Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Weronika nie ma wygórowanych oczekiwań, przyjmuje życie takim, jakie jest. Poznanie Witka sprawia, że zaczyna wierzyć w lepsze jutro. Choroba ukochanego, a potem tragiczne zakończenie relacji wprowadza Weronikę w stan odrętwienia. Za namową przyjaciółki i szefa wyjeżdża do Kołobrzegu. Pomyłka w rezerwacji splata los Weroniki z tajemniczym mężczyzną. Do czego doprowadzi to zdarzenie? Czy życie Weronika się zmieni? "Szum wspomnień" opisuje żałobę - jeden z najtrudniejszych momentów w życiu każdego człowieka. A także uświadamia, jak odbierani są ludzie dotknięci stratą i cierpieniem. Zakończenie jednego etapu jest początkiem kolejnego, ale trzeba pozwolić sobie na cierpienie, pogodzenie i zamknięcie .
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 234
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nie czas jest nam dany, ale chwila.
Naszym zadaniem jest uczynić z tej chwili czas.
Georges Poulet
Śmierć to zaledwie przekręcenie klucza w zamku.
Moim babciom i dziadkom
– cieszę się, że byliście obecni w moim życiu
Są takie szuflady i szafy, które mogłyby znaleźć inne zastosowanie, a jednak po otwarciu przywołują przeszłość. Przypominają zdarzenia, które chcielibyśmy pielęgnować lub zapomnieć. Mogłabym wypełnić je nowymi wspomnieniami, ale to by oznaczało odsunięcie przeszłości. Nie byłam na to gotowa, nie chciałam nowego zastosowania dla szuflad. Kiedy do nich zaglądałam, czułam się bezpiecznie.
Od czasu do czasu otwierałam jedną, przyglądałam się zawartości, nie dotykając niczego, i zamykałam. Nie musiałam nic wyjmować, doskonale wiedziałam, co mieszczą, znałam układ wieszaków w szafie, niezmienny od sześciu miesięcy. Na niektórych osiadł kurz, tego też nie zmieniałam. Dotykałam mankietów koszul, czując pod palcami zagniecenia materiału, guziki, które cierpliwie czekały na przełożenie przez dziurkę. Wracałam pamięcią do chwil, kiedy Witek miał je na sobie, jak świetnie w nich wyglądał. Wystawa obrazów Jacka Świgulskiego, na której byliśmy wspólnie, choć niekoniecznie potrafiłam się odnaleźć w takiej przestrzeni. Nie rozumiałam malarstwa, nie potrafiłam docenić artyzmu twórcy, jego przesłania. Wizyty u rodziny mojej lub Witka, podczas których ktoś zawsze zadał niewygodne pytanie o ślub lub dzieci, chciał poznać nasze plany. Do czasu, kiedy nie usłyszeliśmy diagnozy, wtedy przestali pytać. Wizyty stały się jeszcze gorsze, bo współczucie, strach mieszający się z przerażeniem działały na mnie wyniszczająco na równi z rakiem, który trawił Witka. Teraz koszule wisiały w równym rzędzie, nikomu niepotrzebne, niektóre noszące jego coraz słabszy zapach.
Zamknięcie szuflad i szaf zabierało sprzed oczu zawartość, ale nie usuwało wspomnień. Czy można pozbyć się wspomnień? Czy jedynym rozwiązaniem jest trwała amnezja? Z czasem przeszłość blednie, ale nie znika. Skrawki zdarzeń pojawiają się w najmniej oczekiwanych momentach, nie zawsze mile widziane. Wywołują dreszcz niepokoju lub przyjemności, zajmują umysł, przenoszą w czasie i powodują myślenie życzeniowe – co by było, gdyby. Póki są przyjemne, dają radość, ale te smutne powodują drżenie brody i nieproszone łzy. Przeszłość kształtuje, obojętnie czy jest dobra, czy zła. Daje nam bagaż, który potrafi nieść jak na skrzydłach lub przygniatać niczym głaz. Nie wierzyłam ludziom, którzy mówili, że nie pamietają, że przeszłość dla nich nic nie znaczy. Może nie chcieli, żeby miała znaczenie. Zderzenie z demonami wymagało odwagi nie tylko w chwili, kiedy przychodziły, potem potrzebna była wytrwałość, aby je oswoić, czasem przytulić, a następnie spróbować pozwolić im odejść. Zajmowało to chwilę, a czasem lata.
Otwierałam szafy na tyle często, by nie utracić wspomnień, by ciągle były żywe. Karmiłam się nimi, każdego dnia odgrzewałam je w swojej wyobraźni. Nie wypuszczałam z rąk, kurczowo ściskałam sznurki, bo na swoich końcach miały chwile, za którymi tęskniłam. Bałam się, że jeśli nie zajrzałabym, sznurki zniknęłyby. Czas niczego nie zmieniał, szuflady i szafy stały się moim uzależnieniem. Nienawidziłam tych wspomnień i tak bardzo nie chciałam, by odeszły. Męczyłam się, ale nie umiałam bez nich żyć.
Zamykając szuflady, zamykałam swoje emocje. Nie dopuszczałam świadomości, że to już koniec, że moje życie ograniczy się do szaf i szuflad. Udawałam, że nic się nie zmieniło, że śmierć Witka nie wpłynęła na mnie tak, jak wszyscy oczekiwali. Słowo „wdowa” nie istniało w moim słowniku. Zasuwałam szufladę i na nowo byłam Weroniką, którą dobrze znałam. Radosną, skupioną na pracy, odpowiedzialną i twardo stąpającą po ziemi trzydziestoletnią kobietą. Tylko od czasu do czasu brałam telefon, wystukiwałam numer do Witka i słuchałam nagrania na poczcie głosowej. „Cześć, tu Witek, ale pewnie wiesz, skoro wybrałeś mój numer. Jeśli masz złą wiadomość, powiedz teraz, jeśli dobrą, poczekaj na sygnał”.
Za każdym razem, kiedy odtwarzałam jego głos, przechodziły mnie dreszcze. Miałam odruch, by się nagrać, choć przecież wiedziałam, że już nie odsłucha tej wiadomości. Odtwarzałam nagranie raz za razem, aż przychodził moment, że więcej nie miałam siły.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz je usłyszałam i zamiast się nagrać, zaczęłam się śmiać i musiałam się rozłączyć. To był cały Witek. Zabawny, ze śmiechem, który był słyszalny w wypowiadanych słowach, pozytywnie nastawiony i zarażający swoim optymizmem. Z każdym odsłuchaniem wracałam myślami do wspólnych momentów, wspomnień, które nie zmieściły się w szufladach.
Znajomi z pracy mówili o mnie „niezłomna”, choć nie lubiłam tego określenia. Nie poddawałam się przeciwnościom, byłam tą, która wykorzysta wszystkie opcje i znajdzie kolejne, jeśli wcześniejsze zawiodą. Podobnie było w sytuacjach, kiedy ktoś potrzebował pomocy. Przyjaciele wiedzieli, że mogą na mnie liczyć. Wysłucham, obetrę łzy, znajdę rozwiązanie lub dodam otuchy, a jak będzie potrzeba, postawię do pionu mocniejszymi słowami. Jednak chwilami miałam dość roli, w którą pozwoliłam się wcisnąć. Czasem chciałam zamienić się rolami, lecz ta była głęboko zakorzeniona.
Delikatnie dotykając palcami, pchnęłam szufladę, która z cichym kliknięciem zamknęła się. Paralela cichego odchodzenia Witka. Można odchodzić na wiele sposobów. Z pompą, pokazując publiczności odwagę, tak, aby nawet w ostatnich chwilach życia stać się inspiracją. Można też walczyć do ostatniej chwili, wykorzystując wszystkie możliwości, jakie daje medycyna, również ta niekonwencjonalna, można się poddać, słysząc diagnozę. A można być jak Witek, ze spokojem i godnością, wśród najbliższych, poddawać się zabiegom medycznym, lecz układać i planować życie po własnej śmierci. Czy to było poddanie się? Nie, to ułatwienie dla tych, którzy zostają, lecz wtedy miałam mu za złe, że nie stara się bardziej, że skupia się na tym, co będzie po, zamiast żyć tym, co jest teraz. Wtedy chciałam, żeby walczył z całych sił, żeby nie godził się na wyrok, zrobił cokolwiek. Dzisiaj byłam mu wdzięczna za rozsądek.
Czy jest jeden dobry sposób odchodzenia? Wzór, który powinien być przykładany do każdego? Skoro zastanawiam się nad dobrym, to czy jest też zły? I czy my, zdrowi, możemy oceniać tych, którzy wiedzą, że właśnie przegrywają najważniejszą walkę swojego istnienia? A jednak często nie umiemy się powstrzymać od wydawania opinii, twierdzenia, że wiemy, co jest lepsze. Klik, szuflada się zamknęła.
Kiedy wydaje nam się, że uporaliśmy się z najtrudniejszymi chwilami, wtedy na dnie szafy znajdujemy jedną rzecz, drobiazg, pozornie nieistotny, który kojarzy nam się ze śmiechem, radością, majowym dniem, kiedy wszystko wyglądało inaczej. Ten drobiazg staje się wezbraną rzeką, płynącą coraz szybciej i zabierającą ze sobą coraz większe połacie ziemi.
Agata była moją przyjaciółką jeszcze z lat dziecięcych, i choć nasze drogi rozeszły się dość wcześnie, bo każda z nas wybrała inną szkołę średnią, to niezmiennie utrzymywałyśmy kontakt. Czułam się dobrze w jej towarzystwie. Nigdy nie musiałam udawać kogoś, kim nie byłam, chować emocji, dopasowywać się. Nie musiałam być tą, która zawsze znajdzie rozwiązanie. Wiedziałyśmy o sobie wszystko, nic nas już nie zaskakiwało, co uważałam za ogromny plus.
Starałyśmy się spotykać w miarę regularnie, choć kontakt przy pomocy SMS-ów oraz innych komunikatorów internetowych miałyśmy nieprzerwany. Doceniałam to, bo nie było łatwo znaleźć bratnią duszę.
Tamten piątkowy wieczór był ciepły, koniec maja. Ten miesiąc już zawsze będzie mi się kojarzył z tym, co dobre i z tym, co złe. Przewrotny miesiąc, ale czy nie jest tak, że nasze lubienie i nielubienie poszczególnych miesięcy czy dni tygodnia wynika z subiektywnych przeżyć? Doświadczeń, które wywarły na nas duży wpływ? Podobnie z piątkiem. Dla większości jest początkiem weekendu, wyczekiwanym z utęsknieniem po pięciu dniach pracy. Dla mnie od tego majowego piątku był zmianą, początkiem i końcem jednocześnie.
Poszłyśmy na piwo. Potrzebowałyśmy odpocząć, porozmawiać. Umówiłyśmy się na stacji Centrum, zwanej Jednorożcami, i idąc wzdłuż ulicy Piotrkowskiej, najdłuższej łódzkiej arterii, zaglądałyśmy do ogródków i lokali. Szukałyśmy wolnego miejsca.
– Czasem mam wrażenie, że już to wszystko widziałam, byłam tu wielokrotnie, nic nowego się nie wydarzy. – Agata nie zarażała optymizmem.
– Bo widziałaś i byłaś tu wielokrotnie. – Uśmiechnęłam się i dałam jej lekkiego kuksańca.
– Oj, wiesz, o co mi chodzi. Powtarzalność. Niby bezpiecznie, a jednak nudno.
Coś w tym było. Trzymałyśmy się schematów, bo dawały poczucie pewności i bezpieczeństwa, stabilizacji. Człowiek wchodził w to, co znał i zostawał, choć czasem go coś uwierało. Tak było prościej. Jedni coś z tym robili, inni po prostu żyli dalej. Sama nie wiedziałam, czy wolę tkwić, czy działać. Jedynie czasem czułam, że nie mogę się ruszyć, zaczynam się dusić, ale widocznie te uczucia były zbyt słabe, żeby pójść dalej. Wybierałam strefę komfortu.
Zatrzymałyśmy się przy Ministerstwie Śledzia i Wódki, zamówiłyśmy dwa szoty „Ponętny Janusz” oraz „Przysmak ministra”, do tego zapiekankę bolońską dla mnie, a dla Agaty ze szpinakiem. Po wypiciu pierwszego szota poczułam palące ciepło przenikające przełyk, potem spływające do żołądka. Po drugim kieliszku moje ciało zaczęło się odprężać.
– Czasem się czuję, jakbym miała dwadzieścia lat więcej niż w rzeczywistości – oświadczyła Agata z pełnymi ustami. – Stara i zmęczona, jakby połowa życia była za mną i nic więcej miało mnie nie spotkać.
– Ale masz dzisiaj nastrój – sapnęłam. Agata była z natury opanowana, może chwilami nudna, ale raczej przyjmowała życie ze spokojem, niewiele oczekując i niewiele dając od siebie. Kochałam ją jak siostrę, była mi najbliższa, ale chwilami miałam ochotę nią potrząsnąć za tę stagnację. Ciekawe, że drażniło mnie u niej to, w czym sama tkwiłam.
Agata wzruszyła ramionami.
– Bo z czego tu się cieszyć? – Przez chwilę żuła w ciszy. – Praca niby jest, ale nie bardzo satysfakcjonująca, pieniądze są, ale bez szaleństw, związki najlepiej przemilczeć. No sama powiedz, z czego się cieszyć?
– Stara maruda – westchnęłam. – Ale to wszystko masz, do tego jesteś zdrowa i masz mnie, która od lat znosi twoje radosne nastawienie. Pomyśl, że mogłabyś tego nie mieć, co wtedy?
– Mogiła.
Zaśmiałam się. Pomimo wiecznej chandry lubiłam Agatę. Nie raz przekonałam się o jej dobrym sercu, oddaniu, mogłam na nią liczyć. To dla mnie było ważniejsze niż marudzenie. Uważałam, że wynika bardziej z przyzwyczajenia niż rzeczywistego złego samopoczucia.
– Zatem sama widzisz, jesteś skazana na mnie i na swoje życie, decyzje i wybory – uniosłam kieliszek. – Jak będziesz planowała zmiany, to daj mi znać wcześniej, bo muszę się przygotować.
Wieczór upłynął nam na plotkowaniu o znajomych z pracy, co może nie było zbyt kulturalne, ale kto tego nie robił, niech pierwszy rzuci kamieniem. Nigdy nie siedziałyśmy zbyt długo, powroty nocnymi autobusami nie należały do zbyt przyjemnych, dlatego starałyśmy się tego unikać. Poza tym każda z nas była zmęczona po tygodniu pracy, wypijałyśmy kilka szotów, jadłyśmy coś dobrego i wracałyśmy do domów. Może mało rozrywkowo jak na trzydziestolatki, ale żadna z nas nie czuła potrzeby spędzania piątkowych wieczorów inaczej.
Stacja przesiadkowa Centrum była dobrze oświetlona. Ostatnie tego dnia tramwaje dojeżdżały na przystanki, zabierały podróżnych, tych zmęczonych, którzy właśnie kończyli pracę, i tych wracających ze spotkań ze znajomymi. Robiło się coraz bardziej pusto, dźwięki miasta powoli cichły. Ulice były o tej porze wypełnione ludźmi, którzy nie zwracali na siebie uwagi.
Stałam na peronie, skąd odjeżdżały tramwaje w kierunku Retkini. Miałam jeszcze trochę czasu do przyjazdu dziesiątki. Z Agatą pożegnałam się wcześniej, odjechała w swoją stronę. O tej porze ławki były puste, usiadłam i zamyśliłam się, choć gdyby mnie ktoś spytał, o czym myślałam, nie umiałabym odpowiedzieć. Bardziej poczułam, niż zauważyłam, że nie jestem już sama. Obok mnie usiadł mężczyzna, mniej więcej w moim wieku. Początkowo nie zwracałam na niego uwagi, ale jego uporczywe wpatrywanie się we mnie w końcu mnie zaintrygowało. Poczułam lekkie mrowienie wzdłuż kręgosłupa, zrobiło mi się zimno, choć wieczór należał do wyjątkowo ciepłych. Strach. Dreszcz lekko wstrząsnął moim ciałem. Dyskretnie rozejrzałam się po peronie, jednak o tej porze był wyludniony. Zerknęłam ponownie na mężczyznę, a on uśmiechnął się przyjaźnie. Przez moment nie wiedziałam, jak zareagować. Zaskoczył mnie. Nieśmiało uśmiechnęłam się i odwróciłam. Ale niespodziewanie dla samej siebie przestałam się bać. Spojrzałam jeszcze raz, mężczyzna nie zmienił wyrazu twarzy.
– Ponoć ludzie dzielą się na strachliwych i głupich, którzy się nie boją. Czy strach można racjonalnie wytłumaczyć? Bo głupotę tylko w nielicznych przypadkach.
Jedynie przez chwilę pomyślałam, że to szaleniec. Jeśli miał zamiar mnie wystraszyć, to mu się udało. Nie chciałam wyjść na panikarę, więc podjęłam rozmowę.
– Strach jest naturalny, dlatego jest jak najbardziej racjonalny. Jeśli coś ci zagraża, to się boisz, prawda? Twój umysł reaguje tak, byś przetrwał. Pierwotne zachowanie. Jeśli niczego się nie boisz, to jest to co najmniej zastanawiające. Stąd powiedzenie, że tylko głupi się nie boi. – Uśmiechnęłam się. Pomimo dziwnego wrażenia, że mężczyzna jest dla mnie zagrożeniem, łatwo dałam się wciągnąć w rozmowę. To nie był tandetny podryw, mężczyzna zaczął rozmowę, która mogła się potoczyć w każdej innej sytuacji pomiędzy dwojgiem znajomych lub nieznajomych osób. Może jego celem był podryw, a może tylko urozmaicenie czasu podczas czekania na tramwaj.
– Ludzie zakładają, że są odważni, prawda? – Pokiwałam głową, bo trudno było się nie zgodzić. – A co to w ogóle znaczy? I czy rzeczywiście tak jest?
– Nigdy nie szukałam odpowiedzi, wiedzy, co to znaczy być odważnym. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy ja jestem odważna.
– Składamy się z małych dokonań, rzadziej z dużych, a one mogą być często aktami odwagi – powiedziałam powoli, ważąc każde słowo. Nie wiedziałam, czy idę w dobrą stronę.
– Mamy tyle odwagi, ile jesteśmy w stanie znieść.
– Za każdym razem wydaje się, że więcej nie udźwigniemy, a potem okazuje się, że możemy więcej. Tylko czy to odwaga, czy bardziej siła charakteru?
Dłuższą chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, poznając swoje twarze, śledząc każdy ich skrawek. Do tej pory nie rozmawiałam z nieznajomymi w takiej formie. Ba! Ze znajomymi też się nie zdarzało. Zaskoczył mnie, przyciągnął tematem, rozważaniami.
Widziałam zbliżający się tramwaj, ostatni tego dnia. Musiałam do niego wsiąść. Wyjęłam z torebki długopis, złapałam mężczyznę za rękę i napisałam mu na niej numer telefonu oraz swoje imię. Wyszło koślawo, ale czytelnie.
– Nie bój się bać, to nic złego – powiedziałam z uśmiechem i wsiadłam do tramwaju. Obejrzałam się, stał niezmiennie w tym samym miejscu z podwiniętym rękawem koszuli i nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nasze spojrzenia skrzyżowały się. Uśmiechnęłam się. Było w nim coś, co mnie przyciągało. Mógł się podobać, choć pewnie nie wszystkim, bo jego wygląd nie należał do klasycznych. Ciemnowłosy, z piwnymi oczami, wysoki, szczupły. Typ intelektualisty. Pewnie, idąc ulicą, nie zwróciłabym na niego uwagi, ale niebanalna rozmowa spowodowała, że zainteresował mnie.
Zniknął mi z oczu i pomyślałam, że zostawiłam wszystko w jego rękach. To on miał mój numer telefonu, ja nawet nie wiedziałam, jak ma na imię. Właściwie nic nie wiedziałam. Uświadomienie sobie własnego położenia spowodowało, że zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle chciałam dalszego kontaktu. Nie pozostawiłam sobie wyboru, to on zadecyduje, jak będzie wyglądało kolejne kilka, może kilkanaście dni. Oddałam w cudze ręce decyzję. W obce ręce. A jeśli się nie odezwie? Czy właśnie straciłam szansę na być może niebanalną znajomość? Czy właśnie poczułam irracjonalny lęk? Westchnęłam i skupiłam uwagę na krajobrazie za oknem.
Natalia Nowak-Lewandowska
Cień w lustrze
ISBN: 978-83-66332-69-0
Rok 2021
Liczba stron: 304
Format: 135 x 205
Oprawa: miękka
Cena: 37,90
„Gdy myślisz, że już nic się nie da zrobić i zostaje ci wyłącznie cierpienie, czas się zatrzymuje. Nic bowiem nie ma w sobie tyle łez, co pustka”.
Lidka Torańska skrywa tajemnicę. Wstydliwą, bolesną dla siebie i najbliższych. I choć sama nie chce się do tego przyznać, to rzeczywistość nie pozostawia złudzeń – jest chora na jedną z bardziej śmiertelnych chorób – alkoholizm.
To opowieść o drodze od początkowych symptomów choroby do pierwszych kroków ku wolności. Wstrząsająca i pełna porażek. Naruszająca społeczne tabu, jakim jest alkoholizm kobiet. Lidka nie jest marginesem ani patologią. Może to sąsiadka, koleżanka z pracy, córka? A może cień w lustrze...
Dokąd zaprowadzi ich niezwykły kruk?