Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rywalizacja braci. Rodzinne tajemnice. Zbrodnia?
Will, Brian i Luke to bracia. Nienawidzą się. Rywalizują ze sobą od zawsze. Może to wina matki, która nie potrafiła obdarzyć ich miłością sprawiedliwie? A może po prostu ich charakterów? W końcu wszyscy są już dorośli i sami odpowiadają za własne czyny. Wszyscy? No nie. Już nie. Jeden z braci jest martwy. Leży przed nimi w trumnie. Ale który to z nich? I kto go zabił?
Nowy thriller autorki światowych bestsellerów!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 503
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Davy’ego i Jennifer McCollough za to, że pozwoliliście mi wyjść za swojego pierworodnego syna. Bardzo wam się udał.
Latamy po niebie jak ptaki, pływamy w morzu jak ryby, ale nie nauczyliśmy się jeszcze najprostszej sztuki chodzenia po ziemi jak bracia i siostry.
Martin Luther King Jr.
W pogrzebie uczestniczyli wszyscy trzej bracia Drumm, ale jeden z nas był w trumnie.
Trzy to liczba nieparzysta, więc zawsze było dwóch na jednego, chociaż regularnie zmienialiśmy strony. Nikt by nigdy nie powiedział, że żyliśmy ze sobą blisko.
Na początku uroczystości poleciały mi łzy. Widać odziedziczyłem po matce zdolności aktorskie. Siedzieliśmy ramię w ramię z żyjącym bratem w pierwszej ławce sali pożegnań krematorium, a podchodzący ludzie wciskali nam łgarstwa, jakim to wspaniałym człowiekiem był nasz braciszek. Zwykłe frazesy bez znaczenia.
Umarł nagle. W straszny sposób. Szybkie śledztwo zakończyło się jednoznacznie. Nie byłem podejrzany. Od dawna nie czułem takiej wolności i ulgi. Spodziewałem się, że atmosfera spokoju nie potrwa długo, ale postanowiłem cieszyć się nią, póki mogę.
Nie umiałem rozgryźć żyjącego brata. Może myślał o zmiażdżonym, połamanym ciele zmarłego? Z pewnością jednak nawet on wiedział, że tak będzie najlepiej.
Daisy siedziała w ławce za nami. Jakby nie zdawała sobie sprawy, co się dzieje wokół, wierciła się, szepcąc do siebie. Spojrzeliśmy po sobie z bratem, bo ludzie zaczęli zwracać uwagę na jej coraz głośniejsze mamrotanie. On wyciągnął do niej rękę i cicho poprosił, żeby przyszła do nas. Ten jego gest przyprawił mnie o chwilowy dygot. Chyba wróciła do rzeczywistości i bez sprzeciwu zajęła miejsce między nami. Każdy z nas próbował ją objąć w geście posiadania, ale strząsnęła nasze ręce. Natrafiłem na wzrok brata. Dawna rywalizacja pojawiła się na nowo.
CZĘŚĆ PIERWSZA
Bracia
William
1
1994
Moja córka Daisy właśnie się urodziła, a Susan zmagała się z trudami początków macierzyństwa. Miałem dwadzieścia pięć lat i próbowałem rozkręcić wytwórnię filmową z Geraldem, moim kumplem ze studiów, który chciał reżyserować, ale mieliśmy problemy z pieniędzmi, a czułem, że będzie trzeba się pomęczyć, żeby przekonać Filmbase do dofinansowania nowej firmy. Mama pożyczyła mi trochę gotówki na start, a Gerald miał hojnego wujka, który też pomógł. Wynająłem wcześniej strych w mieście na biuro i zamówiłem papier firmowy, na którym pisałem rozpaczliwe apele do Arts Council, Dublin Corporation, National Lottery i wszelkich innych dysponujących pieniędzmi organizacji, które przyszły mi na myśl. Ciężko harowałem, a nocami często zajmowałem się dzieckiem, więc może byłem bardziej skłonny do irytacji, niż powinienem, ale gdy po długiej szychcie wracałem wieczorem do domu, naprawdę ostatnią rzeczą, jakiej potrzebowałem, był widok mojego najmłodszego brata, gwiazdy rocka, rozwalonego na naszej kanapie, gdy moja wciąż jeszcze obolała żona z plamami po dziecięcych rzygach na ramionach, potargana i wycieńczona siedziała na krawędzi niewygodnego krzesła przy jadalnianym stole.
Na początku żartowałem z nim, udając, że jego obecność mnie cieszy, bo jeśliby się okazało, że nikt inny nie chce nam dać kasy, poprosiłbym o nią właśnie jego, ale to miała być ostateczność.
– Luke! Nie powinieneś czasem wciągać koki z tyłka jakiejś supermodelki?
Luke miał dwadzieścia trzy lata. Jego druga płyta cieszyła się ogromnym wzięciem. Przez trzy sezony był non stop w trasie, ale teraz miał przerwę. Mieszkał w wielkiej georgiańskiej kamienicy przy Waterloo Road, którą kupił za gotówkę dwa lata po tym, jak rzucił studia, żeby śpiewać w zespole. My tymczasem wynajmowaliśmy przerobione ze stajni jednopokojowe mieszkanie bez centralnego ogrzewania i z nawalającą hydrauliką.
Zadziwiała nas ta jego gwiazdorska kariera. Ze swoimi wielkimi oczami i długimi włosami wyglądał jak bezdomny, a jego cienki, piskliwy głos nie miał prawa ponieść się dalej bez nagłośnienia. Zazdrościliśmy mu z Brianem. Byliśmy starsi i pracowaliśmy, żeby opłacić studia. Każdy z nas zrobił dyplom magistra nauk humanistycznych na czwórki z plusem. W szkole średniej Luke nas zaskoczył, bo miał na tyle dobre oceny, żeby się dostać na inżynierię, ale pierwsze dwa lata na uczelni zeszły mu na paleniu haszu nad stawem, czytaniu poezji i próbach z The Wombstones. Przez jakiś czas chodził po kampusie z kurą na smyczy. Taka poza. Nigdy się nie dowiedzieliśmy, skąd wziął tę kurę ani co się z nią potem stało.
Z niewiadomego powodu przyciągał do siebie kobiety. Nie rozumiałem, jak to robi. Kobiety są dziwne. Prowadzał się z nimi albo je zostawiał i nigdy nie wydawał się z żadną szczególnie związany. W pewnym momencie dałem sobie spokój z zapamiętywaniem ich imion, bo było jasne, że za chwilę pojawi się nowa.
Gdy Luke zdobył sławę jako solista, zrobił się hojny. Zabrał nas wszystkich w trasę do Londynu i Lizbony, gdzie szastał kasą, jakby nie miała dla niego żadnej wartości. Jego nazwisko otworzyło mi drzwi do świata sztuki, ale tamtej wiosny nie przyszły żadne zaproszenia na koncerty, wystawne gale ani rockandrollowe imprezy. Zjawiał się więc u nas w porze obiadowej co najmniej dwa razy w tygodniu.
Taki był z nim problem, że nie chwytał aluzji. Zjadał przygotowany przez Susan albo przeze mnie obiad, ignorował nasze dziecko i gdy tylko napełnił brzuch, zmywał się bez słowa podziękowania. W końcu wspomniałem o kasie i swoim problemie z finansowaniem działalności. Kiwnął głową i odchrząknął, ale pomocy nie zaproponował. Musiałem o nią poprosić.
Powiedziałem, że to właściwie nie będzie pożyczka, tylko inwestycja, i poprosimy Luke’a, żeby skomponował muzykę do naszego filmu (choć on wciąż jeszcze nie znał nut, a myśmy nie mieli filmu, bo nie było na niego pieniędzy).
– Film to nie moja działka – odpowiedział. – A prosiłeś Briana?
Brian mieszkał wtedy w Paryżu. Mama od czasu do czasu dostawała od niego listy pisane na kartkach wyrwanych z zeszytu. Skoro nie było go stać na papier listowy, to na pewno nie miał pieniędzy, które mógłby mi pożyczyć.
– Briana? Coś ty? Wiesz, jak on podchodzi do kasy. Zresztą nawet nie wiem, czy wystarczająco dużo zarabia. – Spróbowałem opanować frustrację. Luke wykazał się typowym dla siebie brakiem świadomości i troski. Wzruszył ramionami, wziął pilota i zmienił kanał w telewizorze, w ogóle na mnie nie patrząc. Susan wstała od stołu i odeszła zniesmaczona.
Dopiero kilka tygodni później zebrałem się, żeby mu powiedzieć, że już nie jest u nas mile widziany. Gdybym to zrobił od razu, pomyślałby, że chodzi o pieniądze, a chodziło o całokształt. Wyglądało na to, że nie mył się za często. Przychodził – dosłownie – z pustymi rękami i gdy tylko się pojawiał, wysysał z naszego domu energię.
Do końca tamtego roku go nie widziałem, ale czytałem w gazecie, że wrócił do studia, nagrywa kolejną płytę, a potem znów jedzie w trasę. Wzmianka była w niedzielnej kolumnie plotkarskiej. Nie miałem zamiaru dzwonić z gratulacjami.
Susan chciała, żeby tamto Boże Narodzenie było wyjątkowe, ale ona miała większe poczucie winy z powodu Luke’a niż ja. Zasugerowała, że jeśli na świąteczny obiad zaproszę wszystkich, to będzie wyglądało, że jego – naturalnie – też. Poza tym wolała uniknąć wizyty w Glenageary, w domu mojej mamy, która u siebie była zawsze głośniejsza i bardziej apodyktyczna niż u nas. Brian przyjechał na kilka dni z Paryża i zatrzymał się u mamy. To były pierwsze święta Daisy. W końcu wywalczyliśmy mały grant od Filmbase i wyglądało, że nam się układa. W styczniu mieliśmy zacząć produkcję pierwszego filmu krótkometrażowego pod tytułem Strach przed życiem i planowałem ogłosić to na naszym uroczystym obiedzie. Zadzwoniłem do Luke’a i zostawiłem mu wiadomość na sekretarce. Nie odezwał się przez kilka dni, więc Susan wrzuciła mu liścik do skrzynki.
Nie pojawił się, ale nas to nie zmartwiło. Już wcześniej zdarzało mu się zniknąć z radaru na miesiąc lub dwa. Wiedzieliśmy od Briana, że ma przerwę w trasie i jest w Dublinie. Mama była zła, że jej nie odwiedził. Strzeliła z tego powodu focha, ale było jasne, że ona też nie próbowała się z nim kontaktować.
Z początku rodzina była pod wrażeniem mojego newsa. Mama wzniosła kieliszek i wygłosiła toast na moją cześć:
– Mój syn, następny Steven Spielberg!
Ale kiedy Brian usłyszał, że film na być krótkometrażowy i że nie będą go puszczać w kinach, prychnął lekceważąco i spytał:
– Po co kręcić film, którego nikt nie obejrzy?
Wyśmiał cały projekt, bo aktorami mieli być moi koledzy z uczelnianego koła teatralnego. Mama stwierdziła w mojej obronie, że przecież każdy gdzieś zaczynał, i spytała Briana cierpko, jakie on ma plany zawodowe. Bronił się, że przecież pracuje w prestiżowej szkole, ale mama zbyła te przechwałki:
– Nauczyciel, Brianie, to nie to samo co producent filmowy. My mamy show-biznes we krwi, a ty najwyraźniej odziedziczyłeś geny po ojcu.
Brian się zjeżył:
– Praca nauczyciela jest bardzo ważna.
Ale i tak czułem potrzebę, żeby się wytłumaczyć, że muszę zacząć od małych rzeczy, a potem stopniowo zwiększać kaliber, że nikt nie da grupie nieznanych kolesi dziesięciu baniek na pełnometrażową fabułę. Co mama skwitowała:
– Jeszcze nie, kochanie. Jestem z ciebie taka dumna.
– Może Luke’a obsadzisz w tym swoim filmie? – podsunął Brian.
Mama parsknęła śmiechem:
– Pewnie, jeśli to ma być film dla małolat.
Szydziła z sukcesu Luke’a i jego nastoletnich fanek. Tak jak my wszyscy. Zawsze umniejszała naszemu najmłodszemu bratu, a my zazwyczaj jej wtórowaliśmy. Dla nas to był niezły dowcip, że mały Luke może być idolem podlotków. Mnie osobiście zależało, żeby wyrobić sobie nazwisko, i nie zamierzałem zatrudniać mojego brata złamasa, zwłaszcza że nie dorzucił się do projektu.
Brian pomógł Susan w zmywaniu i pobawił się z Daisy. Mama wcześnie się wstawiła i zaczęła śpiewać do Dźwięków muzyki w telewizji. Wielki miś, którego kupiła dla wnuczki, wylądował na schodach, bo w salonie nie było dla niego miejsca. Daisy przycupnęła u stóp schodów i gapiła się na niego zafascynowana. Gdy mama i brat wyszli, dokończyliśmy z Susan wino i poszliśmy spać.
O trzeciej nad ranem zbudziło nas ogłuszające łomotanie do drzwi. Susan gwałtownie usiadła na łóżku, ale Daisy na szczęście nie zaczęła się wiercić. Narzuciłem szlafrok, trochę w strachu, że to może być jakaś zła wiadomość, ale też gotowy zbesztać wała, który wali do drzwi, jakby chciał je wyważyć.
Przed wejściem stał Luke, prawie niewidoczny zza ogromnego domku dla lalek.
– Sorry, dopiero go skończyłem, farba już wyschła, ale jeszcze trochę się lepi. To dla... twojej małej.
Wniósł go do korytarza, postawił i wyszedł. Oczywiście nie pamiętał, jak Daisy ma na imię. Pozwoliłem mu odejść w mrok nocy, bo o tej porze nie miałem chęci na zabawianie pijaka.
Gdy rano Daisy zobaczyła domek, aż jej oczy zabłysły. Susan otworzyła zawieszony na zawiasach front. Został jej w ręku. Dach z jednej strony przechylił się niebezpiecznie, a okna miały chropowate krawędzie. Daisy wzięła małe łóżeczko i wcisnęła je sobie do buzi. Drewno było pełne drzazg i śmierdziało farbą. Tej nocy bez większego trudu połamaliśmy domek na szczapy i wrzuciliśmy do kominka.
Tydzień później Luke pojawił się w porze obiadowej, jakby poprzednie sześć miesięcy nie miało miejsca. Nie dopytywał o swój prezent, my też postanowiliśmy o nim nie wspominać. Spytałem, jak mu idzie praca nad nową płytą, ale on tylko wzruszył ramionami i zmienił kanał w telewizji. Byliśmy już za starzy, żebym mu przywalił, ale ręce mnie świerzbiły.
2
1985
Mama była rodzinną gwiazdą, wokalistką w zespole i aktorką, a tata z radością pozwalał jej błyszczeć. Nie był popychadłem – w razie potrzeby stawiał się jej – ale był najcichszym członkiem naszej rodziny. Z szopy na tyłach ogrodu zrobił sobie swoją prywatną kwaterę, o której mówił: „moje miejsce”. Miał tam perski dywan na podłodze, stary fotel wymontowany z Hillmana Huntera – jego pierwszego samochodu, całą półkę historycznych książek o wojnie od starożytnego Rzymu po Wietnam, radio na baterie, skrzynkę z narzędziami i – z jego punktu widzenia najważniejszy element – odosobnienie. Tata był... tatą. Nie miał w sobie nic ekscytującego, nie był ważny ani sławny, nie brylował na imprezach, ale zawsze był. Ponieważ koncerty mamy odbywały się głównie wieczorami, to właśnie tata stale gotował nam obiady i pakował drugie śniadania do szkoły. Wstydziłem się tego. O ile było mi wiadomo, nikt inny nie miał gotującego ojca. Co gorsza, nasz chyba nawet to lubił. Często mówił do mamy z czułością: „Co ty byś beze mnie zrobiła, no co?”. Na co ona odpowiadała sarkastycznie, że znalazłaby sobie męża w swoim wieku. Kumpli zapraszałem tylko wtedy, gdy miałem pewność, że mama będzie w domu, bo gdyby zobaczyli mojego tatę w kuchennym fartuchu, to nie zniósłbym tego upokorzenia.
Wiedziałem, że przyprawia mu rogi, ale wolałem zachować to dla siebie. Może on też zdawał sobie z tego sprawę, ale mu to nie przeszkadzało albo postanowił to ignorować? A może on też ją zdradzał? Niezależnie od tego ich małżeństwo zawsze wydawało się stabilne. Tata często mówił o mamie „moja mała sierotka”, choć już dawno nie była mała. Myślę, że sobie wyobrażał, że jest jej rycerzem w lśniącej zbroi, i był rozczarowany, że nie jest mu bardziej wdzięczna za to jego rycerstwo. Generalnie się lubili, mimo że czasem potrafili być dla siebie wredni i złośliwi. Jednak co do innych mężczyzn tata jej nie ufał.
Umarł, gdy miałem siedemnaście lat. Usłyszał diagnozę: rak prostaty, a czternaście miesięcy później, tydzień po moich urodzinach, już nie żył. Ostatni miesiąc życia spędził w hospicjum. U schyłku swoich dni nigdy nie rozmawiał z nami o śmierci ani o umieraniu, a gdy przychodziliśmy go odwiedzić, wydawał się zażenowany, jakby choroba była powodem do wstydu. O tym, że umrze, dowiedzieliśmy się z Brianem od Luke’a. Miałem mamie za złe, że najpierw wyjawiła to jemu, a nie mnie. Byłem najstarszy. Luke był dzieciakiem, ale to jemu powiedziała, gdzie tata ma guzy, że są przerzuty i że rak jest złośliwy. Luke powtórzył nam wszystko w sekrecie. Gdy wyrzuciłem to mamie, skwitowała tylko: „Nie chciałam, żebyś się denerwował, kochanie”. No i może miało to jakiś sens, bo zbliżały się moje końcowe egzaminy w szkole.
Coraz częściej płakała i było widać, że się boi. Luke chodził do hospicjum codziennie po szkole i spędził w nim ostatnie weekendy. Brian wybrał się tam raz, niechętnie. „Nie znoszę chorych ludzi” – mruknął.
Kiedy śmierć taty była już bliska – pielęgniarka oznajmiła, że zostało mu kilka godzin – przyszedłem do niego z mamą.
– Mam pójść po Briana i Luke’a? – spytałem, bo oddech taty stawał się coraz bardziej nieregularny.
– Nie, będą tylko przeszkadzać – powiedziała.
Gdy jego nierówny oddech w końcu ucichł, objąłem szlochającą mamę niezręcznym gestem.
Wróciliśmy z hospicjum do domu późnym wieczorem. Luke nie spał, czekał na nas.
– Nie żyje, tak?
Mama się rozpłakała, a ja kiwnąłem twierdząco głową. Brian był już w łóżku. Luke poszedł zrobić mamie drinka, a ja wszedłem po schodach na górę, żeby obudzić brata i przekazać mu złą wiadomość.
Pchnąłem drzwi do jego pokoju. Czytał jakiś thriller czy inny kryminał z jaskrawą okładką.
– Brian? Słuchaj, przykro mi, ale tata umarł.
– O...
– No właśnie. To straszne, prawda? – Podniósł książkę i wrócił do lektury. – Może zejdziesz na dół?
– Nie, dzięki. Rano mam trening rugby.
– Co? Nie słyszałeś, co powiedziałem? Tata... nie żyje.
– Tak?
– Tak.
– I niby co ja mam z tym zrobić?
Długie dni spędzone w szpitalu miały swoje konsenkwencje. Przez wiele tygodni prawie nie widywałem się z dziewczyną. Może Brian faktycznie był za młody, żeby dorośle zareagować na taką wiadomość. Był dziwny, inaczej niż Luke, ale tę jego agrechę trudno było znieść. Luke miał mniej lat, a jednak był na dole i nalewał mamie ginu.
– Na przykład mógłbyś nie być takim kutasem.
– Spierdalaj.
Wziąłem z podłogi tenisówkę, rzuciłem, celując w jego głowę, i wyszedłem, trzaskając drzwiami.
Potem usprawiedliwiałem Briana, że w ten sposób próbował radzić sobie ze smutkiem – ignorując go, bo o ile mi wiadomo, nigdy nie kłócił się z tatą. My zresztą też nie.
W następnych dniach załatwialiśmy formalności pogrzebowe, a dom był pełen krewnych, znajomych i tac z kanapkami, ale Brian nie wychodził z pokoju. Luke chodził smutny, ale sądzę, że bał się rozpłakać w mojej obecności. Miał czerwone obwódki wokół oczu i ubierał się w stary sweter taty. Przyjechali krewni mamy, jej siostra Peggy i kilka innych osób, których prawie nigdy nie widywaliśmy. Mama zebrała ich wszystkich w kuchni. Wstydziła się swojego rodzeństwa z północy i wolała je odizolować od rodziny i przyjaciół taty. Poza Peggy nikogo z nich nie znaliśmy. Ciągle wołali na mamę Moll, choć miała na imię Melissa. Nie cierpiała tego. Moll to używane wśród klasy robotniczej Dublina zdrobnienie od Margaret. Gdy tata żył, zwracał się do mamy per Moll, żeby ją wkurzyć. Zawsze myślałem, że mama wstydzi się swojej rodziny ze względu na tatę, bo on wywodził się z klasy średniej, z południowych przedmieść, ale i teraz, kiedy już nie żył, nadal chowała swoich krewnych w kuchni.
W przeddzień pogrzebu Luke przyszedł do mnie i spytał, czy wierzę, że Bóg naprawdę istnieje. Takie pytania zadawał tacie, więc próbowałem sobie wyobrazić, co on by powiedział. Udzieliłem standardowej odpowiedzi, jakiej można oczekiwać od starszego brata: „Nie wygłupiaj się. Oczywiście, że istnieje. Inaczej jak byśmy się tu wszyscy znaleźli?”. Luke nie wyglądał na przekonanego.
Odgrywałem rolę posłusznego syna i gdy przyszedł na to czas, brałem udział w wybieraniu trumny: „Weźmy drugą najtańszą, mamo. Nikt nie będzie nas oceniać. Zresztą kto zobaczy różnicę?”.
Wszyscy trzej byliśmy wysocy i wymyślono, że mamy nieść trumnę. Poszedłem na górę do pokoju Briana i Luke’a, żeby im to powiedzieć. Luke kiwnął głową.
– Przynajmniej tyle możemy zrobić.
Brian łypnął na mnie znad swojej głupiej książki.
– Nie będę nic nosił.
– Dlaczego?
– Bo nie chcę. Grabarze to zrobią, nie? To ich robota.
– Mama chce, żebyśmy ponieśli trumnę.
– Nie.
Luke odezwał się cicho:
– Tata by chciał, żebyśmy to zrobili. Razem.
– On nie żyje, więc to, czego on chce, się nie liczy – odpalił Brian.
– Brian! Dlaczego jesteś taki?
– Ludzie bez przerwy umierają. Nie wiem, po co to całe zamieszanie. Masz pojęcie, ile dzieci w Etiopii umiera w tej chwili z głodu?
Rzuciłem się na niego, wrzeszcząc do Luke’a, żeby mi pomógł. Luke niechętnie obalił Briana na podłogę, a ja brutalnie wykręciłem mu ręce za plecami.
– Złaźcie ze mnie, bydlaki! No już!
– Będziesz niósł trumnę taty i koniec!
On jednak nadal się szarpał i kłócił.
– Nie będę! Ani mi się śni. Nie zmusicie mnie!
W tym momencie do pokoju weszła mama.
– Co się tu dzieje, na Boga? Czy wy nie macie odrobiny szacunku? – syknęła. Zebrana na dole rodzina na pewno słyszała tę awanturę.
Luke, jak zwykle, wszystko wypaplał:
– Brian nie chce jutro nieść trumny.
– Jeśli nie chce, to nie musi. W tej chwili z niego zejdźcie! – Była zmęczona i zapłakana.
Następnego dnia na mszy pogrzebowej Luke i ja staliśmy z przodu trumny, a za nami dwóch wujków i dwóch grabarzy. Mijając Briana zajmującego miejsce w pierwszej ławce obok mamy, zobaczyłem, jak z triumfalną miną pokazuje mi środkowy palec. Łzy wściekłości napłynęły mi do oczu.
Przed kościołem, stojąc u boku mamy w chaotycznym tłumie żałobników, odbierałem kondolencje. Gdy zbliżył się Jack Gogan, znajomy taty, zobaczyłem, jak Luke po chamsku odpycha go na bok. Aż się facet wystraszył. Wyglądało na to, że mój młodszy brat go opieprza. Potem spytałem Luke’a, o co chodziło. Postukał się palcem w nos i wycedził: „Nie twoja sprawa”. Założyłem, że Gogan musiał być jednym z kochanków mamy.
W następnych tygodniach i miesiącach Luke i ja pomagaliśmy mamie i sobie wzajemnie pogodzić się z utratą taty. Nie pamiętam, żeby Brian kiedykolwiek o nim wspomniał. Żadnemu z nas nie umknął fakt, że brat nie chce rozmawiać o jego odejściu. Ta odmowa była na swój sposób zaraźliwa. Po roku tak rzadko przywoływaliśmy pamięć o ojcu, że nawet nie uczciliśmy rocznicy jego śmierci. Wtedy już każdy z nas radził sobie sam i przyznam, że po kilku tygodniach nie czułem, że brakuje mi ojca. Nie wiem, jak przeżywała to mama.
3
1992
Chociaż wszyscy zdążyliśmy się wyprowadzić, tradycją stały się niedzielne obiady u mamy, która poszła z Peggy na warsztaty kulinarne i z zaskoczeniem stwierdziła, że jej się to podoba. Okazało się, że jest w tym lepsza od taty, ale to chyba dlatego, że on gotował dla nas po całym dniu w pracy.
Jeśli mama grała w teatrze, to wolne miała tylko niedziele i lubiła wtedy zaszaleć. Zawsze przyrządzała jedzenie dla co najmniej dziesięciu osób, bo nigdy nie było wiadomo, kto się pojawi. Każdemu z nas zdarzało się przyprowadzać nawet i trzech wygłodniałych współlokatorów. Uwielbiała się przed nimi popisywać. Była na bieżąco z najważniejszymi postaciami popkultury i potrafiła dyskutować o książkach, filmach i serialach. Była „spoko” mamą. Kumple mówili, że jestem farciarzem. Nie przeszkadzało jej, że palą, klną i piją alkohol. Na szczęście z nimi nie flirtowała.
Mieliśmy wtedy po dwadzieścia kilka lat. Luke i ja przyprowadzaliśmy do domu dziewczyny, ale Brian – nie. Droczyliśmy się z nim, że jest gejem, chociaż żadnych innych oznak nie zdradzał. Myślę, że jako dwudziestodwulatek prawdopodobnie był jeszcze prawiczkiem.
Mama też zauważyła, że nie przyprowadza dziewczyn, i skomentowała to w zwykły dla siebie, niedelikatny sposób: „Może to przez ten twój nos?”. Z powodu krzywej przegrody Brian miał lekko wygięty nos z jedną dziurką większą od drugiej. Nie było tego widać, dopóki ktoś o tym nie wspomniał. „Ma go po tobie” – zwykła mawiać mama, a tata kiwał głową i przyznawał: „Tak, mój ojciec miał kawał nochala”. Myśmy tego nosa nie zauważali, bo zwyczajnie był częścią twarzy Briana, ale mama półgłosem nazywała go deformacją. Gdy był nastolatkiem, spytał raz, czy jest jakaś operacja, która mogłaby mu ten nos naprawić, ale mama go wyśmiała. Gdyby był dziewczyną i chciał sobie wyprostować zęby, to jeszcze, ale u chłopaków i mężczyzn wygląd nie jest aż tak ważny. Potem Brian powiedział, że nos mu nie przeszkadza, ale zauważyłem, że przy nowo poznanych ludziach zawsze ustawia się na wprost, a profil pokazuje dopiero, kiedy się dostatecznie z nimi oswoi.
W 1992 miał już dyplom i ukończony roczny kurs nauczycielski. Na pół etatu pracował w szkole, a od czasu do czasu, w nieparzyste dni, w księgarni w centrum. Luke nagrał wreszcie swój drugi album. Ja robiłem kurs produkcji filmowej w Filmbase.
W tę konkretną niedzielę Brian przyszedł z dziewczyną. Mama trąciła mnie łokciem i puściła do mnie oko. Dziewczyna była piękną pankówą. Tata zdecydowanie nie pochwaliłby jej wyglądu. Tlenione włosy ustawione w kolczasty czub, usta pomalowane szkarłatną szminką, mocno podkreślone oczy i – co najbardziej egzotyczne – amerykański akcent. Aż do wtedy słyszeliśmy Amerykanów wyłącznie w telewizji, więc już choćby tylko z tego powodu mnie zaintrygowała. Luke przyprowadził swojego bębniarza, wielbiciela trawy, i obaj byli ewidentnie najarani. Próbowaliśmy wciągać ich do rozmowy, ale na każde pytanie reagowali bezsensownym chichotem, więc po kilku minutach daliśmy spokój. Luke rozdrażnił mamę. Powiedziała mu, że ma się zachowywać albo odejść od stołu. Moja dziewczyna – Irene – siedziała obok mnie. Chodziliśmy ze sobą od kilku miesięcy. Z mojej strony to nie było nic poważnego, ale ona miała o naszym związku inne wyobrażenie. Tak naprawdę wcale jej nie zaprosiłem na ten obiad, ale wiedziała, że mamy taką niedzielną tradycję w rodzinie, i bezczelnie zjawiła się bez zaproszenia.
Mama nie mogła się powstrzymać, zagadnęła koleżankę Briana:
– Czyżby nasz Brian znalazł sobie dziewczynę? – Wręczyła jej miskę z sałatką do odniesienia na stół, a ja w tym czasie kroiłem łopatkę jagnięcą.
– Mamo! – burknął Brian wkurzony.
Dziewczyna uśmiechnęła się swobodnie.
– Nie, jesteśmy tylko znajomymi. Pracujemy razem w księgarni. – Ale, według mnie, w uśmiechu, który posłała Brianowi, było coś z flirtu.
– A skąd jesteś, kochanie?
– Z Detroit – odparła Susan. – W stanie Michigan.
– Serio? To rodzinne strony Henry’ego Forda, zgadza się?
– No. I w ogóle kolebka przemysłu motoryzacyjnego. Mój tata pracował na linii montażowej w Fordzie aż do samej śmierci.
– Naprawdę? Bardzo mi przykro. Czyli pracował w fabryce?
Mama niespecjalnie chwaliła się własnymi robotniczymi korzeniami, była jednak dumna z ciężkiej pracy, którą włożyła w to, by od nich uciec. Gdy zdobyła stypendium i poszła do konserwatorium, zapisała się na lekcje dykcji i wymowy. Pewnie też szybko i z łatwością przyzwyczaiła się do naszej zielonej alei Glenageary. Nie chciała, żeby ludzie uważali ją za snobkę, ale z całej swojej rodziny utrzymywała kontakt tylko z Peggy, która – na przekór wszystkiemu – została znaną projektantką mody, chociaż zaczynała jako zwykła szwaczka w fabryce koszul. Mama zdawała starszej siostrze relacje ze swoich lekcji wymowy.
– Tak. Był szefem lakierni elektroforetycznej. – Susan przytaknęła z taką dumą, jakby jej ojciec ambasadorował w Paryżu. Spodobała mi się ta jej pewność siebie.
Mama parsknęła śmiechem.
– Rodzina mojego zmarłego męża mówiła, że wychodząc za niego, awansowałam społecznie. Jego matka raz nazwała mnie „fordanserką z biednej dzielnicy”. Mnie! Dyplomowaną śpiewaczkę i medalistkę konserwatorium. Jestem gwiazdą zespołu muzycznego.
Ta tyrada, pozornie niezwiązana z tematem, zbiła Susan z tropu.
Brian zrobił zażenowaną minę.
– Byłaś. W czasie przeszłym. Mamo, naprawdę nie musisz...
Susan mu przerwała:
– Serio? Jest pani gwiazdą?
To pytanie zszokowało mamę.
– Brian, nie powiedziałeś Susan, kim jestem?
Brian usiadł powoli.
– Nie wszystkich musi to obchodzić. Większość moich znajomych nie umiałaby wymienić nazwisk Trzech Tenorów, więc wątpię, że słyszeli o jakiejś tam aktorce kabaretowej jedną nogą na emeryturze.
Mama zacisnęła zęby. Byłem wściekły na Briana za to lekceważące podejście. Kopnąłem go pod stołem. Mama wciąż miała się za celebrytkę. Miarą sukcesu był dla niej rozmiar i umiejscowienie jej zdjęć w „Sunday Independent”. Wtedy już od roku nie wspominano o niej w gazetach, coraz rzadziej koncertowała i występowała, jednak nadal oczekiwała, że ludzie będą ją rozpoznawać. No ale przecież nie mogła winić Susan za to, że jej sława nie dotarła aż na przedmieścia Detroit.
Luke i jego kolega bębniarz zaczęli rechotać, krztusząc się piwem. Irene dostrzegła szansę, żeby przypodobać się mamie. Wskazała na nią palcem ze słowami:
– To jest ta Melissa Craig! Miała własny program telewizyjny, gdy byłam mała. – Z twarzy mamy wyczytałem wdzięczność dla Irene, choć taki opis sytuował czasy jej sukcesu w odległej przeszłości.
Na co Susan odparła bez złych intencji:
– O, moja mama nie przepadała za telewizją. Mieliśmy w domu tylko radio. Gdy wszyscy oglądali Starsky’ego i Hutcha, kazała nam czytać książki, więc tym się zajmowaliśmy. Jak mam się do pani zwracać? Pani Drumm czy pani Craig?
– Po imieniu. Mów mi Melissa.
Mama przybrała to imię, jeszcze zanim poznali się z tatą. Była chyba jedyną Melissą w swoim pokoleniu. Sam nie zwracałem się do rodziców moich kolegów na ty, ale mama uważała, że dzięki temu jest nowoczesna i życiowo zorientowana.
– Okej, Melisso. Czy mam otworzyć wino?
– Nie, zostaw to chłopcom. Do tego trzeba siły. – Mama nie była jednak aż tak nowoczesna, jak jej się zdawało.
Brian zabrał się do otwierania wina z miną macho, jakby poskramiał lwa. Prawie się nie odzywał podczas obiadu, ale Susan okazała się zabawna i ciekawa.
Kilka tygodni później zadzwoniłem do Briana do księgarni i mimochodem spytałem o Susan.
– Czemu pytasz? – W jego głosie nagle zabrzmiał podejrzliwy ton.
– Mówiłeś, że nie jest twoją dziewczyną – odparowałem.
– Bo nie jest. My tylko...
– Podoba ci się?
– Nie!
Wiedziałem, że tak powie. Nigdy nie miał jaj, żeby mi się postawić.
Nie minął tydzień, a już spotykaliśmy się z Susan. Nie zamierzała zostać w Irlandii na dłużej, to miał być tylko początek jej długiej podróży dookoła świata. Planowała robić krótkie przystanki tu i tam, a potem ruszyć do Paryża i Madrytu. Dalej miały być Turcja i Indie. Zrobiła wcześniej jakiś kurs z literatury amerykańskiej w koledżu w Detroit, ale uniwersytet dubliński go nie honorował. Susan była ciągle w biegu. To mi się w niej podobało. Nie istniało ryzyko, że się mnie uczepi jak rzep psiego ogona.
Półtora roku później musieliśmy wziąć ślub. To znaczy nie musieliśmy, ale kończyła jej się wiza i była w ciąży. Zorientowała się, gdy było już za późno na aborcję, więc zachowałem się przyzwoicie i zrobiłem, co trzeba – poprosiłem ją o rękę. Na szczęście ona też chciała, żebyśmy się pobrali. Poczułem się naprawdę szczęśliwy. Okoliczności nie były idealne, ale Susan stanowiła prawdziwą zdobycz. Jak na mój młody wiek nie mogłem narzekać na brak wrażeń. Dziecko urodziło się, gdy miałem dwadzieścia pięć lat, i mimo wsparcia finansowego mamy było nam ciężko.
Luke miał dzień wcześniej przylecieć z Amsterdamu na nasz kameralny ślub, ale uciekł mu samolot. Zjawił się dopiero w kościele z jakąś półnagą fanką, właśnie gdy mieliśmy się wymieniać obrączkami. Był wykończony, miał kaca i przyćmił nasz wyjątkowy moment.
Nie zdziwiło mnie, że Brian przyszedł na ślub bez pary. Było widać, że nasz związek niespecjalnie mu leży. Niedługo po naszym powrocie z zimowego miesiąca miodowego w Kerry wyniósł się do Francji.
A Susan i ja mieliśmy żyć długo i szczęśliwie.