Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Radość z życia skończyła się dla Molly bardzo wcześnie, gdy w wypadku samochodowym zginął jej mąż. A stało się to zaledwie dwie godziny po ślubie Od tej pory dziewczyna starała się przetrwać każdy kolejny dzień. Aby móc się utrzymać samodzielnie, podjęła pracę jako kelnerka w nocnym klubie. To właśnie tam wpadła w oko Ethanowi, który przyszedł z kumplami, by odpocząć od obowiązków związanych z pracą i opieką nad śmiertelnie chorą mamą. Czy to była miłość od pierwszego wejrzenia czy zwykłe zauroczenie? A może tylko pogoń za uciekającym "króliczkiem"? Ale żeby się o tym przekonać, Ethan musi najpierw jakoś przekonać Molly, by ta zechciała się z nim spotkać. Tylko jak to zrobić, by straumatyzowana dziewczyna zgodziła się na randkę, skoro poznanie nowej osoby jest ostatnią rzeczą, o jakieś myśli, a wchodzenia w jakikolwiek związek nawet nie bierze pod uwagę. Nigdy nie wiemy, z czym mierzą się osoby, które spotykamy na swojej drodze, dopóki nie wpuszczą nas do swego świata, by uchylić rąbka tajemnicy. Upór może okazać się miłością, nieuprzejmość - strachem, a ucieczka - lękiem przed stratą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 362
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ 1
MOLLY
DWA LATA WCZEŚNIEJ
To miał być najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zostałam żoną cudownego człowieka, którego kochałam ponad wszystko. Los dał mi tak wiele tylko po to, by chwilę później ze mnie zadrwić. Dokładnie dwie godziny od powiedzenia sakramentalnego „tak”, moje życie się skończyło.
Powietrze przeszył huk rozdzieranej karoserii. Nasze auto wyleciało w powietrze, po czym kilkukrotnie przekoziołkowało po asfalcie. Stało się to tak nagle, że nie wiedziałam nawet, co spowodowało wypadek. Kiedy pojazd znów stanął na kołach, spojrzałam w lewo i zobaczyłam zakrwawioną twarz mojego męża. Nie poruszał się i miał zamknięte oczy. Wówczas zauważyłam, że coś wystaje z jego szyi. Pochyliłam głowę, by lepiej widzieć, i serce mi zamarło, kiedy zrozumiałam, że to kawałek metalu.
Nie! To się nie dzieje naprawdę! – krzyczało moje serce. – Nasze wspólne życie nie może się skończyć, gdy dopiero co się rozpoczęło.
– Kevin! Kochanie, odezwij się! – prosiłam desperacko. Mój mąż jednak się nie poruszył ani nie wypowiedział słowa. Zrozpaczona rozejrzałam się dookoła, na tyle, na ile pozwalała mi obolała głowa. Pokryte siatką pęknięć szyby smętnie zwisały, trzymając się na uszczelkach. Uniosłam rękę i wypchnęłam na zewnątrz tę, która znajdowała się po mojej stronie. Nie zauważyłam drugiego pojazdu i z ulgą przyjęłam fakt, że nie ucierpiał nikt oprócz nas.
Wzdrygnęłam się, kiedy do drzwi po stronie Kevina podszedł mężczyzna. Krzyknął, że właśnie wzywa karetkę. Ledwie rejestrowałam, co mówił do telefonu, ponieważ zaczęłam czuć potworny ból w całym tułowiu i nogach. Resztkami sił wyciągnęłam rękę i złapałam dłoń męża. Szeptałam, żeby się trzymał i zapewniałam, że zaraz przybędzie pomoc. Nie mogłam uwierzyć, że najszczęśliwszy dzień z dwudziestu czterech przeżytych lat, stał się koszmarem na jawie.
Miałam wrażenie, jakby coś rozrywało moje wnętrzności. Z bólu zaciskałam pięści i brakowało mi tchu. Praktycznie nie mogłam się poruszyć, bo wszystko wokół było zmiażdżone. Podczas dachowania zsunęłam się na siedzeniu i teraz sufit naszego sprasowanego auta miałam tuż nad twarzą. Czułam, że zbliża się atak klaustrofobii, więc szybko spojrzałam na Kevina, żeby skupić uwagę na czymś innym.
– Skarbie, wytrzymaj jeszcze trochę, błagam cię – szepnęłam. Nadal ściskałam jego bezwładną dłoń i modliłam się, żeby poruszył chociaż palcem, żebym wiedziała, że żyje.
Przesunęłam dłonią po jego nadgarstku, próbując znaleźć puls. Potwornie się bałam, ale w końcu wyczułam bardzo słabe tętno. Zalała mnie tak wielka ulga, że z mojego gardła wyrwał się szloch. Żył! Boże, gdzie ta cholerna karetka?!
Było mi coraz zimniej i choć na dworze temperatura sięgała ponad dwudziestu stopni, zaczynałam szczękać zębami. Spojrzałam w dół na siebie i zaskoczona zobaczyłam, że moja suknia ślubna w wielu miejscach ma czerwone plamy. Ale skąd ta krew? I czy jest moja, czy Kevina?
W oddali rozległ się dźwięk syren, co dało mi nadzieję, że wszystko dobrze się skończy. Usłyszałam trzaśnięcie drzwi, pospieszne kroki i po chwili kilka twarzy zajrzało do naszego auta.
– Proszę pani, zaraz pani pomożemy, proszę się nie ruszać! – powiedział ktoś.
– Zajmijcie się moim mężem, mnie nic nie jest – poprosiłam.
Zauważyłam, że ktoś sprawdza Kevinowi puls, po chwili w jego lewej ręce ratownicy umieścili wenflon i podłączyli kroplówkę. Próbowali założyć mu kołnierz, ale uniemożliwiał to kawałek metalu wystający z jego szyi. Ratownik krzyknął do drugiego, żeby podał mu inne usztywnienie i po chwili zabezpieczono szyję mojego męża.
Rozległ się głośny dźwięk i znów usłyszałam trzask rozdzieranej stali. Hydrauliczne szczęki życia rozcinały karoserię, by wydostać nas z wraku pojazdu. Błagałam, by w pierwszej kolejności wydostali mojego męża. Ja mogłam poczekać.
Gdy już wiedziałam, że mój ukochany zaraz uzyska pomoc, moje ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa. Do tej pory adrenalina sprawiała, że się trzymałam, lecz kiedy jej poziom zaczął spadać, poczułam, że chyba nie jest ze mną zbyt dobrze. Jednak to nie o siebie się bałam. Potrafiłam myśleć wyłącznie o moim dopiero co poślubionym mężu.
– Czy on żyje? – spytałam, ledwo mogąc wypowiedzieć słowa z powodu nasilających się dreszczy.
– Tak, żyje – odpowiedział ratownik, który zakładał mi kołnierz.
Z mojej strony kolejni strażacy odcinali dach i drzwi. Hałas sprawiał, że głowa eksplodowała mi bólem. Jęczałam i trzęsłam się coraz bardziej. Klatkę piersiową i brzuch miażdżył mi ból, a płuca stopniowo zaczynały pracować coraz gorzej.
Ktoś wysunął dłoń Kevina z mojej i wydobyto mojego męża z wraku. Chwilę później usłyszałam ryk syren, co znaczyło, że odjechali z nim.
Boże, błagam, opiekuj się moim mężem, nie zabieraj mi go – modliłam się w myślach.
Strażacy wreszcie usunęli zmiażdżony dach i rozcięli mój pas bezpieczeństwa. Kilka silnych rąk wyjęło mnie z wraku auta i położyło na noszach. Eksplozja bólu pozbawiła płuca oddechu, a ciało trzęsło się już tak bardzo, że przypominało to atak padaczkowy.
Założono mi maskę tlenową i po chwili znalazłam się w karetce. Znów usłyszałam dźwięk syreny i miałam ochotę wrzeszczeć, żeby ją wyłączyli, zanim ból rozsadzi mi głowę.
Ledwie byłam świadoma tego, co się wokół mnie dzieje. Ktoś powiedział, że wpadłam we wstrząs. Chwilę później założono mi wenflon i podano zastrzyk, po którym poczułam upragnioną błogość. Następnie jeden z ratowników podpiął do kaniuli dożylnej wężyk kroplówki, którym popłynęła nieznana mi substancja.
– Co z moim mężem? – spytałam.
– Nie wiemy, proszę pani. Karetka zabrała go do szpitala i tam się nim zajmą – wyjaśnił ratownik.
Muszą go uratować, po prostu muszą! On nie może mnie zostawić! Mieliśmy przeżyć razem jeszcze wiele lat! Chcieliśmy kupić dom na kredyt i mieć dwójkę dzieci. Los nie może nam tego zabrać!
Karetka się zatrzymała. Ratownicy wyskoczyli z niej i wysunęli nosze, na których leżałam. Nad głową przelatywał mi obraz sufitu i świateł lamp jarzeniowych. Przełożono mnie na łóżko, ktoś zaświecił mi latarką w oczy, ktoś inny rozciął suknię. W pierwszym odruchu chciałam krzyknąć, że co oni robią, przecież to moja ślubna sukienka, ale w tej sytuacji taki sprzeciw wydał mi się śmieszny.
Po raz kolejny wyjęczałam pytanie o to, co się dzieje z moim mężem, ale nikt mi nie odpowiedział. Kręciło się wokół mnie pięć osób, a każda z nich miała inne zadanie.
Kiedy rozłożyli na boki moją sukienkę, zostawiając mnie w samej bieliźnie, ktoś krzyknął:
– Krwotok!
Wrzasnęłam z bólu, kiedy lekarz nacisnął mój brzuch.
– Jak się pani nazywa? – zapytał, patrząc na mnie uważnie.
– Molly Carter – wyjęczałam, z bólu ledwo mogąc złapać oddech.
– Pani Carter, musimy panią zoperować, ponieważ dostała pani krwotoku wewnętrznego, który zagraża pani życiu – wyjaśnił lekarz i spytał, czy podpiszę zgodę na operację. Kiedy potwierdziłam, pielęgniarka już podsuwała mi pod nos podkładkę z formularzem, na którym złożyłam mało czytelny podpis. Lekarz spojrzał na niego i polecił natychmiast zabrać mnie na salę operacyjną.
Pielęgniarki w biegu pchały łóżko korytarzem. Bałam się tego, co się wydarzy, bo czułam, że nie jest ze mną dobrze. Wjechałam na salę, gdzie znów przeniesiono mnie na kolejne łóżko. Leżałam w samej bieliźnie, a nade mną paliła się wielka okrągła lampa, która przyjemnie ogrzewała moje drżące z zimna i szoku ciało. Jęczałam z bólu, który rozrywał mój brzuch, a pielęgniarka uspokajająco położyła dłoń na moim ramieniu.
– Spokojnie, kochana, zaraz zaśniesz i już nie będzie bolało.
– Proszę, powiedzcie, co z moim mężem? – wyjąkałam.
– W tej chwili jest operowany.
– Czy wyjdzie z tego? – spytałam, błagając ją wzrokiem o potwierdzenie.
– Kiedy się pani obudzi, będziemy już wiedzieć coś więcej. Proszę się nie martwić.
Łatwo jej mówić, bo to nie jej mąż kwadrans temu wyglądał jak nieżywy – pomyślałam ze złością i bezsilną rozpaczą.
Przy mojej głowie stanął mężczyzna w zielonym fartuchu ochronnym i nałożył mi maskę na twarz.
Po chwili poczułam tak nieprzyjemne pieczenie pod czaszką i w klatce piersiowej, że aż jęknęłam. Wystraszyłam się, że dzieje się coś złego, na szczęście jednak nie miałam czasu poddać się lękowi, bo narkoza sprawiła, że pochłonęła mnie błoga nicość.
ROZDZIAŁ 2
MOLLY
TERAZ
Jasna cholera, znów zaspałam! W biegu się ubierałam i czesałam. Nie starczyło mi czasu na umycie zębów, więc tylko przepłukałam je płynem. Wypadłam z domu, ciągnąc ze sobą rower, i popedałowałam do nocnego klubu, w którym pracowałam.
Z wysiłku było mi niedobrze, ale wiedziałam, że nie mogę znów się spóźnić. Ta praca była jedynym, co trzymało mnie na powierzchni. Gdyby nie ona, nie miałabym z czego opłacić czynszu za kawalerkę, którą wynajmowałam, od kiedy rok temu wyprowadziłam się z domu rodziców. Nie byli zachwyceni, martwili się, jak sobie poradzę, i tłumaczyli, że powinnam poczekać, aż całkiem odzyskam sprawność. Ale czułam, że muszę się usamodzielnić; nie mogłam dłużej znieść zależności od nich. Dusiłam się od nadmiernej troski mamy, która poświęciła prawie rok życia, żeby postawić mnie z powrotem na nogi. Nigdy nie zdołam wyrazić wdzięczności za to, ile dla mnie zrobiła, ale nie mogłam dłużej tkwić w złotej klatce.
Gdy tylko dwa lata temu opuściłam szpital, w którym spędziłam dwa miesiące, zamieszkałam w swoim dawnym pokoju w domu rodzinnym. Mama woziła mnie na rehabilitację, na wizyty do lekarzy i skakała nade mną niczym kwoka nad kurczęciem. Bez niej nie przetrwałabym tego okresu, musiałam szczerze to przyznać. Tak naprawdę tylko ze strony rodziców i młodszego brata miałam wsparcie. Kiedyś otaczali mnie przyjaciele i znajomi, lecz po wypadku wszyscy się wykruszyli. Nie wiem, czy to dlatego, że nie wiedzieli, jak się zachować i co powiedzieć młodej wdowie, która dopiero co straciła męża, a sama jeździ na wózku? A może bali się, że moja tragedia okaże się zaraźliwa?
Kiedy odzyskałam sprawność, nie zabiegałam o nowe znajomości, a wręcz stroniłam od ludzi. Po pracy wracałam do domu, z którego wychodziłam dopiero na kolejną zmianę w klubie. Kiedy lodówka świeciła pustkami, jechałam po zakupy, a gdy czułam, że zaczynam się dusić w czterech ścianach, wybierałam się do parku albo do rodziców. I to by było na tyle, jeśli chodzi o rozrywki w moim życiu.
Jedyną osobą, która była mi bliska spoza rodziny, był mój rehabilitant Mark. Dwa lata ode mnie młodszy, z ogromnymi pokładami cierpliwości do opornych pacjentów i poczuciem humoru, przy pomocy którego nieraz wydobył mnie z największego dołka. Poznaliśmy się w najgorszym momencie mojego życia, ale nasze kontakty nie zostały zerwane wraz z końcem rehabilitacji. Mark stał się moim przyjacielem i był jedyną osobą, przy której mogłam zdjąć maskę.
Widywaliśmy się zwykle dwa razy w miesiącu, szliśmy na spacer albo u mnie robiliśmy sobie seans filmowy, zapychając się śmieciowym jedzeniem. Nie miałam pojęcia, jakim cudem jego narzeczona akceptuje nasze spotkania, ale gdy go o to pytałam, mówił, że wszystko gra, więc pozostawało mi wierzyć, że faktycznie tak jest.
Wpadłam do klubu, ledwo mogąc złapać oddech, skinęłam na przywitanie barmance i bramkarzowi i pobiegłam na zaplecze, żeby przebrać się w kusą sukienkę oraz szpilki. Nienawidziłam tych butów, bo po każdej zmianie stopy bolały mnie niemiłosiernie. Byłam pewna, że to jakiś facet był wynalazcą tego narzędzia tortur.
Przy szafkach przebierała się moja rówieśniczka Sara i młodziutka Megan. Sara samotnie wychowywała autystycznego synka i potrzebowała pieniędzy na jego liczne terapie. Tylko z tego powodu pracowała tu jako tancerka. Praca ta uwłaczała jej godności, ale bez niej nie poradziłaby sobie z piętrzącymi się rachunkami za niezliczone terapie synka.
Megan natomiast studiowała i dorabiała do czesnego. Obie byłyśmy kelnerkami i roznosiłyśmy drinki klientom. Na szczęście nie wymagano od nas obnażania się, a jedynie noszenia kusych, czarnych lub czerwonych sukienek, które przylegały do ciała niczym druga skóra. Taki wymóg byłam w stanie zaakceptować, biorąc pod uwagę spore zarobki, jakie nam oferowano, plus pokaźne napiwki.
– Hej, Molly, czyżbyś znów zaspała? – zaśmiała się Megan, widząc, jak wbiegam do szatni.
– Nic mi nie mów, źle ustawiłam budzik w telefonie – wysapałam zdyszana.
– Wiesz, to zabawne, żeby zaspać do pracy na godzinę ósmą wieczorem – zachichotała.
– No widzisz, ty byś tak nie potrafiła – odcięłam się. – Ma się ten talent. – Mrugnęłam do niej i przeczesałam szczotką swoje sięgające ramion blond włosy.
Wszystkie trzy wyszłyśmy z zaplecza, by rozpocząć kolejną noc w pracy. Na myśl o podstarzałych, napalonych, obleśnych facetach zrobiło mi się niedobrze. No cóż, powinnam się już przyzwyczaić do ich widoku. Bywali też młodzi, równie napaleni przystojniacy, ale ja zdawałam się nikogo nie dostrzegać. Pracowałam jak robot, z przyklejonym do twarzy uśmiechem.
Cztery noce w tygodniu, po osiem godzin, spędzałam w klubie. W dzień spałam i czytałam książki, oglądałam seriale, czasem jechałam odwiedzić rodziców. Najczęściej to jednak mama wpadała do mnie z prowiantem albo przysyłała mojego brata Dylana, kiedy akurat był w domu. Miał dwadzieścia trzy lata i studiował logistykę wojskową. Chciał zostać zawodowym żołnierzem i byłam pewna, że osiągnie swój cel. Był bardzo wytrwały i sumienny jak na tak młodego chłopaka i podziwiałam go za te cechy. Od czasu mojego wypadku, bardzo się z Dylanem zżyliśmy. Wcześniej nasze stosunki były dość luźne, ale brat mnie zaskoczył, oferując swoje wsparcie, ramię do wypłakania się czy chociażby spędzając ze mną wieczory przy durnych filmach, żebym tylko nie siedziała sama. Podobnie jak rodzice, nie pochwalał mojej pracy w klubie, ale w przeciwieństwie do niego nie studiowałam, więc nie miałam perspektyw na inną, dobrze płatną pracę.
Wieczór rozpoczął się spokojnie, dopiero po dziesiątej klienci zaczęli schodzić się liczniej. O północy klub był pełny, jako że był piątek, a pracy miałyśmy tyle, że nie było mowy o żadnym odpoczynku.
Podawałam drinki trzem młodym mężczyznom, kiedy czyjaś ręka klepnęła mnie w pupę. Odwróciłam się zbulwersowana i napotkałam wyraźnie podchmieloną twarz jednego z podstarzałych oblechów.
– Proszę mnie nie dotykać! – rozkazałam i odwróciłam się do drugiego stolika, żeby zdjąć z tacy resztę drinków. Wtedy poczułam, jak czyjaś ręka wsuwa się pod moją sukienkę i dotyka uda. Pisnęłam i aż podskoczyłam ze strachu i szoku, że ktoś się odważył mnie obmacywać. Od stolika, który obsługiwałam, podniósł się jeden z mężczyzn i złapał oblecha za klapy marynarki.
– Nie rozumiesz, palancie, co pani mówi?! Nie... Wolno... Jej... Dotykać! – wycedził.
– Spoko, koleś, nie denerwuj się tak – bełkotał pijany napaleniec. – Przecież nie zrobiłem jej nic złego.
– Moim zdaniem jednak zrobiłeś, bo ta pani nie życzy sobie, by ktokolwiek ją obmacywał.
Stałam jak wrośnięta w ziemię i patrzyłam na wysokiego, przystojnego faceta, który górował nad oblechem. Tamten aż się spocił ze strachu, ale jeszcze próbował nadrabiać miną.
– Proszę go puścić – poprosiłam mojego obrońcę, kiedy odzyskałam zdolność mówienia i machnęłam ręką na ochroniarza.
Po chwili kłopotliwy klient został wyprowadzony z klubu, ale mnie po raz kolejny odechciało się tu pracować.
– Bardzo panu dziękuję – powiedziałam do młodego mężczyzny, który mnie obronił.
– Przykro mi, że panią zaczepiał – usłyszałam jego głos.
– Niestety, takie uroki tej pracy – westchnęłam.
– Często zdarzają się takie sytuacje? – zapytał z marsową miną.
– Niestety tak i chyba nigdy się do tego nie przyzwyczaję.
– O rany... – Potarł brodę w zakłopotaniu, nie wiedząc, co na to odpowiedzieć. Wyglądał, jakby było mu wstyd za wszystkich przedstawicieli swojej płci.
– Klienci niby wiedzą, że nie mogą nas dotykać, ale alkohol często sprawia, że o tym zapominają. Na szczęście ochrona rozprawia się z takimi typami, więc jesteśmy względnie bezpieczne. – Uśmiechnęłam się nieśmiało, raz jeszcze mu podziękowałam i poszłam w kierunku innego stolika.