te­le­wi­zyj­ny pro­gram ku­li­nar­ny. Trzy mi­ęk­kie ka­na­py usta­wio­no tak, by two­rzy­ły li­te­rę U. Mi­ędzy nimi zna­la­zł się pro­sto­kąt­ny sto­lik, na któ­rym pi­ętrzy­ły się bra­nżo­we ma­ga­zy­ny. Na ścia­nie wi­sia­ła tar­cza do rzu­tek, obok stał stół do gry w pi­łka­rzy­ki.

Za­chwy­co­na chło­nęłam at­mos­fe­rę tego miej­sca.

– Gdzie mia­ła­bym pra­co­wać? – za­py­ta­łam.

Mło­dy chło­pak, któ­ry zaj­mo­wał się wy­naj­mem, za­pro­wa­dził mnie do jed­ne­go z biu­rek. Usia­dłam przy nim i od razu do­brze się po­czu­łam. Było cie­pło, ja­sno i przy­tul­nie. Prze­su­nęłam dło­nią po gład­kim, drew­nia­nym bla­cie. Ze swo­je­go miej­sca wi­dzia­łam da­chy ka­mie­nic na sąsied­niej uli­cy i czub­ki ro­snących przy niej kasz­ta­now­ców. Baj­ka! Nie wa­ha­łam się ani chwi­li.

– Będzie pani pra­co­wać z czte­re­ma in­ny­mi oso­ba­mi – wy­ja­śnił chło­pak, kie­dy pod­pi­sy­wa­łam umo­wę. – Pro­szę się nie oba­wiać. Sta­ran­nie wy­bie­ra­my kan­dy­da­tów do pra­cy w na­szym biu­rze.

Uśmiech­nął się za­gad­ko­wo, kie­dy pod­su­nęłam mu do­ku­ment z pod­pi­sem. I tak w moim ży­ciu po­ja­wi­ły się czte­ry barw­ne oso­bo­wo­ści – Lena, Ju­rek, Kuba i Ma­ciek.

***

– Za­gęsz­czaj ru­chy! – za­wo­ła­ła we­so­ło Ane­ta, kie­dy po­de­szłam do sa­mo­cho­du. Prze­rzu­ci­ła to­reb­kę na tyl­ne sie­dze­nie, że­bym mo­gła usi­ąść, i z pi­skiem opon ru­szy­ła spod blo­ku, zo­sta­wia­jąc za sobą ciem­ne smu­gi na as­fal­cie.

– Spo­koj­nie! Mamy czas. Tak ci się śpie­szy do tych wol­nych fa­ce­tów? – rzu­ci­łam ner­wo­wo.

– Za­wsze! – od­pa­rła ze śmie­chem i gwa­łtow­nie skręci­ła w pra­wo, tak że przy­kle­iłam się do szy­by w drzwiach auta. – I oby było na czym oko za­wie­sić!

– No, nie wiem – wy­mam­ro­ta­łam. – Mogą być spo­ro młod­si od nas.

– Im młod­si, tym lep­si! Mo­żna ich ufor­mo­wać we­dle wła­snych po­trzeb.

Wes­tchnęłam ci­ężko.

– Może i ra­cja – przy­zna­łam, my­śląc o Bog­da­nie i czu­jąc w ustach gorz­ki smak roz­cza­ro­wa­nia. Był ode mnie dużo star­szy, co na po­cząt­ku bar­dzo mi im­po­no­wa­ło. – Doj­rza­li fa­ce­ci mają swo­je ta­jem­ni­ce.

Ane­ta rzu­ci­ła mi prze­lot­ne spoj­rze­nie. Prze­szła ze mną przez tę hi­sto­rię bez hap­py endu i do­sko­na­le wie­dzia­ła, do cze­go biję.

– I dla­te­go, moja dro­ga, dzi­siaj rzu­ci­my się w ob­jęcia tych młod­szych, nie­ska­żo­nych ta­jem­ni­ca­mi i bez tru­pów w sza­fach.

– Nie­zbyt ro­man­tycz­ne po­rów­na­nie. – Skrzy­wi­łam się. – Szcze­rze mó­wi­ąc, bar­dziej in­te­re­su­je mnie, jak po­ra­dzi so­bie Woj­tek. Jest szan­sa, że do­sta­nie sta­ły an­gaż.

– O, pro­szę! Czy­żby nasz dan­dys za­pra­gnął ska­lać się uczci­wą pra­cą? – za­py­ta­ła re­to­rycz­nie Ane­ta bez cie­nia za­że­no­wa­nia. – Znu­dzi­ło mu się ży­cie na gar­nusz­ku u sio­stry?

– Ra­czej nie, i nie sądzę, żeby ewen­tu­al­ne wy­na­gro­dze­nie za­pew­ni­ło mu sa­mo­dziel­ny byt.

– Le­piej że­ro­wać na to­bie, też bym tak chcia­ła. – Za­śmia­ła się ochry­ple. – Do­bra, je­ste­śmy na miej­scu. Wy­siad­ka!

Po­da­ły­śmy bi­le­ty bar­czy­ste­mu fa­ce­to­wi przy we­jściu, któ­re­go Ane­ta ukrad­kiem ob­rzu­ci­ła wzro­kiem od stóp do głów.

– Obie­cu­jąco się za­czy­na – szep­nęła mi do ucha, kie­dy zmie­rza­ły­śmy do środ­ka wąskim ko­ry­ta­rzem.

Knaj­pa była dusz­na i bar­dzo za­tło­czo­na. Przy ba­rze prze­py­cha­li się ama­to­rzy drin­ków i la­ne­go piwa. Z głoś­ni­ków bęb­ni­ła gło­śna roc­ko­wa mu­zy­ka, a bar­ma­ni uwi­ja­li się w po­cie czo­ła, by zre­ali­zo­wać licz­ne za­mó­wie­nia. Pa­trzy­łam na to z ro­snącym nie­po­ko­jem.

– Prze­stań! – Ane­ta dźgnęła mnie łok­ciem w bok. – Niech piją. Będzie­my pi­ęk­niej­sze! – Zno­wu za­nio­sła się chra­pli­wym śmie­chem i po­ci­ągnęła mnie w kie­run­ku sto­li­ka przy sa­mej sce­nie, na któ­rej kręci­ło się kil­ku czar­no odzia­nych mężczyzn, wśród nich Woj­tek.

– O, je­ste­ście! – za­wo­łał we­so­ło, pod­no­sząc wzrok znad spląta­nych ka­bli. – Cze­ść, sio­stra! – Cmok­nął mnie w po­li­czek. – Cze­ść, ku­zyn­ko! – Przy­gar­nął ra­mie­niem Ane­tę. – Chło­pa­ki, przy­szły dwie naj­wa­żniej­sze ko­bie­ty z mo­jej ro­dzi­ny!

Chło­pa­ki, któ­rzy oka­za­li się doj­rza­ły­mi fa­ce­ta­mi z ta­jem­ni­ca­mi i tru­pa­mi w sza­fach, od­wró­ci­li się od in­stru­men­tów i grzecz­nie ukło­ni­li. Woj­tek moc­no od­sta­wał od nich wie­kiem, ale to nie ze­psu­ło Ane­cie hu­mo­ru. Wa­żne, że byli in­te­re­su­jący, jak na mu­zy­ków przy­sta­ło. Zwłasz­cza per­ku­si­sta, na któ­rym od razu za­wie­si­ła oko.

– Usi­ądźcie, za­raz zor­ga­ni­zu­ję wam coś do pi­cia – za­krząt­nął się Woj­tek i cu­dem prze­ci­snął do baru.

Po chwi­li po­sta­wił przed nami dwie szklan­ki z mo­ji­to.

– Drin­ki dla star­szych pań – sap­nęła Ane­ta z nie­za­do­wo­le­niem.

– Czy­li wszyst­ko się zga­dza – od­ci­ął się Woj­tek z szel­mow­skim uśmie­chem i wró­cił do szy­ko­wa­nia sprzętu.

– Przy­nió­słby ja­kieś Wście­kłe Psy czy cho­ciaż te­qu­ilę. Wi­dzisz tego…

– Per­ku­si­stę – we­szłam jej w sło­wo. – Tak, wi­dzę.

– Za do­brze mnie znasz – stwier­dzi­ła i upi­ła duży łyk z wy­pe­łnio­nej list­ka­mi mi­ęty i lo­dem szklan­ki. – Smacz­ne. I na­wet do­da­li praw­dzi­wy rum. Może ten wie­czór fak­tycz­nie za­ko­ńczy się suk­ce­sem.

– Oby… – skwi­to­wa­łam z my­ślą o an­ga­żu Wojt­ka.

Roz­gląda­łam się po wnętrzu i ku wła­sne­mu za­sko­cze­niu za­czy­na­łam wie­rzyć, że to może być ja­kieś źró­dło do­cho­du. Wszyst­ko wy­gląda­ło dość pro­fe­sjo­nal­nie. Lo­kal, sce­na, in­stru­men­ty. Kie­dy chło­pa­ki za­częły grać, moje na­dzie­je przy­bra­ły na sile. Na sce­nę wsko­czył cha­ry­zma­tycz­ny wo­ka­li­sta i ni­skim gło­sem z przy­jem­ną chry­pą za­śpie­wał kil­ka roc­ko­wych ka­wa­łków, a po­tem kul­to­wą bal­la­dę Scor­pion­sów. To było na­praw­dę świet­ne! Z dumą ob­ser­wo­wa­łam, jak Woj­tek żar­li­wie od­da­je się grze na gi­ta­rze i do­sko­na­le ra­dzi so­bie z so­lów­ka­mi. Po ka­żdym ka­wa­łku sala roz­brzmie­wa­ła grom­ki­mi okla­ska­mi, Ane­ta pisz­cza­ła jak osza­la­ła, a ja z emo­cji czu­łam ude­rze­nia go­rąca na po­licz­kach.

Wo­ka­li­sta za­po­wie­dział krót­ką prze­rwę. Moja ku­zyn­ka wy­sko­czy­ła jak z pro­cy i po­mknęła w kie­run­ku ocie­ra­jące­go pot z czo­ła per­ku­si­sty, a ja rzu­ci­łam się Wojt­ko­wi na szy­ję.

– By­łeś fan­ta­stycz­ny! Ge­nial­ny! – wo­ła­łam z en­tu­zja­zmem.

Przy­ci­snął mnie do sie­bie jed­nym ra­mie­niem, bo w dru­giej ręce wci­ąż trzy­mał gi­ta­rę.

– Wi­dzisz? Mó­wi­łem ci! Jesz­cze będziesz ze mnie dum­na.

– Już je­stem! My­ślisz, że coś z tego będzie? – Nie­pew­nie zer­k­nęłam w stro­nę ich so­li­sty. Woj­tek rów­nież prze­śli­znął po nim wzro­kiem.

– Kie­dy scho­dzi­li­śmy, Bu­rza po­ka­zał mi kciuk w górę. To chy­ba do­bry znak. – Uśmiech­nął się sze­ro­ko.

Dru­ga po­ło­wa kon­cer­tu oka­za­ła się rów­nie uda­na. Pu­blicz­no­ść sza­la­ła. Kątem oka za­uwa­ży­łam, jak wła­ści­ciel pubu z oży­wie­niem roz­ma­wia z wo­ka­li­stą gru­py, Bu­rzą, i kil­ku­krot­nie kle­pie go w ra­mię. Wzi­ęłam to za do­bry omen.

Tym­cza­sem Ane­ta wi­sia­ła już na szyi per­ku­si­sty, Jar­ka, któ­ry nie­spe­cjal­nie się przed tym bro­nił. Wy­glądał na po­rząd­ne­go go­ścia, więc nie in­ter­we­nio­wa­łam. Na­le­ża­ło jej się tro­chę roz­ryw­ki, bo na co dzień ci­ężko pra­co­wa­ła, pro­wa­dząc wła­sny biz­nes. W bra­nży rze­mio­sła użyt­ko­we­go nic nie przy­cho­dzi­ło ła­two. Ane­ta hand­lo­wa­ła swo­imi ręko­dzie­ła­mi i szło jej ca­łkiem do­brze, choć na ko­ko­sy trze­ba było jesz­cze po­cze­kać. Jej dzier­ga­ne czap­ki i sza­le, wzo­rzy­ste kapy i na­rzu­ty, a ta­kże po­my­sło­we stro­iki i ozdo­by nie mia­ły so­bie rów­nych. Wszyst­ko z na­tu­ral­nych ma­te­ria­łów, któ­re spro­wa­dza­ła od za­ufa­nych do­staw­ców. Cza­sem ma­lo­wa­ła też ob­ra­zy na za­mó­wie­nie. Kie­dy po­ka­za­ła na swo­jej stro­nie man­da­lę z mo­jej sy­pial­ni, mu­sia­ła wy­ma­lo­wać jesz­cze sze­ść ta­kich sa­mych w ró­żnych częściach mia­sta. Klien­ci byli za­chwy­ce­ni.

Zda­rza­ło się, że po­ma­ga­ła przy two­rze­niu lo­go­ty­pów i stron in­ter­ne­to­wych dla mo­ich zle­ce­nio­daw­ców. Po­si­łko­wa­łam się jej wy­czu­ciem sty­lu i sma­ku, kie­dy tra­fia­li się tacy, któ­rzy ocze­ki­wa­li ar­ty­zmu, cze­goś bar­dzo ory­gi­nal­ne­go i z po­lo­tem. Kil­ka razy wy­ba­wi­ła mnie z opre­sji, pod­po­wia­da­jąc nie­tu­zin­ko­we roz­wi­ąza­nia, któ­re ja z ko­lei po­tra­fi­łam prze­nie­ść na gra­fi­kę i nadać ca­ło­ści prak­tycz­ny cha­rak­ter. Nie dało się ukryć, że two­rzy­li­śmy ro­dzi­nę ar­ty­stów, choć ja jako je­dy­na mia­łam umy­sł ści­sły i naj­le­piej ra­dzi­łam so­bie z cy­fer­ka­mi. Cza­sem za­sta­na­wia­łam się, po kim odzie­dzi­czy­łam mie­szan­kę ge­nów. Mama była ksi­ęgo­wą, oj­ciec in­ży­nie­rem. W star­szym po­ko­le­niu ar­ty­stów nie było. Woj­tek już w ogó­le sta­no­wił za­gad­kę.

– Taka za­my­ślo­na… – ode­zwał się wi­bru­jący, męski głos tuż przy moim uchu.

Bu­rza wbił we mnie wy­ra­zi­ste spoj­rze­nie. Pal­cem wska­zu­jącym ob­ry­so­wy­wał kon­tur szklan­ki z pi­wem. De­li­kat­ne kro­pel­ki potu lśni­ły na jego kar­ku.

– O czym tak roz­my­ślasz? – za­py­tał.

– O tym, czy Woj­tek ma szan­sę grać z wami na sta­łe – wy­pa­li­łam bez za­sta­no­wie­nia, ko­rzy­sta­jąc z oka­zji, że by­li­śmy sami.

Uśmiech­nął się i upił łyk piwa.

– Tyl­ko wte­dy, gdy dzi­ęki temu wku­pię się w ła­ski jego ślicz­nej sio­stry – od­pa­rł to­nem sta­re­go pod­ry­wa­cza.

Zmarsz­czy­łam czo­ło, ob­my­śla­jąc dy­plo­ma­tycz­ną od­po­wie­dź, któ­ra nie po­zba­wi Wojt­ka wa­żnej szan­sy.

– Świet­nie śpie­wasz – zde­cy­do­wa­łam się na kom­ple­ment. – Te ostat­nie ka­wa­łki to two­je wła­sne kom­po­zy­cje?

Bu­rza od razu po­łk­nął ha­czyk i roz­ga­dał się na te­mat mu­zycz­nej pa­sji i ze­spo­łu, z któ­rym chciał za­ist­nieć na pol­skim ryn­ku. Oka­zy­wa­łam żywe za­in­te­re­so­wa­nie, wtrąca­jąc raz po raz ko­lej­ne py­ta­nie, a on roz­pły­wał się we wła­snym bla­sku.

– Czy Woj­tek może grać z wami? – do­ci­snęłam lek­ko, kie­dy Bu­rza był już nie­co uro­bio­ny. – To ogrom­na szan­sa wy­stępo­wać z tak do­sko­na­ły­mi mu­zy­ka­mi – cu­kro­wa­łam w do­brej wie­rze.

– Mło­dy do­brze się dziś spi­sał. Na ra­zie zo­sta­nie, a po­tem zo­ba­czy­my. – Pu­ścił do mnie oko i pró­bo­wał chwy­cić mnie za rękę, ale już osi­ągnęłam to, co chcia­łam, więc uda­łam, że mu­szę do to­a­le­ty.

Pod jej drzwia­mi zna­la­złam Ane­tę w ra­mio­nach per­ku­si­sty.

– Wi­dzie­li­ście Wojt­ka? – za­py­ta­łam.

Ja­rek mach­nął w kie­run­ku baru, nie od­ry­wa­jąc za­mglo­ne­go wzro­ku od mo­jej ku­zyn­ki i dru­gą dło­nią gła­dząc jej dłu­gie czar­ne wło­sy.

Prze­ci­snęłam się do kon­tu­aru, cia­sno ob­le­ga­ne­go przez ama­to­rów al­ko­ho­lo­wych trun­ków.

– Na ra­zie masz tę ro­bo­tę – szep­nęłam do wy­sta­jące­go mi­ędzy ja­sny­mi kędzio­ra­mi ucha.

– Jak to zro­bi­łaś? – Woj­tek pra­wie pod­sko­czył w miej­scu.

– Nie ja, tyl­ko ty! Choć przy­znam, że Bu­rza coś tam ma­ja­czył na te­mat mo­jej uro­dy. Na ra­zie zo­sta­jesz w ze­spo­le, bo do­brze się spi­sa­łeś. Nie schrzań tego! – Klep­nęłam go w ra­mię.

– Wy­cho­dzisz?

– Spa­dam, za­nim wasz wo­ka­li­sta zno­wu za­cznie się do mnie przy­sta­wiać. Nie wy­gląda na ta­kie­go, któ­ry mie­si­ąca­mi sta­ra się o względy ko­bie­ty. Pew­nie prze­sze­dłby od razu do rze­czy i mu­sia­ła­bym kop­nąć go w czu­łe miej­sce, a to z ko­lei znisz­czy­ło­by ci ka­rie­rę.

Par­sk­nął śmie­chem.

– Dzi­ęki, sio­stra.

– Do zo­ba­cze­nia w domu!

Ci­cha­czem wy­mknęłam się z pubu i ode­tchnęłam rze­śkim, noc­nym po­wie­trzem. Nie­bo mia­ło bar­wę gra­na­tu i two­rzy­ło nad mia­stem gład­ką ko­pu­łę, na któ­rej tu i ów­dzie po­ły­ski­wa­ły gwiezd­ne punk­ci­ki. Za­drża­łam w cien­kim szy­fo­nie, ale jesz­cze raz głębo­ko na­bra­łam świe­że­go po­wie­trza. Chy­ba się sta­rze­ję, sko­ro z ulgą opusz­czam lo­kal i re­zy­gnu­ję z szan­sy na go­rącą noc, po­my­śla­łam z iro­nią, ła­pi­ąc nad­je­żdża­jącą tak­sów­kę.

***

Prze­stąpi­łam próg ciem­ne­go miesz­ka­nia i po­tknęłam się o dużą wa­liz­kę, któ­ra sta­ła w ko­ry­ta­rzu. Obok do­strzeg­łam kon­tu­ry dwóch pod­ró­żnych to­reb i spo­re­go kar­to­nu.

– Co, do li­cha! – wark­nęłam wście­kle, bo okrop­nie za­bo­lał mnie duży pa­lec u nogi.

Zrzu­ci­łam buty i pró­bo­wa­łam go roz­ma­so­wać. W sa­lo­nie za­pa­li­ło się świa­tło. W drzwiach sta­nęła drob­na szczu­pła po­stać w dłu­giej ba­we­łnia­nej ko­szu­li noc­nej i wa­łkach na gło­wie. Przez dłu­ższą chwi­lę wpa­try­wa­łam się w nią nie­przy­tom­nym wzro­kiem.

– Mamo…

– Tak, to ja. Gdzie by­łaś tak dłu­go? – za­py­ta­ła wy­so­kim, dźwi­ęcz­nym gło­sem, któ­ry prze­czył jej wie­ko­wi.

– Na kon­cer­cie Wojt­ka – sap­nęłam, pod­no­sząc się z podło­gi. – Co ty tu ro­bisz?

Na­dal ga­pi­łam się na nią z nie­do­wie­rza­niem. Mi­ędzy nami za­pa­dła krępu­jąca ci­sza.

– Woj­tek kon­cer­tu­je? – za­py­ta­ła po chwi­li.

– Zła­pał fu­chę – od­pa­rłam z au­to­ma­tu, ale za­raz przy­po­mnia­łam so­bie, że wi­dok mat­ki w nocy w moim miesz­ka­niu jest dość oso­bli­wy. – Dla­cze­go tu no­cu­jesz? Co się dzie­je?

– Wpro­wa­dzi­łam się na tro­chę. Do­pó­ki… nie ure­gu­lu­ję pew­nych spraw – stwier­dzi­ła zdaw­ko­wo, a pode mną ugi­ęły się ko­la­na.

– Ja­kich spraw, mamo? Coś się sta­ło?

– Nic ta­kie­go, ko­cha­nie. Po pro­stu zde­cy­do­wa­łam, że mu­szę od­na­le­źć sens ży­cia.

Po tych sło­wach znik­nęła w sa­lo­nie i zga­si­ła świa­tło, a ja zo­sta­łam w ko­ry­ta­rzu, ła­pi­ąc usta­mi po­wie­trze jak ryba wy­rzu­co­na na piasz­czy­sty brzeg.

***

– Mat­ka sprze­da­ła miesz­ka­nie i wpro­wa­dzi­ła się do mnie! – wrzesz­cza­łam do te­le­fo­nu, nie ba­cząc na zdzi­wio­ne miny ko­le­gów z biu­ra. – Tak! Do mnie! Czu­ję się jak w pod­sta­wów­ce, kie­dy miesz­ka­li­śmy w trój­kę w jed­nym domu. Tyl­ko wte­dy to było uza­sad­nio­ne! – wy­rzu­ca­łam z sie­bie jak z ka­ra­bi­nu, a drob­ne kro­pel­ki śli­ny zna­czy­ły moje biur­ko.

Lena rzu­ci­ła mi wspó­łczu­jące spoj­rze­nie.

– Dla­cze­go?! Bo chce od­na­le­źć sens ży­cia czy coś ta­kie­go! – kon­ty­nu­owa­łam obu­rzo­na, przy­ci­ska­jąc te­le­fon do ucha tak, że po­czer­wie­nia­ło. – Na Boga, ona w tym roku ko­ńczy sze­śćdzie­si­ąt dwa lata! Tak, wiem, że to jesz­cze nie ko­niec ży­cia, ale bła­gam cię… Co? Mo­żesz po­wtó­rzyć, bo nie do­sły­sza­łam. Wku­rzo­na je­stem!

– Może w ta­kim ra­zie prze­pro­wa­dzisz się na ra­zie do mnie – ode­zwa­ła się Ane­ta w słu­chaw­ce. – Przy­naj­mniej do­pó­ki ciot­ka nie znaj­dzie cze­goś in­ne­go.

– Mam zo­sta­wić im moje miesz­ka­nie, mój azyl? Ni­g­dy! Nie po to ha­ro­wa­łam jak wół, żeby te­raz de­san­to­wać się z wła­sne­go domu.

– No do­brze – ska­pi­tu­lo­wa­ła. – Wo­bec tego będziesz zmu­szo­na wy­trzy­mać. Może to nie po­trwa dłu­go.

– Oba­wiam się, że po­trwa – od­pa­rłam gro­bo­wym to­nem. – Szu­ka­nie sen­su ży­cia zwy­kle zaj­mu­je tro­chę cza­su, nie sądzisz?

Po dru­giej stro­nie za­pa­dła nie­po­ko­jąca ci­sza.

– Ow­szem – stwier­dzi­ła ostro­żnie Ane­ta – ale trze­ba do­strzec w tej sy­tu­acji ja­kieś plu­sy.

– Mia­no­wi­cie?

– Będzie wi­ęcej osób do sprząta­nia.

Prych­nęłam i zła­pa­łam się za czo­ło.

– Ane­ta…

– Pró­bu­ję cię tyl­ko po­cie­szyć. Ciot­ka świet­nie go­tu­je.

– Och!

– Będziesz mia­ła z kim po­ga­dać wie­czo­ra­mi.

– Ja­sne! Już się cie­szę na wspól­ne ogląda­nie te­le­no­wel i oma­wia­nie in­try­gu­jących przy­gód ich bo­ha­te­rów!

– Izka, mu­szę ko­ńczyć, bo wpa­dł klient po od­biór za­mó­wie­nia. Prze­my­śl jesz­cze moją pro­po­zy­cję i trzy­maj się!

Rzu­ci­łam te­le­fon na biur­ko. Lena, Ju­rek, Ma­ciek i Kuba wpa­try­wa­li się we mnie wiel­ki­mi ocza­mi.

– Ty chy­ba nie mó­wisz po­wa­żnie? – prze­rwał mil­cze­nie Kuba, nasz spec od mar­ke­tin­gu i re­kla­my.

– Jak naj­bar­dziej po­wa­żnie – mruk­nęłam, stu­ka­jąc ner­wo­wo ołów­kiem w blat.

– Jak coś, to mam wol­ny po­kój – za­ofe­ro­wał się Ma­ciek.

– Nie, dzi­ęku­ję! – od­pa­rłam z na­ci­skiem. – Nie mam za­mia­ru od­pu­ścić. Od trzech mie­si­ęcy pra­cu­ję nad Wojt­kiem, żeby sta­nął na nogi, i ro­bi­my po­stępy. Do­stał płat­ną pra­cę. Z tym też się ja­koś upo­ram.

– To zna­czy, że po­mo­żesz mat­ce od­na­le­źć sens ży­cia? – za­py­tał Kuba z głu­pim uśmie­chem.

Przy­gry­złam ko­niu­szek ołów­ka i zmarsz­czy­łam brwi.

– Wiesz co… To chy­ba nie jest taki zły po­my­sł!

Adrianna

Cy­fry. Ich rów­ne rzędy, wy­pe­łnio­ne nimi ta­be­le i wy­kre­sy. Mój świat, bez­piecz­ny i zna­ny. To­wa­rzy­szy­ły mi po­nad trzy­dzie­ści lat, za­pew­nia­ły byt i po­czu­cie sen­su. Wier­ne przy­ja­ció­łki na do­bre i na złe. Mo­głam do nich uciec przed smut­kiem, ża­lem i sa­mot­no­ścią, a one za­wsze cze­ka­ły, nie­za­wod­ne i pew­ne. Je­dy­ne sta­łe w zmie­nia­jącej się rze­czy­wi­sto­ści. I na­gle ten świat ru­nął.

Pew­ne­go dnia obu­dzi­łam się z dziw­nym wra­że­niem, że czas prze­cie­ka mi przez pal­ce, a ży­cie wy­my­ka się z rąk. Nie osi­ągnęłam ni­cze­go, z cze­go mo­gła­bym być dum­na. Nie cho­dzi­ło o dzie­ci, któ­re były już do­ro­słe i któ­rym po­świ­ęci­łam naj­lep­sze lata. Cho­dzi­ło o mnie samą. Pró­bo­wa­łam so­bie przy­po­mnieć jed­no wła­sne osi­ągni­ęcie, nie­zwi­ąza­ne z pra­cą lub do­mem, i nic nie przy­cho­dzi­ło mi na myśl. Prze­ra­zi­ło mnie to, a pod skó­rą czu­łam pul­su­jącą fru­stra­cję. Męczy­łam się kil­ka ty­go­dni, pró­bu­jąc za­głu­szyć ten głos. Głos, któ­ry wo­łał, że tra­cę cen­ne mi­nu­ty i go­dzi­ny, że poza dzie­ćmi nic po so­bie nie po­zo­sta­wię, że po mo­jej śmier­ci lu­dzie nie będą w sta­nie po­wie­dzieć o mnie ni­cze­go, co mia­ło­by zna­cze­nie.

I wte­dy to zro­bi­łam. Spa­ko­wa­łam kil­ka rze­czy, z któ­ry­mi nie mo­głam się roz­stać. Resz­tę roz­da­łam lub prze­ka­za­łam do ko­mi­su. Znisz­czy­łam nie­po­trzeb­ne do­ku­men­ty z daw­nej pra­cy. Szyb­ko sprze­da­łam miesz­ka­nie, któ­re w tej lo­ka­li­za­cji było praw­dzi­wą grat­ką. Za­mknęłam za sobą prze­ra­ża­jąco dłu­gi roz­dział ży­cia i stwier­dzi­łam, że chcę do­świad­czyć cze­goś no­we­go, ode­tchnąć in­nym po­wie­trzem, na­wet je­śli na ra­zie zmie­ni­łam tyl­ko osie­dle. W obec­nych cza­sach sze­śćdzie­si­ąt­ka to nowa czter­dziest­ka – tak wy­czy­ta­łam kie­dyś w ga­ze­cie. Jako „czter­dziest­ka” mo­głam więc za­wo­jo­wać świat, praw­da? Nowy etap roz­po­częłam nie­zbyt chlub­nie od wpro­wa­dze­nia się do cór­ki, lecz cóż…

Ka­żdy od cze­goś za­czy­nał.

***

– Po pro­stu zde­cy­do­wa­łam, że mu­szę od­na­le­źć sens ży­cia – do­ko­ńczy­łam i za­mknęłam się z po­wro­tem w sa­lo­nie.

Iza zo­sta­ła w ko­ry­ta­rzu z roz­dzia­wio­ną bu­zią, ła­pi­ąc po­wie­trze. Za­wsze to ro­bi­ła. Do­sko­na­le zna­łam ten gry­mas. Odzie­dzi­czy­ła go po ojcu, któ­ry też tak re­ago­wał na za­dzi­wia­jące wy­da­rze­nia i przy­pad­ki. W na­szym ży­ciu nie było ich aż tak wie­le, upły­wa­ło do bólu prze­wi­dy­wal­nie. Ka­żdy dzień za­czy­nał się i ko­ńczył tak samo. Ró­żnił się je­dy­nie da­niem obia­do­wym. W week­en­dy cho­dzi­li­śmy na spa­ce­ry lub do kina, je­ździ­li­śmy na wy­ciecz­ki po oko­li­cy, je­dli­śmy lody. Nic spe­cjal­ne­go – zwy­czaj­ne ro­dzin­ne wy­pa­dy. Po­tem i to się sko­ńczy­ło, bo dzie­ci pod­ro­sły i wo­la­ły spędzać wol­ny czas z ró­wie­śni­ka­mi. Prze­sia­dy­wa­li­śmy z Wit­kiem w du­żym po­ko­ju niby ra­zem, a jed­nak osob­no. Te­le­wi­zor hu­czał na cały re­gu­la­tor, bo mąż miał stępio­ny słuch od gło­śnej pra­cy ma­szyn w fa­bry­ce. Sąsiad nie­ustan­nie wa­lił z tego po­wo­du w rury. Wte­dy jesz­cze nie czu­łam się sa­mot­na, a przy­naj­mniej do­brze uda­wa­łam. By­łam wy­śmie­ni­tą ak­tor­ką. Co wi­ęcej, sama świ­ęcie wie­rzy­łam w tę grę.

Po śmier­ci Wit­ka prze­sta­łam grać i świa­do­mo­ść pust­ki ude­rzy­ła we mnie tak bo­le­śnie, że za­bra­kło mi tchu. Przez kil­ka lat wy­ko­ny­wa­łam co­dzien­ne obo­wi­ąz­ki po sta­re­mu. Pra­ca, za­ku­py, go­to­wa­nie, my­cie okien, szo­ro­wa­nie podłóg, od­ku­rza­nie sza­fek. Ale dla kogo to wszyst­ko? Bo dla mnie nie mia­ło to już zna­cze­nia. Ot, wy­uczo­ne, la­ta­mi po­wta­rza­ne czyn­no­ści, któ­re skła­da­ły się na moje je­ste­stwo. Cza­sem do­bra ksi­ążka roz­świe­tla­ła je jak pro­myk sło­ńca w po­chmur­ny dzień. Na kil­ka go­dzin prze­no­si­łam się do lep­szej rze­czy­wi­sto­ści, w któ­rej wy­da­rze­nia na­bie­ra­ły tem­pa, a lu­dzie coś czu­li.

Tam­te­go ran­ka do­ta­rło do mnie, że ja też jesz­cze mogę coś po­czuć, że nie wszyst­ko stra­co­ne. Na­dal mam do­bre zdro­wie i reszt­ki ener­gii, któ­re mogę spo­żyt­ko­wać. Wy­ci­ągnęłam z szaf­ki sta­re pły­ty gra­mo­fo­no­we. Prze­gląda­łam je z no­stal­gią. Kie­dyś uwiel­bia­łam słu­chać mu­zy­ki i ta­ńczyć. Te­raz nie mo­głam ich na­wet od­two­rzyć, bo Wi­tek wie­le lat wcze­śniej po­zbył się gra­mo­fo­nu. W ko­ńcu z ża­lem zo­sta­wi­łam je obok śmiet­ni­ka przed blo­kiem.

Le­żąc na so­fie w sa­lo­nie Izy, ob­li­cza­łam w gło­wie, na ile mie­si­ęcy wy­star­czy mi pie­ni­ędzy. Przy­chód, do­chód, kosz­ty, re­zer­wy – sta­re przy­zwy­cza­je­nia ksi­ęgo­wej trud­no wy­ple­nić. Za­wsze lu­bi­łam ba­wić się w gło­wie cy­fra­mi, mno­żyć i dzie­lić spo­re sumy. Te­raz za­sta­na­wia­łam się, na co wy­dam okrągłą kwo­tę, któ­rą dys­po­no­wa­łam.

Nie my­śla­łam o tym, co zro­bię, kie­dy pie­ni­ądze się sko­ńczą.

***

– Mamo…

Nad ra­nem usły­sza­łam pu­ka­nie do drzwi. Mu­sia­łam przy­snąć, znu­żo­na ob­li­cze­nia­mi i wy­si­łkiem ostat­nich dni. Spa­ko­wa­nie i wy­rzu­ce­nie czter­dzie­stu lat swo­je­go ży­cia po­tra­fią czło­wie­ka wy­ko­ńczyć.

– Mamo, mogę we­jść?

Pod­nio­słam się na nie­wy­god­nej so­fie, czu­jąc przy­kre kłu­cie w boku.

– Wej­dź!

Iza sta­nęła w drzwiach. Wy­gląda­ła bar­dzo ład­nie, była sta­ran­nie uma­lo­wa­na i ubra­na w ele­ganc­ki, cien­ki swe­ter z dzia­ni­ny i gład­kie, gra­na­to­we spodnie z kan­tem. Ja­sno­brązo­we, pó­łdłu­gie wło­sy mi­ęk­ko oka­la­ły szczu­płą twarz, a duże piw­ne oczy pa­trzy­ły na mnie z po­wa­gą.

– Idę do pra­cy. Mam spo­tka­nie z klien­tem. Po­roz­ma­wia­my pó­źniej? – za­py­ta­ła.

Ski­nęłam gło­wą.

– W kuch­ni na sto­le zo­sta­wi­łam ci śnia­da­nie. Woj­tek jesz­cze śpi – wy­ja­śni­ła.

Za­wsze była obo­wi­ąz­ko­wa i za­rad­na. Świet­nie so­bie ra­dzi­ła, choć ni­g­dy nie lu­bi­ła go­to­wać.

– Dzi­ęki – od­pa­rłam krót­ko.

Mu­sia­łam umyć zęby i do­pro­wa­dzić się do ładu.

– To do pó­źniej! – rzu­ci­ła na od­chod­ne, zo­sta­wia­jąc za sobą przy­jem­ny za­pach per­fum.

Kie­dy trza­snęły drzwi, po­czła­pa­łam do ła­zien­ki i spoj­rza­łam w lu­stro. Mło­do­ść bez­pow­rot­nie prze­mi­nęła. Być może cza­iła się jesz­cze tyl­ko w oczach i kąci­kach ust. Do­bre i to, po­my­śla­łam i ochla­pa­łam twarz zim­ną wodą, a po­tem do­kład­nie wy­szo­ro­wa­łam uzębie­nie. Czy­ta­łam kie­dyś, że by­stre spoj­rze­nie i dźwi­ęcz­ny głos od­mła­dza­ją. Po­cie­sza­jące, zwłasz­cza gdy nie stać cię na chi­rur­ga pla­stycz­ne­go.

Prze­bra­łam się w blu­zę i dżin­sy, żeby pod­kręcić efekt od­mło­dze­nia, i zaj­rza­łam do Wojt­ka. Spał w roz­czu­la­jącej po­zie. Dłu­gie nogi wy­sta­wa­ły spod ko­łdry, jak za­wsze. De­li­kat­nie od­gar­nęłam z jego twa­rzy buj­ne loki, wspo­mi­na­jąc czas, kie­dy był jesz­cze dziec­kiem. Roz­tar­gnio­nym, tro­chę nie­sfor­nym, ale po­god­nym i pe­łnym ener­gii. Wpro­wa­dzał ży­cie do na­sze­go ci­che­go domu.

W kuch­ni na­la­łam so­bie her­ba­ty z dzban­ka, któ­ry przy­go­to­wa­ła Iza. Sia­dłam za sto­łem i utkwi­łam wzrok w ka­nap­kach z szyn­ką. Nad­sze­dł czas, żeby coś po­sta­no­wić. Nie chcia­łam przy­znać się do tego przed samą sobą, ale by­łam prze­ra­żo­na.

Spis tre­ści

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

Od autorki