Nie dotykaj - Pilch Aleksandra - ebook + audiobook + książka

Nie dotykaj ebook i audiobook

Pilch Aleksandra

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Czas ucieka, żołnierzu.

Blake Parrish po latach spędzonych w wojsku wraca do rodzinnego miasteczka. To, co widział i czego doświadczył na froncie, sprawiło, że nie jest już tym samym człowiekiem, którym był, gdy opuszczał Darlington. Na miejscu okazuje się, że również w mieście zaszły poważne zmiany.

Pozbawiony rodziny, która zginęła w pożarze lokalnej sali bankietowej, Blake musi stawić czoła nie tylko życiu w pojedynkę, ale także temu, co przytrafia się mieszkańcom miasteczka, oraz May Hart – zakochanej w nim niegdyś sąsiadce.

Próby odnowienia znajomości z May pociągają za sobą szereg konsekwencji. Na jaw wychodzą druzgocące sekrety, a mężczyznę pochłania wir wydarzeń, które wpędzają go w poważne kłopoty. Tajemnice małych miasteczek bywają śmiertelnie niebezpieczne... Mimo to Blake zrobi wszystko, żeby poznać prawdę.

Siedem dni. Tylko tyle potrzeba, by zawaliło się całe życie.

UWAGA! Książka może zawierać niepokojące tematy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 326

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 50 min

Lektor: Sebastian Misiuk
Oceny
3,6 (19 ocen)
8
3
3
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
krynia84

Nie oderwiesz się od lektury

piekna książka, tylko pytam czemu tak😪😪
20
Wiolatatataro

Nie oderwiesz się od lektury

mimo że nie takiego końca się spodziewałam to książka super
10
myRed

Nie oderwiesz się od lektury

Super 🤩
10
Odinka89

Nie oderwiesz się od lektury

Ciężko się połapać na początku, ale później akcja się rozkręca. Bardzo smutne zakończenie, nie spodziewałam się..
00
Basiiiek

Dobrze spędzony czas

Nie spodziewałam się tego...
00

Popularność




Okładka: Justyna Knapik (fb.com/justyna.es.grafik)

Skład i konwersja e-booka: D.B. Foryś www.dbforys.pl

Copyright © Aleksandra Pilch, 2024

Wydanie I

Raciborsko 2024

ISBN: 978-83-971351-0-9 

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci – żyjących obecnie lub w przeszłości – bądź do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Autorkę można znaleźć w następujących miejscach:

IG @aleksandrapilchpisze

FB @APilchPisze

Tiktok @aleksandrapilchpisze

Twitter @AlexPilchPisze

Nota autorska

Miasteczko, w którym rozgrywa się akcja książki, zostało osadzone w prawdziwej Nevadzie, nieopodal prawdziwego Lakeview i Carson City, nad najprawdziwszym jeziorem Washoe. Samo w sobie jest jednak całkowicie zmyślone.

W „Nie dotykaj” poruszane są tematy, które mogą być triggerami: ubezwłasnowolnienie kobiety, przemoc, śmierć, gwałt, egzekucja. Jeśli któryś fragment wywoła u Ciebie trudne emocje lub zaburzy Twój stan psychiczny – proszę, abyś przerwałx lekturę i dałx sobie czas na ochłonięcie.

Rozdział 1.

30 kwietnia 2018 r.

– Spocznij, żołnierzu.

Blake Parrish rozluźnił napięte do granic możliwości ciało. Był spięty przede wszystkim z nerwów i złości, które pochłaniały jego myśli. Mundur zaczął go uwierać, a perspektywa nadchodzącej rozmowy podskórnie przerażała. Wiedział, co się święci. Rozmowa z pułkownikiem Starleckim była ostatnią rzeczą, której aktualnie potrzebował. Zacisnął pięści, próbował usiedzieć spokojnie w miejscu, nie kręcąc się co chwilę na krześle.

Jeremy Starlecki to był kawał chłopa, ledwo mieścił się w każdym pomieszczeniu, w którym się zjawiał. Przerastał Blake’a o głowę, przekraczając dobrze dwa metry wzrostu. Szerokości ramion, czy bicepsa nie było w zasadzie sensu nawet opisywać, w tym facecie wszystko było duże. Ogolona na łyso głowa z trzema bliznami była postrachem wśród kadetów w całym USA, a co dopiero tutaj. Starlecki miał jednak dobre serce i każdy, znajdujący się pod jego komendą żołnierz, o tym wiedział. Zbliżał się do pięćdziesiątki, ale dalej chciał się zajmować psią robotą. Taką jak na przykład oddelegowywanie swoich ludzi z powrotem do ojczyzny.

Napięta szczęka Blake’a drgnęła, kiedy zajmował krzesło wskazane mu przez Starleckiego. Pułkownik jeszcze przez chwilę przekładał papiery, odkładając niewygodną rozmowę na trochę dalszy plan.

W duchu poganiał przełożonego do działania. Wolał zerwać ten plaster na raz, odkrywając słabo zamaskowane rany. Blake miał pewność, że powrót do domu pogorszy sprawę; zniszczy go na wiele sposobów.

– Wiesz po co tu jesteś. – Starlecki zaczął, odkładając długopis na stos z raportami. Rozparł się wygodnie w swoim krześle, dłonie splatając na szerokiej piersi. Wzrok miał chłodny, jednak widać w nim było cień współczucia.

Blake przeniósł spojrzenie gdzieś za ucho mężczyzny. Dłonią masował udo. Rana już dawno się zabliźniła, ale w tym momencie był gotów rozdrapać ją paznokciami, byle fizyczny ból zagłuszył choć trochę to, co kotłowało mu się w środku.

– Wolałbym nie, pułkowniku – przyznał szczerze, bo to Starlecki cenił sobie najbardziej.

Mężczyzna pochylił się do przodu świdrując go czujnym wzrokiem.

– Przykro mi, Parrish, że tak się rozstajemy – westchnął, a Blake pokusił się o cień uśmiechu.

– Tak szybko się mnie pułkownik ze swoich wspomnień nie pozbędzie – zapewnił, a Starlecki parsknął pod nosem.

Obaj wiedzieli, że to jak wiernym żołnierzem był Blake zapadnie im głęboko w pamięć na zawsze. Jednak Starlecki nie będzie aż tak długo przez to cierpiał. W końcu zbiór wspomnień zniknie i będzie tylko małą wyrwą w jego głowie. Blake nigdy nie otrzyma podobnego luksusu.

– Ano nie, nie zapomnę – przytaknął powoli cichym głosem. – Ale, jeśli chcesz wiedzieć, nigdy się już nie spotkamy. Zawaliłeś wszystkie testy psychologiczne, jakie mamy.

Blake zacisnął mocno szczękę, poruszając się niespokojnie w miejscu.

– Nikt nie kazał mi się ich uczyć na pamięć, sir – odparł, patrząc jak Starlecki stuka palcem w papiery.

Mężczyzna skrzywił usta ani rozśmieszony, ani rozczarowany.

– Nawet jakbyś ślęczał nad poprawnymi odpowiedziami cały rok, nie dałbyś rady – warknął szorstko. Chwilę bił się z myślami, po czym pochylił do przodu. – Musisz odpocząć, Parrish. Wrócić do… – pułkownik na czas ugryzł się w język. – Domu.

Blake nie wykłócał się, nie było przecież żadnego sensu. Wróci do domu i rozpadnie się na jeszcze gorsze części, niż teraz. Ostatnie miesiące zrobiły z niego chodzącego rzęcha, a powrót do rodzinnego miasteczka tylko dołoży kilka wadliwych elementów.

Starlecki odprawił go z cichym życzeniem powodzenia i instrukcjami od kadr. Kilka świstków, kilka słów, musiał zamknąć tę część życia.

Blake Parrish wiedział, że z Afganistanu wyniesie nie tylko swoje ciało, ale także cień. Cień zabitych własnymi rękami osób, zabitych rękami obcych, cień tych, których nie zdążył ocalić. Cień przesiąknięty smrodem szczyn, zapachem piasku, wonią broni i potu innych ciał.

Widmo nastolatki w powłóczystej sukience, rozszarpanej na podłodze starej szopy.

8 maja 2018 r.

Darlington nigdy nie było miasteczkiem jego marzeń. Coś zawsze uwierało go w tym miejscu – jakaś nienazwana siła, wysysająca z niego całą energię. Nie krył się z tym i nikogo nie zdziwiło, że uciekł przy pierwszej nadarzającej się okazji. Fakt, że wstąpił do wojska, wprowadził za to o wiele więcej zamieszania. Nie miał pojęcia, co pchnęło go do tej decyzji, ale trzymał się jej z surową sumiennością.

Blake zdawał sobie sprawę z tego, że wrócił do domu tylko dwukrotnie podczas ośmiu lat służby i zawsze był to tylko – albo aż – tydzień. Teraz sam już nie wiedział, dlaczego w ogóle wrócił do Stanów, zamiast uciec do jakiegokolwiek innego miejsca na świecie. Wybrałby coś z potencjałem na uzyskanie złudnego poczucia przynależności. Odnalazłby się pośród obcych ulic, odcinając jednocześnie od niechcianych wspomnień.

W Darlington nic na niego nie czekało. Wmawiał sobie, że przecież wszyscy wiedzieli o jego duszy wagabundy. Żyłkę wędrowca wydobył z niego Trick, pokazując przykład podróżnika zakochanego w świecie. Ale przyjaciel nigdy nie zasugerowałby mu ucieczki, a to właśnie próbował zrobić.

Ostatnie miesiące Blake Parrish spędził na wędrowaniu po krainie gdybania. Gdyby był w Darlington, gdyby nigdy nie wyjechał, gdyby mógł być na tym zaprzysiężeniu… Szczęka bolała go od zaciskania. Bał się, że jeśli otworzy usta, nigdy nie przestanie krzyczeć.

Dwa lata temu jego życie w wojsku diametralnie się zmieniło. Trupy były tak naprawdę niczym w porównaniu ze wspomnieniem płaskiego dachu, pyłu w płucach i spoconej ręki z palcem wiszącym nad spustem. Milczący umierał w środku, bo był grzecznym, wiernym żołnierzem. Potrafił wykonywać rozkazy, zgubił się w tym obowiązku. Wiedział, że na szali leży więcej, niż jedna dziewczyna. Podjął decyzję najgorszą z możliwych dla własnej duszy. Wściekły wycofywał się w głąb siebie, a jego dowcipność zmieniła brzmienie.

Zaczęli nazywać go Mruczkiem. Niedorzeczna i absurdalna ksywka dla kogoś, kto zawsze starał się zachować optymizm nawet w najgorszych momentach. Jednak po odwiedzeniu piekła, cisza zaczęła być dla niego po dwakroć ważniejsza. Mruczek zaczął wrastać w jego umysł, wnikać w kości, powoli spychając na margines prawdziwe imię. Odcinał się od tego, co kiedyś w nim ceniono. Dystansował się w najgorszy możliwy sposób – wmawiając sobie, że nigdy nie widział wyzutej z emocji twarzy młodej kobiety.

Ciasno upchnięty w swojej skorupie nie musiał udawać – on po prostu nic nie czuł. Co innego nocą, ale ta ma już to do siebie, że wyciąga na powierzchnię najgorsze, najbrzydsze rzeczy. Towarzysze z oddziału pamiętali, że gdzieś w nim wciąż jest ten chłopak, który dopiero zaczynał walkę ze światem.

Tkwiłby w tych żałosnych ramach kłamcy, gdyby nie wieść od dowództwa. Kolejna tragedia, której mógł zapobiec. Mógł, gdyby, jakby… Nagle Mruczek ponownie zaczął być Blake’em i nic mu tak nie przeszkadzało. Wszyscy chcieli rozmawiać, wszyscy chcieli słyszeć jak się czuje i co czuje.

A jak się, kurwa, miał czuć? Jak ktokolwiek z nich by się czuł, gdyby się dowiedział trzy miesiące po fakcie, że z jego rodziny został tylko popiół i proch?

Nie mieli szans, tak powiedziało mu dowództwo. Ponoć zginęli szybko, a firma odpowiadająca za sprawdzanie instalacji elektrycznej poniosła surową karę. Tylko czym jest surowa kara? Blake nigdy nie usłyszał odpowiedzi na to pytanie, może nawet nie chciał.

James miał wrosnąć w krajobraz Darlington wraz z wieloma elementami miasteczka. Jego brat powinien być tym pieprzonym policjantem, a potem może szeryfem. Powinien… Oni wszyscy powinni.

Blake nie miał już siły do wysłuchiwania analiz, jakim go poddawano. Wiedział, że coś popsuło mu się nieodwracalnie w głowie. Ostatnia misja miała być dla niego punktem odkupienia. Miał pokazać, że nadaje się do tej roboty, a kumple mogą na niego liczyć.

Nikt już nie mógł na niego liczyć.

Zamienił się w kulę u nogi, która mogła posłać ich do piachu w każdym momencie. Cała ekipa mogła stać za nim murem, ale zdawali sobie sprawę z tego, że bycie w akcji tylko Blake’a pogrąży. Każdy najmniejszy krok bywał nieprzewidywalny i nikt nie mógł zapewnić go, że już nigdy więcej nie zobaczy podczas akcji tak brutalnie gwałconej kobiety.

Nikt nie mógł mu zagwarantować, że ponownie jego przełożony wyrazi zgodę, aby nie musiał brać udziału w kolejnej operacji.

Sam nie mógłby nikomu potwierdzić, że będzie grzecznie czekał na decyzję z góry, nim ruszy do działania. Stał się nieprzewidywalny jak akcje, w których brali udział.

Do głównej bazy wrócili w napiętych nastrojach, mimo że bezproblemowo zlikwidowali cel. Koszmary Blake’a wisiały nad nimi wszystkimi. Chcieli mu pomóc, byli z nich dobrzy kompani, ale chęć pomocy w takim środowisku to za mało, po tym, co usłyszał. Szefostwo odciągnęło go na bok, byli bardziej poważni, niż dotychczas. Przeczuwał, że cokolwiek usłyszy, to będzie jego koniec.

I był. Zdziwił się tylko, że wciąż oddychał, skoro wszystko skończyło się trzy miesiące temu.

Nie zostawili mu nawet chwili na przetrawienie informacji, z góry zadecydowano za niego. Podsunęli mu pod nos pisma, poklepywali po głowie, wysłali do psychiatry, psychologa, terapeuty i wsypali do gardła garście tabletek, żeby mógł dożyć jakoś do oficjalnego przejścia do rezerwy. Słabo pamiętał powrót do Ameryki. Z jednego samolotu do drugiego przechodził jak robot. Ciężar torby, zwisającej z jego ramienia był jedyną rzeczą, która trzymała go na ziemi.

Po wylądowaniu w Carson City, trochę przejaśniło mu się w głowie. Obmył się w małej, lotniskowej łazience, kupił cholernie drogą butelkę wody i wyszedł wprost na wschodzące, majowe słońce.

Nie miał bladego pojęcia, co robić. Stał jak kołek, rozglądając się wokół. Trick wiedział, że Blake wraca do domu, ale sam znajdował się zbyt daleko, żeby odebrać go w porę z lotniska.

Mężczyzna na sekundę poczuł ogromne zagubienie, stojąc na środku gwarnego chodnika. Zrobiło mu się stanowczo za gorąco. Ciągle ktoś na niego wpadał, dźgał łokciem i wyklinał. Niechętnie ruszył przed siebie, rozglądając się za wolną taksówką. Chryste, czy ludzie zawsze żyli w takim biegu?

Kręciło mu się w głowie, pierś unosiła się od pospiesznie łapanego powietrza. Wzdrygnął się, czując wibracje telefonu, wsadzonego do kieszonki na piersi. Od tego też się odzwyczaił.

Rusz dupę.

Blake prychnął pod nosem. Uniósł wzrok na najbliższą kamerę i pokazał w jej kierunku środkowy palec. Od razu zrobiło mu się jakoś lżej na sercu.

Wkrótce zapoznam się z nim bliżej.

Parsknął śmiechem. Tęsknił za Trickiem.

Prędko poszedł do sekcji wskazanej przez niego w smsie. Mimowolnie uśmiechnął się, przez to jak dureń dawkował mu informacje. Łatwo być marionetką w rękach kumpla, który śledzi każdy twój ruch przez lotniskowy monitoring. Trick Hamilton do perfekcji dopracował wodzenie go za nos, a Blake nauczył się być przy nim cierpliwym. W końcu dojdzie do celu – dziś jeszcze bardziej potrzebował tej zabawy w kotka i myszkę. Im dłużej zejdzie mu na lotnisku, tym później zajedzie do Darlington.

Był tchórzem.

Odczytał ostatnią wiadomość, ale wiedział, do którego auta ma podejść. Jego stary pickup trzymał się kupy tylko przy pomocy dużej ilości taśmy izolacyjnej. Uścisk w klatce piersiowej powrócił.

James miał za zadanie zajeździć tego grata, żeby Blake z czystym sumieniem po powrocie kupił sobie jakiekolwiek nowe auto. Patałach musiał dbać o niego jak o nówkę sztukę.

Z twarzą wykrzywioną w lekkim uśmiechu sięgnął po karteczkę za wycieraczką. Nawet się nie zdziwił, że kluczyki są nad kołem. Po co komu taki rzęch? Mocnym szarpnięciem otworzył drzwi i rzucił torbę na siedzenie pasażera. Zamknął się w środku, ale nie włożył kluczyków do stacyjki.

Jeszcze chwila. Potrzebował jeszcze tylko chwili.

Rozdział 2.

8 maja 2018 r.

Drobne rzeczy potrafią cieszyć. Choćby wypadek na drodze, który krótką trasę zmienił w prawie czterdziestominutowe wleczenie się. Drobne rzeczy łatwo też stają się sprawami, przez które ma się za dużo miejsca do rozmyślania we własnej głowie. Nie mógł zagłuszyć wspomnień radiem, bo ono działało, jak i kiedy chciało. Myślenie o Darlington było ostatnią rzeczą, jakiej potrzebował, tyle nierozwiązanego gówna czekało go na miejscu.

Dom, cmentarz, Hun Bunn.

Cholerne Hun Bunn. Oczko w głowie jego ojca. Wystarczyło kilka trafionych liczb na loterii, żeby ze swoim najlepszym przyjacielem, Simonem Wynnem, założył cukiernię. Kto w wieku siedemnastu lat wydałby cały majątek na cukiernię? Jego szalony ojciec. Całe dzieciństwo Blake’a oraz Jamesa wypełnione było słodkimi wypiekami i żelazną dyscypliną, żeby nie spędzić dnia z twarzą wysmarowaną w masie do babeczek. Cukier płynął w ich żyłach od dnia narodzin. Gdyby choć trochę kochał rodzinne miasteczko, zapewne poszedłby w ślady ojca i przejął interes. Hunn Bunn wrosło w krajobraz miasta i nikt już sobie nie wyobrażał Darlington bez niego.

Kurwa, będzie musiał porozmawiać z Wynnem. To druga najgorsza rzecz w powrocie. Nie miał pojęcia jak spojrzy w twarz mężczyźnie, który był dla niego wujkiem oraz opiekunem przez tyle lat. Blake przypominał sobie na nowo, że nie tylko on stracił część rodziny.

Włosy zjeżyły mu się na karku, kiedy minął tablicę powitalną. Zrobiło mu się niedobrze w pobliżu zjazdu w jego ulicę, pot zwilżył mu górną wargę. Zlizując słone krople, nogą mimowolnie docisnął pedał gazu mijając szybko dom. Nie był w stanie, nawet zerknąć w lusterko wsteczne. Poczuł cień wyrzutów sumienia za tę mimowolną reakcję, za salwowanie się ucieczką z miejsca, które powinno być dla niego wszystkim.

Przetarł palcami oczy, głupio przez kilka chwil jeżdżąc na oślep. Prosił się o wypadek, błagał o niego. Sapnął z frustracją, kiedy przejechał bez trudu przez kolejne, pełne od niechcianych flashbacków metry ulicy.

Ciężko zrozumieć kłębiące się w głowie uczucia, zwłaszcza gdy co rusz pojawiają się nowe. Nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele wspomnień mogą mieć poupychane przy ulicach budynki.

Blake nerwowo przygryzł wnętrze policzka, nie potrafił się pozbierać do kupy. Dojechał do centrum Darlington, zostawiając w tyle dzielnice mieszkaniowe. Wjechał na najbliższe miejsce parkingowe, ocienione wysokimi budynkami. Trochę daleko od Hun Bunn, ale to najbezpieczniejsza opcja. Nim tam dojdzie zdąży cztery razy przemyśleć ucieczkę z miasta. Daleko od wspomnień, daleko od cukierni, domu i cmentarza, gdzie straszą duchy. Wściekły wyłączył silnik i wygramolił się z samochodu.

Trzasnął drzwiami, niemal wyrywając klamkę.

Ludzie oglądali się za nim. Syn marnotrawny. Wariat. Psychol.

Nerwowy tik wykrzywił mu głowę w bok. Sięgnął ręką do karku i ścisnął z całej siły, jakby próbował oderwać sobie łeb. Musiał się uspokoić. Szedł chodnikiem niczym taran, nie patrząc nikomu w oczy. Brak kontaktu wzrokowego powinien ułatwić mu pobyt tutaj.

Mimo próby zignorowania otoczenia, coś zwróciło jego uwagę. Starał się nie przejmować ludźmi wokół, ale nie dał rady odciąć się od dźwięków otoczenia. Charakterystyczny odgłos szarpaniny oraz przekleństw jasno zwiastowały bójkę. Zatrzymał się, a potem cofnął o kilka kroków. Każdy mijający go przechodzień, spinał się i przyspieszał kroku, póki nie znaleźli się daleko stąd.

Blake zajrzał do wlotu alejki, pomiędzy poprawkami krawieckimi Lolo a sklepem zoologicznym. Wiedziony impulsem i usłyszanymi paroma przekleństwami wszedł głębiej w cień między budynkami.

– Hej! – ryknął.

Nie przemyślawszy tego co właśnie robi, złapał za tył koszulki jednego z oprychów. Wraz z kumplem kopał jakiegoś dzieciaka, kulącego się na bruku. Blake sapnął, kiedy trzymany napastnik uderzył go łokciem w brzuch. Zirytowany założył mu dźwignię, szarpiąc mocno do tyłu. Zwróciło to uwagę jego kompana. Młody podrostek z kapturem zarzuconym na kręcone włosy, spoglądał to na nich, to na leżącego chłopaka.

Zakapturzony z przekleństwem rzucił się w kierunku Blake’a, który widząc to, w ostatnim momencie pchnął trzymanego wyrostka w bok, żeby zamachnąć się pięścią w szczękę nadchodzącego. Zważywszy na krzepę, którą wkładał w kopanie leżącego, chłopak okazał się zaskakująco kruchy. Padł na ziemię jak długi, a kaptur osunął mu się z głowy. Spojrzeniem omiatał otoczenie, lecz robił to nieprzytomnie.

Blake skupił się na odrzuconym przez niego atakującym, który właśnie zbierał się do wstania. Parrish wyraźnie dostrzegał, jaki wzbudzał w nim strach – chłopak miał śmiertelnie bladą twarz, a wargi niemal pozbawione krwi.

– Spadamy! – krzyknął w powietrze i zaczął uciekać, nawet nie czekając na swojego zamroczonego kumpla.

Krzyk kolegi chyba go nieco otrzeźwił, bo trzymając się za twarz ruszył zaraz za nim. Przepełznął parę kroków, nim zerwał się na równe nogi i odbijając się od muru do muru zniknął Blake’owi z oczu. Jego durne jęki nadal brzęczały mu w uszach.

Niezadowolony spojrzał na zabrudzoną i rozerwaną przy kołnierzyku koszulkę.

– Świetnie – pomyślał.

Podszedł do leżącego dzieciaka, który próbował podnieść się z zapylonej ziemi. Dłonie chłopaka zostawiły kilka krwawych smug na betonie.

– No już młody – mruknął do niego uspokajająco. – Trzymaj się, hop do góry. Dasz radę ustać? Jak się nazywasz?

Dzieciak miał pociągłą twarz z początkami zarostu. Rozbiegane spojrzenie kierował wszędzie, tylko nie na Blake’a. Ściągnął bandanę z szyi i przycisnął materiał do rozciętej wargi.

– Co ci do tego? – burknął niewyraźnie. Blake przymknął powieki, licząc na odrobinę opanowania.

 – Rycerz w potarganym T-shircie lubi wiedzieć, kogo ratuje – westchnął i wskazał dłonią na ulicę. – Chodź, złożymy zeznania na komisariacie.

Przerażenie błysnęło w oczach chłopaka. Strach prędko przykrył nonszalancją, wściekłością i typową, nastoletnią butą.

– Odpierdol się człowieku! – warknął na niego, spiesznie odwracając się plecami do Blake’a. Burknął coś jeszcze pod nosem, ale Blake wolał puścić to mimo uszu.

– Ja ciebie też witam serdecznie w Darlington, młody worku treningowy – powiedział pod nosem, patrząc na kulejącego dzieciaka w pośpiechu uciekającego z alejki.

Potarł twarz dłońmi, zarost skrobał spracowane palce. Przez chwilę kręcił się po zaułku, licząc na to, że może dzieciak coś upuścił. Wokół jednak nie poniewierało się nic, co zawierałoby magiczne odpowiedzi lub wyjaśnienia, co tu zaszło.

Zrezygnowany opuścił ramiona akceptując fakt, że musiały to być zwykłe potyczki nastolatków. Po wieczności spędzonej na zwlekaniu, wyszedł w końcu na poranne słońce i skierował się tam, gdzie wolałby nie iść.

Zdyszał się z jakiegoś powodu. Stanął obok wejścia do Hun Bunn, zaglądając przez wypolerowaną na błysk szybę. Za kasą stała jakaś młoda dziewczyna, którą widział na oczy po raz pierwszy. Na wystawie dumnie poustawiano popisowe babeczki, torty i tartaletki, pieczołowicie wykonane z gliny przez jego matkę. Wnętrze wyglądało inaczej od tego, które zapamiętał z dzieciństwa. Rodzice wraz z wujostwem wykupili lokal obok i poszerzyli, dodając do cukierni część kawiarnianą. Kąciki jego ust drgnęły nieznacznie. Jedyny Starbucks w mieście, choć podawał względnie dobrą kawę, w życiu nie mógł konkurować z wypiekami Wynna i Parrisha.

Blake przymknął powieki, wziął głęboki wdech i pchnął drzwi, a maleńki dzwoneczek zawieszony nad nimi, ledwo rozbrzmiał pośród czyjegoś utyskiwania i brzdęku metalowych tac. Uśmiech Blake’a mimowolnie się poszerzył. Tylko Simon tak narzekał, gdy jakiś wypiek nie wyszedł na tyle perfekcyjnie, aby zgadzał się z wysokimi standardami Hun Bunn.

– Lola, dodamy te abstrakcje do zamówień powyżej dwudziestu…

Tym razem taca uderzyła z wielkim hukiem o podłogę.

Blake wzdrygnął się mimowolnie, spinając mięśnie całego ciała. Jakimś cudem nie rzucił się na posadzkę, zasłaniając dłońmi głowę. Odetchnął ciężko, przypatrując się pobladłej twarzy Simona Wynna.

Mężczyzna próbował coś powiedzieć. Przełknął głośno ślinę wraz z niewypowiedzianymi słowami, przykładając jednocześnie dłoń do ust. Blake przyjrzał mu się uważnie, bo – Chryste – ależ ten człowiek zarósł. Aparycja Simona zawsze przywodziła na myśl lwa – kudłatego oraz dostojnego, ale teraz wyglądał na strasznie zaniedbanego.

Serce skurczyło mu się na ten widok. Z osoby przepełnionej energią do działania, pozostał cień zmęczonego mężczyzny. Iskra w spojrzeniu Wynna niemal zgasła, lecz kiedy popatrzył na Blake’a coś w nim na nowo rozbłysło; twarz nosząca ślady zmęczenia odżyła, rozpromieniając się.

– Cześć. – Blake zdążył bąknąć przez ściśnięte gardło wyłącznie przywitanie, zanim Simon rzucił się w jego kierunku, bezlitośnie depcząc wciąż pysznie wyglądające scones.

Wynn próbował trzymać się w ryzach, ale trochę płakał, a trochę się śmiał. Blake niepewnie pochylił się w kierunku mężczyzny, niezdarnie odwzajemniając jego uścisk. Simon po chwili zorientował się, że tak zapalczywy dotyk spowodował dyskomfort chrześniakowi i odsunął się od niego o krok. Chciał mu dać minimum przestrzeni, bo sam nie wierzył, że go widzi. Niepewnie położył dłonie na barkach Blake’a i ścisnął je lekko.

Parrish zdawał sobie sprawę z tego, że dotyk Simona nie był natarczywy, a rozpaczliwy. Zobaczenie go tutaj całego i zdrowego, gdy wszyscy inni… Rozumiał go, naprawdę, nawet jeśli jego ciało nie było gotowe na całą miłość, jaką skrywał w sobie Wynn.

– Blake… Blakey, cholera! A niech mnie, jakiś ty wielki – roześmiał się. Przycisnął dłonie do ust, spróbował otrzeć mokre oczy, ale tylko roztarł po twarzy jeszcze więcej łez. Broda lśniła mu od wilgoci. – Chodź, nie stójmy tak w progu. Siadaj, no już. Dalej pijesz tylko sok grejpfrutowy?

Przytaknął, odrobinę skołowany. Pozwolił Simonowi zaprowadzić się do sekcji kawiarnianej i ciężko usiadł, zajmując wolne miejsce. Wynn pospiesznie podszedł do Loli, zwinnie zamiatającej rozdeptane ciastka. Dziewczyna z ciekawością zerkała w ich stronę. Simon poprosił ją o wyciśnięcie owoców na sok dla Blake’a, a sam zabrał się za nakładanie na małą paterę słodyczy z lodówki.

– Simon, daj spokój to za dużo – zaprotestował mężczyzna, nie chcąc, żeby ten przejmował się jedzeniem dla niego. Tak naprawdę wiedział, że po prostu boi się próbować przygotowanych słodyczy. Obawiał się, co może przynieść smak wspomnień.

Simon ani trochę go nie słuchał, tylko dalej ładował wszystkiego po trochu. Taca niemal nie mieściła wypieków, które na nią nałożył.

– Kiedy wróciłeś? – Wynn zapytał łagodnie, stawiając na stoliku paterę. – Zostaniesz, prawda?

Blake z ociąganiem oderwał spojrzenie od babeczki z frużeliną morelową i kremem. Podziękował Loli za przyniesienie mu soku, patrzył jak odchodzi. Zwyczajnie zwlekał z odpowiedzią, ale Simonowi to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie – każdym swoim ruchem wypełniał przestrzeń. Zachowywał się tak, jakby bezczynność miała go wykończyć.

– Przyjechałem tu prosto z lotniska – wyznał w końcu ochryple Blake. Wziął porządny łyk soku i oparł łokcie o stół. – Zostanę, na razie zostanę.

Ta odpowiedź przyniosła Simonowi ulgę wymieszaną z bólem. Jego twarz była taka szczera, wszystko można było z niej wyczytać.

– Co się działo w ostatnim czasie, Blake? – zapytał w końcu, nieruchomiejąc z dłońmi położonymi na krawędzi stołu. Uniósł na Blake’a te swoje otwarte, serdeczne oczy, odsłaniając przed nim złamane żałobą serce. – Nie… Nie mogliśmy się z tobą skontaktować.

Blake drgnął, niemal upuszczając trzymaną w dłoni babeczkę. Zmusił się do normalnego wyrazu twarzy, kiedy przez drzwi weszły rozchichotane nastolatki. Simon zerknął na ladę, ale Lola już obsługiwała klientki.

– Misja – rzucił Blake z nadzieją, że to rozwiąże całą sprawę, choć nie mówiło kompletnie niczego. Nawet jemu taka odpowiedź już nie wystarczała. Wiedział, że dziewczyny odwlekają wyjście z Hun, przyglądając mu się z ciekawością. Chrząknął, starając się odpowiednio artykułować słowa. Odprężył się dopiero, kiedy zatrzasnęły się za nimi drzwi. – Mój oddział miał kłopoty i musieliśmy przedłużyć… cóż, całe przedsięwzięcie. Detale się posypały, także nasz kontakt.

Wynn kiwał głową, jakby każde słowo Blake’a było najważniejszym, jakie usłyszał w życiu.

– A kumple? Zawsze byłeś lubiany. Z Trickiem byliście w stanie wejść nawet do koziej dupy w poszukiwaniu przygód – wymruczał w swoją filiżankę, przez co Parrish pierwszy raz parsknął śmiechem.

Perfekcyjnie ich podsumował.

– Bracia… – powiedział i skrzywił się z bólem. – Cały oddział zawsze stał za mną murem, nawet jeśli zawaliłem sprawę.

Wynn pochylił się w jego kierunku.

– Ależ, Blakey, pieprzysz głupoty. Nie ma drugiej tak dzielnej i odpowiedzialnej osoby! – obruszył się. – Wszyscy mogą na tobie polegać, jestem tego pewny – dodał miękko, spuszczając nieznacznie z tonu.

Blake zazgrzytał zębami. Powiedz to szesnastolatce leżącej na podłodze w zawalającej się budowli. Powiedz to kompanom z ostatniej misji, którzy prawie przypłacili życiem za jego heroiczne wybryki.

– Tak – wycedził. – Mogą.

Simon zmieszał się. Blake po raz pierwszy tak naprawdę spojrzał mu w oczy i od razu tego pożałował. Patrzył na twarz zbyt starą jak na swój wiek. Patrzył na zmęczenie, żałobę oraz ból, który nie miał żadnego ujścia. Nie miał bladego pojęcia, co mógłby powiedzieć. Żadne „przykro mi” świata nie sprawi, że sytuacja stanie się odrobinę łatwiejsza lub znośniejsza.

Przez chwilę siedzieli w niezręcznej ciszy. Blake pospiesznie pił sok i w końcu wgryzł się w babeczkę. Jak taka mała rzecz może przynosić jednocześnie cierpienie oraz radość? Pierwszy kęs prawie ugrzązł mu w gardle, z trudem go przełknął. Odetchnął, próbując przywołać się do porządku. Koszulka zrobiła się za ciasna, nieśmiertelnik przyciągał jego szyję w kierunku podłogi. W nosie kręciło go od zapachu kremu, a głowa starała się go przekonać, że czuje też perfumy ojca.

W końcu Simon westchnął i przesunął dłonią po niesfornej brodzie. Zerknąwszy w dół, zmarszczył brwi, jakby zdziwiony jej kudłatością.

– Gdybyś… jeśli chodzi o pogrzeb i formalności, nie musisz się martwić – odezwał się do Blake’a ciężkim głosem. – Wszystkiego z Penn dopilnowaliśmy.

– Dziękuję. Nie wiem, co bym bez was zrobił – wymamrotał Blake przez ściśnięte gardło.

Simon pokręcił głową, nieznacznie garbiąc ramiona.

– Daj spokój, Blake. Nawet gdybyś tu był, to i tak pomagalibyśmy ci na każdym kroku – zapewnił go ciepło. – Jesteś rodziną, chłopcze, nieważne czy łączą nas więzy krwi.

Blake mruknął pod nosem przytakująco.

– Wiem, wiem. – Wziął głęboki oddech, przytrzymując powietrze w płucach odrobinę dłużej, niż powinien. – Jak się trzymacie? Czy z Penn wszystko w porządku?

Twarz Simona odrobinę zmiękła. Bruzdy wokół jego oczu na sekundę pogłębiły się, gdy czule uśmiechnął się na myśl o żonie.

– Dajemy radę, Blakey. Penn będzie wniebowzięta, kiedy dowie się, że wróciłeś. Czuj się zaproszony na obiad. Każdego dnia. – Simon roześmiał się. – Będzie cię zapraszać codziennie, zdajesz sobie z tego sprawę?

Zakłopotany przytaknął, przesuwając wilgotnymi dłońmi po udach.

– Wielkie serce i upartość wołu, jak to żartowaliście z ojcem – powiedział to lekkim tonem, mimo to od razu coś nieprzyjemnego szarpnęło go w piersi.

Te emocje były irytujące i nieznośne. Zamyślił się na sekundę, zastanawiając się, czy tak już będzie zawsze?

Simon nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, tylko wyszczerzył się szeroko pod wąsem.

– Jego słowa, przez grzeczność nigdy nie zaprzeczyłem – prychnął, lekkim gestem ocierając kącik oka. – Bywa ciężko, ale dajemy radę.

Blake zmełł w ustach przekleństwo, ostatnim czego chciał i potrzebował, to rozczulić Simona. Nie byłby w stanie mu pomóc, ani go pocieszyć.

– Dobrze to słyszeć – odpowiedział dość szorstko.

Simon rozejrzał się po Hun Bunn. W porównaniu do Blake’a robił to często, najwyraźniej czerpiąc z cukierni pociechę. On nie był w stanie, ponieważ wtedy rodziły się pytania. Kiedy zdecydowali się powiększyć interes? Mówili mu o tym, a on nie słuchał? Kto zajął się aranżacją wnętrz? Jak bardzo mama z Penelope walczyły o każdy detal? Mógł sobie to wyobrazić, zwłaszcza jeśli dobrały się do zapasu wina. Jego matka kochała kolor granatowy i patrząc na odcień kanap oraz krzeseł, najwyraźniej ona wygrała jedną z batalii.

Poczuł uścisk dłoni na swoim nadgarstku.

– Blake? Wszystko w porządku? – usłyszał. Z roztargnieniem oderwał wzrok od granatowego siedziska i zamrugał szybko, zauważając troskę na twarzy Simona.

– Przepraszam, zamyśliłem się – westchnął ciężko. – Trochę się tu zmieniło i wystrój mnie rozprasza.

Simon skinął głową ze zrozumieniem. Obrzucił spojrzeniem niebieskości mebli, łączące się z ciemnym, dębowym drewnem wykończeń. Z sufitu zwisały gołe żarówki oraz małe lasy zamknięte w szkle.

– Półtora roku temu zrobiliśmy remont. Nawet nie wiem, w którym momencie zaczęło się to szaleństwo, ani kto wyszedł z tym pomysłem – roześmiał się, masując dłonią kark. – Myślałem, że mama ci o tym mówiła.

Półtora roku temu. Tuż po wydarzeniach, które rozszarpały coś w jego głowie, ujawniając wiele paskudnych zakamarków.

– Ciężka misja – mruknął zdawkowo, a Simon znów zaakceptował to, jak najważniejsze wyjaśnienie na całym tym chujowym świecie.

Wynn odstawił na spodek pustą filiżankę i splótł przed nią dłonie. Do jakiegokolwiek bożka kofeiny się modlił, chyba miało to sens, bo zrobił się niezdrowo ożywiony.

– Blake, musisz wiedzieć, że jesteś dla mnie rodziną i w pełni popieram ostatnią wolę twojego ojca – powiedział poważnym tonem. – Czy prawnik kontaktował się z tobą?

Głaz zaległ na jego piersi. W swojej naiwności nawet nie pomyślał o ostatniej woli rodziców. Przez ten czas nawet nie poświęcił sekundy, na zastanawianie się nad tym, czy jakąkolwiek po sobie zostawili.

– Po prostu… wiem, że zginęli. Że ich nie ma – wychrypiał ciężko. – Nie zostało mi przekazane więcej informacji. Nie wiedziałem nawet, że ojciec zdążył sporządzić testament.

Wuj przytaknął.

– Kilka lat temu postanowiliśmy z Prestonem, przedsięwziąć pewne kroki w ramach nieprzewidzianych wypadków. – Mężczyzna skrzywił się, jakby zjadł coś wyjątkowo gorzkiego. – Nie spodziewaliśmy się, że tak szybko wejdzie to w życie.

Blake zrozumiał do czego pije.

– Co postanowiliście w związku z Hun Bunn? – zakręcił w powietrzu palcem dookoła, a Simon uśmiechnął się półgębkiem.

– Nie mamy dzieci z Penn, ale uzgodniliśmy, że cokolwiek się wydarzy Ty i James będziecie dziedziczyć część cukierni – zawiesił na chwilę głos, lekko przygarbiając ramiona. – Teraz połowa Hun Bunn należy do ciebie, Blake.

Wpatrywał się w niego oszołomiony. To logiczna, ale jednocześnie kompletnie niedorzeczna myśl.

– Simon, ja…

– Wiem, że jeszcze jest na to wszystko za wcześnie – uspokoił go pospiesznie, unosząc dłonie. – Nie będę na ciebie naciskać. Dopiero wróciłeś. Niczym się nie przejmuj, dobrze? Cieszymy się, że tu jesteś. Większość dokumentów mamy już przygotowane, potrzebuję tylko, żebyś jeszcze spotkał się z naszym prawnikiem oraz księgową. Do tego czasu twoje pięćdziesiąt procent z zysków…

Blake gwałtownie złapał powietrze, jego noga nerwowo drgnęła pod stołem.

– Pięćdziesiąt procent? Czyś ty zwariował Simon? – pokręcił głową w szoku. – Nie mogę dostawać takiego procentu od firmy, w której niczego nie robię!

– Ależ możesz, to twoje niezbywalne prawo! – zapewnił go twardo. Z niewzruszoną miną wpatrywał się w niego, jakby jego protesty stanowiły o tym, że to on postradał zmysły.

Blake ledwo tego słuchał, myśląc intensywnie nad odpowiednim rozwiązaniem. Jak mógłby przejąć połowę Hun Bunn, skoro sam był ledwo połową człowieka? Tylko pociągnąłby to niezwykłe miejsce na samo dno.

– Oddam ci moją część cukierni, nie może być tak, że… – mówił gorączkowo, póki Wynn mu nie przerwał.

– Nie może być tak, że część dorobku swojego ojca ot tak sobie przekazujesz komuś innemu! – Simon aż poczerwieniał z gniewu. Mężczyzna sapnął i ukrył twarz w dłoniach, próbując się uspokoić. – Blake, proszę – spuścił z tonu, ale wplótł w to odrobinę rozpaczliwej nadziei. – Nie odrzucaj tego wszystkiego tak pochopnie. Daj sobie czas, zaaklimatyzuj się w mieście. Cholera, upiecz coś! Kiedy nic z tego ci nie wyjdzie i będziesz w stu procentach pewien, że nigdy nie tkniesz żadnej sprawy: logistycznej, cukierniczej, czy nawet porządkowej, wtedy porozmawiamy.

Blake opadł na krzesło, wypruty z wszelkich sił, po tym co właśnie usłyszał. Ciężko przełknął i przymknął powieki, żeby nie widzieć entuzjazmu rozświetlającego twarz Simona.

Odrzucić wszystko i odciąć się w kilka sekund jest przeraźliwie łatwo. Mógłby sprzedać dom, zrzec się cukierni na rzecz Wynnów. Zabrałby małą torbę, żeby swobodnie wyjechać z Darlington, jak najdalej od miasteczka. Kupiłby motocykl i dołączył do Tricka w trasie, dokądkolwiek by ona nie prowadziła.

Pod powiekami mignęły mu niechciane wspomnienia – lata spędzone przy zapachu karmelizowanego cukru i uczucie lepkiego ciasta między palcami.

Zaklął, co najwyraźniej dla Simona było dobrym znakiem.

– Zmniejszymy procent, który będzie do mnie spływał. – Blake uniósł dłoń, próbując powstrzymać wzbierające gwałtownie protesty. – Przynajmniej dopóki nie wdrożę się w biznes. Nie było mnie tu od lat, od niepamiętnych czasów nie piekłem ciasteczek. Jaki byłby ze mnie partner?

Simon uniósł brew, przyglądając mu się karcąco.

– Synu, może w mózgu mam dżem malinowy, ale aż tak ugodowy to ja nie jestem – cmoknął niezadowolony. – Teraz będziesz się wszystkiego uczył, potem powiesz, że jeszcze za mało wiesz, a na koniec, że przecież wcale tutaj tak dużo nie pracujesz.

Blake wzruszył ramionami i posłał mu niemalże olśniewający uśmiech.

– Dżem w głowie, w oczach kule do wróżenia przyszłości. O czym mi jeszcze nie mówisz, wujku?

Zakłopotał się od razu, gdy tylko to powiedział. Simon odchrząknął w pięść, odwracając głowę w bok. I tak Blake widział małe łzy, kręcące się w kącikach jego oczu.

– Penn nie byłaby zadowolona, gdybym mówił o tym publicznie.

– Jeszcze się nie rozpakowałem – rzucił, pospiesznie wstając od stołu, przez co Simon parsknął zduszonym śmiechem.

Blake skinął głową Loli, która nieustannie ku niemu zerkała. Speszona czmychnęła na zaplecze. Simon odprowadził go do drzwi, ale zatrzymał go, zaciskając mocno palce na jego bicepsie.

– Jesteśmy tu, Blake – powiedział do niego cicho, a jemu każdy krok zaczął ciążyć. Nagle zaczęło go mdlić od zjedzonych słodyczy i dobra, które dostrzegał w oczach Simona. Nie mógł znieść spojrzenia pełnego dumy. Jak on mógł być z niego dumny? – Jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebował pomocy, dzwoń. Proszę, nie zostawiaj nas.

Blake skrzywił się paskudnie, a Simon chyba zorientował się, jak to zabrzmiało i zaczął niezdarnie plątać się w wyjaśnieniach. W końcu Parrish westchnął zrezygnowany. Pochylił się i mocno objął wujka, klepiąc go dwa razy po plecach. Może za mocno, ale Wynn tego nie skomentował.

Pożegnał się cicho, nie będąc w stanie podnieść ani głosu, ani wzroku.

Prawda była taka, że już dawno ich opuścił, wcześniej niż zmarli rodzice i James. W jakiś sposób odszedł na tamtym zapylonym skrawku kamienistej ziemi, kiedy czyjś świat umierał na jego oczach, a on mógł tylko leżeć i obserwować.

Taki to dobry z niego człowiek.

Psychologowie wraz z dowództwem oczywiście starali mu się tłumaczyć, że to był jego obowiązek. Przecież na szali leżało więcej, niż życie jednej dziewczyny. Kogo to jednak z niego czyniło, skoro nie umiał pochylić się nad jednostką?

Zaczęło brakować mu tchu. Kurwa, nie mógł spokojnie odetchnąć. Coraz więcej ludzi rzucało mu ukradkowe i otwarcie pytające spojrzenia. Z nerwów szarpnęło jego głową, a jakiś dureń skinął mu na powitanie, choć chyba nie miał pojęcia kim jest.

Chciał przebiec przez ulicę, żeby szybciej dotrzeć do zaparkowanego dwie przecznice dalej auta, ale stanął jak wryty i pospiesznie zawrócił.

Wolał dłuższą trasę.

Kurwa, Monique Fables wyglądała tak dobrze, jak wtedy gdy z nią zrywał w ostatniej klasie. Najwyraźniej spełniła swoje marzenie o kwiaciarni i Flottie teraz należała do niej. Że też musiał zobaczyć ją, gdy był akurat w takim stanie.

Oddech rwał mu się w piersi z powodu nadchodzącego napadu paniki. Próbował skupić swoje myśli na byłej dziewczynie – miała piękne, długie włosy, które opadały aż do jej cudownych, pokaźnych bioder. Pobiegł jeszcze szybciej, niczym prawdziwy dureń, robiąc niezły nadprogramowy dystans. Nie mógł myśleć o ciele Mon, ani o czymkolwiek z nią związanym. To prowadziło do Jamesa, który się w niej podkochiwał, do mamy, która uczyła się z nią ikebany.

Niech piekło pochłonie to zasrane miasteczko.

Stanął na wylocie z Gallard i Siódmej, nagle czując się zupełnie zagubionym. To miasto było, a jednocześnie nie było już takie samo. Nie rozrosło się, ale zbudowało taką otoczkę, że czuł się jak intruz. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę auta.

Odbił się od kogoś, od kobiety, która krzyknęła wysokim głosem.

Jezus, Eteryczna Ester.

Jej bransolety pobrzękiwały, kiedy machała wokół niego dłońmi. Zawsze była trochę stuknięta, ale miła. Teraz zawodziła, płacząc za nie wiadomo czym. Nie był w stanie rozróżnić słów.

Łopot jej długiej, powłóczystej sukienki, dźwięki wydawane przez stukające o siebie bransolety i płacz.

Czuł jak żółć podjeżdża mu do gardła. Ktoś krzyknął na starą hippiskę, żeby w końcu zamknęła ryj, bo ją zamkną.

Nie mógł się ruszyć, a może i ruszał. Zatoczył się w tył, a może po prostu do przodu. Znalazł się w brudnym zaułku i nie miał wyrzutów sumienia, paskudząc go jeszcze bardziej.

– Blakey! Nasz biedny, mały, otoczony śmiercią Blakey!

Hippiska coś mówiła; słyszał, że jeszcze coś mówiła, ale póki żegnał się ze zjedzonymi babeczkami ze swojego żołądka, nie był w stanie rozróżnić niczego więcej. Sapał i trząsł się jak w febrze. Oparł się o mur kamienicy, ledwo trzymając na nogach.

Co za bałagan, pomyślał i upadł na bok. Powiedział coś niewyraźnie, a obraz przed oczami zaczął mu się rozmazywać.

– James? – wybełkotał.

To James. Widział Jamesa.