Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy pewnego dnia Nina zadzwoniła po taksówkę, nie spodziewała się, że to zapoczątkuje ważne zmiany w jej życiu. Również Artur nie mógł przewidzieć, że kobieta, która właśnie zamówiła u niego kurs, zostanie w jego myślach na dłużej.
Życie Artura nie jest ani oczywiste, ani proste. Trudne dzieciństwo zaowocowało mroczną teraźniejszością.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi dwoje tak różnych ludzi zaczyna łączyć coraz silniejsza więź. Czy poradzą sobie z przeciwnościami? Czy Nina odważy się przeciwstawić najbliższym i zawalczyć o swoje uczucie? Czy Artur zdoła odciąć się od przeszłości? I czy przeciwieństwa naprawdę się przyciągają?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 268
Redakcja: Agnieszka Pietrzak
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny okładki: Katarzyna Borkowska
Skład: Robert Kupisz
Zdjęcie na okładce: Getty Images/ Oliver Rossi
Zdjęcie autorki: Victoria Nekrasova
Redaktor prowadząca: Kinga Kościak
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
© Copyright by Natalia Nowak-Lewandowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2019
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-473-9
Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński
M.
Czasami brak mi powietrza i wtedy wiem, że na chwilę o mnie zapomniałaś.*
Jacek Podsiadło
*Cyt. z wiersza Don’t Leave Me [w:] Jacek Podsiadło, Wiersze zebrane, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2003.
Uchwyt futerału leżał miękko w mojej dłoni. Znajomy ciężar, który towarzyszył mi niemal przez całe życie, budził poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Lubiłam dotyk skóry na palcach; początkowo był twardy, wrzynał się, ale z czasem idealnie wpasowywał się we wgłębienia dłoni.
– Tak, mamo, obiecałam ci przecież. – Patrzyłam nerwowo na zegar zawieszony w pokoju i przestępowałam z nogi na nogę, choć dobrze wiedziałam, że nie przyspieszę w ten sposób końca rozmowy. Kiedy mama miała coś do powiedzenia, musiała to zrobić, bez względu na swojego rozmówcę i jego potrzeby. – Będę w niedzielę o trzynastej.
– Przyjdą Litwińscy, więc zabierz koniecznie skrzypce. Wiesz przecież, jak bardzo cenią dobrą muzykę.
– Dobrze.
Obliczałam w myślach, ile czasu zajmie mi dojazd do filharmonii. Jeśli taksówka przyjedzie szybko, to jest szansa, że zdążę na próbę generalną. Jako koncertmistrz skrzypiec nie mogłam się spóźnić nawet o minutę! To byłoby niedopuszczalne! Poczułam, że pocą mi się dłonie, a sukienka przestaje przepuszczać powietrze i przylega do wilgotnych pleców. Nie miałam już jednak czasu na zmianę garderoby, to zabrałoby cenne minuty.
– Mamo, muszę kończyć, za chwilę spóźnię się na próbę generalną, a wiesz, że to nie może się zdarzyć. Zadzwonię do ciebie rano, przed wyjściem. Dobranoc, śpij spokojnie.
Kiedy matka żegnała się ze mną, w jej głosie usłyszałam nutę dezaprobaty, ale naprawdę nie mogłam sobie pozwolić na dalszą rozmowę.
Zadzwoniłam do korporacji taksówkarskiej i poprosiłam, żeby kierowca był jak najszybciej. Skorzystałam z toalety, umyłam ręce i zerknęłam w lustro wiszące nad umywalką. Naturalny makijaż nadal pozostawał w idealnym stanie, delikatnie podkreślając moje ciemne tęczówki i bladość cery.
Szybko wyszłam z łazienki i założyłam płaszcz, wzięłam torebkę, skrzypce i w pośpiechu zamknęłam mieszkanie. Wolałam poczekać na dworze, niż chodzić z kąta w kąt, to tylko wzmagało moje zdenerwowanie.
W chwili, kiedy wyszłam na zewnątrz, podjechała taksówka. Podbiegłam i zajęłam tylne siedzenie.
– Dzień dobry, bardzo proszę do filharmonii.
Położyłam torebkę na siedzeniu, a futerał na kolanach. Z pewnością inne kobiety trzymają torebki przy sobie, strzegąc ich, dla mnie jednak zawsze cenniejsze były skrzypce.
Odgarnęłam kosmyk z czoła, zatknęłam go za ucho i w tym momencie zerknęłam we wsteczne lusterko samochodu. Kierowca przyglądał się mojej twarzy, potem jego wzrok prześlizgnął się na moje piersi, a następnie zatrzymał na futerale. Poczułam, jak rumieniec wypływa na moje policzki, zaczyna przechodzić na szyję i dekolt. Zacisnęłam mocniej dłonie na uchwycie i odwróciłam głowę w stronę okna.
Nie byłam przyzwyczajona do męskiego zainteresowania. Może nie byłam brzydulą, uważałam nawet, że jestem ładna, ale nie skupiałam się na swoim wyglądzie, bo priorytetem zawsze były skrzypce. Stanowiły esencję mojego życia, były wymagające i nie zostawiały czasu na nic innego, ale nie umiałam bez nich żyć. Konsekwencją tej miłości było znikome życie towarzyskie, o kontaktach damsko-męskich nie wspominając. Kto przy zdrowych zmysłach byłby w stanie wytrzymać konkurencję z tak absorbującym zajęciem, jakim jest zawód muzyka?
Samochód ruszył, a ja, zupełnie wbrew sobie, zerknęłam ponownie we wsteczne lusterko. Mężczyzna skupiał uwagę na drodze, więc mogłam mu się przyjrzeć, ale w chwili, kiedy przymrużyłam powieki, aby dostrzec kolor jego oczu, on znów na mnie spojrzał, czym zawstydził mnie jeszcze bardziej. Zanim odwróciłam wzrok, zdążyłam zauważyć, że delikatnie się uśmiechnął.
Z uporem patrzyłam przez boczną szybę, choć czułam na sobie jego wzrok. Chyba tylko cudem nie wjechaliśmy w samochód przed nami. I kiedy myślałam, że za chwilę wysiądę i ta niekomfortowa sytuacja się skończy, on odezwał się do mnie:
– Gra pani na skrzypcach?
To pytanie właściwie nie miało sensu – przecież mój futerał jasno informował, czym się zajmuję – ale dla mnie było czymś więcej. Każdy, kto interesował się tym, co robię, zasługiwał na uwagę. Nawet jeśli to irracjonalne, czułam się wtedy dostrzeżona.
Kiwnęłam głową, bo zabrakło mi odwagi, żeby się odezwać. Jego spojrzenie mnie krępowało.
– Ma pani koncert?
Ponownie przytaknęłam. Mężczyzna wyraźnie starał się nawiązać rozmowę, ale nie było to dla mnie łatwe. Zdawałam sobie sprawę, że kiwanie głową mogło wyglądać co najmniej dziwnie, ale gardło miałam ściśnięte i nie potrafiłam prowadzić konwersacji. Z pewnością spory wpływ na moje zachowanie miały trema przed koncertem oraz spóźnienie. Dłonie nadal mi się pociły i zaczynały lekko drżeć. Już wiedziałam, że będę mieć kłopot z utrzymaniem smyczka w dłoni. Odetchnęłam głębiej, starając się uspokoić, ale rzucane przez mężczyznę spojrzenia wcale mi nie pomagały.
– Proszę się nie denerwować, z pewnością wszystko się uda.
Aż tak było to po mnie widać? Nawet obcy mężczyzna zauważył, że jestem zdenerwowana? Kilkukrotnie zgięłam i rozprostowałam palce lewej dłoni, żeby zniwelować odczucie zdrętwienia. Choć grałam na skrzypcach od siódmego roku życia, przed każdym koncertem niezmiennie czułam się stremowana, a dłonie odmawiały mi współpracy.
Przełknęłam ślinę i zmusiłam się do odpowiedzi:
– Dziękuję, że pan we mnie wierzy.
Tym razem uśmiechnął się szerzej, a na jednym z jego policzków pokazał się dołeczek. Zamrugałam szybko. Nawet w chwili tak dużego stresu dostrzegłam, że dodało mu to uroku.
Dojeżdżaliśmy do ulicy Narutowicza, przy której znajdowała się filharmonia, więc zaczęłam szukać portfela w torebce. Była zbyt przepastna, ale musiała pomieścić nie tylko rzeczy niezbędne dla każdej kobiety, lecz przede wszystkim nuty. Coraz bardziej drżały mi ręce. Portfela nie było… To niemożliwe!
Zaczęłam wyjmować wszystko z torebki i układać na siedzeniu, a kiedy w środku już nic nie zostało, miałam wrażenie, że cała krew odpłynęła mi z twarzy, a ręce zlodowaciały. Spojrzałam zatrwożona na kierowcę. Nie wiedziałam, jak mam mu powiedzieć, że nie mam czym zapłacić za kurs.
– Czy coś się stało?
„O tak, bardzo się stało, do cholery” – pomyślałam.
– Nie zabrałam portfela – powiedziałam to z taką rozpaczą i tak cicho, że nie byłam pewna, czy mnie w ogóle usłyszał.
Zerknęłam w lusterko. Mężczyzna uważnie mi się przyglądał, po czym zjechał na chodnik przed filharmonią, zatrzymał samochód, włączył światła awaryjne i odwrócił się do mnie. Skurczyłam się w sobie, głowę starałam się schować między ramiona. Najchętniej zapadłabym się pod ziemię ze wstydu i strachu. I co teraz? Zgłosi to na policję? Oskarży o coś? Boże, Boże, co mam teraz zrobić?!
Przedłużająca się cisza nie wpływała na mnie dobrze, czułam coraz większe zdenerwowanie, które zaczynało zmieniać się w niepokój. Dłonie drżały, kiedy ponownie zakładałam za ucho ten cholerny kosmyk włosów. Mężczyzna obserwował uważnie moją twarz i każdy mój ruch. Kiedy się odezwał, był poważny.
– O której kończy pani pracę?
– Ja… Eee, po dwudziestej drugiej. Ale ja panu oddam te pieniądze, naprawdę!
– Nie wątpię. – Uśmiechnął się w taki sposób, że po plecach przebiegł mi dreszcz. – Przyjadę po panią, odwiozę do domu i wtedy się rozliczymy. Jak się pani nazywa?
– Nina Wolska.
– W takim razie, pani Nino, do zobaczenia wieczorem.
Wrzucałam swoje rzeczy do torebki, starając się unikać patrzenia na kierowcę, choć czułam na sobie jego spojrzenie. Chyba gorzej już być nie mogło!
– Oddam panu te pieniądze, proszę się nie martwić. Bardzo przepraszam.
– Jestem o to spokojny.
Pewność w jego głosie trochę mnie zaskoczyła, może nawet lekko wystraszyła. Wzdrygnęłam się. A jeśli przyjedzie i coś mi zrobi? Nie, chyba jestem przewrażliwiona, przecież to zrozumiałe, że chce odzyskać swoje pieniądze. Zerknęłam na mężczyznę, ale szybko uciekłam wzrokiem. Chwyciłam za klamkę, wysiadłam i zamknęłam za sobą drzwi, ale przez pośpiech i zdenerwowanie zatrzasnęłam również połę płaszcza. Odwróciłam się i chciałam ponownie otworzyć drzwi, kiedy kierowca wysiadł i stanął za mną. W tej samej chwili chwyciliśmy za klamkę i nasze dłonie się spotkały. Przestraszona, wyszarpnęłam rękę i podskoczyłam, jednocześnie upuszczając na ziemię torbę oraz futerał.
Miałam wrażenie, że oddech uwiązł mi w gardle, a oczy zasnuła mgła. Moje skrzypce! Wszystko działo się jak na zwolnionym filmie. Kiedy futerał instrumentu miał się zderzyć z chodnikiem, mężczyzna złapał go i uchronił przed upadkiem.
Patrzyłam zszokowana to na instrument, to na taksówkarza i starałam się nie zapomnieć o oddychaniu. Gdyby nie on, skrzypce prawdopodobnie nie nadawałyby się do grania! Potarłam czoło palcami, a potem zabrałam skrzypce z jego rąk i przygarnęłam do siebie, jakbym chciała je przytulić.
– Mam nadzieję, że nic się nie stało.
Odetchnęłam, próbując uspokoić nerwy, i pokręciłam głową.
– Nie upadły, to najważniejsze.
– Pani torebka. – Popatrzył znacząco w dół.
Dopiero teraz spostrzegłam, że leży tuż przy moich nogach, oczywiście z częścią zawartości rozrzuconą na chodniku. Uwolniłam połę płaszcza, schyliłam się i powrzucałam rzeczy byle jak do torby. Mój rumieniec z każdą chwilą był intensywniejszy i sięgał już chyba stóp. To się nie dzieje naprawdę… Nie miałam jednak czasu na roztrząsanie swojego żenującego zachowania. Zaraz zaczynała się próba, a ja nawet nie rozgrzałam dłoni.
– Przepraszam pana, ale naprawdę muszę już iść, jestem skandalicznie spóźniona. I proszę mi wybaczyć moje zachowanie, to chyba efekt tremy przed koncertem oraz pośpiechu.
Kiwnął głową i powiedział:
– Do zobaczenia.
Nie oglądając się, wsiadł do samochodu i odjechał, a ja wbiegłam do budynku filharmonii. Miałam nadzieję, że zdążę skorzystać z toalety, bo nie wiedziałam, czy wytrzymam kolejne godziny prób. Tylko cudem zdążyłam dobiec na czas. Próbowałam rozgrzać zdrętwiałe palce lewej dłoni, opanować jakoś ich drżenie, ale efekty były mizerne. Obawiałam się, że moja dzisiejsza rola koncertmistrza nie wypadnie zbyt dobrze. Oczami wyobraźni już widziałam wściekłość Wojtka, naszego dyrygenta. Jeśli nie zapanuję nad smyczkiem, on to usłyszy, a w konsekwencji będę tą, która przyczyni się do złego brzmienia całej orkiestry.
Oczywiście, że czułam się wyróżniona, odgrywając główną rolę, ale czasami przygniatała mnie odpowiedzialność, która się z tym wiązała. I przypuszczam, że moje zdenerwowanie wzmagało się również z tego powodu.
Odetchnęłam głębiej, obój podał ton, aby orkiestra zestroiła instrumenty. Kiedy popłynęły pierwsze dźwięki koncertu skrzypcowego D-dur opus siedemdziesiąte siódme Johannesa Brahmsa, zupełnie się zatraciłam. To był ten moment, kiedy otaczający mnie świat przestawał istnieć, byłam tylko ja, muzyka i ukochany instrument.
Choć grałam na skrzypcach od ponad dwudziestu lat, za każdym razem, kiedy moja broda dotykała podbrodka, lewa dłoń naturalnie układała się, tworząc kanał dla gryfu, a prawa chwytała smyczek, czułam uniesienie, swoistą magię, która nie opuszczała mnie do wybrzmienia ostatniej nuty.
Próba generalna przebiegła idealnie, pomimo moich wcześniejszych obaw. Nawet Wojtek był usatysfakcjonowany, a to naprawdę spory sukces. Dyrygenci z reguły mieli coś do zarzucenia muzykom orkiestry (przez co nie byli zbyt lubiani), więc jego zadowolenie wprawiło nas w dobry nastrój i dawało nadzieję, że koncert przebiegnie dokładnie tak, jak powinien.
W czasie przerwy przebrałam się w czarną sukienkę, prostą, pozbawioną jakichkolwiek ozdób i najmniej kobiecą, jak to tylko możliwe. Strój nie mógł rozpraszać słuchaczy i zwracać uwagi na muzyka; tu najważniejszy był odbiór dźwięków. Poprawiłam włosy upięte w ciasny kucyk, choć pewnie i tak podczas koncertu pojedyncze pasma wymkną się z kitki, pociągnęłam usta bezbarwnym błyszczykiem, a policzki podkreśliłam ledwo widocznym różem. Byłam gotowa.
Zajęłam swoje miejsce i siedziałam nieruchomo, dopóki dyrygent wraz z zaproszonym solistą nie weszli na scenę. Brawa ucichły, a ja ujęłam skrzypce i czekałam, aż dyrygent rozpocznie koncert.
Kiedy popłynęły pierwsze dźwięki, dałam się porwać magii muzyki. Przechodziła przez moje palce, całe ciało poddałam jej drganiom, a umysł skupiony tylko na grze i odbieraniu tego, co dawał mi instrument.
Koncert dobiegał końca, choć ja straciłam poczucie czasu. Zatracałam się w muzyce. Była całym moim życiem. Choć wymagała wiele, w pełni godziłam się na wszystkie niedogodności, byle tylko móc grać.
Spakowałam skrzypce i już miałam wychodzić, kiedy zatrzymało mnie wołanie Magdy, skrzypaczki grającej w moim podzespole i mojej dobrej koleżanki.
– Nina, hej! – Przystanęłam i czekałam, aż do mnie podejdzie. – Idziemy w kilka osób na drinka. Jest piątek, może wybierzesz się z nami?
Byłam zmęczona, to oczywiste, ale wychodzenie na drinka nie było w moim stylu i zmęczenie nie grało tu żadnej roli. Znajomi z zespołu nieraz proponowali wspólne wyjście, ale zawsze odmawiałam. Pewnie niedługo im się znudzi. Może nawet po cichu na to liczyłam, bo było mi już głupio odmawiać i wynajdywać kolejne wymówki.
– Dzięki, ale nie mogę.
– Nina, błagam, przestań. Co tym razem wymyślisz?
Pochyliłam głowę i uśmiechnęłam się nieznacznie. Magda była doskonale zorientowana w mojej sytuacji, więc każde kłamstwo traktowała z pobłażaniem.
– Jestem zmęczona, naprawdę nie mam siły.
– Oj, Ninka, Ninka – Magda pokręciła z rezygnacją głową – życie ci ucieka.
Znów tylko się uśmiechnęłam. Wiedziałam o tym doskonale. Miałam trzydzieści lat i skrzypce. Cały mój życiowy dorobek.
– Obiecuję, że następnym razem z wami pójdę. – Podniosłam dwa złączone palce.
Magda parsknęła.
– Dobra, dobra, jak zobaczę, to uwierzę. Trzymaj się, widzimy się jutro na próbie.
Pokiwałam tylko głową, zabrałam swoje rzeczy i wyszłam na zewnątrz, na ulicę Narutowicza. Spojrzałam na przeszklony gmach i pomyślałam o historii tego miejsca. Łódzka Filharmonia została zbudowana w tysiąc dziewięćset piętnastym roku. Pierwotnie koncerty odbywały się przy ulicy Konstantynowskiej w Teatrze Wielkim oraz w Domu Koncertowym Vogla przy ulicy Dzielnej. Tuż po drugiej wojnie światowej jej siedziba została na stałe przeniesiona w obecne miejsce, które nową formę zyskało w dwa tysiące czwartym roku. Dzięki krakowskiemu architektowi, Romualdowi Loeglerowi, budynek charakterem nawiązuje do Sali Koncertowej Vogla z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku i choć jego pierwotny wygląd znałam tylko ze starych fotografii, to od zawsze wzbudzał mój zachwyt.
Ruszyłam w kierunku przystanku tramwajowego, skąd planowałam dostać się do domu. Jeszcze raz obejrzałam się za siebie, aby spojrzeć na budynek, kiedy nagle usłyszałam za sobą niski, męski głos:
– Nino, czekałem na panią.
Kobieta wyszła z budynku i skręciła w ulicę prowadzącą do przystanku tramwajowego. Czyżby zapomniała, że na nią czekam? Hmm… Zawołałem ją po imieniu, a wtedy odwróciła się do mnie, przestraszona. Uśmiechnąłem się, ale czułem rozdrażnienie. Nie lubiłem być oszukiwany, nawet jeśli robiła to ładna panienka.
– Och, to pan!
Wyglądała na naprawdę zaskoczoną, ale nie dałem się tak łatwo zwieść.
– Spodziewała się pani kogoś innego?
Pokręciła głową.
– Nie, absolutnie. Przepraszam pana.
– Samochód czeka, odwiozę panią.
Zawahała się tylko przez moment i posłusznie ruszyła do mojej taksówki.
Trasę przejechaliśmy w absolutnej ciszy. Kiedy zaparkowałem niedaleko wejścia do klatki schodowej, otworzyłem drzwi i wysiadłem razem z nią. Patrzyła na mnie z przestrachem, ale nie robiło to na mnie wrażenia. Byłem przyzwyczajony.
– Chce pan iść ze mną? – Patrzyła szeroko otwartymi oczami, w których przestrach mieszał się z ciekawością.
– Nie zajmę pani dużo czasu, wezmę tylko, co do mnie należy, i znikam.
Stała, jakby ją wmurowano w chodnik. Lekko rozchyliła usta, więc zerknąłem na jej pełne wargi. Ładna była, nie powiem. Ale też wycofana, a ja nie miałem ochoty na romanse i zastanawianie się, co siedzi w blond głowie, choćby i najpiękniejszej.
– Idziemy? – Chwyciłem ją lekko za łokieć i skierowałem w stronę jej mieszkania.
Nie stawiała oporu, ale wyraz zaszokowania nie schodził z jej twarzy. Podprowadziłem ją do klatki schodowej, poczekałem, aż wbije kod otwierający drzwi i odruchowo zapamiętałem kombinację cyfr. To był nawyk, który wyrobiłem w sobie już dawno.
Wjechaliśmy windą na szóste piętro. Stanąłem za nią, kiedy mocowała się z zamkiem. Odczekałem chwilę i powiedziałem:
– Pomogę, bo widzę, że coś się zacięło.
Nie chciałem dać po sobie poznać, że widzę jej zdenerwowanie. Byłem przyzwyczajony do tego, że różni ludzie tak na mnie reagują. Czasem nawet mnie to bawiło.
Wziąłem z jej zimnych dłoni pęk kluczy i po kilku próbach dopasowania odpowiedniego klucza do zamka otworzyłem drzwi. Puściłem ją przodem i jednocześnie przytrzymałem drzwi.
Weszliśmy do jej mieszkania. Było małe, żeby nie powiedzieć mikroskopijne. Jeden pokój, kuchnia, przedpokój, w którym we dwoje zajęliśmy całą przestrzeń, oraz drzwi, które, jak sądziłem, prowadziły do łazienki. I było typowo kobiece, urządzone w stylu, od którego mężczyźnie cierpnie skóra. Słodko-pierdzącym.
Nina weszła do pokoju i rozglądała się po pomieszczeniu. Byłem ciekawy, co wymyśli, żeby nie zapłacić za kurs. Rzadko myliłem się w ocenie innych ludzi, a ona, choć pozornie wyglądała niewinnie, miała w sobie coś, co kazało mi mieć się na baczności.
– Pani Nino, czy jest jakiś problem? – zaczynałem się niecierpliwić. Miałem jeszcze dzisiaj robotę, a robiło się coraz później. Musiałem się przygotować, zmienić samochód, poobserwować okolicę przed wykonaniem zadania.
– Nie, nie, przepraszam. Nie przywykłam do cudzej obecności w moim mieszkaniu.
Podeszła do mnie, ale coś się zmieniło w jej wyglądzie. Była niższa. Zerknąłem w dół i zauważyłem, że zdjęła buty, które wcześniej dodawały jej kilku centymetrów. Miała bose stopy, z małymi, pomalowanymi na delikatny róż paznokciami. Przyglądałem się im tylko o ułamek sekundy dłużej niż powinnam, za chwilę już spoglądałem na jej twarz.
Wyciągnęła rękę, w której znajdowały się pieniądze.
– Proszę, mam nadzieję, że to wystarczy, i jeszcze raz przepraszam, pewnie musiał pan przeze mnie zmienić plany na dzisiejszy wieczór. Może… może mogę to panu jakoś wynagrodzić? Może chciałby pan pójść na koncert? Chętnie podaruję panu zaproszenie dla dwóch osób.
Patrzyłem na nią i chciało mi się śmiać. Naprawdę uważała, że muzyka poważna i koncert w filharmonii to jest to, o czym marzę?
– Myślę, że nie pasuję do takiego miejsca, ale dziękuję za propozycję.
Czy tylko mi się wydawało, czy mina jej zrzedła? Naiwne dziewczątko, jeszcze chwila i się rozpłacze.
– Och, no tak… Przepraszam.
– Czy pani zawsze za wszystko przeprasza? W ciągu naszego spotkania zrobiła to pani cztery razy, choć zamieniliśmy ze sobą ledwie kilka zdań.
– Przepraszam.
– Właśnie o tym mówię – zaśmiałem się i wziąłem od niej pieniądze.
Zaczerwieniła się i nie odezwała, a ja się zastanawiałem, skąd się biorą tacy wycofani ludzie. Przecież to nie było normalne, żeby tak reagować.
– W takim razie może jakoś inaczej wynagrodzę panu stratę czasu?
Zaśmiałem się i spojrzałem na nią spod zmrużonych powiek. Chyba nie zdawała sobie sprawy, jak to zabrzmiało.
– Nie ma takiej potrzeby, dostałem wszystko, czego chciałem. – Przełknęła ślinę i zarumieniła jeszcze bardziej. Boże, ile ona ma lat? Dwanaście? Pokręciłem głową do własnych myśli i dodałem, zaskakując sam siebie: – Proszę dać mi swoją komórkę, zapiszę pani swój numer, gdyby znowu chciała pani się przejechać po mieście bez portfela.
Nie do końca wiedziałem, po co to robię. Właściwie co mnie obchodzi, czy przez swoją nieuwagę wpadnie w kłopoty? Ale skoro sam to zaproponowałem, nie mogłem teraz się wycofać. Ona była pewnie nie mniej zdumiona niż ja, ale podała mi telefon, gdzie wpisałem numer oraz swoje imię.
Wzięła ode mnie telefon. Jej palce były lodowate, co wydawało mi się zaskakujące, ale już w następnej chwili odsunąłem od siebie to wrażenie.
– Proszę się nie krępować i dzwonić, jeśli będzie pani potrzebować pomocy. – No, teraz to już przeszedłem sam siebie. Ja? Pomagający innym? Obcym w dodatku? Krymski, starzejesz się, chłopie.
Ale zastanowiło mnie jedno – dlaczego tak bez oporów podała mi swój telefon, pozwoliła, abym wszedł do jej mieszkania? Przecież nikogo innego tu nie było, a ja jestem zupełnie obcym gościem, który bez trudu mógłby zrobić jej krzywdę. Nawet nie zdążyłaby pisnąć.
– Zawsze tak chętnie wpuszcza pani nieznajomych mężczyzn do mieszkania? Nie każdy musi mieć uczciwe zamiary. Szkoda by było.
Jeszcze przez chwilę przyglądałem się jej twarzy, w której odbijało się przerażenie, po czym odwróciłem się i wyszedłem, zamykając za sobą drzwi.
Drzwi zamknęły się za mężczyzną, a ja nie potrafiłam jeszcze przez dłuższą chwilę ruszyć się z miejsca. Jakby ktoś odciął mi zasilanie. Ledwie mogłam oddychać. Co mnie opętało, że postąpiłam tak nierozważnie?! Nie byłam sobą.
Powoli podeszłam do drzwi i położyłam na nich dłoń, chcąc się w ten sposób upewnić, że to wszystko rzeczywiście się wydarzyło. Przekręciłam zamek w drzwiach i oparłam o nie czołem. Dotknęłam dłonią policzka – był rozpalony.
Jeszcze raz sprawdziłam, czy na pewno wszystko pozamykałam. Ten facet naprawdę mnie przestraszył.
Przeszłam do łazienki, zmyłam makijaż i spojrzałam w lustro na swoją ociekającą wodą twarz. Co było ze mną nie tak? Straciłam samokontrolę, przestałam logicznie myśleć i poddałam się sile obcego mężczyzny. Świadomość tego, co mogło się stać, przytłoczyła mnie.
Nie chciałam ponownie zrzucać winy na stres czy tremę. Facet miał rację. A co, gdyby chciał wykorzystać okazję? Boże, jaka jestem naiwna!
Rozebrałam się i weszłam pod prysznic. Musiałam wrócić jakoś do równowagi, przestać się trząść. Ale nawet letni prysznic nie był w stanie schłodzić rozgorączkowanych myśli. Jak mogłam być tak lekkomyślna? Przecież to do mnie niepodobne. Całe życie unikałam kłopotów, byłam cichą, spokojną osobą, która nawet nie bardzo umiała się kłócić. Zawsze wolałam zejść komuś z drogi, niż prowokować awantury. Prawdopodobnie koledzy z lat szkolnych nawet mnie nie kojarzyli, bo w towarzystwie niczym się nie wyróżniałam. I właśnie dzisiaj, w sytuacji, w której naturalnym odruchem powinna być ostrożność, ja postanowiłam być nierozważna.
Założyłam swoją ukochaną piżamę – delikatny róż zdobiony wzorem w różyczki – i zakopałam się w pościeli, mając nadzieję, że sen niebawem przyjdzie i pozwoli odetchnąć skołowanej głowie.
Po dwóch godzinach kręcenia się, wielokrotnych zmian pozycji, posapywania i zaciskania powiek, poddałam się. Z wściekłości uderzyłam dłońmi w kołdrę, odrzuciłam ją i wyskoczyłam z łóżka. Wpadłam do kuchni, szarpnęłam za drzwiczki szafki, która tylko cudem została na swoim miejscu, wyjęłam torebkę melisy i wstawiłam wodę do zagotowania. Objęłam się ramionami i stukałam bosą stopą o płytki podłogowe, co miało mnie uspokoić, a powodowało jeszcze większe zniecierpliwienie.
Zalałam torebkę ziół wrzątkiem i czekałam, aż się zaparzy. Musiałam posłodzić napar, bo nie byłam w stanie znieść gorzkiego smaku, a bardzo chciałam przespać choć dwie godziny. Dochodziła trzecia nad ranem i zostało mi naprawdę niewiele czasu.
Usiadłam na łóżku z kubkiem ziół w ręku i powoli sączyłam napój. Nie wiedziałam, dlaczego jestem tak zdenerwowana – czy to przez fakt, że wpuściłam do swojej enklawy obcego mężczyznę, czy był to jeszcze efekt stresu pokoncertowego. Miałam wrażenie, że wszystko po trochu przyczyniło się do mojego samopoczucia i bezsennych godzin.
Wypiłam napar do końca i wyłączyłam lampkę nocną, licząc, że tym razem zasnę. Zakryłam się kołdrą po same uszy, niemal odcinając dopływ tlenu, ale to było jeszcze gorsze, więc odrzuciłam kołdrę i leżałam, wpatrując się w sufit. Zaczęłam powtarzać w myślach nuty składające się na Medytacje z opery Thaïs Jules’a Masseneta. Ckliwe brzmienie skrzypiec znałam na pamięć, słyszałam je, choć instrument był schowany w futerale. Dlaczego akurat ten utwór zajął moje myśli? Nie był moim ulubionym, choć potrafił wzruszyć publiczność. Opowiadał o nieszczęśliwym uczuciu i nawróceniu na chrześcijaństwo, a ja ani nie doświadczyłam miłości, ani nie odnalazłam drogi do religii, jakiejkolwiek. Medytacje mogły jednak wzbudzać rozczulenie, a w tej chwili rzewne intermezzo bardzo pasowało do mojego nastroju.
Minęła kolejna godzina, a sen nadal mnie omijał. Czułam potworne zmęczenie oraz piasek pod powiekami. Zaczynała mnie boleć głowa, więc podniosłam się z ociąganiem i wycisnęłam na dłoń tabletkę. Rzadko sięgałam po leki, nie byłam zwolenniczką takiego radzenia sobie z bólem, ale teraz czułam, że sam nie przejdzie.
Nie było już sensu kłaść się do łóżka, i tak bym nie zasnęła, więc wzięłam orzeźwiający prysznic. Najchętniej sięgnęłabym po skrzypce i poćwiczyła, ale mieszkałam w wieżowcu, gdzie dźwięk niósł się dwa piętra w górę i w dół, więc moje granie było bardzo źle widziane przez sąsiadów. Wielokrotnie składano mi wizyty, nie zawsze miłe, i zmuszano do zaprzestania prób. Co było robić? Większość czasu spędzałam poza domem, bo nie mogłam dopuścić do zaniedbania ćwiczeń.
Wzięłam książkę, którą aktualnie czytałam – 4 3 2 1 Paula Austera. Opasłe tomisko pochłaniało mnie, kiedy tylko znalazłam na nie wolną chwilę. Dzisiaj jednak nie mogłam się skupić na lekturze. Wzrok prześlizgiwał się po stronie, ale nie rozumiałam, o czym czytam. Zrezygnowana, zamknęłam książkę.
Mój wzrok padł na telefon leżący na stoliku nocnym. Coś mnie do niego ciągnęło, a jednocześnie od niego odpychało. Zagryzłam wargę i powoli wyciągnęłam rękę w jego kierunku. Wtedy pomyślałam, że zachowuję się infantylnie i po prostu sięgnęłam po komórkę.
Przejrzałam portale społecznościowe. Uśmiechnięte lub nie twarze dzieci moich znajomych, oni sami chwalący się wakacjami w egzotycznych krajach, alkoholem wypijanym hektolitrami, nowym samochodem, butami, torebkami. Życie w wirtualnej przestrzeni i w realu toczyło się w konsumpcyjnym pędzie. Miałam chwilami wrażenie, jakbym była z innej epoki, nieprzystająca do ogółu.
Wina leżała częściowo po stronie wychowania. Matka była starsza niż mamy moich koleżanek z klasy, miała wysokie aspiracje, których jej samej nie udało się zrealizować, więc przeniosła je na mnie. Zresztą granie muzyki poważnej nie sprzyjało rozrywkowemu życiu.
Owszem, koleżanki czy koledzy z zespołu wyjeżdżali na wakacje, ale było nas stać raczej na Pcim Dolny niż Hawaje. Poza tym my, muzycy, tyle czasu spędzamy na próbach, ćwiczeniach i niekończącym się szkoleniu warsztatu, że niewiele go zostaje na rozrywki.
Czy narzekałam? Nie, dzisiaj już nie, ale początki były bardzo trudne. Kosztowały mnie wiele łez i złości, którą wyładowywałam na wszystkim, co było w zasięgu wzroku. Dzisiaj już nie żałowałam, że nie mam innego życia, wystarczały mi skrzypce. Teraz jednak gdzieś w głębi mnie coś drgnęło, jak ledwo poruszona struna, wywołując dysonans w emocjach.
Wyszłam z aplikacji Facebooka i zaczęłam przeglądać kontakty. Natrafiłam na ten, którego szukałam. Artur. Miał na imię Artur i naprawdę dał mi swój numer telefonu. Poczułam, że znów się rumienię.
Pamiętałam zadziwiająco dużo szczegółów. Wysoki, dobrze zbudowany – czułam się przy nim miniaturowa. Ciemna karnacja, ciemne włosy i jasne, zielone oczy, zaskakująco niepasujące do reszty. Ale i mój kolor oczu odbiegał od słowiańskiego wzorca, bo skoro byłam blondynką, powinnam mieć jasne tęczówki, a moje były bardzo ciemne.
Na chwilę zatrzymałam wspomnienie jego uśmiechu. Był inny, łączył w sobie kpinę oraz pobłażliwość i nie miał nic wspólnego z radością. Niepokojący, ale jednocześnie niepozwalający o sobie zapomnieć. Zamknęłam oczy i jeszcze raz przywołałam obraz mężczyzny. Swoją posturą przytłaczał, nikłam przy nim, choć to nie lęk przy nim odczuwałam. Nie, jego się nie bałam i czułam podświadomie, że nie zrobiłby mi krzywdy. Skąd to wiedziałam?
Otworzyłam oczy. Świtało, ptaki dawały swój pierwszy, poranny koncert. Zjadłam lekkie śniadanie i przebrałam się w codzienny strój do pracy, na który składały się jeansy, koszulka z krótkim rękawem, marynarka oraz baleriny.
Mój styl określiłabym jako zachowawczy, bezpieczny. Zresztą jako muzyk klasyczny, skrzypaczka łódzkiej filharmonii, nie mogłam sobie pozwolić na żadną ekstrawagancję. Na próby wybierałam stroje wygodne, niekrępujące ruchów, a na koncerty czarne, proste, pozbawione wyrazu sukienki. Nie przepadałam za nimi, ale nie mogłam tego zmienić. To był nasz dress code i nie było od niego żadnego odstępstwa. Kiedy więc otwierałam szafę, widziałam najpierw rząd jednakowych czarnych, długich sukienek, kilka czarnych marynarek, a na półkach zwykłe, jednobarwne koszulki i nieśmiertelne jeansy. Zupełnie nie wyróżniałam się z tłumu, bezpiecznie zlewałam z tłem.
Siedziałem w samochodzie i obserwowałem okolicę. Pojedyncze latarnie rzucały żółtawą poświatę na ulicę, przy której stały samochody. Mnie interesował tylko jeden. Aston Martin Rapide S. Bordowy metaliczny lakier nawet w nocy wyglądał luksusowo. Pojazd zaparkowany był na posesji domku jednorodzinnego, na osiedlu wybudowanym w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Dom był odnowiony, przestronny, otoczony zadbanym ogrodem ze starymi drzewami.
Dziwiłem się, że nie zamknęli samochodu w garażu. Ja bym tak zrobił, ale byłem bardziej świadomy niebezpieczeństwa. Ja byłem niebezpieczeństwem.
Okolica niczym się nie wyróżniała. Chodnik wraz z ulicą wymagały naprawy, część domów zyskała drugie życie za sprawą przeprowadzonych remontów, ale pozostałe straszyły przechodniów odpadającym tynkiem czy zarośniętym ogrodem.
Zastanowiło mnie, dlaczego człowiek, którego stać na tak luksusowy samochód, mieszka w starym domu, ale ludzie mają różne dziwactwa i nie moja sprawa, jak żyją. Interesowali mnie tylko przez chwilę, do czasu, kiedy zabierałem im to, na co miałem zlecenie. Potem znikali z mojego życia, a ja z ich, choć oni nie byli świadomi mojej obecności.
Wypiłem puszkę napoju energetycznego. Musiałem zachować czujność, a zbliżała się trzecia w nocy, najgorsza pora dla organizmu. Wstrząsnął mną dreszcz, zaczynało mi być zimno. Najchętniej wypiłbym gorącą kawę, ale nie mogłem się stąd ruszyć do czasu, aż bordowe cacko nie wyjedzie w swoją codzienną podróż.
Wziąłem do ręki telefon i wszedłem na Facebooka. Nie instalowałem aplikacji, bo wiedziałem, że każdorazowe logowanie się bez hasła jest zbyt ryzykowne. Wolałem robić to tradycyjnie, przez przeglądarkę.
Przeglądałem najnowsze zdjęcia i posty znajomych bez większego zainteresowania. Może i mieli barwne życie, ale mnie nie pociągały zagraniczne wojaże, choć było mnie na nie stać.
Lubiłem adrenalinę, napięcie, kiedy mogłem w każdej chwili zostać złapany. Tych emocji nie dało się porównać z niczym. Opanowanie, a jednocześnie ogromne podniecenie, dwa przeciwstawne doznania, które w jednej chwili mnie dopadały i oplatały swoją siecią.
Lata praktyki w ukrywaniu prawdziwych emocji sprawiły, że trudno było się domyślić, co się dzieje wewnątrz mnie. Nie miałem potrzeby informować całego świata o tym, czym się aktualnie zajmuję, zresztą im mniej się rzucałem w oczy, tym byłem bezpieczniejszy.
Wiedziony impulsem wpisałem w facebookową wyszukiwarkę imię i nazwisko tej przestraszonej kobiety. Nina Wolska. Przesuwałem powoli palcem po ekranie, wpatrując się w zdjęcia zamieszczone przy nazwisku. Poznałem ją od razu. Wysoko upięte blond włosy, pojedyncze pasma okalające ładną, choć nie piękną twarz. Uwagę przykuwały jej oczy – ciemne, przypominające miód gryczany.
Zaśmiałem się. Prawdziwy ze mnie poeta, cholera jasna. Powiększyłem zdjęcie kobiety i teraz patrzyła na mnie z ekranu telefonu. Miała pogodny wyraz twarzy, zupełnie inny, niż ja miałem okazję poznać.
Przejrzałem jej galerię zdjęć, ale nic ciekawego w niej nie znalazłem, zresztą sam nie bardzo wiedziałem, czego szukam. Ostatni post udostępniła niemal rok temu, jakieś zdjęcie przed budynkiem Teatru Wielkiego w Warszawie. Oczywiście w rękach ściskała swoje skrzypce. Wyglądała jak mała dziewczynka, która właśnie dostała ulubionego lizaka i polizała go po raz pierwszy.
Im dłużej się jej przyglądałem, tym dziwniej się czułem. Potrząsnąłem głową i zablokowałem ekran telefonu. To nie było w moim stylu. Nie miałem czasu zajmować się bzdurnymi emocjami, które zaczęły we mnie kiełkować. Może i jej nieporadność wzbudzała instynkty opiekuńcze, ale z pewnością to nie ja będę się nią zajmował. W moim świecie nie było miejsca na romantyczne uniesienia. Przeważały w nim brud, ciemne interesy, porachunki i zło w każdej możliwej postaci.
Zerknąłem na bordowe cudo, po czym odblokowałem ekran i spojrzałem jeszcze raz na zdjęcie Niny. Nie sądziłem, że się do mnie odezwie – to nie był typ kobiety, która wydzwaniałaby do obcych mężczyzn. Zresztą nawet niespecjalnie mi na tym zależało, z takimi zahukanymi był zawsze kłopot. Zakochiwały się, biedactwa, i nie dawały mi spokoju, a ja nie mogłem sobie pozwolić na stracenie z oczu celu. On mnie pchał do przodu, zapewniał mi siłę i nadzieję, że w przyrodzie nic nie ginie, a winni zawsze ponoszą karę.
Niedzielny obiad u mamy nigdy nie przynosił rozluźnienia. Nie przypominał spotkań, o których czytałam w książkach i słyszałam od znajomych. W moim domu rodzinnym było zimno… i nie mam na myśli temperatury powietrza.
Moja mama była starszą osobą, dużo starszą niż matki moich rówieśniczek. Urodziła mnie, mając ponad czterdzieści lat, ojciec miał wówczas pięćdziesiąt pięć i ta ciąża była ostatnią szansą na to, aby zostali rodzicami.
Od niemal samego początku, gdy tylko zaczęłam cokolwiek rozumieć, wpajano mi, że muzyka jest moim powołaniem. Nieraz zastanawiałam się, co by się stało, gdybym okazała się głucha jak pień. Na ich szczęście mój słuch był doskonały, przeszłam pozytywnie egzaminy do szkoły muzycznej i jednocześnie wyznaczono mi drogę, którą już zawsze miałam podążać.
Nie byłam w stanie sobie przypomnieć, jak wyglądało moje życie sprzed skrzypiec. Nie potrafiłam sobie również wyobrazić, jak by to było, gdybym nie grała. Kim bym się stała? Przekonywałam się, że nie mam innych zainteresowań, i zupełnie nie wiedziałam, co innego mogłabym robić w życiu.
Przez całą moją edukację to właśnie moja mama najwięcej oczekiwała i najbardziej krytykowała. Była skrzypaczką, której nie udało się osiągnąć sukcesu. Dość wcześnie nabawiła się kontuzji, która wyeliminowała ją z drogi, którą obrała.
Kiedy stanęła pod ścianą i okazało się, że wszystkie jej marzenia i nadzieje w jednej chwili umarły, postanowiła, że poświęci się edukacji przyszłych skrzypków, a jeśli kiedykolwiek zostanie matką, jej dziecko pójdzie dokładnie tą drogą, którą ona podążała, a która skończyła się szybciej, niż oczekiwała.
I w ten sposób już w łonie matki miałam zaplanowaną przyszłość, niepytana o to, czy sama dokonałabym takiego wyboru. Z biegiem czasu instrument stawał się moim powiernikiem i katem, moją miłością i przekleństwem.
Dzisiaj nie było inaczej. Weszłam do mieszkania matki i jak za każdym razem poczułam, jakbym przenosiła się w czasie. Znajdowało się ono w starej kamienicy i było urządzone w przedwojennym stylu: ciemna kolorystyka, drewniany parkiet, który skrzypiał przy każdym kroku. Kiedy byłam dzieckiem, lubiłam przeskakiwać trzeszczące deski, a następnie stawałam tylko na tych, które wydawały dźwięki, co niezmiennie denerwowało moją matkę. W pokojach leżały dywany, które już dawno powinny być wymienione na nowe, oraz stały zabytkowe, ciężkie meble. Matka korzystała z jednego pokoju, dwa pozostałe tylko zbierały kurz. Kiedyś zaproponowałam, aby zamieniła to mieszkanie na kawalerkę w bloku, ale nie chciała o tym słyszeć. Twierdziła, że ma ono duszę i tylko tu jest w stanie żyć godnie. Również tutaj, mówiła, żywa jest pamięć o moim ojcu, który zmarł kilkanaście lat temu.
Kiedy byłam nastolatką, bardzo rzadko zapraszałam kogokolwiek do domu. Pomijam już permanentny brak czasu, ale zwyczajnie wstydziłam się warunków, w jakich mieszkaliśmy. Nie, to nie było miejsce zaniedbane ani biedne, ale miałam wrażenie, że przez styl, jaki w nim dominował, śmierdziało przysłowiową naftaliną. Moje koleżanki mieszkały bardziej nowocześnie, ich rodzice wydawali mi się tacy normalni, a u mnie od zawsze było dziwnie, jakby smutno.
Mieszkanie należało do rodziny od pokoleń, wcześniej zajmowała je moja babcia i wszystko, co się w nim znajdowało, było kiedyś jej własnością. Owszem, meble miały swój urok, ale dla mnie w tamtym okresie były ohydne – docenienie ich zajęło mi więcej czasu.
Kilkukrotnie podejmowałam próby rozmowy z mamą na temat zmiany wystroju naszego mieszkania, ale za każdym razem słyszałam, że po pierwsze to są rodzinne pamiątki, a po drugie częste zmiany, według mojej matki, były oznaką niestabilności charakteru oraz domeną ludzi niezdecydowanych, a przecież my mamy w życiu jasny cel, do którego dążymy, prawda? Zatem jakiekolwiek remonty nie wchodziły w grę. Tego argumentu nie potrafiłam podważyć, więc z czasem przestałam nagabywać, a kiedy przeprowadziłam się do swojego mieszkania, od razu urządziłam je tak, jak zawsze marzyłam. Może i było zbyt cukierkowe, zbyt pstrokate, ale po latach spędzonych w ciemnych pomieszczeniach na samą myśl o smutnych kolorach dostawałam dreszczy.
Moja matka była jak to mieszkanie – stara, niedzisiejsza, zewnętrznie i wewnętrznie zatopiona w przeszłości, hołdująca tradycji i zupełnie niepasująca do zmieniającego się świata. Czasem miałam wrażenie, że jestem jej lustrzanym odbiciem, choć bardzo się przed tym broniłam.
Wspięłam się po schodach na pierwsze piętro i zadzwoniłam do drzwi. Miałam klucze, ale nie chciałam z nich korzystać. Nie czułam się tu już u siebie i miałam wrażenie, że wtargnęłabym nieproszona, wolałam więc zachować dystans.
Przez drzwi nie było nic słychać, ale po chwili otworzyły się i ukazała się w nich moja matka. Była jak zwykle odświętnie ubrana, z fryzurą, której nawet najsilniejszy wiatr nie dałby rady, oraz nienagannym makijażem na starzejącej się twarzy. Trzymała się prosto, jak każdy zawodowy skrzypek, z wysoko uniesioną głową i lodem w oczach. Zmroziła mnie spojrzeniem, bo znowu nie pasowałam do jej wyobrażenia o mnie.
Moje włosy jak zwykle żyły własnym życiem, zbyt sypkie, aby je ujarzmić, a i mój makijaż był najbardziej oszczędny, jak to tylko możliwe. Czarna, prosta sukienka, jedna z tych, których miałam w nadmiarze, dopełniała nudnej całości.
Weszłam do mieszkania i nachyliłam się, aby ucałować mamę w policzek, ona jedynie musnęła powietrze obok mnie.
– Litwińscy już czekają, powinnaś być przed nimi.
To było jej powitanie i musiało mi wystarczyć. Powiesiłam marynarkę w przedpokoju i przeszłam do salonu.
Pomimo południowej pory i pełnego słońca, za sprawą ciemnych ścian i mebli w pokoju było dość ponuro. Przywitałam się z gośćmi i usiadłam na swoim miejscu. Tak, nawet ono od lat było niezmienne.
– Ninka, dobrze cię widzieć. – Pani Bożena uścisnęła moje ramię. – Jak koncert? Mam nadzieję, że publiczność dopisała.
– Tak, była pełna sala, do tego żywo reagująca na muzykę. Wyszło naprawdę doskonale.
– Jak to dobrze, że są jeszcze ludzie, którzy doceniają muzykę poważną! – Pani Litwińska złożyła dłonie jak do modlitwy.
– Moja miła – wtrącił pan Henryk – doceniają, doceniają, a jakże! Więcej wiary w ludzi!
– Straciłam ją, kiedy zobaczyłam wyniki ostatnich wyborów do sejmu i senatu. Gdzie ci ludzie mają głowy, żeby wybrać tak konserwatywną partię? Będzie źle się działo, wspomnicie jeszcze moje słowa.
– Nie kracz, nie kracz. Może nie będzie wcale tak źle? Skoro naród wybrał, to może właśnie to mu jest potrzebne? – Niegasnący optymizm pana Henryka był dla mnie czymś niepojętym, zazdrościłam mu takiego podejścia do życia.
– Kochani – powiedziała moja matka, wchodząc do pokoju i niosąc wazę z zupą – proszę, zostawmy sprawy polityczne w spokoju, przy niedzielnym obiedzie lepiej o nich nie wspominać. Bożenko, poproszę twój talerz.
– Danusiu, rosołek palce lizać, jak u mojej świętej pamięci babci – powiedział z kurtuazją pan Henryk.
– Co ty możesz pamiętać sprzed wojny rosyjsko-japońskiej – zakpiła pani Bożena.
W takim tonie przebiegały ich rozmowy, wśród znajomych matki byli moimi faworytami.
Tradycyjny rosół z makaronem obsypany natką pietruszki, rolada mięsna, ziemniaki oraz surówka z kiszonej kapusty z marchewką. Miałam czasem wrażenie, że jak jeszcze raz zjem podobny zestaw, to zwymiotuję. Wszystko budziło moje obrzydzenie, bo ile można jeść to samo? Ale co niedziela przełykałam gorącą zupę, zjadałam kwaśną surówkę, przegryzając roladą, której smak był dokładnie taki, jak tydzień, miesiąc i dziesięć lat temu.
Deserem zawsze zajmowali się zaproszeni goście, ale ciasta kupne były źle widziane przez moją matkę. Jeśli ciasto miało smakować, musiało być domowej roboty. I tym razem mama oczekiwała, że przyniosę własny wypiek, co z góry było skazane na niepowodzenie. Mimo wysiłku, jaki wkładałam w pieczenie, nawet ciasta z pudełek, które nie miały prawa się nie udać, mnie nie wychodziły. Widocznie nie można być dobrym we wszystkim i byłam z tym pogodzona. Moja matka zdecydowanie nie.
Matka grzebała ostentacyjnie srebrnym widelczykiem w cieście, a jej mina mogła przyprawić o niestrawność.
– Ilość proszku do pieczenia w tym cieście wystarczyłaby do upieczenia kolejnych trzech.
– Oj tak, to zupełnie inny rodzaj ciasta, jednak co domowe, to domowe – przytaknął gorliwie pan Henryk, czym jednocześnie upewnił moją matkę w jej zdaniu.
– Dobrze, że mam zdrowe zęby, bo inaczej mogłyby się uszkodzić – mama nie ustawała w krytyce.
– Mamo, daj już spokój, proszę. Zrozumiałam swój błąd. Jak pana biodro, panie Henryku? – Starałam się załagodzić sytuację, zmienić temat, ale matka była nieugięta.
– I ten smak, nieprzypominający ciasta… Właściwie to nie przypomina niczego, co mogłoby uchodzić za jakikolwiek wypiek.
Ciasto dosłownie rosło mi w ustach. Miałam już serdecznie dosyć zrzędzenia matki. Wolałam w tej chwili zająć się grą na skrzypcach, choć nie miałam na to dzisiaj w ogóle ochoty – chciałam jeden dzień spędzić bez muzyki wydobywającej się spod moich palców. Westchnęłam i postanowiłam, że zagram partię pierwszych skrzypiec z koncertu skrzypcowego Brahmsa D-dur opus siedemdziesiąte siódme od momentu, kiedy allegro non troppo przechodzi w adagio.
Po mniej więcej dwudziestu minutach, kiedy wybrzmiała ostatnia nuta, odłożyłam skrzypce i usiadłam, niebywale zmęczona, choć utwór nie należał do skomplikowanych ani dynamicznych. Byłam dzisiaj wyjątkowo rozstrojona, jak skrzypce, na które założono nowy komplet strun. Najchętniej wróciłabym do domu i zakopała się pod kołdrą. Zaczęłam nawet obmyślać, jakiego argumentu użyć, aby wyjść wcześniej, ale nagle wszystko zaczęło się dziać w przyspieszonym tempie, a moje rozdrażnienie minęło, zastąpione nerwowością i strachem.
Po tym, jak skończyłam grać, moja matka zaproponowała gościom kawę i udała się do kuchni, a my siedzieliśmy w milczeniu przy stole. Nagle usłyszeliśmy jej krzyk i głuche uderzenie, a następnie ciche pojękiwanie.
Tylko przez chwilę siedzieliśmy zdrętwiali, by w następnej już tłoczyć się w wejściu do kuchni. Mama leżała na podłodze w nienaturalnej pozie, a wokół niej rozsypane kawa i cukier oraz potłuczona filiżanka z kompletu, który dostała od swojej babci w dniu ślubu.
– Mamo – powiedziałam cicho i ukucnęłam obok niej. Chciałam pomóc jej wstać, ale wtedy ona krzyknęła, a jej twarz wykrzywił grymas bólu. – Mamo, co się stało?
– I co się głupio pytasz?! Nie widzisz?! – Nawet w takiej chwili nie potrafiła być wobec mnie łagodniejsza.
– Możesz wstać?
– Jakbym mogła, to uważasz, że nadal bym tu leżała? – W głosie matki, oprócz wyraźnego bólu, słyszałam złośliwość.
To mnie trochę otrzeźwiło. Podniosłam się i wyszłam do przedpokoju, gdzie z torebki wyciągnęłam telefon i zadzwoniłam pod numer alarmowy.
Po dwóch sygnałach nawiązałam połączenie.
– Pogotowie ratunkowe, słucham.
– Dzień dobry, moja mama upadła i nie może wstać, chciałabym prosić o przyjazd karetki.
– Ile mama ma lat i co się stało?
– Ma siedemdziesiąt trzy lata, upadła i mówi, że boli ją biodro. Czy wyśle pani karetkę?
– Czy chora jest przytomna, można nawiązać z nią kontakt?
– Tak, pod tym względem jest wszystko w porządku, tylko bardzo cierpi.
– Wie pani, dzisiaj niedziela, mamy spore obłożenie przez upał, chyba byłoby szybciej, gdyby pani sama przywiozła mamę. Z tego, co pani opisuje, nie ma zagrożenia życia.
Byłam lekko oszołomiona zachowaniem dyspozytorki i pewnie gdyby nie strach o mamę, zachowałabym się inaczej. Podziękowałam jednak i rozłączyłam się, zupełnie nie wiedząc, co dalej robić.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.
Znajdziecie mnie:
Grupa fanowska na Facebooku „Setna strona Natalii Nowak-Lewandowskiej”
Facebook „Natalia Nowak-Lewandowska strona autorska”
Instagram @nowaklewandowska_author
www.natalianowaklewandowska.pl
Twitter @natalianlew
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Tekst