Nauczyciel Tańca - Anna Dąbrowska - ebook + książka

Nauczyciel Tańca ebook

Anna Dąbrowska

4,2

Opis

Byli jak dwa kontrastowe kolory – czerń i biel. Nosili w sobie mrok, lecz wierzyli, że uczucie, które ich połączyło, okaże się silniejsze niż narastające od lat ciemności…

To opowieść o chłopaku, który tańczy, by wyrzucić drzemiącą w nim złość, oraz o kobiecie, która skrywa wielką tajemnicę. To także historia jej siostry, cierpiącej na rzadką chorobę, dla której taniec okazuje się wybawieniem. Co się stanie, gdy splotą się losy tej trójki?  "Nauczyciel tańca" to powieść, która pokazuje, że miłość może przezwyciężyć wszystko!

 

Autorka książki, Anna Dąbrowska to urodzona w Inowrocławiu, pełnoetatowa mama i żona, właścicielka najbardziej leniwego kota na świecie. Od zawsze marzyła, żeby pisać. Jej autorskie motto brzmi: zawsze stawiam na emocje, co doceniły czytelniczki jej czterech poprzednich powieści.  "Nauczyciel tańca" to pierwszy tytuł Autorki wydany nakładem wydawnictwa Lira.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 373

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (163 oceny)
85
41
19
14
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kasia20021206

Całkiem niezła

Momentami ciężka
00
Akalwak97

Nie oderwiesz się od lektury

Żadko jest tak ze mam łzy w oczach czytając książkę ale ta książka wycisnęła wszystkie moje łzy jakie w sobie miałam. Przy każdym rozdziale myślałam że nic mnie nie zaskoczy a jednak do ostatniej strony zaskakiwała. POLECAM i na pewni wrócę do niej po jakimś czasie ❤️
00
Dorotessa

Nie polecam

Wytrzymałam do połowy…
00
Weatherwax83

Nie polecam

Niestety, bardzo słaba schematyczna i przewidywalna, a pod koniec poziom dramatyzmu mnie dobił. za mało tańca j nauki tańca, a za dużo scen łóżkowych niczym w erotyku.
00
KamcikB

Nie polecam

szkoda na to czasu
00

Popularność




Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2018

ISBN (epub): 978-83-65838-51-3

ISBN (mobi): 978-83-65838-52-0

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

„Nigdy nie wiesz, jak silny jesteś,dopóki bycie silnym nie stanie sięjedynym wyjściem, jakie masz.”

BOB MARLEY

Kochanemu Tacie Waldkowi, który jest moim najlepszym przyjacielem

Prolog

Kiedyś

Był sobie mężczyzna…

Jakiś czas temu, dokładnie na początku lat dziewięćdziesiątych, żył sobie Thomas Johnson, człowiek, który piastował stanowisko rzecznika gubernatora. Tak odpowiedzialna rola nie przeszkadzała mu w rozwijaniu jego pasji — tańca. Thomas fascynował się hip-hopem, którego kolebką były brudne i biedne dzielnice dużych miast w USA. Mężczyzna mieszkał niedaleko podejrzanych zaułków, gdzie nocą nie chciały pokazywać się nawet gwiazdy na niebie, a w powietrzu unosił się strach. Thomas obserwował uliczne walki ciemnoskórych, którzy tworzyli gangi. Nie godził się z przemocą, bo nienawiść rodziła jeszcze większą nienawiść.

Tańcząc, stawał się kimś innym. Zapominał o otaczającej go rzeczywistości. Tańcząc, szybował myślami do nieba. Tworzył swoją lepszą wizję jutra, które nie musiało opierać się na przemocy i zawiści.

Thomas przybrał przezwisko artystyczne Tommy the Clown i postanowił pokazać całe zło wojen gangów toczonych na ulicach Bronxu. Wymyślił taniec zwany „tańcem klauna”, dzięki któremu udowadniał, że złe emocje można wyrzucić z siebie za pomocą specyficznych ruchów ciała — krumpu. Zainteresował nim młodzież, która zrozumiała, że bunt można pokazać też w artystyczny sposób, bez użycia siły i zbędnych przekleństw, a sam Thomas stał się dla wielu młodych ludzi mentorem.

Kilka lat później otworzył własną szkołę tańca, do której werbował najzdolniejszych krumperów. Ten taniec stał się wentylem bezpieczeństwa dla agresywnej młodzieży oraz źródłem inspiracji dla współczesnych tancerzy.

Tak było kiedyś.

Teraz

Teraz nadeszła pora na niego…

Poznajcie chłopaka, który uwierzył, że taniec może odmienić życie.

Dominik

Kwiecień

— Może na dzisiaj już wystarczy — burknął ogolony na łyso mężczyzna, którego palce przypominające serdelki oczyszczały moją brudną od tuszu i krwi skórę na ramieniu.

Spojrzałem na wiszący na ścianie salonu zegar, który wskazywał osiemnastą. Spędziłem na tym niewygodnym krześle osiem godzin. Początkowo upływały wieki, zanim minuty przeistaczały się w kwadranse, a te w godziny. Ale kiedy tatuażysta zaczął wypełniać kontury wzoru, czas ruszył ze zdwojoną prędkością.

— Kiedy możemy dokończyć resztę? — zapytałem, patrząc, jak mężczyzna nanosi na zaczerwienione miejsce wazelinę, którą następnie przykrył opatrunkiem z folii.

— Chcesz mnie wykończyć? Czy testujesz moją anielską cierpliwość? — zapytał, srogo marszcząc brwi.

— Po prostu nie chcę spędzić w twoim salonie całego pieprzonego tygodnia.

Krzaczaste brwi uniosły się wyżej. Następnie na twarzy mężczyzny dostrzegłem ukradkowy uśmiech. Jego wargi zacisnęły się w jedną linię i przyjęły kształt podkowy symbolizującej szczęście. Ten grymas nie pasował do kształtu twarzy tatuażysty ani do potężnej postury jego wytatuowanego ciała. Moje nie było tak masywne, twarz wyglądała przyjaźniej, ale uśmiech także nie był moim przeznaczeniem. Rzadko można było dostrzec u mnie chociażby jego cień.

— Daj mi jeszcze dwa dni — oświadczył mężczyzna raptownie.

Skoro mam z nim spędzić dwa dni, po minimum osiem godzin, muszę nadać mu jakieś imię — pomyślałem. Może Ben? Tak, nazwę go Ben — postanowiłem, po czym zsunąłem się z krzesła szybkim ruchem.

— Chcę też przekłuć sobie sutki — oznajmiłem znienacka, choć ten pomysł nie był podyktowany żadnym impulsywnym odruchem, już jakiś czas temu postanowiłem to zrobić.

Skoro mam hajs, muszę zrealizować swoje zamiary — pomyślałem i nałożyłem na koszulkę bluzę, a  na nią kurtkę, której kaptur obszyty był czarnym futrem.

— Podziwiam cię, koleś. Serio…

Mnie? Za co?

Spojrzałem rozmówcy prosto w oczy, wydymając wargi, by zrozumiał, że nie wiem, o co mu chodzi. Ben ściągnął z ramion czarną koszulkę, odwrócił się i stanął naprzeciwko mnie tak, by moje oczy były na wysokości jego pleców… i olbrzymiego implantu wszczepionego pod jego skórę.

— Widzisz? — zapytał.

— Trudno nie zauważyć tego poroża z efektem 3D.

— To implant subdermalny, stworzony na specjalne zamówienie. Kurwa, jak to bolało. — Ben wstrząsnął ramionami, aż fałdy skóry przy jego pachach zafalowały, odsłaniając czarne włoski. — Robi wrażenie, co nie?

— Taaak — przytaknąłem z niechęcią. Może ten jego implant schowany pod skórą byłby imponujący, gdyby Ben pozbył się kilku litrów tłuszczu na plecach i ramionach.

Mężczyzna odwrócił się do mnie i włożył koszulkę.

— A co mnie łączy z twoimi rogami? — zapytałem, marząc o tym, by w końcu wyjść z salonu i włożyć papieros do ust.

Ben sapnął, drapiąc swoimi serdelkami po cienkiej, zakręconej bródce.

— Przypuszczam, że nie zająknąłbyś się, gdyby wkładano implant w twoje plecy. Jesteś chudy, ale masz wytrzymałość pierdolonego robota.

Ma się tę wprawę — pomyślałem i poczułem cierpki smak w ustach.

— Nie wiesz, czy nie jęknąłbym z bólu. Może po prostu dobrze radzę sobie z tłumieniem krzyku? — rzuciłem, po czym podszedłem do drzwi wyjściowych. Złapałem za klamkę i odwróciłem głowę tak, by po raz ostatni spojrzeć na Bena. — Jutro o tej samej porze? — zapytałem, choć moje pytanie brzmiało raczej jak oznajmienie.

— Jasne.

Skinąłem głową, otworzyłem drzwi i wyszedłem.

Wyciągnąłem z kieszeni kurtki pudełko z papierosami i wziąłem jednego. Ogniem z zapalniczki podpaliłem końcówkę, a kiedy brzeg białego rulonika stał się czerwony, zacisnąłem wargi i zaciągnąłem się dymem, by poczuć jego smak. Lubiłem wciągać tytoniowy dym, który oblepiał moją twarz niczym drobinki kurzu i lekko zatykał nozdrza. Wtedy czułem się wolny. Wolny od przeszłości i teraźniejszości, której więźniem jest każdy z nas, choć niewielu ma odwagę, by się do tego przyznać. Zapytany, dlaczego myślę, że jestem więźniem teraźniejszości, odpowiedziałbym, że ogranicza mnie liczba godzin. Pieprzone dwadzieścia cztery godziny, które upływają zbyt szybko, kiedy potrzebujemy mieć więcej czasu dla siebie, a zbyt mozolnie, kiedy czekamy na coś z niecierpliwością. Czas to szkodnik — szkodzi zdrowiu. I stresuje, zwłaszcza mnie.

Nasunąłem na głowę kaptur od kurtki, aż poczułem łaskotanie futra na policzkach. Często go nosiłem, kaptur był moim znakiem rozpoznawczym. Jedni mieli kastety, drudzy farbowali włosy na neonowy kolor, a jeszcze inni wybierali spodnie z opuszczonym krokiem. Mnie wystarczył kaptur. Zakładając go, przywdziewałem na twarz maskę kogoś, przed kim należy czuć respekt. I z takim szacunkiem traktowały mnie osoby zamieszkujące dzielnicę, w której mieszkałem. Stwarzałem pozory silnej osoby, ale — jak wiadomo — pozory lubią mylić. Postanowiłem mimo wszystko walczyć, a taniec mi w tym pomagał. Dawał mi szansę wyrzucenia złości, która wciąż we mnie siedziała. Tkwiła głęboko w środku niczym drzazga w palcu. Niby niewidoczna, a jednak bolesna.

Nawet nie zauważyłem, kiedy dotarłem do ulicy, przy której mieszkałem. Byłem zbyt mocno zaabsorbowany wypuszczaniem tytoniowego dymu. Stary budynek, który kiedyś odgrywał rolę magazynu, został lekko odremontowany i podzielony na mieszkania, a właściwie pokoje z aneksem kuchennym. Łazienki były wspólne dla trzech mieszkań znajdujących się na piętrze. Czasami było to niesamowicie kłopotliwe, czasami zabawne, kiedy ktoś obrzygiwał całą toaletę po całonocnym melanżu, a współlokator mieszkający obok próbował odświeżyć się przed wyjściem do pracy.

Budynek został podzielony na trzy segmenty, a do położonych na wyższych kondygnacjach prowadziły metalowe schody. Przypominało mi to mieszkanie Alex z filmu Flashdance i musiałem przyznać, że prezentowało się bardzo światowo, choć nie przewyższało poziomem domów spoza dzielnic Bronxu. Najważniejsze, że deszcz nie padał mi na głowę, bo tego nie znosiłem. A bieda… Z nią dało się żyć. Trzeba było tylko się jej nauczyć i do niej przywyknąć.

Pokonywałem co trzeci schodek, robiąc dwustopniową pauzę. Zostało mi z dzieciństwa. Wiecznie dokądś się spieszyłem. Dzisiaj marzyłem tylko o tym, by jak najszybciej położyć się w łóżku i zasnąć. Po kilku godzinach powinienem nałożyć na wytatuowane ramię maść z antybiotykiem i owinąć je świeżą folią, ale czułem, że nie mam na to siły.

Odnalazłem pęk kluczy w kieszeni spodni, po czym otworzyłem je, zrzuciłem z ramion kurtkę, z nóg buty i rzuciłem się na łóżko. Nie dbałem o to, że było już stare i wiele przeżyło w swoim życiu. Ważny był tylko mój wewnętrzny spokój.

Rodzice opuścili mnie, kiedy miałem trzy lata. Trafiłem do domu dziecka, a tam rozpoczęło się dla mnie mało dziecięce życie. To był czas, kiedy marzyłem, by stać się jak najszybciej dorosły i zacząć żyć po swojemu. Dwukrotnie trafiłem do rodziny zastępczej. Za pierwszym razem bardzo się cieszyłem, miałem wieść idealne życie jedynaka, gdyż małżeństwo, które mnie przygarnęło, nie mogło mieć dzieci. Mieszkałem z nimi dwa lata i nagle zostałem odesłany do domu dziecka niczym towar zwrotny podlegający prawu reklamacji. Kobieta i mężczyzna zapewniali mnie, że jestem dla nich wszystkim, ich nowym, lepszym życiem.

Zacisnąłem kurczowo pięści, wspominając odległe czasy. Nigdy nie zapomnę tamtego dnia.

Wstałem z łóżka i na bosaka pobiegłem do łazienki. Wycisnąłem odrobinę pasty wielkości ziarenka grochu na niebieską szczoteczkę i równo przez trzy minuty szczotkowałem zęby. Spoglądałem na wiszący na ścianie zegar i starałem się sumiennie wykonywać każde powierzone mi zadanie. Nie chciałem, by nowa mamusia i tatuś opuścili mnie, tak jak to zrobili moi rodzice. Następnie ściągnąłem piżamę i nałożyłem na siebie dresy, bardzo uważając na kołnierzyk, który zawsze musiał ładnie wystawać na zewnątrz bluzy. Ubrany poszedłem do kuchni, gdzie krzątała się już mamusia, a właściwie pani Mariola.

— Dzień dobry, mamo — powiedziałem pogodnie i uśmiechnąłem się, szczerząc się tak szeroko, jak to było możliwe. Pamiętałem, co wyznała mi w sekrecie starsza pani z domu dziecka. Mówiła, bym uśmiechał się szeroko, bo tylko wtedy będę wzbudzał sympatię innych osób i tym samym miał szansę na znalezienie sobie rodziców zastępczych.

— Dzień dobry — odpowiedziała ładna blondynka, siadając naprzeciwko mnie przy stole. Podsunęła pod moją brodę miskę z mlekiem i cynamonowymi płatkami. Białe morze zakołysało się gwałtownie w czerwonym naczyniu, a ja obserwowałem ten chwilowy sztorm z wielkim zaciekawieniem. Kiedy fale uspokoiły się, pochwyciłem w dłoń łyżkę i zacząłem jeść. Byłem głodny, ale i bardzo łakomy cynamonowego smaku. Lubiłem, kiedy rozmiękłe kwadraciki przylepiały się do mojego podniebienia, języka, a nawet zębów. Lepiłem z namokłego jedzenia kulkę i wpychałem ją w puste miejsce po zębie, który wyleciał mi kilka dni wcześniej.

— Nie baw się jedzeniem, Dominiku! — krzyknęła na mnie mamusia. Spojrzałem na nią nieco przestraszony i w myślach obiecałem powstrzymywać się od klejenia cynamonowych kulek. Dopiero teraz dostrzegłem jej blade policzki i rozmazany tusz pod oczami.

— Już nie będę — obiecałem i łapczywie połykałem zawartość kolejnej łyżki.

— Dobrze — usłyszałem jej stłumiony głos.

Znowu popatrzyłem na twarz mamusi. Nie uśmiechnęła się do mnie dzisiaj ani raz, choć zawsze to robiła. Czasami całowała mnie w policzek albo mierzwiła moje proste, czarne włosy.

— Muszę ci o czymś powiedzieć — wyznała chłodnym tonem.

Wytężyłem słuch, a nawet przestałem jeść. Chciałem jeszcze przestać głośno oddychać, bo wciąż wydawało mi się, że mój nos zbyt głośno syczał, kiedy nabierałem powietrza nozdrzami, ale nie potrafiłem nad tym zapanować. Nowy tatuś uspokajał mnie, że żyję dzięki temu, że oddycham.

Jeśli mam słuchać mamusi, nie mogę martwić się oddychaniem — pomyślałem i głośno wypuściłem powietrze ustami.

— Za kilka miesięcy urodzę dzidziusia — wyszeptała i jej twarz się rozpromieniła.

— Super! — krzyknąłem, ciesząc się, że nareszcie będę miał się z kim bawić.

— Tak, super. Jestem bardzo szczęśliwa. Przygarnęliśmy cię dlatego, że nie mogłam mieć dzieci.

— To teraz będziesz miała dwa dzieci — dodałem radośnie.

— Dwoje — poprawiła mnie mamusia. I nagle cały blask w jej oczach zniknął. — Wracasz wieczorem do domu dziecka, Dominiku.

Nie wiem, jak to się stało, ale upuściłem trzymaną łyżkę, która z brzdękiem spadła na podłogę. Próbowałem ją podnieść, nachyliłem się i… potrąciłem miskę z jedzeniem. Mleko rozlało się na obrus, a ja poczułem wstyd, że zawiodłem mamusię. Tyle razy prosiła mnie, bym uważał.

— Słyszałeś mnie? — powtórzyła stanowczo.

— Przepraszam — odparłem, próbując wycierać mokry obrus serwetkami.

— Zostaw to! To nie jest teraz ważne. Liczy się tylko to, byś zaakceptował naszą decyzję. Nie możesz tu dłużej zostać.

Moje palce wciąż ściskały białą serwetkę, którą bezwiednym ruchem przyłożyłem teraz do policzka, po którym spływały łzy. Nie chciałem tam wracać. Chciałem być z mamą i tatą. Pragnąłem mieć dom i psa, którego obiecali kupić mi na siódme urodziny. Tyle razy słyszałem od mamusi, że nikomu mnie nie odda. Dlaczego teraz zamierzała to zrobić?

— Będę grzeczny, obiecuję — wycedziłem, połykając płynące łzy. — Nie chcę wracać do domu dziecka. Mój pokój jest duży, starczy miejsca na dwoje dzieci.

— Ty niczego nie rozumiesz — odparła pani Mariola, która nagle przestała chcieć być moją mamą.

To prawda, nie rozumiałem. Ci ludzie mówili, że mnie kochają. Czy nagle przestali czuć miłość? Mówili, że jestem dla nich wszystkim, a nagle stałem się nikim. Niczego nie rozumiałem, być może świat dorosłych był bardziej skomplikowany niż ten dziecięcy. Może oni chcieli więcej i nie rozumieli, że ja pragnąłem tylko ich. Nie potrzebowałem zabawek, nie musiałem chodzić do kina. Mogłem też częściej pomagać mamusi, byle tylko zostać. Byle mieć dom, w którym biły kochające mnie serca.

Tego wieczora znalazłem się z powrotem w domu dziecka. Nie mogłem pojąć, jak łatwo jest kogoś zwrócić i przestać kochać. Wtedy obiecałem sobie, że nigdy już nikogo nie pokocham. Po co przywiązywać się do osób, które mogą w każdym momencie, ot tak, przestać nam być bliskie?

Dotrzymałem słowa. Miłość to cicha zabójczyni, a ja nie chciałem się jej poddawać. Pragnąłem żyć w zgodzie z samym sobą. Nie interesowały mnie związki, które moim zdaniem nigdy nie prowadziły do niczego dobrego. Wzajemne pretensje, kłótnie, wyzwiska, a później szybki seks na zgodę — i błędne koło toczyło się dalej. Nie ekscytowało mnie takie życie. Interesował mnie tylko seks, ale nawet o niego nie miałem zamiaru zabiegać. To kobiety dążyły do intymnego zbliżenia ze mną. Ja ich nawet nie dotykałem, obawiając się, by nie zarzucić sideł na kobiece serca. Dawałem im jasno do zrozumienia, czego oczekuję. Nie pozwalałem, by one dotykały mnie. To przywodziłoby zbyt wiele bolesnych wspomnień. Nie całowałem kobiet w usta, chyba że byłem pijany. Nie czułem potrzeby bycia naprawdę blisko. Nigdy nie dopuściłem do powstania więzi emocjonalnej pomiędzy mną a jakąkolwiek kobietą. Nie chciałem niszczyć sobie życia.

Wtuliłem policzek w poduszkę i poczułem chłód poszewki. Przeciągnąłem się leniwie i zacząłem wodzić oczami po suficie, na którym żółte zacieki malowały różne wzory. Najbardziej przypominały fale, na których można byłoby odpłynąć za horyzont.

Ciekawe, dokąd ja bym popłynął, mając taką możliwość? Czy próbowałbym nawigować moim statkiem w kierunku przeszłości, by coś w niej zmienić? Uchronić się przed złymi ludźmi? Czy może żeglowałbym w stronę przyszłości, chcąc zobaczyć wszystko to, co mnie jeszcze czekało? A może nie warto wiedzieć, co zaplanował los?

Westchnąłem ciężko, siadając na łóżku, i odgarnąłem czarne włosy z czoła. Wiedziałem, że zostało mi tylko kilka dni błogiego lenistwa, które muszę dobrze wykorzystać, ale z ramionami owiniętymi w folię spożywczą nie bardzo mogłem się gdziekolwiek pokazać. Trudno się tak tańczyło, jeszcze trudniej trenowało. W przypływie impulsu ściągnąłem z siebie najpierw bluzę, a następnie koszulkę. Wstałem z łóżka i podszedłem do rozbitego lustra, które wciąż wisiało na ścianie.

Moje nowe dziecko.

Stałem i patrzyłem z dumą na skórę pokrytą czarnymi wzorami, układającymi się w centralnym punkcie w kształt oka. Ten motyw miał mi przypominać, by nie zawsze spoglądać za siebie, ale też starać się patrzeć w przyszłość. Musiałem umieć przewidzieć ludzkie zachowania, dostrzec niebezpieczne sytuacje. Teraz miałem oko bacznie spoglądające na cały świat. Na drugim ramieniu powstanie skrzydło anioła. Chciałem mieć przy sobie ten symbol, by dodawał mi sił do lotu, kiedy nie będę już mógł biec i uciekać. Na piersi wymarzyłem sobie mandalę, czyli mój własny amulet szczęścia, który swoim kształtem pracowałby na zachowanie mojej wewnętrznej równowagi. Do tej pory tatuaże zdobiły moje żebra i palce dłoni, ale były to tylko podpatrzone graficzne znaki, których komuś pozazdrościłem. Chciałem budzić respekt, a wygląd był pierwszym elementem, dzięki któremu można było rozbudzić wszystko.

Nagle od drzwi rozległo się ciche pukanie. Niechętnie podszedłem, by ściągnąć zamocowany na nich łańcuch. Przez wizjer zobaczyłem wystające zęby.

Eddie — pomyślałem, i nacisnąłem klamkę.

— Nie uwierzysz, Domi. — Mężczyzna wszedł do mojego mieszkania jak do siebie. Usiadł wygodnie w fotelu, rozkraczył nogi, a jego dżinsowe spodnie z nisko zawieszonym krokiem mocno się napięły, co wyglądało nieco tandetnie. Ale to był Eddie — król kiczu i mistrz niezrozumiałego języka. — Po pracy wstąpiłem do sklepu z adasiami, bo te moje poczciwoty… — mówiąc to, zerknął na swoje pozdzierane adidasy. — Bracie, ty wiesz, co ja tam zobaczyłem?

Zmarszczyłem brwi, nie mając ochoty na słuchanie jego wyimaginowanych historyjek. Zaśmiał się, odgarnął kosmyk długich włosów, który niesfornie opadł na jego czoło, i dokończył:

— Przed różowymi pumami stała maniurka1! Taka cacy! Mniam! Palce lizać! Chciałem do niej podejść, puścić jej świetny bajerek, może udałoby mi się wyrwać ją do klubu, choć pewnie taka jak ona chodziła tylko do fokarium2, ale co tam… — Eddie głośno cmoknął ustami i zastukał palcami w drewniany kant starego fotela, co zawsze mnie irytowało. — Wyobraź sobie, że stała obok niej babeta3! Więc smutny odwróciłem się na pięcie i anulowałem4 ze sklepu.

Pokiwał głową i westchnął głośno, jakby z żalem.

— Eddie… — zacząłem, stając za plecami kolegi. Położyłem dłoń na jego ramieniu i przyjacielsko poklepałem. — Stary, nie obraź się, ale brak ci piątej klepki. Jesteś mocno porąbany! Czy ty nie potrafisz zbudować zdania w normalny sposób, posługując się polszczyzną, jakiej uczono cię w szkole? — Odszedłem od kumpla i usiadłem na łóżku, które mocno zaskrzypiało.

Ten facet był mocno anormalny. Gdyby zamiast IQ zmierzono poziom jego głupoty, byłem pewny, że zająłby miejsce na podium. Ale to był Eddie, mój przyjaciel. I pozostawał nim nawet, gdy nie rozumiałem, o czym do mnie mówił. Posługiwał się, jak zwykł mawiać: „nasyconym językiem slangowym, który stanowił pewną formę manifestacji wobec bycia innym, nieco niezrozumiałym człowiekiem”.

— Chcesz mi, Domi, powiedzieć, że działam ci na system5? — zapytał ze zmartwioną miną.

— Szczerze? Tak. Dzisiaj na pewno. Miałem właśnie iść spać.

— Kurczę, brachu! Twoje tatuaże! Ekstra są — oznajmił z podziwem, oglądając moje ramiona.

— Nie ma się czym ekscytować. Jutro idę je dokończyć i przekłuć sobie sutki.

— Malunki na ciele rozumiem, ale sutki? Chcesz się na nich podwieszać? — zapytał, robiąc minę pełną trwogi. Złapał się kurczowo za ramiona i wstrząsnął z obrzydzeniem. — LOL! Myślałem, że to ja jestem nienormalny, a okazuje się, że ty chcesz z siebie zrobić jakiegoś kompletnego lorbasa6!

Spojrzałem na kumpla gniewnym wzrokiem i westchnąłem ciężko, zastanawiając się, czy nie złapać Eddiego za kołnierzyk koszulki i nie wypchnąć za drzwi.

— Czy ty możesz w końcu zacząć mówić po naszemu?! — burknąłem, kładąc się na łóżku.

— Okej! Masz po naszemu: z przekłutymi sutkami będziesz wyglądał jak skończony idiota!

— To moje ciało, Eddie, zrozumiano? — wycedziłem przez zaciśnięte zęby. — Ja nie mówię ci, że wyglądasz jak kretyn w tych spodniach, choć tak jest.

Mężczyzna wstał z fotela. Zbliżył się do łóżka, na którym leżałem, i przymknął powieki. Jego nozdrza delikatnie falowały, przypominając ruchy nosa królika.

— Co masz do zarzucenia moim bagginsom? — zapytał, zaciskając palce prawej ręki na materiale dżinsów.

— Stary, nie masz lustra w swoim pokoju, czy co? Naprawdę nie widzisz, jak ciągnie się za tobą krok spodni? Wyglądasz, jakbyś cierpiał na ostrą niewydolność zwieraczy i nosił wielkiego pampersa.

Eddie zwiesił głowę. Jego kręcone blond włosy opadły na policzki, ale sprawnie odgarnął je dłonią.

— Nie wiedziałem — bąknął. — Może dlatego maniurka nie chciała na mnie spojrzeć?

— Zapewne to był główny powód.

Eddie uniósł głowę, a jego twarz zaczęła promienieć, jakby nagle dostał propozycję umówienia się na randkę z samą Pamelą Anderson. Wszedł na łóżko tak szybko, że nie zdążyłem zareagować, i pocałował mnie w policzek.

— Domi, jesteś wielki! — krzyknął niespodziewanie do mojego ucha i szybko zeskoczył z białej pościeli.

— Tfu! — zawarczałem, wycierając wierzchem dłoni obśliniony policzek. — Porąbało cię, Eddie?! W pedała się zamieniasz? Nie waż się nigdy więcej mnie całować bądź dotykać, zrozumiano?!

— Ej, stary! No wiesz, ja tylko… — próbował się tłumaczyć, widząc na mojej twarzy niekłamaną złość.

Nikt nie miał prawa mnie dotykać! Nikt!

— Dozo7, Domi — rzucił kolega, cofając się w stronę drzwi. Jego bladą twarz wypełniała skrucha, która zabarwiła mu policzki na rumiano.

— Trzymaj się, Eddie — powiedziałem łagodniejszym tonem, choć wciąż buzowała we mnie złość. Tylko ja wiedziałem, skąd się wzięła.

***

Serdelki Bena z niezwykłą precyzją kończyły wypełniać tuszem kontury na moich ramionach. Siedziałem z zaciśniętymi wargami i zamkniętymi oczami. Wsłuchiwałem się w dźwięk maszynki do tatuowania, który przypominał mi pisk aparatury dentystycznej wydawany podczas borowania. Niektórych od zafundowania sobie tatuażu odstraszał już sam ten dźwięk, innych — ból.

Mnie nic nie przerażało. Wiedziałem, że czeka mnie ból i musiałem to zaakceptować, zresztą ten rodzaj cierpienia znałem od dziecka. Ból stanowił integralny składnik mnie samego.

— Dobra, młody — zwrócił się do mnie tatuażysta, kiedy nagle wyłączył maszynkę. Zapanowała cisza, która mile połechtała moje uszy. — Gotowe. — Przetarł moje ramiona czymś mokrym. Nie widziałem co to, bo wciąż mocno zaciskałem powieki. Żeby wytrzymać katusze na tym stołku, nie widzieć tego. Nie lubiłem krwi. Zapach brunatnej cieczy mnie nie ruszał, ale jej widok wywoływał mdłości. Zgięcia łokci paliły mnie, jakby ktoś przesuwał po mojej skórze rozżarzony węgiel. Tłumaczyłem sobie w myślach, że chciałem tego bólu, że był jakimś sprawdzeniem mojej wytrzymałości, zarówno fizycznej, jak i psychicznej.

— Jutro będziesz opuchnięty, wiesz o tym? — zapytał Ben.

Otworzyłem oczy i rozejrzałem się dookoła. Wciąż miałem jeszcze nieco zamglony wzrok.

— Chcesz się czegoś napić? — dodał tatuażysta, ściągając lateksowe rękawiczki.

— Tak, poproszę — odparłem, mając na myśli szklankę wody.

Ben podszedł do zlewu, odkręcił kurek, wycisnął z dozownika niewielką ilość mydła w płynie i zaczął pocierać dłonią o dłoń, aż do wytworzenia się piany. Mokre wytarł w papierowy ręcznik. Zrobił z niego kulę, którą wyrzucił do śmietnika stojącego pod zlewozmywakiem. Następnie podszedł do szafki, zgarbił plecy, otwierając dolne drzwiczki, i wyciągnął butelkę wraz z kieliszkiem. Postawił szkło obok mnie i już zaczął odkręcać zakrętkę, kiedy zatrzymałem go, kładąc dłoń na jego ręce.

— Stop! — powiedziałem. — Nie piję nic z tych rzeczy.

Ben zmarszczył brwi, a strużka potu potoczyła się po jego skroni, docierając aż do szyi. Otarł wilgotny ślad wierzchem dłoni i sapnął.

— Jesteś pewien, młody?

Skinąłem twierdząco głową.

Rzadko piłem alkohol. Nie lubiłem tracić kontroli nad swoją świadomością. Nie chciałem, by ktokolwiek wykorzystał stan mojego upojenia i mnie dotknął. By kobiety zawieszały się na mojej szyi i ocierały o mnie. A przede wszystkim nie chciałem być taki jak moi rodzice. Nigdy ich nie poznałem, ale często o nich myślałem. Wyobraźnia podsuwała mi różne powody, dla których mogli mnie porzucić. Może któreś z nich było alkoholikiem? Jeśli tak, uzależnienie od procentów mogło we mnie drzemać niczym uśpiony wulkan. Nie chciałem, by jakikolwiek nałóg przejął nade mną władzę. Obojętnie, czy byłby to alkohol, dragi, czy miłość. Wszystkiego, co mogło uzależniać, wystrzegałem się jak ognia.

— To co, papierosik i kolczykujemy? — zapytał Ben.

— Jasne. — Posłałem mu półuśmiech.

Zszedłem z krzesła, rozprostowałem plecy i podszedłem do wieszaka po kurtkę, ale zatrzymał mnie głos tatuażysty:

— Ej, nawet się nie waż czegokolwiek na siebie nakładać — zagrzmiał.

Spojrzałem na opuchnięte ramiona zdobione tatuażami i uśmiechnąłem się. Wyszedłem na dwór. Było naprawdę zimno, mimo że mieliśmy już kwiecień. Wyciągnąłem pudełko z papierosami i zapalniczkę. Papierosy nie były moim nałogiem, a jedynie małą słabością, tak samo jak seks.

— Nie jest ci zimno, młody? — zapytał Ben, trzymając w ustach papierosa.

— Nie czuję zimna. Tylko chłód, ale do niego można przywyknąć.

— Twardziel z ciebie. Niby niepozorny chłoptaś wyglądający jak laluś, ale jebany twardziel w środku. Pełen szacun, młody — zwrócił się do mnie i poklepał mnie po plecach.

— Dominik — przedstawiłem się i zaciągnąłem papierosem.

— Albert.

I w taki sposób Ben stał się Albertem — pomyślałem, wydmuchując ustami dym w kształcie kółeczek, które zawisały w powietrzu na kilka chwil.

— Lubię ludzi z charakterem, a ty widocznie do takich należysz — powiedział Albert. — Ludzie, którzy naprawdę mają coś do powiedzenia, nie są wylewni. Uważnie wypowiadają słowa. W mojej pracy napotykam różne grupy społeczne. Durne małolaty, których jedynym zajęciem jest chichot z przeczytanych postów na Facebooku, pakerzy, trochę tacy jak ja. — Zaśmiał się. — Tylko na ich masę ciała składają się sterydy, a na moją piwo i bezwartościowe żarcie.

Albert na chwilę zamilkł i wtedy na niego spojrzałem. Był typem samotnika. Wiedziałem to, bo też taki byłem. Wziął kolejny papierosowy wdech, by ponownie przemówić:

— Ci w stylu pakerów przychodzą do salonu po odważną dziarę, bo chcą być modni. Siadają na krześle i udają pieprzonych twardzieli. Bawią się kluczykami od BMW albo nowym modelem telefonu. Nieraz uśmiechają się szeroko tylko po to, by pokazać swój złoty ząb. Opowiadają, ile to wyrywają dup, jak wygodne wiodą życie, a ja zaczynam swoją pracę…

Przyjrzałem się twarzy Alberta, kiedy na mnie nie patrzył. Jego wzrok zawisł gdzieś w oddali i utknął w martwym punkcie. Dostrzegłem w jego oczach smutek. Wzdrygnąłem się, czując zimne powietrze. Dopiero teraz mroźny wiatr niemile otulił moje ciało, sprawiając, że na skórze ramion pojawiła się gęsia skórka.

— Kiedy zaczynasz pracę, to…

— Wbijam igłę w ich skórę, a oni zaciskają wargi, pokazując, jakimi są twardzielami. W połowie wzoru wymiękają. Chcą pić, i to nie zawsze wodę… Chcą procentów. Białka ich oczu nabiegają krwią, a z kącików ust spływa ślina. Ocierają ją, sądząc, że niczego nie zauważyłem. Wiercą się tak, jakby mieli w tyłku owsiki. Na koniec często zdarza się, że ocierają łzy. Osiłki płaczą. A łzy są dla ludzi tego typu oznaką braku męstwa. — Albert cisnął niedopałek przed siebie i zmiażdżył go podeszwą. — W tym momencie żałuję, że wykonuję taki zawód, bo jest mi wstyd. Cholerny wstyd za ludzką mentalność. A ty dzisiaj przywróciłeś mi wiarę w ludzką mądrość, Dominiku. — Mężczyzna zwrócił się do mnie po imieniu. — Pokazałeś, że laluś może mieć jaja. Szacun!

Uniosłem wyżej głowę, czując, jak palą mnie policzki. Takie słowa napawały dumą. Gdyby Albert wiedział, przez jakie piekło przeszedłem, nie dziwiłby się, skąd we mnie tyle siły, by nie zapłakać, kiedy moją skórę traktowano ogniem. Nie byłem bohaterem, byłem zerem. Tacy jak ja stanowili margines społeczny. Ale tacy jak ja chcieli też wzbudzać szacunek i uczyć dzieciaki, że siła nigdy nie wybierze za nich właściwej drogi życia.

— Wracamy do środka, młody, bo za chwilę zaczniesz szczękać zębami. A poza tym chcę iść już do domu. Zmęczyłeś mnie.

Spojrzałem na niego. Moje oczy uśmiechały się do Alberta, choć usta były poważne.

— Ściągaj koszulkę — rozkazał, po czym podszedł do zlewu, by umyć i odkazić dłonie.

Zrobiłem, co powiedział, i zamknąłem oczy. Nie chciałem patrzeć. Wystarczyło, że to czułem. Ból był mi doskonale znany.

— Otwórz oczy, Dominiku. Voilà! — zawołał Albert.

Spojrzałem na obie piersi, w których sutkach lśniły srebrne kolczyki, i poczułem się wolny. Wygrałem z bólem. Nie poddałem mu się tak jak kiedyś… Byłem panem własnego życia. Pieprzonym lalusiem z jajami, jak określił mnie Albert zwany Benem.

— Dwa razy dziennie przemywaj sutki wacikiem nasączonym solą fizjologiczną, zrozumiano?

— Tak.

— Dobrze. — Uśmiechnął się mężczyzna. — Nie dotykaj kolczyków brudnymi łapskami, nie majstruj przy nich i unikaj basenu, sauny, solarium i długiego sterczenia pod prysznicem. Zaraz owinę ci ramiona…

Nie słuchałem, co do mnie mówił. Chciałem już stąd wyjść, znowu poczuć smak papierosa i pokazać się w całej krasie Mag. Pchnąć ją na łóżko i wejść w nią od tyłu. Powoli. Dam jej dojść, nie jestem samolubny. Zawsze pieprzyłem ją właśnie w taki sposób, od tyłu, nie pozwalając, by wodziła po moim ciele swoimi dłońmi. Taki już byłem, ale ona to akceptowała.

Kaja

Kwiecień

Siedziałam na skrzypiącym krześle w wielkim, sterylnym gabinecie, gdzie kolorem dominującym była biel. Jako jedyny element kontrastujący ustawiono drewniane brązowe krzesła przeznaczone dla pacjentów.

Kątem oka zerknęłam na Sarę, na jej drobny, blady policzek, przez który przebijały naczynia krwionośne. Kurczowo zaciśnięte wargi nabrały koloru burgundu. Oddech siostry był przyspieszony, denerwowała się. Wystarczyło tylko, że spojrzałam na jej twarz, a już wiedziałam, co czuła. Była na mnie wściekła. Zła, że umówiłam ją na kolejną wizytę u terapeuty. Próbowałam jej już pomóc różnymi sposobami, ale wszystkie zawodziły. W internecie usłyszałam o doktor Kwiatkowskiej, która wydawała się naszą ostatnią deską ratunku. Miałam w sobie już tylko wątłą iskrę nadziei, że terapeutka poradzi coś, co pomoże mojej siostrze otworzyć się na nowo. Tylko tego pragnęłam.

Pochwyciłam jej chudą i chłodną dłoń i pogłaskałam opuszkami palców z uczuciem.

— Będzie dobrze, zobaczysz — wyszeptałam, patrząc na jej twarz, ale ona nie zareagowała na moje słowa choćby uniesieniem kącika ust. Mocniej zacisnęłam palce na jej delikatnej skórze. — Saro, obiecuję ci, że to ostatnia wizyta. Wiem, że nie lubisz w kółko słuchać tego samego.

Niebieskie oczy siostry spojrzały na mnie z ironią, jakby chciały powiedzieć: odwal się.

Czasami miałam ochotę dać jej spokój, nie umawiać na wizyty z psychoterapeutami, laryngologami, a nawet szkolnym pedagogiem, które niczego nowego nie wnosiły do naszego życia, a prowadziły tylko do obopólnej frustracji. Sara nie musiała krzyczeć słowami, ona wyrażała złość wzrokiem. Jej tęczówki miały zdolność zmiany barwy. Kiedy wydawała się szczęśliwa, tęczówki nabierały modrego koloru. Kiedy była zła — robiły się sinoniebieskie. Podekscytowanie wyrażała barwą lazurową. Ktoś obcy zapewne nie był w stanie dostrzec zmian kolorów, ale nie ja — ja widziałam wszystkie emocje, jakie kotłowały się w siedzącej obok mnie dwunastolatce. Teraz jej niebieskie tęczówki zaczęły sinieć. Sara na chwilę wstrzymała oddech, kiedy do gabinetu weszła lekarka odziana w beżową garsonkę. Powitała nas uśmiechem, ale bardzo oszczędnym. Usiadła po drugiej stronie biurka i upiła z filiżanki łyk kawy, która musiała być już letnia, bo ten czarny napój stał na biurku równy kwadrans, czyli tyle, ile czekałyśmy na przyjście doktor Kwiatkowskiej.

— Panie Kaja i Sara Jemioł? — zwróciła się do nas powitalnym tonem. — Witam was serdecznie. — Mówiąc to, kobieta zatrzymała wzrok na mojej siostrze. — Nie będę pytać ponownie o genezę choroby, bo doskonale pamiętam szczegóły naszej telefonicznej rozmowy. Nie chcę wybudzać ze snu tamtego wieczoru sprzed… — lekarka przybrała niepewną minę — …dwóch lat?

Przytaknęłam ruchem głowy.

Doktor Kwiatkowska przygryzła wargę, jakby się zawahała. Po kilku sekundach ciszy kontynuowała:

— Nie będę kazała ci, Saro, dmuchać balonów ani baniek mydlanych. Nie chcę, byś malowała lub rysowała swoje odczucia czy moment tragedii. Doskonale zdaję sobie sprawę, że inni lekarze tego wymagali w czasie terapii. Ja nie mam zamiaru zmuszać cię do takich rzeczy. Jesteś już nastolatką, a takie rzeczy są odpowiednie dla młodszych dzieci.

Siostra poruszyła się na krześle, zaciekawiona i zaskoczona równocześnie. Wysunęła dłoń spomiędzy moich palców i położyła ją spokojnie na kolanie.

Jest dobrze — pomyślałam i poczułam, że spięte mięśnie zaczynały się rozluźniać.

— Mutyzm to przypadłość, a nie wyrok. — Tym razem doktor Kwiatkowska zwróciła się do mnie. — U Sary pojawił się nagle w wyniku traumatycznych przeżyć. Jej życie to teraz pasmo lęków. Każdego dnia, każdej nocy pani siostra zwyczajnie się boi. Nie ma sensu kazać jej pisać pamiętnika, jeśli nie lubi tego robić. Nie ma sensu prosić, by notowała to, co czuje, bo to nie pomoże. Sara nie jest uparta ani złośliwa. Cisza, którą przekazuje otoczeniu, nie działa w taki sposób. Cisza nie jest kaprysem. Cisza to ból po stracie. W świecie pani siostry jest głośno, zapewniam panią. Zgodzisz się ze mną, Saro? — Lekarka posłała mojej siostrze szeroki uśmiech, a ona, o dziwo, odwzajemniła go. Ukazała swoje śnieżnobiałe zęby w pełnej krasie. — Sara krzyczy całą sobą — dodała Kwiatkowska. — Nawet w tym momencie. Kiedy weszłam do gabinetu, widziałam, jak na mnie patrzyła, teraz oczy Sary zaczynają błyszczeć.

Westchnęłam ciężko, wiedząc, że słowa lekarki, choć rozsądne, nie są jeszcze dla mnie żadną wskazówką, jak postępować dalej.

— Pani Kaju, rozumiem, jak bardzo jest pani ciężko. Jestem w stanie wyobrazić sobie pani dramat. W ułamku chwili straciła pani dom i rodziców. Stała się pani matką dla własnej siostry, która nagle przestała mówić. To naprawdę przykre. Proszę mi jednak wierzyć, że jeśli głos zniknął, to powróci, ale potrzeba na to czasu.

— Ile czasu mamy czekać na jego powrót, pani doktor? — zapytałam, czując się nieco poirytowana. Ta wizyta miała przebiegać w zupełnie inny sposób, niesztampowy, a okazywała się konwencjonalnym monologiem.

— Mutyzm nie ma wyznaczonej sfery czasowej. Może trwać rok, a może i dziesięć lat.

Oparłam się plecami o krzesło, czując, że opadam z sił. Nie tego spodziewałam się po wizycie, która nie należała do najtańszych.

— Pani Kaju — zwróciła się do mnie łagodnym głosem kobieta. — Rozumiem pani zniecierpliwienie, w końcu walczy pani o siostrę, o jej powrót do normalności. Ale podczas każdej rekonwalescencji musi upłynąć odpowiedni czas. Kiedy jakiś mężczyzna łamie pani serce, czy potrafi pani pobiec w ramiona innego tak od razu?

— Nie.

— No właśnie — ciągnęła lekarka. — Pozostańmy zatem przy złamanym sercu. Porzucił panią ukochany, co pani robi?

Zdziwiłam się.

Co ma moje złamane serce do mutyzmu Sary?

Wydęłam usta i zaczęłam nerwowo drapać się po podbródku.

— Pytam poważnie, pani Kaju. Co pani robi miesiąc po porzuceniu przez mężczyznę?

— Chyba już nie płaczę. Chyba też nie lamentuję — zaczęłam wyliczać.

— Faza rozpaczy minęła.

— Tak — przytaknęłam.

— Więc co pani robi? — dopytywała doktor Kwiatkowska.

Spojrzałam na jej twarz, która mimo niemłodego już wieku promieniowała witalnością. Duże brązowe oczy połyskiwały. Cera lekarki nie była ziemista, a kurze łapki przy kącikach oczu nie dodawały jej lat, a jedynie pewnej dostojności.

— Odchudzam się. Idę do fryzjera, by zmienić kolor włosów. Udaję się do kosmetyczki. Pozwalam sobie na wydanie całej wypłaty na ubrania i buty. Kupuję psa…

— Psa?

— Tak, mój pies zginął w pożarze. W wolnych chwilach pomagam w schronisku — zaczęłam się tłumaczyć.

Doktor Kwiatkowska pokiwała głową ze zrozumieniem.

— Pani Kaju. — W tonie lekarki rozbrzmiewało coś niepokojącego. — Krótko mówiąc, leczy pani zbolałe serce przyjemnościami. Czymś, co znajdowało się na liście pani marzeń, ale zawsze te punkty stanowiły grupę podrzędną. Prawda?

— Chyba tak — odpowiedziałam lakonicznie.

— Tak samo powinna leczyć swoją przypadłość Sara. Oddawać się pasji — rzekła z entuzjazmem lekarka i posłała siostrze serdeczne spojrzenie.

— Co lubi robić pani siostra? Jakie jest jej hobby? Co sprawia, że się uśmiecha?

Skierowałam wzrok na twarz Sary, której oczy stały się lazurowe. Doskonale wiedziałam, co lubiła robić, a czego ja wprost nienawidziłam.

— Uwielbia słuchać głośno muzyki, od której idzie ogłuchnąć i ogłupieć.

Lekarka zmarszczyła brwi, prosząc mnie niewerbalnie, bym rozwinęła ten temat.

— Sara słucha hip-hopu. Ja tego nie popieram. Zarówno teledyski, jak i słowa piosenek demoralizują nastolatków.

Sara wyciągnęła z torebki notes i długopis. Z tymi dwiema rzeczami się nie rozstawała. Notes i długopis stanowiły integralną część jej nowej osobowości i jedyną sensowną formę komunikowania się. Napisała coś na kartce, wydarła ją i podała mnie.

„Demoralizują? Niby w jaki sposób?”.

— W tych piosenkach słychać same przekleństwa. Raperzy ociekają złotem. Otaczają się drogimi samochodami i sztucznymi kobietami — przyznałam otwarcie. — Prawdziwe życie tak nie wygląda. Zwłaszcza w Polsce.

Sara przewróciła z irytacją oczami, a pani doktor wpatrywała się we mnie, jakbym była jakimś dziwolągiem.

— Niesamowite — skwitowała. — Zachowuje się pani dokładnie tak, jakby była jej matką. Ile ma pani lat?

Poczułam, jak mój żołądek skurczył się do rozmiarów rodzynka. Było mi wstyd.

— Prawie dwadzieścia siedem — odparłam, czując, jak policzki pokrywają mi się rumieńcem.

— Powinna pani zacząć traktować siostrę jak… siostrę. Nie starać się zastępować jej matki. Żadna kobieta nie zastąpi dziecku matki, ani ja, ani pani, ani najsympatyczniejsza sąsiadka. Nie bez powodu utarło się powiedzenie, że matkę ma się tylko jedną. — Lekarka upiła kolejny łyk zimnej kawy. — Proszę starać się być przyjaciółką Sary. Pozwalać jej popełniać błędy. Ona musi żyć po swojemu, a nie według pani schematu.

Smarkata dwunastolatka, która siedziała obok mnie, wyszczerzyła zęby, a jej oczy zabłyszczały. Triumfowała. Nareszcie.

— Co mam robić? — zapytałam ponuro.

Doktor Kwiatkowska poprosiła Sarę, by napisała trzy rzeczy, o których marzy.

„Tańczyć. Słuchać głośno rapu. Zmienić garderobę”.

— Jaki taniec cię ciekawi? — zapytała terapeutka.

Sara napisała drukowanymi literami:

„KRUMP”.

— Okej — wyszeptała doktor Kwiatkowska. — Odnośnie do głośnej muzyki proponowałabym nie niszczyć sobie słuchu i słuchać jej w stopniu nieprzeszkadzającym twojej siostrze, dobrze?

Sara skinęła głową, a jej twarz promieniała szczęściem. Ten widok złapał mnie za serce i uświadomił, jaką byłam złą osobą, odbierając jej tę radość.

— A jakie ubrania chciałabyś sobie kupić? — zapytała kobieta.

„Podobne do tych, które noszą raperzy ociekający złotem”.

Sara uśmiechnęła się, wysuwając górną szczękę bardziej do przodu. Zawsze śmiała się w taki sposób, kiedy była szczęśliwa. Pierwszy raz od momentu wypadku usłyszałam wyraźnie jej śmiech, mimo iż bezgłośny. Poczułam, jak kąciki oczu zrobiły mi się wilgotne ze wzruszenia. Za moment Sara wręczyła mi kartkę:

„Nie płacz, sister! Żartowałam. Chcę obcisłe dżinsy i topy. Chcę adidasy zamiast lakierowanych pantofelków”.

Lekarka patrzyła to na Sarę, to na mnie. Posłała nam serdeczny uśmiech i zapytała:

— Jeśli chce pani wspierać siostrę w mutyzmie, walczyć z tą dolegliwością, proszę słuchać pragnień Sary. Proszę nie próbować być dla niej matką. Ach! — jęknęła. — I nie wprowadzać na siłę metody sliding in8, lęki trzeba oswajać powoli. Przy utracie mowy obcowanie z ogniem, a nawet wywody o śmiertelnych wypadkach nie zdziałają niczego pozytywnego. Powodzenia! — zakończyła donośnie.

Ostatnie słowo wbiło mnie w krzesło. Miałam tyle pytań, które chciałam zadać, a nagle usłyszałam hasło kończące spotkanie. Nie tego się spodziewałam. Więc kluczem do sukcesu było słuchanie tragicznej muzyki? Wykonywanie dziwnych podskoków i zakładanie na szyję pozłacanych łańcuchów? Nie wierzyłam, że ta metoda zadziała. Postanowiłam jednak spróbować, by kiedyś nie móc zarzucić samej sobie, że nie dałam siostrze szansy.

— Dziękujemy, pani doktor — odparłam chłodno. Objęłam Sarę ramieniem i szybko udałyśmy się do wyjścia.

Na korytarzu dziewczyna strzepnęła moją dłoń jak niepotrzebny pyłek.

— O co ci chodzi? — zapytałam, nie rozumiejąc jej postępowania.

Sara wyciągnęła notes i długopis. Zaczęła pisać:

„Nie wierzę ci, że pozwolisz mi tańczyć i że przestaniesz kupować mi te ohydne ubrania!”.

Moje serce z rozmiaru rodzynka ścisnęło się do wielkości ziarenka maku.

Sara uważa mnie za złą osobę — pomyślałam, czując do siebie żal i złość. — Udowodnię jej, że tym razem się myli… Zapiszę ją na kurs tańca, zabiorę na zakupy i pozwolę wybrać dowolne ubrania, nawet najbardziej ordynarne — postanowiłam.

— To uwierz, sister — odparłam i pogodnie uśmiechnęłam się do jasnowłosej nastolatki. — Od czerwca zaczniesz uczyć się tańczyć.

Taniec nie powinien kolidować ze szkołą — pomyślałam, ale tego już nie wypowiedziałam na głos, starając się być dla siostry… siostrą.

***

Czerwiec

„Obiecałaś mi coś, Kaju!”.

Taką karteczkę znalazłam na poduszce zaraz po przebudzeniu. Ziewnęłam ospale i zaczęłam przeciągać się na materacu. Odkopałam się z pościeli i usiadłam, przecierając oczy opuszkami palców.

— Którego dziś mamy? — wymruczałam do siebie, próbując wymieść z organizmu resztki snu. — Pierwszego czerwca — wymruczałam. — Dzień Dziecka. Cholera! — zaklęłam, bo ta myśl automatycznie postawiła mnie na nogi, działając bardziej pobudzająco niż kofeina.

Kolejny Dzień Dziecka celebrowany bez rodziców — to bolało. Takie dni jak ten rozdrapywały stosunkowo świeże jeszcze rany. Przeczesałam do tyłu blond włosy i udałam się do pokoju Sary. Niestety jej już nie było. Zastałam tylko pozostawioną kartkę na biurku:

„Zaspałaś, i to w pierwszy dzień urlopu! Wracaj do łóżka, bo wyglądasz, jakby Cię piorun trafił”.

Ziewnęłam i zerknęłam w lustro wiszące na ścianie w pokoju siostry. Moje włosy wyglądały tak, jakby każdy z nich żył własnym życiem. Rozczochrana, bez makijażu nie wyglądałam najkorzystniej. Poza tym bladość mojej skóry wywoływała wrażenie albo notorycznego zmęczenia, albo męczącej mnie choroby.

— Chyba pójdę się jeszcze zdrzemnąć — wybąkałam, wychodząc z pokoju Sary. Poszłam do salonu, który pełnił funkcję mojej sypialni, i wślizgnęłam się pod kołdrę. Otulona błogim ciepłem zasnęłam niemalże natychmiast.

***

Poczułam wbijające się w moją skórę paznokcie i szybko otworzyłam oczy. Stała nade mną Sara i trzymała w ręce kartkę:

„Ile można spać? Liczyłam, że zjem dzisiaj pyszny domowy obiad, ale widzę, że będę musiała zadowolić się frytkami”.

Złapałam się za głowę, bojąc się spojrzeć na zegarek. Szybko poderwałam się z łóżka, usiadłam i zaczęłam śmiać. Siostra stała obok i wpatrywała się we mnie nieodgadnionym spojrzeniem. Szybko napisała:

„Co brałaś? Chcę to samo”.

— Lepiej wstaw mrożone frytki do piekarnika — odpowiedziałam. — Zaraz ubiorę się w normalne ciuchy i zapiszę cię na kurs tańca, dobrze?

W oczach nastolatki znowu zobaczyłam radość. Iskry migotały w lazurowej tęczówce. Sara podała mi kartkę:

„Mogę jeść frytki cały rok. Ty śpij, sister, jeśli masz się budzić w tak wyśmienitym nastroju”.

— Chciałabym — wymruczałam, zgniatając kartkę w kulę.

Wstałam z łóżka i od razu powitał mnie ból głowy.

Świetnie.

Udałam się do łazienki, by wziąć szybki, orzeźwiający prysznic. A po nim wykonałam delikatny makijaż, podkreślając bronzerem ładnie zarysowane kości policzkowe, które były moją dumą. Musnęłam usta błyszczykiem o smaku truskawki. Miałam słabość do tego owocu, zarówno zapachu, jak i smaku.

Ciche pukanie spowodowało, że się wzdrygnęłam. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam niesforne iskry w oczach siostry.

— Masz jakąś upatrzoną szkołę tańca? — zapytałam, na co dziewczyna napisała w trzymanym w dłoni notesie.

„Mam, ale jest problem. Nie chcę szkoły tańca, w której uczy się sporo osób. Marzą mi się indywidualne lekcje z prawdziwym krumperem”.

Omiotłam twarz siostry pytającym spojrzeniem. Jej dolna warga wysunęła się, jakby Sara miała wydać z siebie jakiś dźwięk, odgłos, na który bezskutecznie czekałam tyle czasu. Powoli traciłam nadzieję na to, że kiedyś jeszcze usłyszę jej śmiech.

— Saro, chyba zdajesz sobie sprawę, że indywidualne lekcje będą kosztowały o wiele więcej niż zajęcia grupowe? — zapytałam, a jej oczy momentalnie straciły blask. Pochwyciła długopis i zaczęła pisać:

„Jest grupa, o której mówią wszyscy miłośnicy hip-hopu w Toruniu. Doszły mnie słuchy, że dwóch tancerzy szuka młodzieży do swojego teamu. Chcę tam jechać”.

— Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek była tak mocno zdeterminowana… — wycedziłam, nie wierząc, aby moja siostra miała szansę dostania się do grupy tancerzy. Na pewno szukają dzieciaków, które miały kontakt z tańcem, a Sara…

Przecież ona nie potrafi tańczyć — pomyślałam. Poza tym jej przypadłość od razu ją zdyskwalifikuje. Nie chcę patrzeć, jak cierpi, kiedy otrzyma czerwoną kartkę. Moje serce tego nie wytrzyma.

— Kiedy mam cię tam zawieźć? — zapytałam, licząc, że poda termin za tydzień lub dwa.

Sara posłała mi tajemniczy uśmiech, wyprostowała dumnie plecy i napisała:

„Dzisiaj”.

O cholera — zaklęłam w myślach. Nie byłam gotowa, by łatać podziurawione serce mojej siostry w pierwszy dzień własnego urlopu. Pracowałam jako asystentka fotografa. Przyjmując tę pracę, sądziłam, zresztą bardzo naiwnie, że po kilku tygodniach asysty pozwolą wziąć mi do rąk aparat i zrobić kilka zdjęć. Niestety. Moja praca ograniczała się do załatwiania bibelotów na potrzeby sesji, trzymania lampy i kontroli światła, robienia kawy i mycia podłogi w studiu. Dzisiaj chciałam odpoczywać. Marzyłam o błogim lenistwie i niemyśleniu o pracy. Chciałam zapomnieć o tym, jak bardzo się zawiodłam, wierząc zapewnieniom właściciela studia fotograficznego podczas rozmowy kwalifikacyjnej, kiedy obiecywał, że przekaże mi wiedzę potrzebną do zrobienia dobrych zdjęć. Bałam się szczerej rozmowy z fotografem. Mogłam opowiedzieć mu o swoich marzeniach, o ukrytej pasji, którą nosiłam w sercu, ale nie miałam śmiałości jej ujawniać. Potrzebowałam pieniędzy, a właściciel płacił hojnie. Musiałam dbać o Sarę, bo tylko ona mi pozostała. Czasami pracowałam też w schronisku dla zwierząt. Sprzątałam klatki psiaków, myłam je, czyściłam ich miski. Drapałam koty, rozkoszując się wdzięczną melodią mruczenia, która mnie odstresowywała. Rzadko dostawałam za to zapłatę. Właścicielka parzyła mi herbatę i częstowała domowym ciastem. Ale byłam szczęśliwa. Pomagałam zwierzakom, a ich obecność i bezwarunkowa miłość były najlepszą zapłatą. Moje myśli krążyły jeszcze przez chwilę przy czworonożnych przyjaciołach. Kochałam zwierzęta. Niestety po tragicznej śmierci Spajkiego nie dojrzałam do decyzji o przygarnięciu nowego zwierzaka.

Spojrzałam na Sarę, na jej blade policzki i zgrabny mały nosek. Na opadający jasny kosmyk włosów. Nie potrafiłam jej odmówić, mimo iż przeczuwałam, że tej nocy nie zmrużę oka, bo będę siedziała na łóżku i wsłuchiwała się w ciszę, a oczy dziewczyny będą płakały. Na samą myśl o nieprzyjemnym wieczorze poczułam zimne dreszcze na ciele. Nagle uzmysłowiłam sobie, że trzymam w dłoni kartkę z pytaniem, w którym kryła się olbrzymia nadzieja.

„Zawieziesz mnie?”.

— Jasne — odparłam, wykrzywiając usta w cienką linię, podobną kształtem do uśmiechu, tylko że w tej chwili moje oczy pozostawały zamroczone smutkiem.

„Zrobisz jeszcze coś dla mnie?”.

— Co takiego? — zapytałam z zaciekawieniem.

Sara szybko napisała, nie dbając, by stawiane litery były równe:

„Przekonaj ich do mnie. Proszę”.

Przygryzłam delikatnie wargę. W życiu najbardziej obawiałam się takich chwil jak ta. Ogromnej presji pozyskania szansy na uśmiech dziewczynki, którą kochałam najmocniej na świecie. Czasami byłam na nią zła. Czasami miałam ochotę nawrzeszczeć na nią tak mocno, by mój krzyk dotarł do jej mózgu i odblokował zdolność mówienia. Jednak zawsze po upływie kilku chwil, kiedy emocje opadały, wiedziałam, że oddałabym za nią własne życie. Bez zawahania.

— Spróbuję, Saro. Zrobię wszystko, co będzie w mojej mocy — wyszeptałam, kiedy drobne ciałko dziewczyny przytuliło się do mnie. Na piersiach czułam, jak mocno biło nastoletnie serce pełne nadziei. Wtuliłam twarz w jej włosy. Pachniały kwiatowym szamponem. Uśmiechnęłam się — przez łzy, ale uśmiechnęłam się. Westchnęłam cicho, czując, że będę potrzebować więcej sił, niż w sobie posiadałam, by dać siostrze podwójną szansę — na szczęście i wyzdrowienie.

Dominik

Maj