9,99 zł
Cameron udaje wymagającego gościa, by dowiedzieć się, dlaczego jego luksusowy hotel na Karaibach ma coraz gorsze oceny. Jego uwagę przykuwa pracująca tam piękna Maresa. Po ich wspólnej nocy Cameron wpada na pomysł, jak mogą sobie pomóc. On musi się ożenić, inaczej straci ogromny spadek. Ona ma trudną sytuację rodzinną, więc pieniądze pomogą jej rozwiązać wiele spraw. Kontraktowe małżeństwo wygląda w tej sytuacji na dobre rozwiązanie, o ile zdrowy rozsądek weźmie górę nad namiętnościami...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 155
Tłumaczenie:Anna Sawisz
– Rafe, będziesz mi dziś potrzebny. Zanieś to do Antilles Suite – powiedziała Maresa Delphine, podając młodszemu bratu gigantyczną butelkę płynu pod prysznic. – Spodziewam się ważnego gościa, który na dzień dobry zamówił sobie gorącą kąpiel, ale nie mam pojęcia, o której może się pojawić.
Jej dwudziestojednoletni brat, który niedawno doszedł do siebie po dość poważnym uszkodzeniu mózgu w wypadku samochodowym, nie raczył nawet wyciągnąć ręki, by wziąć od siostry pojemnik. Oczami koloru orzecha śledził bowiem ruchy zaprzyjaźnionej barmanki, która podawała właśnie siedzącemu na patio klientowi specjalny drink o wdzięcznej nazwie Zemsta Czarnobrodego Pirata.
Wysokie od podłogi po sufit okna hotelu Grand Carib umożliwiały ogląd tego, co dzieje się w barze w stylu tropikalnym oraz na słynnej Barefoot Beach. W tle połyskiwały fale Morza Karaibskiego. W hotelu panowało popołudniowe ożywienie, Maresa musiała więc sama pobiec do miejscowego sklepiku typu „mydło i powidło” po zestaw specjalnych produktów do kąpieli. Wszyscy, których zatrudniała na etatach gońców, byli zajęci wykonywaniem zleceń gości, a nowo przyjęty do pracy, wymagający ściślejszego nadzoru goniec, czyli jej brat, który dopiero zakończył rehabilitację, był nieosiągalny.
Nie odpowiadał na wezwania, a to niedopuszczalne, jeśli nadal chce tu pracować. W końcu wszystkie jego niedociągnięcia idą na konto Maresy. A ona nie może sobie teraz pozwolić na utratę posady w tym ekskluzywnym hotelu na prywatnej wysepce w pobliżu Saint Thomas, wchodzącej w skład archipelagu Wysp Dziewiczych. Piastowała tu prestiżowe stanowisko – hotelowy konsjerż to kluczowa osoba z punktu widzenia gości, który ma za zadania organizować życie od A do Z.
Pensja Maresy to praktycznie źródło utrzymania dla całej rodziny. A dla brata taka nadzorowana przez nią praca to z kolei szansa na lepszy pakiet ubezpieczeniowy, który zapewni mu dodatkowe usługi medyczne, których jeszcze długo może potrzebować. Dyrektor hotelu zgodził się na zatrudnienie Rafe’a, ale wyłącznie pod warunkiem, że siostra będzie go kontrolować w czasie trwającego trzy miesiące okresu próbnego. Poza tym nie można dopuścić, by inni pracownicy dostrzegli w tej sytuacji coś niewłaściwego.
– Rafe – powtórzyła, delikatnie trącając brata pojemnikiem różanego płynu. Terapeuta zawsze powtarzał, że chłopakowi trzeba dawać konkretne zadania, żeby się nie rozpraszał. – Przyniosłam świeżutkie rogaliki, zjemy je sobie razem w czasie następnej przerwy, ale teraz musisz mi pomóc. Zaniesiesz to do apartamentu Antilles Suite, dobra? A jak dostaniesz ode mnie esemesa, odkręcisz kran z ciepłą wodą i wlejesz to do wanny, żeby zrobiła się piana. Okej?
Pan Holmes, wyczekiwany i niezwykle wymagający gość, może się przecież lada chwila pojawić w drzwiach. Zadzwonił rano. Nie potrafił podać dokładnej godziny przyjazdu, ale na długiej liście jego oczekiwań gorąca kąpiel z bąbelkami widniała na pierwszym miejscu.
Spojrzała na maleńki elegancki zegarek, prezent od poprzedniego szefa. Pracowała w jednym z paryskich hoteli i była to jej ukochana praca. Ale rok temu, po wypadku matki, w którym ciężko ranny został Rafe, musiała z niej zrezygnować. Jej miejsce jest teraz tu, w Charlotte Amalie. Przy bracie, który potrzebuje pomocy.
I nie może dopuścić, by zatrudnienie go pod jej okiem w Carib Grand Hotel okazało się niefortunnym pomysłem.
– Rozumiem. Zaraz pójdę do Antilles Suite – odparł Rafe. Wziął pod pachę butlę z płynem, ale nie odrywał wzroku od barmanki, ślicznej dziewczyny o imieniu Nancy, która była dla niego szczególnie miła. – I powiesz mi przez telefon, kiedy mam zacząć napuszczać wodę do wanny.
Chcąc odwrócić jego uwagę, Maresa dotknęła policzka Rafe’a. Poczuła pod palcami nierówną powierzchnię sporej blizny poniżej lewego ucha. Ich matka cierpiała na stwardnienie rozsiane i rok temu nagły rzut choroby spowodował chwilowy paraliż. Akurat prowadziła samochód i wjechała na słup telegraficzny.
Rafe nie był przypięty pasami i wypadł przez przednią szybę. Opieka nad nim przypadła w udziale Maresie, matka miała dość własnych kłopotów zdrowotnych. Na ojca nigdy nie można było liczyć. Wiecznie spłukany amerykański biznesmen, organizator rejsów turystycznych, ciągle w drodze. Jedyne, co potrafił, to zwodzić matkę Maresy obietnicami, że w przyszłości, kiedy się dorobi, osiądą razem w Wisconsin.
Gdy Maresa skończyła dziesięć lat, ostatecznie zniknął z horyzontu, przeprowadzając się do Europy. A Maresa nie miała nic przeciwko temu, by podporządkować swoje życie opiece nad Rafe’em. Sprawiało jej to radość. On już do końca życia będzie się zmagał z napadami złego nastroju, chwilowymi zanikami pamięci i trudnościami w uczeniu się nowych rzeczy. Ale Rafe to Rafe. Uwielbiany przez nią brat. To on najbardziej wspierał ją, gdy narzeczony rzucił ją tydzień przed ślubem, to jego pomysłem był wyjazd do Paryża.
Towarzyszył jej w przeżytym upokorzeniu, więc teraz ona będzie towarzyszyć jemu. Do końca życia.
– Rafe? Pójdziesz do Antilles Suite…
Powtórzyła instrukcję słowo w słowo. Może prościej byłoby, gdyby dołączył do ekipy sprzątającej albo do ogrodników, ale kto by wtedy nad nim czuwał?
– Kąpiel z bąbelkami – uśmiechnął się Rafe. – Możesz na mnie liczyć – dokończył i pogwizdując, oddalił się w stronę windy.
Ulga, którą odczuła Maresa, okazała się krótkotrwała, gdyż przed hotelem zatrzymała się limuzyna. Portier podążył w jej kierunku, gotów do odebrania bagaży gościa.
Maresa poprawiła przypiętą do klapy jasnego lnianego żakietu orchideę. Jeśli pasażerem jest pan Holmes, będzie musiała go czymś przez chwilę zająć, by dać Rafe’owi czas na zorganizowanie kąpieli. Facet przez telefon był roszczeniowy i opryskliwy do granic chamstwa. Żądał apartamentu w miejscu, gdzie jego maltańczyk mógłby biegać po prawdziwej trawie określonego gatunku, asystenta do wyprowadzania psa – z trzyletnim co najmniej doświadczeniem i referencjami, psiego fryzjera, codziennie świeżego bzu w wazonie i specjalnego rodzaju pieczywa sprowadzanego co wieczór z wiejskiej piekarni na północy stanu Nowy Jork.
A to tylko początek. Co jeszcze może mu przyjść do głowy w ciągu dwutygodniowego pobytu? Gość tego typu – głośny i namolny – może zadecydować o przyszłości twojej zawodowej kariery. A ona kochała to, co robi. Wybrała ten zawód, bo pozwolił wprowadzać więcej porządku w jej własne życie, na którym ciążył chaos dzieciństwa z wiecznie nieobecnym ojcem i wiecznie chorą matką. Na wyspie można wręcz przebierać w ofertach pracy, ale ona postawiła na Carib Grand. I nie stać jej na niepowodzenie.
Uspokajała się za pomocą drobnych rytualnych gestów: położenia równo na pulpicie czystej kartki papieru oraz długopisu, otworzenia w komputerze listy restauracji, w których można dokonać rezerwacji. Zyskiwała dzięki temu poczucie, że nad wszystkim panuje, że da radę. Dopóki nie podniosła oczu…
Jasny gwint!
Widok wysiadającego z limuzyny wysokiego, wspaniale zbudowanego faceta zapierał dech w piersiach. Oczywiście niespoufalanie się z gośćmi należy do żelaznych zasad etyki zawodowej personelu. Ale gdyby można było zrobić maluteńki wyjątek… Nie miałaby nic przeciwko temu, by z bliska poznać tę niesamowitą, skrytą pod dizajnerskim jedwabnym garniturem rzeźbę ciała. Facet górował nad całym tłumem otaczającym wejście od strony dziedzińca. Nie wyłączając Wielkiego Billa, naczelnego odźwiernego.
Ciemnowłosy przybysz zapiął marynarkę, poprawił krawat i jego wzrok koloru zimnego błękitu spoczął wprost na niej. Trafiona, zatopiona.
To jednak chyba nie może być pan Holmes? Taki stuprocentowy samiec nie zamawia do pokoju bukietu bzów. Codziennie świeżego.
Odetchnęła głęboko, a przybysz odwrócił się w stronę samochodu i wyciągnął ramiona, w które natychmiast wskoczył biały piesek o jedwabistej sierści. Maltańczyk.
Cameron McNeill lubił psy.
Szczególnie te duże, silne, które mogły dotrzymywać mu kroku w długodystansowych biegach. Ta zaś długowłosa suczka, czystej krwi maltańczyk, laureatka wielu nagród, była jedynie jednym z towarzyszących mu w podróży służbowej rekwizytów.
Poppy miała wzmacniać jego wizerunek szczególnie wymagającego gościa hotelowego. Cam przybył bowiem do Carib Grand Hotel, świeżego nabytku rodzinnej firmy, z tajną misją. Chciał sprawdzić, jak funkcjonuje placówka, udając zwykłego, choć nieco kapryśnego klienta. Gdyby przyjechał tu oficjalnie jako właściciel i wiceprezes McNeill Resorts, z pewnością zostałby obsłużony nienagannie, wręcz wzorowo. Ale wtedy nie dowiedziałby się niczego o nurtujących ten zakład problemach. Natomiast jako pan Holmes, pierwszej klasy wrzód na dupie, może stawiać personel na baczność i obserwować reakcje.
Po przejrzeniu raportów z ostatnich dwóch miesięcy Cameron nabrał podejrzeń, że nie wszystko w Grand Carib idzie jak z płatka. A ponieważ osobiście rekomendował firmie zakup akurat tej placówki, wolał nie czekać na wyniki audytu zewnętrznego. Stać go było na wynajęcie najlepszych kontrolerów, ale wolał wszystko sprawdzić sam. W końcu pańskie oko konia tuczy.
A przy okazji może uda mu się poznać przyrodnich braci. Niedawno bowiem na światło dzienne wyszła długo skrywana tajemnica – jego ojciec miał kochankę, zaś owoce tego romansu mieszkają na sąsiedniej wysepce.
Ale to potem. Najpierw interesy.
– Witam w Carib Grand. – Starszy wiekiem portier z szacunkiem skinął mu głową i uśmiechnął się przyjaźnie.
Cam przybrał marsową minę. Nie było to szczególnie trudne, gdyż długa sierść Poppy kleiła mu się do marynarki, a jej zawiązana na czubku głowy kokardka i merdający ogon drażniły go w podbródek. Ogólnie jednak Cam lubił ludzi i udawanie ważniaka nie przychodziło mu łatwo. Ale to jedyny sposób na dowiedzenie się, co dzieje się w tym hotelu. Musi się wykazać biznesową przenikliwością i sprostać wymaganiom mocno już starszego dziadka, który ostatnio bacznie przygląda się wszystkim potencjalnym spadkobiercom.
Hol w Carib Grand robił wrażenie przyjemnego i gościnnego. Cameron pamiętał go z wizyty sprzed pół roku, kiedy ośrodek na krótki czas zamknięto. Uwagę przykuwały wysokie aż po sufit okna, dzięki którym cały czas widać było połyskującą powierzchnię morza.
Zwisające kosze z egzotyczną roślinnością stanowiły piękną oprawę tego widoku, nie zakłócając go jednocześnie. Usadowiona na jego przedramieniu niczym królowa na tronie Poppy wyczuła zapach bugenwilli i przekrzywiła pyszczek.
Obsługa recepcji w postaci jednej zaledwie osoby zajęta była innym klientem. Boy hotelowy najwyraźniej przydzielony Cameronowi, młody chłopak z obfitym, złożonym z dredów końskim ogonem, wskazał mu ruchem głowy kontuar konsjerża, zza którego uśmiechała się olśniewająca brunetka.
– Panna Delphine pomoże się panu zameldować – powiedział boy, umieszczając bagaż gościa na wózku. – Może życzy pan sobie, żebym ja w tym czasie pospacerował z pieskiem?
Uff, nic nie mogło uradować Cama bardziej niż propozycja chwilowego uwolnienia się od Poppy i jej owijającej się dookoła guzików jego ubioru białej sierści.
– To ona. Ma na imię Poppy – warknął, nie odrywając wzroku od ponętnej konsjerżki, która wpadła mu w oko w momencie, gdy wysiadał z limuzyny. – A ja prosiłem o profesjonalnego dog walkera, z referencjami.
Boy skinął głową i cofnął się, z ulgą przekazując gościa w ręce opalonej piękności, która wysunęła się zza kontuaru. Jej uroda była niewątpliwie udaną mieszanką cech charakteryzujących ludy zamieszkujące rejon Karaibów. Śniada cera, szeroko rozstawione złoto-płowe oczy, naturalnie kręcone ciemne włosy o rozjaśnionych słońcem końcówkach. Nieskazitelna figura i postawa, świetnie dopasowany kostium z lnu, wszystko w stu procentach profesjonalne.
Wielka szkoda, że przez dwa tygodnie będzie musiał odgrywać rolę przeciwnika tej ponętnej kobiety. Ale cóż, przybył tu z misją zrobienia niezłego zamieszania, potrząśnięcia załogą, a konsjerż to w każdym hotelu najważniejsze stanowisko. Wkurzanie ludzi będzie więc musiał zacząć od niej.
– Witam, panie Holmes. – Fakt, że pamiętała jego nazwisko, zapisał jej na plus. – Mam na imię Maresa. Bardzo nam miło powitać pana, jak również Poppy.
Tak, to przecież z Maresą Delphine rozmawiał przez telefon, celowo przedstawiając jej drobiazgową listę niemal niewykonalnych w tak krótkim czasie żądań. Chciał sprawdzić, jak sobie z nimi poradzi.
No i cóż? Stoi tu przed nim, nie okazując najmniejszych oznak zdenerwowania. Trzeba ją będzie trochę podrażnić. Będzie tak postępował z każdym zatrudnionym, by wykryć najsłabsze ogniwa hotelowej obsługi.
– Poppy bardzo by już chciała się dowiedzieć, kto ją będzie wyprowadzał – przeszedł do rzeczy, puszczając mimo uszu szczebiotliwe zachwyty Maresy nad pieskiem, kwitowane przez zwierzaka gwałtownymi ruchami głowy. – Mogę w końcu obejrzeć jakieś referencje?
– Oczywiście – odparła Maresa z promiennym uśmiechem. – Mam je na pulpicie, zaraz przyniosę.
Gdy się odwróciła, Cameron omiótł wzrokiem jej szczupłe biodra. W ostatnim czasie zrobił sobie urlop od randek bez zobowiązań i zaczął myśleć o ożenku. Nie żeby tak bardzo mu się do niego spieszyło, ale dziadek oznajmił swoją wolę: warunkiem otrzymania w spadku McNeill Resorts będzie stabilna sytuacja życiowa wnuka. Krótko mówiąc, przyszły dziedzic musi mieć żonę.
Cameron schrzanił sytuację, nieopatrznie oświadczając się pierwszej lepszej, podsuniętej mu przez swatkę kobiecie. No i teraz te wszystkie miesiące bez seksu dają spektakularny efekt. Aż zazgrzytał zębami, tak mocne było nagłe pożądanie, które dopadło go nie w porę.
– Bardzo proszę. – Konsjerżka wręczyła mu kartkę. – Pozwoliłam sobie już wszystko sprawdzić, ale gdyby pan chciał osobiście porozmawiać z autorami listów polecających, tu pan znajdzie numery ich telefonów.
– Przecież o to mi chodziło – mruknął oschle, gwałtownym ruchem wyszarpując jej kartkę z ręki.
Przysiągłby, że Poppy spojrzała na niego przez swoje białe kosmate ramię, i nie było to spojrzenie pełne aprobaty. A potem wbiła mu pazurki w marynarkę i wpatrywała się swoimi czarnymi niczym węgielki oczkami w Maresę Delphine.
Nie miał jej tego za złe. Też wolałby gapić się na Maresę, a nie na listę rekomendacji dla wyprowadzacza psów. Ale cóż, życie szefa nie jest usłane różami. Lepiej teraz postroszyć trochę piórka, żeby wykryć i rozwiązać najważniejsze problemy, niż czekać z tym do najbliższej oceny okresowej personelu.
– Rzucę na to okiem – odezwał się, chowając kartkę do kieszeni – ale najpierw chciałbym trochę się umyć. Czy ktoś mógłby nam pokazać nasz pokój?
Specjalnie naciskał, by się przekonać, czy wszystkie jego żądania zostały spełnione.
Szczególnie te dotyczące świeżych kwiatów.
– Oczywiście – powiedziała, biorąc laptop z granitowego kontuaru, za którym urzędowała. – Jeśli tylko zechce pan podpisem potwierdzić informacje, które przekazał mi pan telefonicznie, zaprowadzę pana osobiście.
To nie było zgodne z procedurą. Czyżby ta panna czyhała na dodatkowy napiwek? Cam przypomniał sobie, że Maresa pracuje tu od dwóch miesięcy, czyli od momentu przejęcia hotelu przez firmę McNeillów.
– Macie za mało personelu? – warknął, podpisując się swoim fałszywym nazwiskiem na ekranie laptopa.
– Nic z tych rzeczy – odparła, przesuwając przez maszynę dwie karty magnetyczne do otwierania drzwi i wkładając je do folderu z zestawem powitalnym. – Rudolfo zabierze pańskie bagaże. A ja chcę się upewnić, że apartament spełnia pana oczekiwania. Czy życzy pan sobie, żebym zarezerwowała panu miejsce, gdzie mógłby pan wieczorem zjeść kolację, panie Holmes? – spytała, podając mu pakiecik z kluczami i informacjami.
Cameron poprawił psa siedzącego mu na ramieniu. Zwierzę musi być zmęczone podróżą nie mniej niż on sam. Wprawdzie lecieli prywatnym odrzutowcem, ale trzeba doliczyć dojazdy na i z lotniska oraz podróż łodzią z Charlotte Amalie na wysepkę po drugiej stronie portu Saint Thomas, gdzie znajduje się Grand Carib. A właścicielka Poppy uprzedzała, że potrzebuje ona sporo wypoczynku i porcję codziennej zabawy.
Dotąd Cam nie dostarczył jej ani jednego, ani drugiego i z podziwem patrzył, jak ten kanapowy piesek zachowuje postawę starego obieżyświata.
Gdy tylko będzie mógł oderwać się od zadań związanych z oceną tutejszego personelu, z tą całą Maresą Delphine na czele, poszuka sobie jakiegoś cichego kącika na plaży, gdzie oboje – on i Poppy – będą mogli w spokoju doładować baterie.
– Słyszałem, że jakiś emerytowany szef kuchni z Paryża otworzył knajpę na Martynice. Chciałbym tam mieć stałą rezerwację do końca tego tygodnia.
Nie był pewien, czy będzie w stanie systematycznie tam dojeżdżać, ale przynajmniej trochę czasu spędzi na wyspie, gdzie mieszkają jego przyrodni bracia. Dobry konsjerż powinien sobie poradzić z tym niełatwym zadaniem.
– Też słyszałam, że La Belle Palm to fantastyczne miejsce – powiedziała Maresa. – Jeszcze tam nie byłam, ale mogę polecić również La Luce, na lewym brzegu. Tam szefem jest Pierre.
– Pani spędziła trochę czasu w Paryżu, zgadza się? – spytał, przypomniawszy sobie, co przeczytał w jej CV.
Postawił Poppy na podłodze, rozpościerając różową wysadzaną drogimi kamieniami smycz, dobraną do wielkiego transportera dla psa, w który wyposażyła go pani Trager.
Akurat tego rekwizytu nie wziął z sobą, nie chciał bowiem wyglądać na kogoś, kto podróżuje z domkiem Barbie pod pachą.
– Jest taka śliczna. – Maresa spojrzała na pieska, ale szybko się opamiętała. – Tak, to prawda. Przed powrotem na Saint Thomas przez rok mieszkałam w Paryżu.
– Pani stąd pochodzi?
Prawie zaczął żałować, że nie ma już na ręku psa, który stanowił coś w rodzaju bariery ochronnej. Ta Maresa… Czyżby mu w jakiś sposób zagrażała?
Spojrzał na fragment szyi wyłaniający się z kołnierza żakietu, na gęste włosy związane u nasady szyi i opadające na ramię, na pojedynczy długi kolczyk zakończony perłą, który swą bladością kontrastował z dość ciemną skórą.
– Dorastałam w Charlotte Amalie i pracowałam w tamtejszym hotelu, a potem skorzystałam z programu wymiany międzynarodowej, w którym uczestniczyła firma, która mnie zatrudniała – powiedziała, podnosząc na niego oczy.
Zauważyła, że się jej przygląda.
Serce zaczęło bić mu mocniej. Czy ona czuje to samo co on? Chyba tak, bo zauważył, że bezwiednie zamrugała powiekami.
– Proszę bardzo – mruknął, wskazując jej otwierające się drzwi windy, która zatrzymała się przed nimi.
Gdy wysiedli, w korytarzu minął ich umundurowany pomocnik z wielkim pojemnikiem jakiegoś płynu pod pachą i słuchawkami na uszach.
Rzucił ukradkowe spojrzenie na Maresę, po czym błyskawicznie wsadził nieszczęsne słuchawki do kieszeni i uchylił drzwi klatki schodowej.
– Jesteśmy na miejscu – powiedziała Maresa i usunęła się na bok.
Cam stał przed drzwiami prowadzącymi do Antilles Suite. Poppy przysiadła na łapkach i wpatrywała się w owe drzwi wyczekująco.
Cameron zrobił użytek z karty magnetycznej. Nie bardzo wiedział, czego ma się spodziewać. Za chwilę okaże się, czy ta Maresa Delphine warta jest swojej pensji. A może po prostu wróciła w rodzinne strony, by naciągać gości na dodatkowe napiwki, dojąc jednocześnie swojego pracodawcę? Choć jej zachowanie nie wskazywało, że czeka, aż coś jej wpadnie do kieszeni.
Omiotła wzrokiem wnętrze i spojrzała na gościa.
Poppy natychmiast zauważyła spłachetek naturalnej trawy tuż obok drzwi do łazienki. Darń wypełniała wymoszczoną wykładziną paletę, która dzięki małym kółeczkom miała postać komponującego się z resztą wystroju wózka. Pies natychmiast tam pobiegł, ciągnąc za sobą porzuconą przez Camerona smycz.
Na minibarze w kryształowych karafkach pyszniły się liliowe bzy. Przez otwarte drzwi łazienki widać było wannę po brzegi wypełnioną pianą. Woda ciurkała do niej nadal, a w górę unosiła się para.
Do tej pory Maresa okazała się konsjerżką godną tego miana. To dobre dla hotelu, ale już znacznie mniej dla niego, Camerona, bo jako osoba hołdująca wysokim standardom z pewnością będzie odporna na porywy serca.
– Jeśli nie zgłasza pan zastrzeżeń, panie Holmes, pozwoli pan, że nie będę dłużej panu przeszkadzać i oddalę się w celu zrealizowania pana rezerwacji na ten tydzień – powiedziała, nie dopuszczając do tego, by zamknęły się za nimi drzwi.
To oczywiście mądra zasada, której powinien hołdować cały damski personel hotelowy.
W holu stał już Rudolfo z bagażowym wózkiem. Cameron mógł jeszcze usłyszeć, jak Maresa udziela boyowi instrukcji dotyczących jego walizek i psa.
Podziękował jej zdawkowo, odwracając się plecami i patrząc przez okno na prywatną plażę hotelową i turkusowe Morze Karaibskie.
– Jak na razie wszystko gra – dokończył.
Pokój był rzeczywiście w porządku. Panna Delphine zdała swój pierwszy egzamin.
Ale czy on może się czuć usatysfakcjonowany? Nie. Nie spocznie, dopóki nie wykryje, dlaczego w ocenach gości Grand Carib wypadał poniżej oczekiwań.
A poza tym mężczyźnie trudno mówić o satysfakcji, jeśli najbardziej ponętna kobieta, jaką spotkał od długiego czasu, znajduje się poza zasięgiem jego ewentualnych starań. Ta kobieta jest zagadką, którą musi rozwikłać.
A jej atrakcyjność może mu w tym jedynie przeszkodzić.
Tytuł oryginału: His Accidental Heir
Pierwsze wydanie: Harlequin Desire, 2017
Tłumaczenie: Anna Sawisz
Redaktor serii: Ewa Godycka
Opracowanie redakcyjne:
Korekta: Urszula Gołębiewska
© 2017 by Joanne Rock
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2018
Wydanie niniejsze zostało opublikowane na licencji Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych i umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
Harlequin i Harlequin (nazwa serii) są zastrzeżonymi znakami należącymi do Harlequin Enterprises Limited i zostały użyte na jego licencji.
HarperCollins Polska jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
Ilustracja na okładce wykorzystana za zgodą Harlequin Books S.A.
Wszystkie prawa zastrzeżone.
HarperCollins Polska sp. z o.o.
02-516 Warszawa, ul. Starościńska 1B lokal 24-25
www.harlequin.pl
ISBN 978-83-276-3834-2
Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o.